Osoby: Rayener Arthas, Jordan Carter Miejsce rozgrywki: Ameryka, Atlanta, bar Rok rozgrywki: okolice Bożego Narodzenia w 2017 Okoliczności: Ray poznaje bardzo złego kanciarza i przyłapuje go na gorącym uczynku
Wyjazd do Ameryki miał pomóc Rayenerowi zapomnieć o wszystkim, co męczyło go przez ostatnie miesiące. W pewnym sensie chciał zapomnieć nawet o Hogwarcie, o swoich znajomych i o Vivien. Prawdopodobie było to wyłącznie skutkiem tego, że poczuł się odrzucony, a wbrew pozorom, pod tą warstwą włosów i głupiego uśmieszku, kryje się niezwykle wrażliwy chłopak, który bardzo przeżywa wszystko, co dzieje się wokół niego. Czasami musi dać upust swoim emocjom, nie wyobraża sobie siedzenia w zamknięciu z własnymi lękami, czy smutkami. Zdecydowanie woli wyjść i się nachlać. Może nie jest to najlepszy sposób, żeby poradzić sobie z problemami- doskonale o tym wie, jednak to daje mu chwilę wytchnienia. Sekundę odpoczynku od natłoku myśli, której naprawdę potrzebuje. Później jest tylko gorzej, ale Ray raczej żyje chwilą i niezbyt obchodzi go to, co będzie za godzinę, za kilka dni, za miesiąc, czy za kilka lat. Nie miał zbyt wielu znajomych w Ameryce, dlatego na libacje zazwyczaj wybierał się samotnie, chodził po mieście, odwiedzając co nowsze kluby, bary. Mugolski alkohol był zdecydowanie mniej skomplikowany od tego czarodziejskiego, dlatego obracał się tylko w tych rejonach. Tego dnia coś go podkusiło, żeby wejść do baru o nazwie rodem z Las Vegas, bo jakże była to wspaniała i kreatywna nazwa... "Casino". Jednak w środku nie było nikogo ubranego w piękne garnitury. Nikt nie siedział przy złotym stole, obstawiając ruletkę. Jak wiadomo, rosyjska ruletka nie jest tym samym bez pistoletu, a sam klimat miejsca był dosyć mroczny, gangsterski, uliczny. Pomieszczenie było ciemne a ludzie przekrzykiwali się, grali w karty, bilarda. Na samym końcu ponurej sali znajdował się bar, który był dla Rayenera jak oaza na tej sawannie. Gra w karty, hazard, automaty w ogóle nie były jego światem i chyba musiałby się poważnie, nachlać, żeby w coś zagrać. Taki też miał zamiar.
Od dawna tu nie był. Zderzenie obu, tak różnych dla niego światów było lekkim szokiem, zupełnie jakby zapomniał, gdzie kiedyś mieszkał i kim był. Wiele się tutaj, w Atlancie, zdążyło zmienić od czasów rozpoczęcia jego czarodziejskiej edukacji. Mimo tego nadal czuł, że jest w domu. Nie poinformował mamy o swoim przyjeździe. Chciał jej w ten sposób zrobić niespodziankę, bo wiedział, że ucieszy się z jego obecności przy wigilijnym stole. Był też pewien, że jego starszy brat Scott najprawdopodobniej nie odezwie się do niego ani jednym słowem - nadal był śmiertelnie obrażony na Jordana za to, że to akurat on został obdarzony magicznym genem. Nie mógł również znieść faktu, że matka finansuje studia Jordana, a nie jego własne, przez co skazany był na pracę w sieciowym fast-foodzie. Scott uważał brata za wroga, który zniszczył mu życie już od siedmiu lat, a Jordan nie sądził, aby prędko zmienił zdanie. Przyjechał parę dni przed świętami. Pierwsze dwa spędził w większości samotnie, grając na starej i zakurzonej konsoli w GTA San Andreas, jeżdżąc na desce czy zwyczajnie szwendając się bez celu po mieście. W końcu jednak zdecydował się odezwać się do swoich starych kumpli, z którymi niegdyś widywał się dzień w dzień. Prawie przekonany o tym, że większość zapomniała już o jego istnieniu, wtargnął do domu jednego z nich. Jak się okazało, Tariq (głównie przez warkoczyki) początkowo zupełnie go nie poznał. Szybko jednak przekonał się z kim ma do czynienia, więc pospiesznie zabrał Jordana i przypomniał ziomkom, kto wrócił do domu. Będąc dzieciakami grali w pokera, jako stawki używając smakowych gum do żucia. Im starszy Jordan się stawał, tym o poważniejsze rzeczy zaczął grywać. Mając jakieś piętnaście lat w grę wchodziły już pieniądze, czasami też papierosy średniej jakości albo tania jak barszcz molly, którą dostawał za darmo od starszych kolegów dilerów z sąsiedniej do jego dzielnicy. Tym razem również trzymał się zwyczajów i razem z koleżkami wybrał do znajomego mu baru. Właściciel znał jego ojca i zawsze serdecznie witał Cartera w lokalu. Razem ze swoją pokaźną paczką znajomych zajęli jeden z kątów pubu. Na stole stało kilka piw, po jednym dla każdego, natomiast po środku leżała całkiem pokaźna suma amerykańskich dolarów oraz etui na papierosy z dwuznacznym napisem, w którym znajdowało się pięć starannie skręconych jointów. Szósty zaś, już dawno temu odpalony, krążył między uczestnikami gry w pokera. Jordan spojrzał w swoje karty. Przyszła kolej na jego ruch. - Podbijam - powiedział, skupiając się na strategii. Z zamyślenia wyrwał go jednak widok jakiegoś białasa przy barze. - Od kiedy to biali przychodzą do Casino? - spytał, nie ukrywając zdziwienia. Nie żeby był uprzedzony, ale Carterowi nie wydawało się, żeby tacy jak on byli tutaj mile widziani, zważywszy że przychodzili tutaj tylko ludzie z jednej dzielnicy. Z biednej i czarnej dzielnicy. - Kurwa, od kiedy wy umiecie grać? - powiedział głośno zdenerwowany, patrząc się na przyjaciół i widząc, jak powoli kończą mu się pieniądze. Wziął łyka piwa i znów spojrzał się na samotnie siedzącego przy barze faceta.