Przechadzając się po centrum, trafiasz na niewielki placyk z ławkami i piękną, przydrożną kapliczkę. Przedstawia ona wizurek Matki Bożej z Guadalupe, patronki religijnej obydwu Ameryk. Posążek przyozdobiony jest kolorowymi wstążkami oraz świeżymi kwiatami, dookoła palą się świece zapachowe. Miejsce to ma niesamowitą, magiczną wręcz aurę. Widać, że mieszkańcy bardzo dbają o złoty symbol wiary, codziennie przychodząc się i modląc, a także składając dary. Meksyk to kraj bardzo religijny, znany z obecności wielu różnych wiar żyjących dookoła siebie w zgodzie, jednak chrześcijaństwo jest tu najczęściej spotykane.
Uwaga! Kostka przysługuję jednej postaci tylko raz, kolejne wątki tutaj rzutu już nie obejmują. Rzuć kostką, aby sprawdzić, co Ci się przydarzy:
Kostki:
1,3 Przygotowany, ściskając w dłoni kwiat, decydujesz się odwiedzić to miejsce. Stajesz przed kapliczką i składasz ręce do modlitwy. Idąc za zachętą mieszkańców, prosisz o opiekę i szczęście w życiu, a następnie kładziesz przy ołtarzyku samotną chryzantemę. Z uśmiechem przyglądasz się figurce, po czym odchodzisz. Gdy kierujesz się do centrum, potykasz się o leżący samotnie kamień na jednej z alejek miasteczka. Rozglądasz się zdezorientowany. Gratulacje! Znajdujesz zgubiony przez śpieszącego się turystę, kolorowy Łapacz Snów! Masz dziś naprawdę szczęśliwy dzień! Zgłoś się po niego w odpowiednim temacie!
2,5 Przyglądasz się z rozbawieniem na twarzy, jak wierni pokładają swoje nadzieje i obawy w jakieś złotej figurce. Gdy proponują Ci wspólną modlitwę, dziękujesz, tłumacząc, że nie wierzysz w takie bajki i odwracasz się, aby odejść. Słyszysz za sobą zdziwioną konwersację, a następnie recytowane modlitwy. Nagle czujesz, jak coś lepkiego i mokrego spływa Ci po karku — natychmiast sprawdzasz ręką i z przerażeniem odkrywasz, że to wielka i śmierdząca ptasia kupa. Kręcisz z niedowierzaniem głową, wyjmując z kieszeni coś do wytarcia i myśląc, że to na szczęście z trudem wycierasz kał, wyrzucając chusteczkę do kosza. Szkoda tylko, że nie sprawdziłeś dokładniej, bo gdy wracasz do domu, okazuje się, że brakuje Ci 25 Galeonów! Nie dość, że roznosi się za Tobą paskudny smród, to jeszcze straciłeś pieniądze.. Odnotuj utratę pieniędzy w odpowiednim temacie!
4,6 Jesteś sceptyczny i nie możesz zdecydować, czy opowieści związane z figurką są prawdziwe, czy też nie. Nie chcąc wychodzić na osobę pozbawioną wiary i szacunku dla tutejszych tradycji, razem z mieszkańcami i innymi turystami przystępujesz do modlitwy. Rozkojarzenie i wątpliwości nie pozwalają Ci się jednak skupić, na szczęście wszystko trwa kilka minut. Obdarzając jeszcze raz posąg wzrokiem, odchodzisz w swoją stronę. Nie czujesz, żeby ten dzień miał stać się wyjątkowy..
Charlie względnie przepadał za zwiedzaniem Meksyku i poznawaniem całkowicie odmiennej dla niego kultury - że nawet nie zwracał już uwagi na to, iż się prędzej czy później zgubi w tym całym gwarze. Może pogoda nie dopisywała i być może poprzednie wydarzenia wyryły na nim delikatną, trudną do zauważenia bliznę, to z łatwością był w stanie stwierdzić - że nawet jeżeli coś złego mu się wydarzyło i został popchnięty do dziwnych, irracjonalnych wydarzeń, to jednak lubił ten kraj. Ludzie to już w ogóle wydawali mu się doskonali - dobra, może nie aż tak, aczkolwiek czuł się w ich towarzystwie po prostu dobrze - mógłby śpiewać dniami i nocami, nawet jeżeli gardło miałoby boleć, a biedne opuszki palców stawać się czerwone pod wpływem szarpania strun gitar. Przynajmniej to mu wychodziło względnie dobrze - nie mógł narzekać na brak sztuki i rozrywki, poza tym, pochłaniał różne piosenki na tyle dobrze, że pozostawały mu w pamięci przez dłuższy czas niż u typowej złotej rybki. Po prostu był w stanie chodzić w rytm muzyki do różnych miejsc oraz mieć dobry humor, niezależnie od tego, co się wydarzy. No właśnie, co się wydarzy. Teraz trzeba było sprawdzić jego cierpliwość. Kapliczka wydawała mu się dość prostym obiektem kultu religijnego - tudzież, mając na sobie krzyż Ankh, mógł jakoś źle wpłynąć na dobre moce opanowujące to miejsce. Niemniej jednak, nie wierzył na tyle w Boga, żeby przystanąć do modlitwy, nawet jeżeli szanował ich tradycje i zwyczaje, zwyczajnie odmawiając wspólnej modlitwy. Zbyt długo nie oczekiwał rezultatów swojego działania, albowiem tuż po chwili poczuł, jak coś spływa mu po karku... Nie było to zbyt przyjemne, zbyt przyjemnie też nie pachniało - smród ptasiej kupy zaczął unosić się w powietrzu, kiedy to rozzłoszczony, przysłany przez siły z góry gołąb postanowił, mówiąc wprost - nasrać na oblicze pogodnego i w miarę przyjaźnie nastawionego do życia Puchona. - Fujfujfuj! - dodał z obrzydzeniem, by następnie ruszyć do jakiegoś opuszczonego miejsca i zwyczajnie użyć zaklęcia Chłoszczyć, kiedy to jednak chusteczka nie dała rady przezwyciężyć gówna, w które się wpakował (i to dosłownie!). Grunt, że zapamiętał zaklęcie, inaczej miałby naprawdę przerypane. Od razu Charlie chwycił też za plecak, skorzystał z wody, by obmyć ten nieszczęsny kark oraz zwyczajnie udać się w dalszą podróż - niemniej jednak narzekając i klnąc odrobinę pod nosem, że to mu się przytrafiło. Być może powinien puścić sobie Totka?
z.t
Kostka: 2
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Był niczym kot - wędrował własnymi ścieżkami. Rzadko kiedy pamiętał, żeby było inaczej - nie miał do kogo się przywiązywać. Może pod względem charakteru ewidentnie przedstawia czworonoga, co nie zmienia faktu, iż wybiera typowo samotnicze życie - niczym zwierzę o szpiczastych uszach oraz wysuwanych pazurach. Matthew rzadko kiedy pchał się w relacje, woląc jednak ich uniknąć za mniejszą lub większą cenę - to nie tak, że nienawidzi swoich pobratymców. Po prostu podczas rozmów wydaje się być obojętny na wszystko, niepasujący - niczym nieznany element układanki, który pozostał gdzieś z boku i nie wiadomo, gdzie go wepchnąć. Kompletnie odmienny, wyróżniający się jak na złość pod tym złym aspektem - w sumie, miał już dość ciągłych rozmów i plotek. Wolał pobyć sam, nawet jeżeli się pogodził z Bergmannem - nie znał zbyt wielu opiekunów. Szlajał się własnymi ścieżkami, wydawał się być nieobecnym wśród enigmatycznego kurzu ulic oraz braku słońca, który spowodował, że kolory nagle wyblakły, zniknęły, przestały bić swoim blaskiem w stronę tubylców. Wszystko wydawało się być w pewnym stopniu niewiadomą, ludzie zaś udali się bardziej w stronę plaży, by znajdować skarby wyrzucone na brzeg poprzez falującą, pozostawiającą białą pianę wodę. On zaś odczuł potrzebę odpoczynku od zbiegu osób w jednym miejscu, wydający się zbyteczny i kompletnie niezrozumiały. Chciwość ludzka nie znała granic. Przystanął przy jednej z malowniczych kapliczek, powracając powoli otumanionym wzrokiem do rzeczywistości, gdy ponownie zanurkował w odmętach swoich myśli. No tak, za często to robił, a potem dziwił się, co robi w danym miejscu oraz skąd się znalazł. Niezbyt wiele myśląc, mrugnął kilka razy oczami, przeszywając otoczenie charakterystycznym, chłodnym spojrzeniem. Nie wiedział, co ma robić, dlatego przystanął przy obiekcie, kolorowym oraz charakterystycznym, nie będąc co prawda do końca osobą wierzącą - niemniej jednak posiadającą szacunek do odmiennych kultur i tradycji. Zbyt sceptycznie podchodził do tematu wiary - może gdzieś jakieś szczątki nadziei miał, jednak wiara została z niego bardzo dawno temu wyprana. I wcale nie wynikało to z przyczyn uzdrowicielskich, gdzie winę za śmierć zwalano na niego, a winę za życie - na Boga.
Kostka: Gdzieś daleko stąd - pamiętam, że albo 4, albo 6.
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Chyba nie można było, będąc chrześcijaninem, nie zahaczyć o znane żadne miejsce kultu przy okazji bycia w Meksyku. Nie trzeba było być z resztą wierzącym - specyficzne podejście do religii tutejszych mieszkańców sprawiało, że miejsca te przyciągały niemal każdego turystę. Hal, mówiąc szczerze, nie praktykował zbyt gorliwie, a jednak korzystając z okazji postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym i przy niedzieli odpuścił terenowe wycieczki, wybierając się zamiast tego do centrum miasta, gdzie stała kapliczka Matki Boskiej z Guadelupe, kupując nawet pod drodze jakiegoś kwiata. Nie spodziewał się spotkać tam nikogo znajomego, a jednak już z daleka rozpoznał postać Matthew - uzdrowiciela, z którym w czasie wakacji dzielił pokój. Nie miał za bardzo okazji poznać młodszego mężczyzny, bo ten nie był za bardzo duszą towarzystwa. W zasadzie to w ogóle nie był. Hal usiłował go jakoś wciągnąć do rozmowy, ale nigdy nie udawało im się kontynuować jej dłużej niż kilka prostych zdań, więc chociaż Cromwell trochę niezręcznie czuł się milcząc, nie naciskał. I tak większość czasu spędzał poza pokojem, prowadząc przyrodnicze wędrówki lub po prostu zwiedzając. Nadal się jednak nie poddawał się i od czasu do czasu rzucał przy Alexandrze chociaż jakimś grzecznościowym komentarzem o pogodę lub pytaniem co czyta. Widząc go tutaj, naszła go nadzieja, że może w końcu znajdą temat, który chwyci. - Dzień dobry - stanął obok mężczyzny, uśmiechając się - Potrzeba duchowa czy po prostu zwiedzasz? - skinął nieznacznie kwiatkiem w stronę figurki. Miał tylko nadzieję, że nie przerywa mu w modlitwie.
Kostka: 4, ale absolutnie nie jestem sceptyczny :p
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew ewidentnie wolał zwiedzać niż znajdować się ciągle w jednym i tym samym pomieszczeniu - pomijając fakt, kiedy to zwyczajnie musiał pozbierać emocje, których się wyzbył rzutem w ścianę. Ten czas rekonwalescencji mógł rzucić trochę mroku na jego postać, albowiem z góry każdy, kto spędzał przy nim choć odrobinę, choć chwilkę poświęconą innym rzeczom, był w stanie stwierdzić jedno - że oprócz koszmarów trapią go cholerne wyrzuty sumienia. Nie bez powodu zatem, niczym kot, udawał się na tułaczki do miejsc, z którymi nie miał wcześniej do czynienia - chcąc zapoznać się z odrobiną kultury meksykańskiej. Z góry wiedział i z góry zakładał, że są to ludzie nad wyraz religijni - oczywiście nie posądzał ich o żaden fanatyzm, albowiem nie w jego oczach wystawianie oceny biegłych, kiedy to sam zmagał się z większymi dla jego serca problemami. Niedziela dla niego nie była czasem, kiedy oddawał się wyżaleniu Bogu z własnych grzechów - zamiast tego pracował nawet w ten dzień na oddziale urazów magizoologicznych, nie pozwalając sobie na żaden dzień zwłoki. Jednocześnie, będąc teraz opiekunem, brakowało mu względnie atrakcji - może Meksyk był odpowiednim miejscem na wakacje, jednak, nawet jeżeli uczniowie zdawali się mieć coś za uszami i wprawiać ich w mniejsze lub większe kłopoty, nie czuł tego napięcia wynikającego z ciągłej pracy. Zamiast tego dziwna pustka opanowywała jego ciało - nie wiedząc, co dokładnie ze sobą zrobić. Książki już przerobił, nawet odrobinę poszukał o okulemencji i leglimencji w bibliotece, aczkolwiek bezskutecznie. Stał, być może oddając się modlitwie - jego oczy nie potrafiły jednak wskazać dokładnie tego, na czym się skupia - pozbawione blasku charakterystyczne tęczówki penetrowały zebranych, odsłaniając z nich najcięższe kurtyny. Nie zdążył jednak zarejestrować przybycia innego opiekuna, z którym zarejestrował tylko kilka pobieżnych zdań. - Dobry. - nigdy nie używał "dzień". Praca skutecznie odbierała mu poczucie doby - dlatego zawsze stawiał na "dobry". Przynajmniej nie pomyli się z tym, jaka trwa obecnie pora dnia, nie wystawi się na ośmieszenie, choć wcale nie zapowiadało się na to, aby nieboskłon przyjął barwę iście pomarańczową, przeszytą delikatnie fioletowym. Pozbawiony emocji, pozbawiony krzty jakiegokolwiek człowieczeństwa - zdawał się być kimś wypranym z uczuć, pozbawionym - a być może sam się od nich odgradzał? Rzucił zielonymi oczami w stronę kwiatu trzymanego przez Hala - pobieżnie jego spojrzenie mogło przybierać naprawdę różne barwy. W zależności od oświetlenia, tęczówki przybierały kolor szarości, nieraz podchodzący pod delikatny srebrny, aczkolwiek tylko pobieżnie - innym razem stawały się oazą spokoju, stabilne, niebieskie. - Myślę, że prędzej zwiedzanie. Nigdy nie jakoś nie ciągnęło do wiary w Boga - zgaduję jednak, iż Ty raczej podążasz za potrzebą duchową. - skinął głową, patrząc na roślinę trzymaną przez Cromwella - jakoby niemo wskazując na to, co go zdradziło. Nie znał go, choć mógł jedynie snuć pozbawione sensu przypuszczenia - niemniej jednak nie potrafił jakoś połączyć inaczej kwiatostanu z przyjściem do miejsca kultu i chrzci wiary. Wziął głębszy wdech.
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Nie wykluczał możliwości, że się narzucał, nie zmieniało to jednak faktu, że inaczej nie umiał. Lubił ludzi. Lubił przebywać z ludźmi, rozmawiać z ludźmi, poznawać ludzi. Wtrącał się, gdzie tylko mógł i mimo, że zdawał sobie sprawę z tego, że bywał nachalny i nie mile widziany, nie potrafił się powstrzymać. Od Matthew nie biła może najcieplejsza aura, ale będąc uczciwym Hal ani razu nie wiedział młodego mężczyzny pałającego entuzjazmem. Może więc wzdychał tak po prostu, a nie dlatego, że już miał go dość. Cóż, jeżeli chodziło o miejsca do wzdychania, to wybrał sobie idealnie, nawet jeżeli w to nie wierzył. Powiódł własnym wzorkiem za spojrzeniem Alexandra, zatrzymując się na trzymanym przez siebie kwiecie. - To? A nie! - wyciągnął kwiat w stronę mężczyzny - Przyszedłem prosić cię na randkę. Nie wiedział dlaczego taki był. Po prostu nie umiał tak zwyczajnie z marszu być poważnym. Żart wydawał się być oczywisty, ale Hal po cichu liczył na chociażby cień konsternacji na twarzy młodszego współlokatora.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew należy do osób chodzących stabilnymi krokami - niemniej jednak nie mógł się poszczycić stabilnością względem własnego umysłu; poruszał się po własnej brei myśli niczym zawodowy kaskadowiec. Ewidentnie poświęcał za dużo czasu własnemu wnętrzu - izolując się od relacji, sprawiając wrażenie chłodnego, niedostępnego. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, iż sam samego siebie przykuwał na łańcuchach niczym psa bez jakiejkolwiek krzty dobroci - nie chciał pozwolić dać się skrzywdzić - za wiele razy się to zdarzyło - w szkole, przez ojca, który zaczął go ignorować, przez fakt tego, iż wmawiano mu, że jest nikim. Nie potrafił być charyzmatyczny, tryskający energią, dobrocią oraz zwyczajnie zainteresowaniem ludzkim gatunkiem jak Hal - robił to w całkowicie innym znaczeniu. Alexander po prostu... obserwował ludzi - zdawał się chcieć poznać ich różne motywy, działania, z łatwością przybierał fakty, z łatwością się z nimi zapoznawał, nie chcąc jednak nabierać bezpośredniego kontaktu z drugim człowiekiem - ewidentnie było to ponad jego siły. Nie miał odwagi podejść, zagadać, zazwyczaj robiły to osoby postronne, które tylko kojarzył z widzenia. Nie miał ewidentnie cech typowego outsidera - wolał siedzieć w domu, z psami, których mu teraz szczerze brakowało. Ludzie... ludzie wydawali się być momentami zbyt skomplikowani, zbyt chaotyczni, zbyt nieprzewidywalni. Zmarszczył brwi w zamyśleniu, zastanawiając się nad tym, czy usłyszał to, co zdołał usłyszeć - ewidentnie nie spodziewał się takich słów ze strony o wiele starszego od niego mężczyzny. Był tolerancyjny, nie miał jednak żadnych podstaw do tego, żeby ktoś go zwyczajnie chciał zaprosić. Co prawda nie wierzył w to, żeby ktoś miał ewidentnie zamiar się z nim zeswatać - doskonale znał swoje słabe punkty i doskonale każdy, kto był przy nim, wyczuł chłodną aurę, którą wyniósł ewidentnie z pracy. Początkowo zastanawiał się, co odpowiedzieć, czując, jak ogarnia go pewnego rodzaju zamieszanie - niemniej jednak gdzieś tam poczucie humoru miało w nim szczątki, skutecznie wydobywając je na zewnątrz. Rzadko kiedy był w stanie żartować i robił to w towarzystwie bardziej znanych osób - reakcja ledwo co poznanego współlokatora mogła być różna - bał się tego jak małe dziecko. - Od razu na randkę? Bez znajomości osoby, którą chcesz zaprosić? - uśmiechnął się ciut bardziej zauważalnie, zaś ewidentnie podniesione kąciki ust były przeszyte ironią - nie wiedział także, czy po prostu Cromwell go sprawdza - miał pewność, że jakoś chciał, ale nie wiedział, w którym dokładnie aspekcie. Wystarczyło czekać na odpowiedź. Na początku był zamieszany, aczkolwiek załapał żart, nawet jeżeli zajęło mu to odrobinkę czasu.
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Hal nie uważał, żeby posiadał bogate życie wewnętrzne, będąc od dzieciaka indoktrynowanym, że nie powinien. Wychowywał się na wsi, gdzie nie było czasu na bujanie w obłokach. Zawsze było coś do roboty, bez względu na to, czy można było wspomagać się magią. W Itchen na marzycieli każdy patrzył krzywo - zarobieni dorośli jak na obiboków, a rozhulana, leniwa młodzież jak na cioty. Być może właśnie dlatego w prostej wiejskiej społeczności tak dobrze miała się kwestia wiary. Czas, który spędzali w kościele był jedynym w tygodniu, kiedy mogli bez przeszkód i krzywych spojrzeń sąsiadów pomedytować nad własnym życiem i sensem istnienia. Chyba, że ktoś wolał wąchać klej nad rzeką. Efekt był podobny, chociaż doświadczony życiem Hal bardziej polecał jednak pierwszy sposób. Teraz co prawda był yntelygentem (choć osobiście twierdził, że słoma z butów mu nigdy wystawać nie przestanie), ale wcale nie przeszkadzało mu szorstkie podejście do filozofowania, w przypadku jego samego. Nie szkalował introwertyków, osobiście wolał jednak zagłębiać się we własne wnętrze zbyt często i na chłopski sposób martwić się tylko problemami dnia dzisiejszego. Swój życiowy limit cudów wyczerpał, a nie wszystkie gałęzie na drzewach byłby suche. Wyszczerzył się jeszcze szerzej, gdy na twarzy Matthew pojawiło się zdziwienie i zmieszanie, usatysfakcjonowany swoim suchym dowcipem jak dziecko, któremu udało się przestraszyć rodziców, wyskakując zza drzwi. Na szczęście współlokator oszczędził mu przynajmniej tłumaczenia własnego żartu, orientując się w nim szybko. - Czy nie po to są randki? - kontynuował zadowolony, że Matthew nie tylko się nie obraził, lecz także podchwycił dowcip - Żeby się lepiej poznać? Uznając żarty za wyczerpane, położył kwiat przy kapliczce, machinalnie już się przy tym żegnając. Nie sądził nigdy by Matce Boskiej robiło różnice czy ktoś jej na ziemi przyozdobi kapliczkę świeczką lub kwiatkiem, nie mniej jednak szanował wszelkie symbole kultu i zależało mu na ich estetyce. Meksykańskie, wielobarwne podejście do tego tematu było co prawda chyba dla każdego Brytyjczyka przeraźliwie krzykliwe i Hal niewątpliwie złapałby się za głowę widząc tak pstrokatą kapliczkę na jakimś zmokniętym w deszczu angielskim placu, jednak tutaj w pełnym słońcu, wydawało się ono bardzo odpowiednie. Zresztą co on tam wiedział o estetyce...
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew ewidentnie za bardzo skupiał się na swoim wnętrzu, nawet jeżeli introwertyczna natura była po prostu czymś normalnym w jego przypadku. Za mało zaś poświęcał czasu relacjom - nie widząc w nich niczego szczególnie przydatnego - prędzej pewnego rodzaju limity wywodzące się z przywiązania do kogoś. Ojciec zawsze starał się go wychować na pełnego pokory ducha i spokojnego dzieciaka, jednak chyba coś za bardzo mu to wyszło, kiedy, jak się okazało, młodzieniec zaczął przejawiać dość nietypowe objawy świadczące o jego wycofaniu w rozwoju socjalizacji (na szczęście nie tej komunistycznej) - często też podróżował, więc nie miał jak nawiązywać nowych znajomości z rówieśnikami w jego wieku. A może zwyczajnie jego niechęć do wchodzenia na głębokie wody, zanurzania się powyżej kolan oraz możliwości zerwania, upadnięcia i porwania samego siebie w nurcie rozwścieczonej rzeki wynikała z przeszłości, która nieraz go prześladowała? Ile by chciał, tyle nie mógł się powstrzymać przed obwinianiem nad losem matki - nie oznacza to, że o ojcu zapomniał, wręcz przeciwnie - Thomas był jedną z wielu nielicznych kotwic, która jak na złość musiała zostać poddana próbie czasu. Na nic zdały się listy, skoro ewidentnie rodziciel nie wiódł stabilnego życia, podróżując z miejsca na miejsce. Teraz nawet sam Matthew nie ma bladego pojęcia o tym, gdzie znajduje się jego rodzina, na jakie części świata została rozbita i gdzie trafiły poszczególne puzzle tej całej układanki. Jedyne, co mu pozostało, to przyjemne wspomnienia - magiczne stworzenia, którym pomagał oraz kochająca, czuła Sophie, głaszcząca go po głowie i mówiącą spokojnym nad wyraz głosem, kiedy to filiżanka niechcący upadła z hukiem na podłogę, zdobiąc porcelaną drewniany parkiet w ich rodzinnym domu. Kościół? Nawet o nim nie słyszał. Nie został ochrzczony w żaden szczególny sposób - zdawał sobie jednak sprawę z tego, że w przypadku zagrożenia życia ktoś może go przekonwertować na własną wiarę - gdyż wtedy kapłanem może być nawet zwykły człowiek. Wystarczy woda i odpowiednia formułka. Załapał żart, nawet jeżeli chwilę musiał poświęcić na to, żeby zwyczajnie go zrozumieć - nie miał wtedy miny jakiegoś dzieciaka, który próbuje się skupić, ale nie potrafi. Zwyczajnie, na początku pojawiło się zdziwienie, zakłopotanie, potem, ogarnąwszy żart, wszak kto o normalnym umyśle chciałby do niego podbijać zdołał pozwolić samemu sobie na uchylenie rąbka własnej księgi - charakterystyczny, rzadki w jego przypadku delikatny uśmiech, gdzie to kąciki ust powędrowały ostrożnie do góry. Rzadko kto w jego obecności żartował, a wynikało to ze względnej statyczności oraz gburowatego wyglądu uzdrowiciela - co jednak nie było do końca prawdą. Gdzieś tam ma jakieś szczątki dawnego życia, należy tylko umieć je wyszukać, odnaleźć, wychwycić w taki sposób, by samemu nie zadać sobie obrażeń. - Teoretycznie tak. - przyznawszy, skierował już mniej chłodne i mniej wypełnione strachem tęczówki w stronę kwiatu, który wylądował następnie obok kapliczki - aczkolwiek nie przez rzut - zauważył, że mężczyzna charakteryzuje się szacunkiem wobec istot wyższych - a przynajmniej miał takie wrażenie. - Jednak skąd masz pewność, że nie jestem zajęty? Czy wtedy odmowa nie powinna być przypadkiem... koniecznością? - wiedział, że sam nie ma nikogo, aczkolwiek również był ciekawy reakcji. Co prawda nie miał zamiaru go zbywać, albowiem rzadko kiedy kto był w stanie spowodować u niego w tak krótkim czasie drobny uśmiech na twarzy, aczkolwiek był ciekawy, jakich kroków podjąłby się Hal, gdyby rzeczywiście okazałoby się, że osoba, którą zaprasza na randkę, jest zajęta. W większości wypadków to dopuszczenie zdrady - przynajmniej tak się mówi. Sam niezbyt wiele miał pojęcia o tego typu rzeczach - nawet w żadnym ze związków nie był. Totalny przegryw, jednak się tym nie przejmował.
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Skłamałby twierdząc, że nie uważa Matthew za dziwaka, w jego ustach to słowo nie miało jednak pejoratywnego znaczenia. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że niektórzy patrzyli tak na niego. W gruncie rzeczy, to każdy był dla kogoś dziwny i nie zawsze znaczyło to to samo co męczący. Oderwał wzrok od kapliczki, przyglądając się kątem oka młodemu mężczyźnie, gdy usłyszał pytanie. - Otrzymanie kosza to jeszcze nie koniec świata - odparł rozbawiony, zastanawiając się, kiedy ta rozmowa zeszła na udzielanie rad dotyczących związków i czy tylko jemu się tak wydaje - Chociaż jeżeli nie jesteś pewien czy odmówić, to chyba wypadałoby się zastanowić, czy w aktualnym związku wszystko w porządku. Ostatni raz słyszał podobne pytania chyba od Christophe'a - swojego siostrzeńca. Swoją drogą Matt musiał być, gdzieś w jego wieku. Chris co prawda miał wtedy naście lat i dorobił się już żony i dwójki dzieciaków, ale zdecydowanie nie była to zasługa Hala, który za każdym razem, kiedy zaczynał mieć dość tematu, spławiał chłopaka stwierdzeniem, całkiem chyba słusznym zresztą, że co on - stary kawaler - może wiedzieć o związkach. Wymówkę tę trzymał cały czas w zanadrzu, bądź co bądź nie spodziewał się, że jego żart doprowadzi do dyskusji o życiu uczuciowym współlokatora, które przy całej sympatii do niego, za bardzo go nie interesowało.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Był dziwakiem - i zdawał się nie robić z tym niczego szczególnego. Nie chciał się zmienić, wiedząc doskonale, że te zmiany mogą wyjść bardziej na złe niż na dobre. Wiedział, że swoim zachowaniem odbiega aż nadto od ludzkiego życia, nie mając w żaden sposób znajomych; sięgał po kartkę z imionami i wykreślał je czerwonym flamastrem, jedno po drugim, nie chcąc w żaden sposób się angażować w coś o wiele większego. Bał się zarzucić kolejną kotwicę, która mogłaby się stać albo jego kolejną stabilnością, albo zwyczajnie pociągnąć go na samo dno - niefortunnie rzucona w wody głębsze niż dotychczas. Woda nie stanowiła problemu - problem stanowił tak naprawdę brak jakiegokolwiek wsparcia, gdyby popełnił błąd; nie miał zamiaru podchodzić do kogoś, tknąć go w ramię, poprosić o pomoc - i nie wynikało to z dumy bycia samcem alfa, chociaż prędzej można byłoby go zaliczyć do omegi. Nie lubił się narzucać, nie lubił sprawiać kłopotów, chociaż, gdyby ktoś go poprosił o pomocną dłoń, bez problemu by jej użyczył. Tonący brzytwy się chwyta - a on nieraz był właśnie tą nieszczęsną brzytwą. - Zdrowe podejście. - przyznał bez bicia. W wieku nastoletnim to już wiele rzeczy się działo; być może nie uczestniczył w nim aktywnie, kiedy to osiągnął odpowiednią ilość wiosen, niemniej jednak bardzo często zdarzały się złamane serca i pierwsze miłości. Uczniowie eksperymentowali, starali się zrozumieć własną naturę, on zaś - pozostał na uboczu. I wcale mu to nie przeszkadzało, albowiem nie odczuwał żadnej potrzeby bliższego kontaktu z drugim człowiekiem, chociaż czasami chciał wyciągnąć dłoń do przodu i zaznać tego, czego wcześniej w ogóle nie miał szansy. - Myślę, że raczej tragedii nie ma. - no tak. Słynny trójkąt, do którego nikt nie mógł wejść. On, depresja i częściowy Asperger - czego chcieć więcej? Ewentualnie można pokusić się o zamianę tego ostatniego na osobowość schizoidalną, ale to już głębsze rewiry nauki o chorobach psychicznych. Toksyczny związek, w którym tkwił już w sumie od studiów, bał się z nim zakończyć. Jednocześnie nie chciał przyjąć pomocy ze strony psychiatrów i psychologów w Świętym Mungu, chociaż niektórzy, po tylu latach pracy, zaczęli coś przypuszczać. Oby nie przyczyniło się to do zwolnienia go ze stanowiska, na którym chciał jeszcze trochę zasiedzieć. Powinien - kontynuować. Tak przecież wygląda rozmowa - wymiana zdań. Zdanie to, w ciut zmienionej formie, nadal wędrowało po umyśle. - Jeżeli - rozpoczął - mogę spytać. - skończył jedno zdanie, jednak pauza nie wystąpiła. - Jakiego przedmiotu nauczasz w Hogwarcie? - wiedział, że tylko on był jakiś porąbany z całego pokoju, by bez konkretnej przyczyny udać się do Meksyku. Jednocześnie miał opory - zadawanie pytań było całkiem normalne, jednak rzadko kiedy był zmuszony do wykorzystywania swojego gardła ponad miarę. Ewidentnie nie pasował do tego miejsca.
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
To fascynujące, jak różne religie mieszają się i łączą w tym kraju. Wczoraj widział ślady dawnych wierzeń Majów i Azteków, dzisiaj mógł być świadkiem modlitw pod chrześcijańską kapliczką. Przyglądali się z oddali poczynaniom tubylców, zanim rudzielec schylił się lekko w stronę drugiego Walijczyka i niezbyt głośno spytał. - Dołączymy? - Nie wiedział, czy Jack był wierzący. Neirin owszem, z tego względu nie pragnął na widok ośrodka kultu uciekać z obawy przed zajęcie się ogniem. Zerknął po szatynie, zanim poszedł przodem, biorąc jedną z chryzantem w ręce. Zamierzał pomodlić się w ciszy, jak zwykł to robić. Okoliczni jednak okazali się bardziej otwarci. Szybko włączyli Neirina do wspólnej intencji, prosząc o opiekę i szczęście dla siebie oraz przyjaciół. Wśród hiszpańskich głosów przebił samotny, walijski akcent, gdy chłopak na koniec dodał kilka zdań w ojczystym języku. Położywszy kwiat na ołtarzyku, cofnął się do Jacka. Kiedy oboje byli gotowi, udali się spacerem ku centrum miasteczka. - Nie wierzysz? - Zagadnął chłopaka, zauważając wcześniej, że nie podszedł do figurki. Niefortunnie spoglądał na rozmówcę i nie zauważył leżącego na drodze kamienia. Potknął się o skałkę, chwytając odruchem Momenta za rękę. Na szczęście zdażył zachować równowagę i z pomocą przyjaciela ustać na własnych nogach. - Huh? - Odwrócił się, aby przyjrzeć się temu, co go zaatakowało. Kamień jak kamień. Ciekawszy jednak był przedmiot nieopodal. Cofnął się o krok, aby podnieść z ulicy łapacz snów. Ładny. Niezniszczony nawet. Wszystkie sznurki całe, żadnego piórka nie zgubił. - Meksykańskie duchy chyba lubią rudych - skomentował znalezisko. - Ale nie spodziewałem się odpowiedzi tak natychmiast. I tak dosłownie. Ani w formie kamienia na chodniku - wrócił do Jacka, przystając przy nim ponownie.
Można by dywagować nad pojęciem dziwactwa i tego czym zasługiwało się na miano pomyleńca, jednego jednak Hal był pewien - rozmowa, którą prowadzili była dziwna. Pretensje powinien mieć jednak wyłącznie do siebie. Jakby nie patrzeć, to on zaczął. I to przez swoje, nota bene uważane przez wielu za dziwne, poczucie humoru. Przerwa pomiędzy jednym a drugim (tym właściwym) pytaniem Matthew była krótka, ale nawet ten ułamek sekundy wystarczył, by obudzić w Cromwellu zażenowanie. Spodziewał się jakiegoś naprawdę osobistego tematu i chociaż nie miał zbyt wiele do ukrycia (a to, o czym nigdy przenigdy nie chciałby rozmawiać, zdawało się przydarzyć się w innym życiu i nigdy nie spodziewał się, że ktoś na to wpadnie), po prostu nie czułby się zbyt komfortowo, rozmawiając o własnych uczuciach. Faceci tak nie robili. Odetchnął więc z ulgą i rozładowując krótkie napięcie, roześmiał się lekko do samego siebie, słysząc pytanie. - Jasne - mimo, że Matthew nie czekał na pozwolenie, utwierdził go w przekonaniu, że nie miał nic przeciwko - Opieki nad magicznymi et cetera - jeżeli Hal odczuwał w ogóle jakąś niechęć przed mówieniem o własnym zawodzie, dotyczyła ona wyłącznie długiej nazwy przedmiotu, którego nauczał. Powtarzanie tych niby zaledwie czterech słów, zawsze w tej samej sekwencji, po jakimś czasie zaczęło go męczyć bardziej niż mogłaby to zrobić recytacja najdłuższych nawet wierszy, chociaż fanem poezji nigdy nie był. - Byłem pewien, że wiesz - dodał, zastanawiając się skąd on w takim razie wzięło się jego przekonanie, że Matthew zajmował się urazami magizoologicznymi. Logicznym wydawało mu się, że musieli rozmawiać o tym, że wykonują odrobinę spokrewnione ze sobą zawody, ale najwyraźniej to nie miało miejsca. Pamięć Hala do najdoskonalszych nigdy nie należała, a z wiekiem zaczynała płatać mu coraz częstsze figle. Nie zdziwiłby się zatem zbytnio, gdyby okazało się, że Alexander wcale nie pracował w magizoologicznych - ba! mógł nawet nie być uzdrowicielem - a to jemu po prostu coś się pokręciło.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Czy Matthew uważał, że wina niezbyt klejącej się rozmowy stoi tylko i wyłącznie po stronie Hala? Otóż nie. Sugerując się jednym z cytatów, "nie ma osób niewinnych"; atmosfera wokół nich nie była tylko zasługą chcącego porozmawiać współlokatora pokoju numer jedenaście. To on, to uzdrowiciel - był jak zwykle - pieprzonym dezerterem - skutecznie wyślizgał się z najmniej komfortowych pytań, starał się względnie prowadzić tę konwersację z starszym mężczyzną ku lepszym pytaniom. Niestety - introwertyczna natura połączona ze zepsutymi podwalinami psychiki powodowały wzajemnie, że sam Alexander nie miał zbyt wiele do zaoferowania podczas prostej wymiany zdań, podstawy każdej relacji. Odrzutek, odludek, indywidualista. Owszem, przerwa między jednym zdaniem a ostatecznym pytaniem była dość długa, by wzbudzić w Cromwellu pewne zażenowanie spowodowane wyciągnięciem na światło dzienne najgłębszych zakamarków życia prywatnego uzdrowiciela. Niestety lub stety, mężczyzna nie przywykł do dzielenia się troskami życia codziennego, narzekania na swój los, wylewania łez u ramienia drugiej dowolnej osoby - wszystko to trzymał oraz dusił w sobie jak kaczkę, która ma zaraz iść na ubój. Nie wynikało to z nadmiernej presji społeczeństwa o nieskazitelności umysłu męskiego, narzucanym regułom o tym, że "chłopacy nie płaczą", a depresja ich w ogóle nie dotyczy. Wynikało to po prostu z zamknięcia się we własnej kopule, świadomości tego, że niektórzy mogą mieć gorzej, więc nie należy obarczać ich dodatkowymi obowiązkami i problemami. - Interesujący kierunek. - mruknął pod nosem, przenosząc spojrzenie własnych, zmieniających kolor w zależności od oświetlenia tęczówek - teraz zdawały się być pozbawione tej nuty koloru, jakby wypłowiałe, beznamiętne lustrowały ostrożnie i bez pośpiechu nauczyciela. Sam kiedyś miał zamiar zająć się na poważnie tym przedmiotem, iść w ślady ojca, jednak obecnie widać, że postanowił wybrać jeden z najtrudniejszych zawodów. Oczywiście, wymawianie ciągle tej samej regułki wydawało się być męczącym, w szczególności gdy ktoś będzie tego ciągle wymagał na lekcji. - Nie, nie mówiłeś. Notabene, rozmowa ta jest pierwszą rozmową, która nie opiera się na wzajemnej wymianie "dzień dobry" lub pytaniu o pogodę. - odpowiedziawszy, wziął głębszy wdech, zastanawiając się nad tym, co ma uczynić dalej.
Hal Cromwell
Wiek : 62
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 175cm
C. szczególne : okulary do czytania, bardzo zły tatuaż na lewym ramieniu (podgląd w kp)
Poważne rozmowy nie leżały w naturze Hala, a przynajmniej tak mu się wydawało. Praktycznie zawsze wysławiał się luźno i wszystko co się dało obracał w żart - często niezmiernie suchy, ale nie nawet będąc tego świadomym, nie potrafił się powstrzymać. Nie powstrzymywała go nawet świadomość, że niektórych mogło to irytować. - Tak mówisz? - zmarszczył brwi i spojrzał niepewnie na uzdrowiciela - Nah, mi się zawsze wydawało takie sobie - wzruszył ramionami, ale zaraz potem uśmiechnął się, dając do zrozumienia, że robił sobie jaja. Bez powodu. Kolejna odpowiedź współlokatora już autentycznie go zmartwiła. Co prawda pocieszającym było, że przynajmniej tym razem to, że nie przypominał sobie żadnej rozmowy z Matthew nie było winą jego dziurawej pamięci, jak początkowo przypuszczał, a tego, że faktycznie nie rozmawiali. Nie mniej jednak jako osobie uzależnionej od kontaktu z ludźmi i uprzejmego ich traktowania, było mu zwyczajnie głupio, że nie zauważył, że przez miesiąc niemal zupełnie zlewał człowieka, z którym dzielił pokój. - Och... - wbił wzrok w kapliczkę, chwilowo zbity z tropu - Musimy w takim razie nadrobić - ożywił się po chwili. Głupio wyszło, ale przecież nie wszystko było stracone - Tylko może w jakimś bardziej stworzonym do rozmów miejscu - dodał, wskazując głową na innych modlących się i przypominając sobie, że sam również przyszedł tu w tym celu. - I żeby nie było - zaznaczył, parskając śmiechem - Nie proponuję randki.
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew nigdy nie należał do wylewnych ludzi - zawsze operował emocjami w jak najbardziej korzystnym dla siebie układzie, nie pozwalając na to, by wydostały się z więzów, w których umieścił je od wielu lat. Stety lub niestety, wpadł przez to w istną rutynę, poświęcając się w większości pracy, która wywarła na niego dość nietypowe odczucie. Nie należał do powszechnego społeczeństwa, był odgrodzony pewną siatką, pewnymi kratami, niczym pies pozostawiony na pastwę losu, a co najgorsza - sam posiadał klucz i sam bał się go użyć, by móc skorzystać z uroków przebywania w społeczeństwie. Czy mężczyzna potrafił być luźno nastawiony do świata? Owszem, ale tylko i wyłącznie w towarzystwie znanych osób. Zamiast tego przybierał na siebie w pewnym stopniu półprzezroczystą maskę, na którą nakładał powagę, rozwagę i dziwny dobór słów, niezbyt kuszący do tego, by prowadzić z nim dalej rozmowę polegającą na wymianie zdań. Nie potrafił podtrzymać odpowiednio konwersacji, nie potrafił rzucać nimi i oczekiwać odpowiedzi - był w tej kwestii człowiekiem niezwykle skomplikowanym, chadzającym własnymi ścieżkami, uderzającym o mur z niebywałą prędkością, błąkający się niczym zbity pies. - Kiedyś - rozpoczął ostrożnie, aczkolwiek nie zapowiadało się nic na to, żeby rozgadał się powyżej paru słów - miałem głównie ruszyć w kierunku ONMS. - dodał, być może na pocieszenie, być może dla informacji samego nauczyciela. Ojciec ciągle wpajał mu te same wartości - że życie jest najcenniejsze i należy go chronić za wszelką cenę. Być może dlatego nie kupował w żaden szczególny sposób różdżek u Fairwyn'ów, bo wiedział, że ich pochodzenie jest niezwykle wątpliwe oraz pełne pytań, na które nie można znaleźć odpowiedzi, a po które trzeba sięgnąć zbyt głęboko. Rzeczywiście - mało co rozmawiali, a pamięć Matthew'a, ze względu na wykonywaną pracę, była praktycznie niezawodna. Musiał wiedzieć, trzymać z tyłu głowy wszelkie najprzydatniejsze informacje dotyczące pacjentów zasiadających na oddziale, nie mógł sobie pozwolić na jakikolwiek błąd. Podanie eliksiru w niektórych przypadkach było niezbędne do odzyskania w pełni zdrowia, a jakiekolwiek opóźnienie czasowe wydawało się być śmiechem rzucanym w ciemnym pokoju przez samo zrzędzenie losu. - Można powiedzieć, że delikatnie zakłócamy spokój. - dorzucił po chwili na dokładkę, kiedy to okazało się, że jako jedyni są wyjątkowo gadatliwi wokół osób skorych do modlitwy. Alexander owszem, posiadał należyty szacunek, co nie zmienia faktu, iż nie szukał Boga na żaden z wymienionych w gazetach czy to Internecie sposobów. Osobiście twierdził, że każdy sam jest kowalem swojego losu i nikt z góry nie decyduje o tym, kto jaki będzie miał los - tylko sami ludzie. Owszem, niektóre rzeczy są narzucone, aczkolwiek wynika to głównie z winy rodziny. Na słowa o randce jedynie kiwnął głową, rzucając nikłym uśmiechem w stronę samego Hala, wręcz posępnym. W zależności od podjętych przez starszego mężczyznę akcji albo czekał cierpliwie, aż zebranie wokół kapliczki skończy się bez większej puenty, albo ruszył z nim, być może nadrabiając stracony czas, stracone momenty, stracone słowa, którymi przecież rzadko kiedy się dzielił.