Oddaliłeś się nieco od centrum, gubiąc się wśród pięknych, kolorowych kamienic i krętych uliczek, przypominających labirynt. Znalazłeś się w mniej bezpiecznej części miasta, straciłeś orientację w terenie. Skręciłeś gwałtownie w prawo, wchodząc w jedną z bocznych uliczek, gdzie poza stojącymi śmietnikami i starym, brudnym kominem dostrzegłeś tylko mur od jakiegoś domu, blokując Ci drogę. A to pech, ślepa uliczka! Już chcesz wracać, gdy Twoich uszu dobiegają niepokojące dźwięki..
Rzuć kostką, aby sprawdzić, co Ci się przydarzy:
Kostki:
1,4 Udaje Ci się szybko skryć za śmietnikiem, mając nadzieję, że Cię nie znajdą i nie zmuszą do używania czarów. Do uliczki wpada grupa mężczyzn, bijąc i krzycząc na jednego z nich, wyzywając go. Wydaje Ci się, że trwa to bardzo długo.. W końcu z pogardą wymalowaną na twarzy podciągają nieprzytomnego, pobitego mężczyznę i zabierają ze sobą. Siedzisz jeszcze chwilę w ukryciu zszokowany tym, co zobaczyłeś.. Byłeś tak zaskoczony, że nawet nie pomogłeś! Końcu wstajesz i chcesz wyjść, jednak wpada na Ciebie mugolska policja i musisz się gęsto tłumaczyć, dlaczego znajdujesz się przy świeżych śladach krwi na bruku oraz z tego, co widziałeś. Tracisz kilka godzin pięknego dnia i nie masz wcale humoru..
2,5 Stoisz w miejscu, rozglądając się dookoła. Okazuje się, że wpada na Ciebie grupka zagubionych turystów czarodziejów, próbujących poradzić sobie z mapą. Z uśmiechem ofiarujesz im pomoc, a następnie kilkanaście minut stoicie i dyskutujecie łamanym angielskim, jak dojść do muzeum! Rysujesz im drogę na kartce, wypisując nazwy ulic. Dziękują Ci i chwalą, życząc wszystkiego, co najlepsze! Dodatkowo, opowiadają historie o runach, które są tak ważne w ich kraju, a Ty z uwagą słuchasz, ucząc się czegoś! Na odchodne zostawiają Ci 20 Galeonów! Upomnij się o nie w odpowiednim temacie! Zgłoś się także po 1 Punkt z Run do kuferka w odpowiednim temacie!
3,6 Wzruszasz ramionami i odwracasz się, aby wyjść, kiedy nagle podbiega do Ciebie trzech mężczyzn i przypiera Cię do muru, a następnie silnym ciosem łamią Ci nos i ogłuszają. Budzisz się jakiś czas później, czujesz poobijane ciało i krew na twarzy. Sięgasz do kieszeni, a tam pusto! Z przerażeniem i zdziwieniem na twarzy stwierdzasz, że zniknęły wszystkie Twoje rzeczy, a razem z nimi 60 Galeonów , które miałeś na zakupy! Załamany i zniechęcony klniesz pod nosem, kuśtykając wracając do hotelu.. Odnotuj utratę pieniędzy w odpowiednim temacie!
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Chciał pobyć sam, chciał uwolnić się od tych więzi, które przytrzymywały go na miękkim, ogrzewanym foteliku w pokoju oznaczonym cyferką jedenaście. Wiedział, że na świecie istnieją dwa typy ludzi - jedni, którzy biorą z niego garściami oraz drudzy, którzy dają tyle, ile mogą. Sam nie wiedział, do których z nich się dokładnie zaliczał, kiedy to postanowił odpocząć psychicznie od stresu otrzymanego podczas wędrówki w ciemnościach. Czas zrobił sobie z nich małe, niewinne przedstawienie, podczas którego na szali znalazło się niefortunnie życie rudzielca, zaatakowanego przez wilkołaka. Jedyne, z czego mógł się tak naprawdę cieszyć, to fakt, iż zdołali go uratować. Nawet gdyby Neirin musiałby się zmagać z wilkołactwem, nie uznawał tego za coś, co należy wytykać, obrażać, odrzucać na bok, bo ktoś jest takim człowiekiem, jakim po prostu jest. Zdarza się. Wywar tojadowy może nie zapobiegnie transmutacji, bolesnej i pozostawiającej rany, aczkolwiek pozwoli zachować świadomość, w przeciwieństwie do tego stworzenia, które postanowiło zabawić się kosztem ucznia. Po tej akcji nadal nie potrafił nienawidzić wilkołaków, po prostu będąc do nich neutralnie nastawionym człowiekiem. Dla wielu czarodziejów to byłoby niedopuszczalne, jednak u niego tolerancja występuje - zawsze i wszędzie. Inaczej nie nadawałby się na uzdrowiciela, czyż nie? Zdołał już przeżyć, przeżuć, poczuć emocje, które towarzyszyły podczas ratowania chłopaka. Jego dość długie dni bycia niemową ciągnęły się w zastraszającym tempie, nie pozwalały nie dać o sobie znać, współlokatorzy wykazywali mniejsze lub większe zainteresowanie tym, co się z nim odjaniepawla. Swoją postawą Alexander zdołał jednak odtrącić potencjalną chęć rozmowy kogokolwiek z nim, skutecznie wczytując się w kolejne lektury, które znajdowały się w to coraz większej kupce na stoliku. Może z czasem zrobił się z nimi dość nieładny bałagan, jednak osobiście o to nie dbał, czując się w nim jak rybka w wodzie. Gdzieś nieopodal była ta ciągle używana i niemyta szklanka do picia jakiegoś chłodnego napoju, by móc chociaż przez chwilę zaznać ochłody podczas upałów. Postanowił pobiegać. I chociaż robił to zazwyczaj w Londynie, teraz ta czynność należała do o wiele trudniejszych - wszechobecne ciepło i duchota bez problemów uderzały w jego twarz, która niemalże w trybie natychmiastowym pokryła się warstwą niemiłosiernego potu. Podobno zamiana aktywności działa kojąco na umysł, dlatego postanowił porzucić wszelkie złe myśli, czyli rzucić je gdzieś w kąt, by następnie oddać się swobodnemu wysiłkowi fizycznemu, trzymając w spodniach różdżkę oraz gdzieś w dłoni chłodną wodę mineralną. Tyle mógł dla siebie zrobić po tych dniach nieaktywności, spędzonych wygodnie na fotelu wśród towarzyszów poetów, z pootwieranymi dookoła egzemplarzami mugolskiej literatury, która wpadła w jego gust. Gdzieś nieopodal miał nawet książki psychologiczne, jednak te unikał przez jakiś czas jak szatańskiego ognia. Biegając sobie swobodnym truchtem, zagłuszony myślami poprzez muzykę docierającą ze słuchawek, znalazł się w ciut mniej bezpiecznej części miasta znajdującego się w Meksyku. Chwila wystarczyła, by po chwili mężczyzna ściągnął słuchawki, zaniepokojony tajemniczym dźwiękiem wydobywającym się nieopodal miejsca, w którym się obecnie przebywał. Natychmiastowo, wręcz odruchowo, skrył się za jednym ze śmietników, nie chcąc wchodzić w jakąkolwiek konfrontację. Oparł się o niezbyt przyjemny element wystroju, po chwili słysząc krzyki oraz odgłosy ciosów, które zaczęli zadawać Meksykanie jakiejś osobie. Pomógłby, gdyby nie to, że strach bez trudu sparaliżował jego ciało. Czy tak chciałeś skończyć ze swoją empatią? A może po prostu za duży natłok stresu w przeciągu ostatnich dni? Siedział jak idiota, zauważając, jak nieznajomi zaciągają ciało ze sobą, znikając z widoku, na co Matthew wyszedł, jednak to był błąd - gdyż wystarczyło dosłownie parę sekund, by zaczepiła go mugolska policja, zabierając na przesłuchanie.
Powoli zbliżały się godziny nocne - godziny, których zwyczajnie chłopak wolał uniknąć. Wtedy właśnie wychodziły na światło dzienne najgorsze z fobii, pełne strachu oraz wszelkiego paranoidalnego zachowania. Ciemność... ewidentnie nie była jego sprzymierzeńcem, no ba, bał się jej cholernie. Na tyle, iż starał się chodzić bardziej oświetlonymi uliczkami, byleby dotrzeć do pensjonatu na tyle, by nie wzbudzić u nikogo większej ciekawości niż jest to wymagane. Przechadzał się przez ścieżki meksykańskiego miasteczka, które ucichło wraz z nadejściem wieczornej pory - niby wcześniej był bal, ale coś było za cicho, żeby móc jednoznacznie stwierdzić, iż wszystko jest jak najbardziej w porządku. Szkoda tylko, że Charlie nie zdawał sobie sprawy, w jakie bagno wszedł, a przede wszystkim jak cholernie głupią drogę wybrał, która mogła go kosztować więcej niż tylko traumatyczne przeżycie. No ale... to jest on, prawda? Przecież tam, gdzie są kłopoty, tam też musi być Chapman. Tego był doskonale świadomy, jednak nie wiedział, co go dokładnie spotka, kiedy postanowi wejść w uliczkę mniej uczęszczaną przez przechodniów niż zwykle - ku swojemu zdziwieniu oczywiście. A mówiła mama, żeby zawsze chodził tam, gdzie jest po prostu ładniej i przyjemniej! Idąc jedną z bardziej opustoszałych dróżek, w mgnieniu oka jego pozytywny umysł wychwycił podejrzane dźwięki, których się po prostu przestraszył. Spanikowany chłopak postanowił ukryć się gdzieś w bezpiecznym miejscu, kiedy to krzyki zaczęły stawać się coraz głośniejsze i głośniejsze, mając nadzieję na to, że stary, niezbyt ładnie pachnący śmietnik będzie doskonałym partnerem w podsłuchiwaniu - czego zazwyczaj nie robił. Nie lubił tarmosić prywatności innych osób, niemniej jednak czuł, że sprawa jest na tyle poważna, iż pozostanie na widoku nie wchodzi w grę. W sumie, długo nie musiał czekać, kiedy to w ruch poszło paru mężczyzn bijących innego, a do tego ciemność zawładnęła na tyle, iż Charlie zaczął jeszcze bardziej panikować niż bardziej, a przede wszystkim się stresować. Do tego doszedł fakt pojawiającej się krwi, kiedy, wbrew własnym zasadom, nie mógł oderwać wzroku od tego, co się tam działo - serce przyspieszyło, ciśnienie podskoczyło, zaś Chapman oparł się bardziej, czując, jak jest mu zwyczajnie słabo. Nie chciał się znaleźć w sytuacji mężczyzny, a przede wszystkim nie chciał, żeby został znaleziony. Płytkie, nieregularne oddechy zawładnęły jego płucami, by następnie umysł młodzieńca osunął się w cierpką ciemność i zwyczajnie... stracił przytomność. Przed tym poczuł delikatny ucisk w klatce piersiowej, zawrót głowy i... bah! Niekomunikatywny. Nieosiągalny na żaden z możliwych sposobów. Blady jak ściana, nie mógł się uspokoić, zatem ciało przybrało dość specyficzny mechanizm obronny - postanowiło go na chwilę wyłączyć, na chwilę pozwolić mu odpocząć, choć na pewno nie zapomni na długi okres czasu o tym, co się wydarzyło. Długo to jednak nie trwało - chwilowe niedotlenienie z łatwością zostało wyregulowane, kiedy jego emocje się uspokoiły i otworzył oczy. Pamiętał? Trochę zostało w jego głowie. Wyprostował się ostrożnie, aczkolwiek nikogo tam nie było, oprócz śladów krwi. Okej, Charlie, nie może być aż tak źle, czyż nie? Wyjdź ostrożnie, omiń ślady, po prostu Ciebie tutaj nie było... I bęc, natrafił na policjantów, kiedy to chciał opuścić miejsce zdarzenia. Zestresował się, być może odegrał swoją rolę doskonale, by uświadomić stróżom prawa, że nie ma z tym nic wspólnego, poczuł się niezwykle słabo, odmówił pomocy, co nie oznacza, że nie został zabrany na posterunek o dość późnej porze - zbyt późnej, by mógł marnować cenne minuty. Składanie zeznań, kiedy mało się wie, nie jest zbyt dobrym doświadczeniem - a co gorsza, gdy zwyczajnie nie ma się wiedzy dotyczącej miejsca, do którego się trafiło przy pomocy radiowozu. Heh, on to ma pecha. I jeszcze o tak późnej godzinie wracać do domu. Chryste.
Był już zmęczony ciągłym uciekaniem. Tupot łapek odbijający się od ścian kamienic stawał się coraz mniej regularny. Jedna z nich zaczęła już krwawić - nadepnął kiedyś na odłamek szkła, który wbił się głęboko w popękaną, szorstką poduszkę. Zdążył obrosnąć już strupem i przy każdym zetknięciu z betonem dźgał bezlitośnie głębsze tkanki. Gdyby mógł, skamlałby z bólu przy każdym kolejnym kroku - lecz nie było na to czasu. Pozwalał sobie wyłącznie na okazjonalne przeskoczenie, by choć trochę oszczędzić łapę, lecz każda taka akcja wyłącznie go spowalniała, a musiał uciekać. Od dłuższego czasu padał ofiarą tutejszej grupy dzieciaków. Jeden z grupy był wysoki i patykowaty, miał postrzępione, czarne włosy i dopiero co poczerniał mu wąs pod nosem. To on uśmiechał się w ten diabelski sposób, pokazując szczerbę z boku. Drugi był nieco niższy i równie chudy - ten z kolei stał na czatach, zawsze z tyłu, nasłuchując, czy nikt nie ma ochoty interweniować. Trzeci był grubszy, miał małe oczka i śmierdzące tłuszczem ręce. Cała trójka była straszna, lecz najgorsze były te patyki, które mieli. Nie, nie bili go nimi, lecz ich machnięcia robiły złe rzeczy. Raz nie mógł oddychać przez kilka chwil, mając wrażenie, jakby czyjś but uciskał mu żebra. Innym razem nie był w stanie ruszać łapami, a jeszcze kiedyś potwornie go bolało. Pazury zaszurały po kostce brukowej, gdy gwałtownie zahamował tuż przed rozwalonymi trampkami. Nie udało się. Chwilę później wisiał w powietrzu, skamląc ze strachu.
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Zbyt doskonałych wspomnień z tym miejscem nie miał - ewidentnie zalegały się tutaj największe zła, jakie istniały w miasteczku. Wcześniej zdołał ukryć się obok śmietnika, niemniej jednak teraz ponownie zmuszony był ruszyć tym niezbyt przyjaznym kierunkiem, chłodnymi oczami penetrując wręcz okolicę. Nie miał zamiaru wpakować się w żadne kłopoty, dlatego nie szurał wyszuranymi już butami, nie przeklinał pod nosem, zwyczajnie nie zwracał na siebie większej uwagi - wiedział doskonale i zdawał sobie sprawę z tego, że drugi raz w tym miejscu może zakończyć się niezbyt szczęśliwie. Ewidentnie musiał patrzyć dookoła siebie - to nie tak, że bał się niewiadomego - zwyczajnie wolał zachować wszelkie pozory ostrożności, by potem nie żałować wcześniejszego braku rozwagi podczas poruszania się po tej starej, popsutej i spróchniałej kostce brukowej. Długo jednak na rozwój akcji nie musiał czekać, kiedy to ponownie, jak wcześniej, tajemnicze dźwięki dostały się do jego uszu, paraliżując je na drobny moment - niemniej jednak, tym razem nie chciał pozostawać bez jakiegokolwiek znaku życia - ruszył w stronę skomlenia, które ewidentnie świadczyło o tym, że coś się złego po prostu dzieje. Jego intuicja mówiła, że nie obędzie się bez dłuższej interwencji, tudzież wyciągnął przy okazji różdżkę, będąc gotowym w jakikolwiek sposób do ataku. Zauważył stojącego, prawdopodobnie czatującego bez większych problemów młodszego od siebie dzieciaka - i pewnie niższego. Miejmy taką nadzieję, oczywiście, albowiem jakoś Matthew nie był ani za niski, ani za wysoki. Nie obchodziło go to, co on ma do powiedzenia, bez problemów, przechodząc tuż obok niego, zauważając źródło dźwięku - biedny, przestraszony pies, znajdujący się w powietrzu, ku uciesze dręczycieli. Serce mu pękło, jednocześnie poczuł jakiś dziwny przypływ gniewu, który spowodował, iż natychmiastowo przybrał posturę poważnej i groźniejszej niż dotychczas postaci - TEGO nie miał zamiaru tolerować. - Zostawcie go w spokoju! - zainterweniował głosowo, mając nadzieję, że to wystarczy - gotowy był jednak do czegoś poważniejszego, nawet jeżeli dzieciaki go nie rozumiały, to mogły mimo wszystko i wbrew wszystkiemu wywnioskować z tonu Matthewa, że ewidentnie mają przerąbane, jeżeli nie zostawią zwierzęcia w spokoju. W przeciwnym wypadku był gotowy podjąć się bardziej kontrowersyjnych metod - a jeżeli dzieciak chciał go odgrodzić od widoku, to niezbyt słusznie - uzdrowiciel był gotowy do podjęcia się zjawiska teleportacji, z której nie był taki zły, jak mówili egzaminatorzy.
Nie lubiłem stawać na czatach. Z każdym kolejnym wyjściem z Marcosem miałem coraz więcej wątpliwości co do słuszności naszych działań. Potrafił być taki przekonujący i... Straszny, zwyczajnie bałem się, że kiedyś jego wewnętrzny gniew przerzuci się na mnie. Gdyby moja mama się dowiedziała, gdzie spędzałem wieczory i co robiłem, załamała by się zupełnie. Nie potrzebowałem kolejnej tragedii w domu, już wystarczy, że tatko nie wracał trzeci dzień z rzędu. Madre podejrzewa, że przez ten sztorm już nigdy nie wróci. Zamyśliłem się, w pierwszej chwili nie zobaczyłem idącego ulicą człowieka. Dopiero gdy przeszedł obok palącej się latarni, dostrzegłem kontur jego sylwetki i drgnąłem. Za moimi plecami rozległ się przeciągły pisk tego biednego psa, którego Marcos tak bardzo lubił dręczyć. Skrzywiłem się mimowolnie i odwróciłem, by posłać im sygnał, że ktoś się zbliża - było już jednak za późno. Echo poniosło skamlenie aż do uszu nieznajomego. - Marcos! - szepnąłem teatralnie, wręcz z desperacją, by posłać wiadomość wgłąb uliczki. Nim się spostrzegłem, zza moich pleców wyłonił się ów jegomość. W pierwszej chwili odskoczyłem w bok, instynktownie usuwając mu się z drogi, lecz rzucone w kierunku kolegów spojrzenie powiedziało mi, iż był to błąd. Doskoczyłem do mężczyzny, próbując wyjść z tego wszystkiego z twarzą. Nie zamierzałem być obiektem drwin, że cofnąłem się przed zagrożeniem. Byliśmy w końcu paczką. Watahą. - Czego tu szukasz - rzuciłem, marszcząc brwi i wydymając wargi buńczucznie. Ręce skrzyżowałem na piersi, prostując się i starając się sprawiać wrażenie większego, choć w porównaniu do faceta byłem knypkiem. Zerknąłem przez ramię. Pies wisiał w powietrzu, a Marcos uśmiechał się szeroko. - Spadaj stąd, nie twoja sprawa - krzyknął z ciemnego zaułka, nie opuszczając różdżki, nie zostawiając w spokoju psa. Wręcz przeciwnie, sprawił, by stworzenie wisiało teraz do góry nogami. Skowyt przeszył moje serce na wskroś. Kogo ja oszukiwałem?
Oczywiście dialogi wypowiadane były po hiszpańsku.
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie rozumiał ludzi. Nie ogarniał ich motywów zabawy, ich względnego humoru, emocji, działań, niemniej jednak był w stanie odczytać z ich zachowania więcej niż ktokolwiek inny - wystarczyło zwyczajnie spojrzeć oczy. Sam unikał bezpośredniego kontaktu wzrokowego - i to nie bez przyczyny. Nie bez powodu miał koszmary po nocach, bał się narażenia własnej prywatności na działanie osób postronnych, wiedział doskonale, że jeżeli chce wykonać krok do przodu, uchylić rąbek księgi należącej do kogoś innego, musi wykonać ten sam czyn. Szare obłoki powitały niebo, świat, ponury już od paru dni, z powodu zaistniałej sytuacji stał się jeszcze bardziej ponury, pozbawiony jakiegokolwiek szczęścia. Kręcone włosy szatyna były ułożone w harmonijnym ładzie, jakby zaczął wcześniej dbać o siebie, nie zmieniało to jednak faktu, iż jego pewnego rodzaju problemy w głowie pozostały na dłuższy czas, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Tupot kroków przedostawał się do uszu, wiedział, że będzie narażony na potencjalne niebezpieczeństwo - jednocześnie starał się odpowiednio wyważyć harmonijne rzucanie czarów - nie miał zamiaru bez namysłu wymachiwać patyczkiem w lewo i prawo. Ewidentnie nie kierował się swoimi burzliwymi emocjami, które teraz chciały się wydostać na zewnątrz. Jeszcze był spokojny, jeszcze trzymał na smyczy emocje, starając się zachować zimną krew w tak okrutnej sytuacji. Jednocześnie nie miał zamiaru w żaden sposób mścić się, sprowadzać chłopaków do poziomu parkingu samochodowego - nie o to w tym chodziło. Nie rozumiał, dlaczego pierwsze chłopak, niskiej i dość drobnej postury, odsunął się, by następnie jeszcze raz stanąć murem przed widokiem, który sprawiał, że miał ochotę bardziej wyrwać się w stronę nieznanych mu osób. Nie chciał tego tak pozostawiać, nie chciał przejść obojętnie - nawet jeżeli nie rozumiał słów Meksykanina, zdołał rzucić mu proste, pozbawione krzty emocji spojrzenie. Nie miał zamiaru robić mu krzywdy, no ba, wyczuł, że coś jest nie tak, że coś jednak działa nie po myśli, że jakiś fałszywy akord wkradł się w rytm muzyki, kiedy to pies pojawił się do góry nogami w powietrzu, zwisając bezbronnie w dół. Może tęczówki, które spotkały się z tymi należącymi do chłopaka, wystarczyły, żeby ten się odsunął - ewidentnie on był nutą niepasującą do całokształtu zdarzenia. Może nie był w stanie tego stwierdzić, co nie zmienia faktu, iż skowyt stworzenia spowodował, że zdołał zobaczyć w nim cząstkę strachu. Jeżeli się nie odsunął, decyzja była dość prosta - teleportował się tuż nieopodal dzieciaków traktujących biednego futrzaka jak zabawkę, by następnie bardzo szybko rzucić proste zaklęcie. - Expelliarmus! - wypowiedział zaklęcie w stronę Marcosa, który najwidoczniej nie robił sobie niczego z dorosłego, który postanowił zaingerować w sprawę. Szybkim ruchem rozbroił nieletniego, pozbawiając go możliwości dalszego znęcania się - jednocześnie wykorzystał bezsłowne Mobilicorpus do powolnego postawienia psa na ziemię, obserwując ostrożnie otoczenie, jeżeli oczywiście urok się udał. A miał taką nadzieję - w przeciwnym przypadku zostanie zmuszony do wykorzystania ciut innych, bardziej radykalnych zaklęć - a tego nie chciał. Nie lubił przemocy.
Pewien chłopiec z podwórka powiedział kiedyś, że Marcos jest dobry wyłącznie w sprawianiu innym przykrości. Chwilę później zwijał się z bólu po bolesnym kopniaku. Był prawdziwym postrachem. Matki bały się, że ich synowie i córki wpadną w jego towarzystwo i że to małe wcielenie diabła wyciśnie z dzieci wszelkie dobro, które tak pieczołowicie w nich zaszczepiały. Posiadał wyjątkowe zdolności przywódcze, choć bardziej niż szacunek cenił sobie strach. Lubował się w przerażonych spojrzeniach, w kulących się ciałach, w kropelkach potu spływających po czołach. Najczęściej swoje działania kierował pod adresem słabszych od siebie, czerpiąc z tego niezwykłą satysfakcję. Krzyk był melodią dla jego uszu, podobnie skowyt tego durnego psa. Kiedyś go ugryzł, bardzo dotkliwie i Marcos przez trzy dni ledwo chodził. Już wtedy postanowił zgotować bydlakowi zemstę. Gdy tylko dostrzegał w oddali znajomo wyglądający beżowy ogon, nie odpuszczał. Zazwyczaj towarzyszyli mu dwaj koledzy, Carlos i Jorge, a dzisiejszy dzień nie był wyjątkiem. Odesławszy Jorge na czaty, wraz z Carlosem zajął się dokuczaniem i tak zranionemu psu. Uśmiechał się złowieszczo, patrząc w czarne jak żuczki oczka, widząc odsłonięte zęby sam pokazywał swoje, wykrzywiając oblicze. Durny zwierz. Wystarczyło jedno machnięcie różdżki, by wzniósł się w powietrze i zawisł w nim, przebierając nogami w desperacji, jakby miało mu to pomóc zejść na ziemię. Szkoda tylko, że od teraz był zależny od Marcosa. To on miał zadecydować, jak zakończy się dzień psa. Może zostawi go spętanego tu gdzieś w rogu? Może ciśnie nim o ścianę? A może znów spróbuje tej sztuczki z podduszaniem? Z rozmyślań wyrwał go głos Jorge, wzywający jego imię. Odwrócił się na pięcie, wciąż celując w wiszącego psa końcem magicznego patyka. Jego wzrok spoczął na koledze, a zaraz potem na wyłaniającej się zza jego pleców sylwetce mężczyzny. Zacisnął szczęki, po prostu wkurwiony faktem, że Jorge kolejny raz zawalił akcję. Był po prostu zbyt słaby, zbyt miękki. Marcos już dawno temu zastanawiał się, dlaczego małolat jeszcze nie zawisł za kostkę na podwórku. - Spadaj stąd, nie twoja sprawa - ryknął do faceta, zaciskając wolną rękę w pięść. Ten jednak nie wydawał się odpuszczać - w jednej sekundzie zniknął, a w kolejnej zmaterializował się bardzo blisko Marcosa. Choć bardzo żałował, cofnął się o krok. Różdżka wyrwała mu się z ręki - chłopak powiódł za nią szeroko otwartymi oczami, w których czaił się jednocześnie wielki gniew, jak i odrobina strachu. Nienawidził się bać. - Ty... - Tutaj puścił wiązankę hiszpańskich przekleństw i wyzwisk, rzucając spojrzenie na Carlosa. - Carlos, co tak stoisz, pało. Carlos miał niestety w życiu więcej szczęścia niż rozumu. Znacznie prościej było mu wykonywać ślepo polecenia, zamiast samemu przeanalizować sytuację. Wyciągnął zza pazuchy różdżkę, po czym zaczął rzucać hiszpańskie zaklęcia.
Rzuć kostką: 1, 3 - Różdżka chłopaka bardzo opornie opuszczała napiętą kieszeń na jego pulchnym pośladku, tym samym dając Ci możliwość szybkiej reakcji. Żadne z zaklęć nie dociera do Ciebie. 2, 5 - Więcej szczęścia niż rozumu, pamiętasz? W twoim kierunku leci jedno z zaklęć, które ugodziło Cię w pierś, tym samym odrzucając Cię nieco w tył. Upadek nie należał do najprzyjemniejszych, ale poza odrzutem nie wydarzyło się nic szczególnego. Chłopak wydaje się być z siebie bardzo zadowolony - może chcesz zmyć mu z twarzy ten głupi uśmieszek? 4, 6 - To było bardzo odważne głupie ze strony Carlosa, by atakować dorosłego mężczyznę, niestety porwał się na zaklęcie, którego nie do końca potrafił używać. Zamiast klątwy wywołującej przeszywający ból w trzewiach, w Twoją stronę poleciała wyłącznie namiastka zaklęcia. Dorzuć kostkę: parzysta - udaje Ci się odbić zaklęcie; nieparzysta - w wyniku zaklęcia odczuwasz ukłucie w brzuchu... I to chyba tyle. Jaki będzie rewanż?
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Matthew chyba jako jedyny nigdy nikogo nie uderzył, kiedy to był obnażany przed kolegami - dostając w twarz więcej kopniaków, niż ktokolwiek potrafił tego naliczyć. Prawdę mówiąc, uzdrowiciel nigdy szczęścia do relacji nie miał, no ba, identyfikował się z psem, który to niefortunnie został poddany torturom godnym pożałowania przez dzieciaki. Pielęgnował w sobie namiastkę dobra, nie pozwalał, aby ktoś przekuł jego jedyną pozostałość po poprzednim życiu w ogromną wadę - nie pozwalał sobą manipulować, nie dawał się zwieść pozorom. Nie był za to zdechłą rybą, która płynęła w zimnej wodzie muskającej jej łuski wraz z prądem - nie podążał ślepo za stadem, mając nadzieję, że jakoś się przez to przeboleje, prędzej czy później. Jego instynkty przywódcze zostały dawno zgaszone - nie potrafił kierować ludem, nie potrafił w żaden sposób budować strachu - bardziej w jego przypadku ceniony był szacunek, niezwykle przydatny w pracy, jaką wykonywał. Teraz jednak miał do czynienia z całkiem odmienną sytuacją - wiedział doskonale o tym, że praca opiekuna na wakacjach nie będzie szczególnie polegała tylko i wyłącznie na bezkresnym wylegiwaniu się, nawet jeżeli teraz plaże nie parzyły niefortunnie w stopy, zaś promienie słoneczne nie opalały turystów, pozostawiając na nich charakterystyczną pamiątkę w postaci skóry o karmelowym odcieniu. Wystarczyło mu wrażeń, aczkolwiek los nie pozwalał mu za to odpocząć - musiał jeszcze raz interweniować w sprawie, która wydawała się mu tak oczywista, jednak emocje miały ochotę wydostać się na zewnątrz. Tak cholernie nienawidził braku jakiegokolwiek szacunku u ludzi do innych istot... Aż rwało nim od środka, na szczęście trzymał jeszcze te emocje jak bardzo agresywnego psa z kagańcem na smyczy. Jeszcze, bo im dłużej przebywał w tej mdlącej atmosferze, tym bardziej miał ochotę skłonić się ku agresji, co go zaczęło po prostu... szokować. Czyżby się zmienił ostatnio? Czyżby... przestał być niewinną duszą, chcącą jedynie pomóc? A może chciał rozładować wezbraną agresję w sobie przeciwko mało co winnym gówniarzom, skoro to on tak naprawdę zasługiwał na karę z własnych rąk? Nie potrafił rozpoznać samego siebie, jakby w skórze znajdował się całkowicie inny człowiek... W mgnieniu oka, jak to zostało wspomniane, zainterweniował, nie pozwalając na dalsze wybryki, które po prostu powodowały ból u psa. Proste zaklęcie rozbrajające stało się niezwykle skuteczne - drewniany kijek wyleciał z dłoni nastolatka, skutecznie odbierając mu możliwość walki - jednocześnie Matthew uznał to za mały sukces. Na długo nie było mu dane jednak cieszyć się z kroku ku stosownym wydarzeniom, albowiem po chwili zauważył, jak grubszy uczestnik znęcania się nad futrzakiem chwycił za swoją różdżkę i niefortunnie użył zaklęcia, które miało go na chwilę wykluczyć z walki i zniechęcić do dalszych działań. Jedyne, co tak naprawdę poczuł, to dziwne ukłucie w brzuchu, które jednak nie zwaliło go z nóg. Nie wiedział, co zrobić - widok takich osób po prostu go załamywał. Jednocześnie wahał się między aniołkiem na prawym ramieniu i diabełkiem zajmującym ku uciesze samego Szatana miejsce na lewym. Było to dziwne uczucie, z jakim wcześniej nigdy nie miał do czynienia - poprawiwszy okulary, wziął głębszy wdech, zdając się jeszcze raz na zaklęcie rozbrajające. - Expelliarmus. - zaakcentował samogłoskę "a" oraz zwyczajnie rozbroił młodocianego bandytę, najwidoczniej nie chwytając się za radykalniejsze metody. Chłodne spojrzenie jasnych tęczówek, niemalże hipnotyzujących, zdawało się walczyć między własnym "ja" - miał aczkolwiek nadzieję, że uda mu się wyzbyć złych myśli i zwyczajnie tym zniechęci Meksykanów do dalszych działań. Oby to wystarczyło, kiedy zacisnął wolną dłoń w pięść.
Chłopcy nie przewidzieli takiego obrotu spraw. Zazwyczaj ludzie schodzili im z drogi, albo pozbawieni empatii względem ich ofiar, albo wystraszeni tym, czego mogą dopuścić się młodzi degeneraci. Marcos przywykł do takiego stanu rzeczy, toteż widok buntowniczego zachowania nieznajomego mężczyzny wprawił go w prawdziwą wściekłość. Za kogo on się uważał, że śmiał wchodzić na jego rewir i jeszcze się panoszyć, rozstawiając ich wszystkich po kątach?! Rozbrojenie było ciosem znacznie mocniejszym, niż mogłoby się wydawać - godziło w jego dumę, a jednocześnie sprawiało, że malował się w oczach kolegów jako znacznie słabsza jednostka, niż chciałby być portretowany. I jeszcze żeby Carlos musiał go bronić, doprawdy niedoczekanie... Stracił zainteresowanie psem, ponieważ w tej chwili jedyne, co się liczyło, to wzięcie odwetu na tym wypacykowanym szmaciarzu. Marcos nie poświęcał zbyt wiele czasu myśleniu, miał natomiast ognisty, burzliwy temperament, dodatkowo podgrzewany przez temperaturę na zewnątrz. Gdy tylko Carlos stracił różdżkę, a Jorge prawdopodobnie wolałby wziąć nogi za pas, niż pomóc mu w kryzysowej sytuacji, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. - Oddawaj różdżki, wstrętna szumowino - wycedził po hiszpańsku, nie przejmując się językową barierą i tym, że ów parszywiec mógłby go nie zrozumieć. Jego intencje wyraźnie malowały się w ostrych rysach twarzy, w wygiętych w grymasie ustach i pomarszczonym czole. Odsłonił zęby niczym pies grożący przeciwnikowi, że jeszcze jeden krok i ugryzie. Mało tego - w jego dłoni błysnęło ostrze kieszonkowego noża. Bury pies miał szczęście, że ktoś zjawił się dziś w uliczce.
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nikt nie spodziewał się takiego obrotu spraw - nawet sam Matthew. Nie spodziewał się, że dzisiejszy dzień postanowi przynieść mu dość nietypową sytuację, z którą będzie musiał się zmierzyć, stawić czoła. Równie dobrze mógłby postąpić jak reszta przechodniów - przejść obok niepostrzeżenie, zignorować fakt istnienia cierpiącego psa oraz znęcającej się nad nim bandy dzieciaków - mógł pozwolić na to, żeby zwyczajnie zostawić świat zimniejszym i o wiele gorszym miejscem. Nie miał jednak zamiaru faktu ignorować, że coś się dzieje przed jego oczami, że coś nie idzie tak, jak to powinno być, że coś, co według niego jest uznawane za kategorii niegodnej bycia człowiekiem, ma miejsce właśnie tutaj. Nie wiedział, co powinien zrobić - wędrował między myślami, nie mogąc znaleźć prawidłowego rozwiązania i wyjścia z tej całej sytuacji - nadal zachowywał się racjonalnie. Starał się nie zdradzać zbyt wielu emocji w nim krążących, gdzieś znikających za kurtyną chłodności oraz oziębłego charakteru uzdrowiciela - nie zamierzał tak łatwo się poddać, a przede wszystkim przejść obok obojętnie, by dewastujący spokój chłopcy dalej łamali nie tylko prawo, lecz także stawali się człowiekiem prawdopodobnie gorszej kategorii. Sam, gdy był mały, miał zbyt spory szacunek do istot żywych, by móc zwyczajnie używać magii do zadawania im bólu - co najdziwniejsze, sam go gdzieś jakoś odczuwał. Duma... Zauważył, że był to ewidentnie cios poniżej pasa, co nie zmienia faktu, iż ten już wystarczająco się obnażył, powodując strach u innych osób. Może Matthew tak nie potrafił, może nie posiadał w sobie rezerw gniewu skierowanego do ludzi - lecz, jeżeli jakikolwiek gniew w nim powstał, po to chyba został stworzony szef tej bandy rozrabiaków. Charakterystyczne tęczówki z łatwością zapoznawały się z emocjami malującymi się na twarzy wysokiego chłopaka, próbując jakoby przewidzieć ruch, jednocześnie do sparaliżować spojrzeniem do dalszych działań. Mógł po prostu czytać z młodego jak z otwartej księgi, kiedy to zarejestrował nóż wyciągamy z kieszeni. Sam, prostym ruchem dłoni, wyciągnął klucze z brelokiem, drobną latarką oraz scyzorykiem szwajcarskim, nie spuszczając go z oka ani na chwilę. Myślałby kto, kiedy schował różdżki do własnej torby, nie pozwalając im na dalsze działania, że ktoś będzie chciał go zastraszyć? W lewej dłoni trzymał ostrze, choć ewidentnie nie było po nim widać, żeby chciał z niego w jakikolwiek sposób korzystać - poza tym, to nie była jego dominująca kończyna - prawą był gotowy do rzucenia jednego z zaklęć defensywnych bądź ofensywnych. Bo choć pies stracił zainteresowanie wśród nieletnich, to mógł z łatwością stać się ofiarą nożownika. Zrobił drobny krok do przodu, jakoby nie zważając w żaden sposób na własną decyzję, kompletnie mając wylane na to, co się dalej może stać - jeżeli kogoś ma ewentualnie zadźgać, to niech to zrobi na nim - czy jednak jest to czyn opłacalny na tyle, by potem odbywać za to karę? Nadal nie rozumiał paplaniny po innym języku - niemniej jednak, nie miał zamiaru się wycofywać. Niska samoocena w tym przypadku zbierała żniwa - nie zważał na to, iż od pchnięcia nożem może umrzeć; gdzieś w resztkach serca trzymał się nadziei, że młody ma odrobiny rozumu w głowie i odstąpi od tak radykalnej decyzji. Po cholerę? Po jaką cholerę stawać się mordercą? Zabójcą? Mieć na swoich rękach krew? Kto by się nim interesował, swoją drogą? Jeśli ktoś z góry chciał przewidzieć, że dzisiaj umrze (choć wydawało mu się to komiczne, nawet względem trwającej w jego głowie od wielu lat depresji) - równie dobrze mógł go trzasnąć parę minut temu samochód. Może teraz stracił rozum i działał irracjonalnie, bez przemyśleń - nie dbał o to w żaden szczególny sposób. Jego życie składało się ze zbyt wielu absurdów, by mógł od tak zachować zdrowy rozsądek. Nóż zadział na niego nieefektywnie - sam dzierżył jeden.
Trudne dzieciństwo w połączeniu z wielokrotnym odrzuceniem zaowocowały w ogromnych pokładach agresji drzemiących wewnątrz wysokiego, patykowatego Marcosa. Każdą krzywdę, którą wyrządził mu los lub drugi człowiek, zachowywał w pamięci. Nosił je w sercu niczym brzemię ciążące mu co dnia. Choć nie należał do najbystrzejszych przedstawicieli gatunku ludzkiego, było coś, czego zdążył się nauczyć. Życiem nie rządził już kodeks Hammurabiego. Historyczna zasada prawna nie miała żadnego zastosowania dla przeciętnego człowieka współczesnych czasów. Marcos wielokrotnie zastanawiał się, czym zasłużył na podobne traktowanie od losu. Cóż takiego zrobił, w tym lub poprzednim życiu, że obecne kopało go po dupie i pluło w twarz tak mocno? Zorientował się, że teraz to nie było już oko za oko, ząb za ząb - zło było odpowiedzią na jakikolwiek jego uczynek, nawet ten dobry. Więc zaczął odpłacać pięknym za nadobne. Ogrom frustracji znajdował ujście w jego mimice, zdradzając od razu jego stan emocjonalny nieznanemu jegomościowi, wyraźnie niewzruszonemu faktem, iż właśnie obnażył przed nim ostrze noża. Chłopak nie zdziwił się jednak, że wyciągnął własny scyzoryk. Stanął trochę szerzej, wolną rękę zaciskając w pięść i rozluźniają na zmianę, próbując uspokoić mocno bijące w piersi serce. Pulsujące tętnice sprawiały, że wokół siebie słyszał już prawie wyłącznie szum. Nie było sensu mówić, nie było sensu negocjować - facet bawił się nim i igrał w tej chwili z losem, a także z jego wytrzymałością psychiczną. Utrata różdżki ugodziła nie tylko w jego dumę oraz reputację, którą starał się budować przerażającą fasadą. Stało się coś jeszcze gorszego... Przestał się czuć bezpieczny. Adrenalina płynęła w jego żyłach szybciej niż kiedykolwiek, gdy mierzyli się z mężczyzną na spojrzenia. Czuł, że ręka, którą ściskał rękojeść noża tak silnie, że aż zbielały mu kłykcie, zaczyna mu się pocić, a to groziło utratą przyczepności z bronią, a ta była jedynym, co mu pozostało. Z beznamiętnej postawy przeciwnika wnioskował, że nie wywierał na nim żadnego wrażenia. Zacięte spojrzenie, pozbawione jednak blasku, emocji, było zapalnikiem dla Marcosa. Przecież to musiał być jakiś psychol! Nim ostatni proces myślowy w jego głowie dobiegł końcowi, zaatakował.
Rzuć kostką: 1, 2 - Marcos wystrzelił niczym z procy, nóż błysnął krótko w świetle pobliskiej latarni, a następnie zatopił się w twoim ramieniu. Ze względu na niewątpliwe stępienie ostrza, nie zostało ono wbite bardzo głęboko, lecz rana na pewno dotkliwie bolała. Chłopak postanowił zaatakować rękę, w której sam trzymałeś scyzoryk, by chociaż spróbować Cię rozbroić. Sytuacja jednak zdawała się go przerastać - dotychczas nie dźgnął człowieka i to zdarzenie nieźle go wystraszyło. Zresztą on działał już tylko pod wpływem strachu. Jego koledzy są przerażeni, patrzą po sobie i nie wiedzą, co zrobić. Nie uciekają, ale też nie pomagają Marcosowi, jakby byli zaklęci w czasie i niezdolni do ruchu. Czyn chłopaka z pewnością ich przeraził, a twoja ewentualna odpowiedź stresowała ich chyba jeszcze bardziej. 3, 4 - Dostrzegasz w oczach Marcosa, że chłopak walczy ze sobą na wielu frontach. Widzisz, jak ściska nóż, jak rozluźnia drugą dłoń wcześniej zaciśniętą w pięść... Ale jakoś przegapiasz moment, w którym spojrzenie chłopaka pociemniało, a ręka się uniosła. Ostatecznie udaje Ci się zareagować, jednak z lekkim opóźnieniem, wobec czego ostrze noża tak czy siak spotyka się z twoim ciałem. Rana, którą zdobywasz na ręce trzymającej scyzoryk, jest nieduża i raczej płytka, wyglądająca prędzej jak zadrapanie, niż przecięcie. Masz teraz moment na odpowiedź, działaj szybko! 5, 6 - Szybko reagujesz i udaje Ci się uniknąć ciosu nożem zupełnie. Marcos zachwiał się, a to daje Ci bardzo dużą przewagę (jakbyś już nie miał jej wystarczająco dużo, hehe...).
Powyższe wydarzenia losowe dotyczą twojej reakcji na zachowanie Marcosa. Jeśli będziesz chciał użyć scyzoryka i fizycznie odpowiedzieć na atak nożem, również rzuć kostką. Efekt analogiczny: 1, 2 - udaje Ci się dotkliwie zranić Marcosa 3, 4 - drasnąłeś Marcosa, bo mimo wszystko zdołał uciec 5, 6 - nie udało się go dosięgnąć scyzorykiem
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
To wszystko zaczęło go powoli przerastać. Może nie aż tak, jak mogłoby się to wydawać, jednak uzdrowiciel lawirował między aniołkiem a diabełkiem, ewidentnie stąpając twardo i słuchając się tego pierwszego. Było to dość dziwne uczucie - zazwyczaj emocje, gdy chciały wychodzić, rozwalały się na milion kawałków, by potem pieczołowicie zostały zebrane i posklejane z powrotem. Teraz też mógł tak zrobić - mógł bez wątpienia rzucić nimi o twardą, zaschniętą ścianę, patrzeć, jak charakterystycznie upadają na chodnik w świetle latarni - jednak tym razem nie chciał uciekać od samego siebie. Chciał się dowiedzieć, kim jest, zamiast bezmyślnie ciosać i niszczyć to, co powinien mieć w sobie zapieczętowane już od dawna. Jednocześnie go to szokowało - gdyż wszystko w tym momencie chciało się wydostać - współczucie do dzieciaka, drobna agresja wobec niego (ze względu głównie na fakt znęcania się nad zwierzętami), jakiś dziwny smutek, który był spowodowany postawą Marcosa. Nigdy nie wymagał od świata więcej, niż faktycznie dostawał, życie również kopało po szanownych czterech literach - a jednak nie pozwolił się "skazić". Jakkolwiek by to nie brzmiało, nie pozwolił, by po prostu życie odebrało mu to, co tak starannie pielęgnował od początku swojej relacji z ojcem i matką. Spojrzał na jego mimikę, na jego twarz, na jego ruchy ciała, na jego mowę niewerbalną. Wszystko zdawało się mieć ujście właśnie za pomocą nożyka, który młody dzierżył - a przede wszystkim wydawało się być kluczem do rozwiązania. Z łatwością rozpoznał, iż jest to pierwszy raz, kiedy zostaje zmuszony do użycia innych środków niż różdżka, która znajdowała się teraz w torbie, bezpiecznie skryta. Blade lico, przyspieszone bicie serca, tęczówki, które spowodowały rozszerzenie się źrenic a reakcji na płynący w jego żyłach hormon. Matthew nerwowo pogłaskał kciukiem rękojeść od własnego scyzoryka - nie chciał walczyć, a przede wszystkim nie chciał, żeby któremukolwiek coś się stało - jednocześnie zaczął również czuć się niepewnie, gdy diabełek mówił, żeby jednak nie uznawać litości dla kogoś tak okrutnego. Ale przecież... to tylko dziecko. Niby winne, aczkolwiek głównie wynika to z wpływu otoczenia. Tak samo przecież było w szkole, gdy się znęcali nad nim wychowankowie Slytherinu. Nim jednak zdołał jakkolwiek zareagować, już poczuł, jak w ramieniu zatapia się ostrze, którego raczej nie chciał tam widzieć. Skrzywił się widocznie, zacisnął mocniej zęby, albowiem to po prostu bolało. Nie wiedział jednocześnie, czy tępe ostrze było gorsze od tego naostrzonego - przecież miażdżyło tkanki, zamiast je przecinając. Dźgnięcie nie należało do najprzyjemniejszych, no ba, wywoływało pewnego rodzaju cierpienie, z którym rzadko kiedy miał okazję się spotkać. Jedyne, co go zatrzymywało przy trzeźwym myśleniu, to chyba umysł - o ile adrenalina uśmierzyła ranę, czując, jak delikatnie strużka krwi spływa z rozcięcia, to jednak chęć oddania wydawała się wyrywać ze smyczy, zwyczajnie przerastać Matthewa. Nigdy się tak nie czuł. Cholera. Wykonał charakterystyczny ruch różdżką, następnie pozwolić na to, by zaklęcie Drętwota oszołomiło chłopaka. Nie wiedział, jak mocno je rzucił, dlatego schował swój własny scyzoryk, by następnie, po prawidłowym rzuceniu czaru, podejść do niego (co było kwestią jednego kroku), odebrać mu nóż oraz zwyczajnie przytrzymać, jeżeli spowodowało to u niego utratę przytomności. Cholernie nie lubił korzystać z zaklęć ofensywnych, ale chyba było ono lepsze od nieopanowanego dźgnięcia w jakąkolwiek część ciała wysokiego chłopaka. Sam Matthew przestał czuć się już tak dobrze, emocje mieszały mu się niemiłosiernie, ręce z czasem zaczęły trząść. To wszystko było dla niego... nowe.
Carlos nie wierzył w to, co widział. Zazwyczaj ślepo podążał za Marcosem, upatrzywszy sobie w nim swój własny ideał przywódcy życiowego, swojego mentora. Był od niego zaledwie rok starszy, a jego imię już wzbudzało postrach wśród wielu mieszkańców miasteczka. On też któregoś dnia chciał być taki jak Marcos, mieć równie duże poważanie i szacunek "na ulicy". Niestety nie rozumiał on jeszcze, czym w praktyce był szacunek, lecz przez jeden moment tego wieczoru, naprawdę krótką chwilę miał okazję go odczuć wobec tajemniczego jegomościa, który postanowił postawić kres ich działaniom. Bał się jak cholera. W chwili, gdy Marcos wymusił na nim użycie magii, nie myślał zbyt dużo i po prostu rzucił pierwsze zaklęcie, jakie pojawiło mu się w głowie. Spodziewał się większego efektu, bardziej widowiskowego - podświadomie chciał się po prostu popisać w kryzysowej sytuacji przed szefem grupy, chciał jakoś zabłysnąć i niestety jego próba zakończyła się fiaskiem. Niemalże skulił się, przygnieciony wagą złowieszczego, pełnego zawodu i irytacji spojrzenia ciemnych oczu Marcosa. Spojrzał na mężczyznę, który wydawał się nie być zbyt poruszony faktem, iż dopiero co ugodziło w niego zaklęcie. Nic nie zadziałało, kurwa! W dodatku stało się coś jeszcze gorszego - różdżka Carlosa wyrwała się z jego serdelkowatych palców i pofrunęła w powietrze, a następnie prosto w przygotowaną już dłoń jegomościa. Zawładnął nim strach. O własne życie i zdrowie, gdy wróci do domu i obwieści, że nie posiada już różdżki. Ojciec chyba by go wypatroszył na miejscu, nie dając nawet czasu na jakiekolwiek wytłumaczenia. Przestraszył się nie na żarty, szczególnie gdy Marcos zagroził facetowi nożem. Carlos wytrzeszczył oczy obserwując całą tę sytuację z boku - nie dowierzał, po prostu nie wierzył, by wyszli tego wieczoru cało z wszystkich potyczek. Kiedy w lewym ramieniu dorosłego pojawił się scyzoryk z ostrzem, panika zaczynała przejmować kontrolę nad jego umysłem. Co teraz?! Nie spodziewał się, że Marcos postanowi wziąć sprawę w swoje ręce... W taki sposób. Widział tylko błysk ostrza, potem usłyszał dziwny, trochę głuchy, trochę "mokry" dźwięk zatapiającej się w ciele mężczyzny klingi, po którym z ust ranionego wydobyło się westchnienie. Chłopiec pragnął zwymiotować. Obejrzał się z przerażeniem na wylot ulicy, gdzie powinien stać Jorge - nikogo tam nie było. Tchórz zwiał. Carlos również chciał z uliczki zniknąć, zapaść się gdzieś pod ziemię, by uniknąć kłopotów, a miałby ich sporo, gdyby tylko ktoś z jego rodziny dowiedział się o nocnym wybryku. Nie mógł jednak zostawić tu Marcosa i różdżek, nie mógł tak po prostu odejść. Jorge był farciarzem, nie był zmuszony do walki, tylko stał na czatach, a gdy zaczęło się robić nieprzyjemnie, usunął się w cień, nie uczestnicząc w dalszych wydarzeniach. Chłopak spojrzał na starszego kolegę, dostrzegłszy w jego oczach prawdziwy mrok, zadziałał tak, jak podpowiedział mu instynkt samozachowawczy - musiał go powstrzymać przed dalszym machaniem nożem. Jego pulchna ręka wystrzeliła w kierunku młodocianego nożownika, chwytając go za ramię. W jego oczach widać było czysty strach. - Marcos... - wychrypiał, bo nic innego nie zdążył wypowiedzieć nim w starszego chłopaka ugodziło zaklęcie. Jego ciało zesztywniało, ręce przywarły ściśle do tułowia, a oczy wytrzeszczyły się. Za szklistą powłoką czaiła się furia. Czysta furia, ale również bezsilność. Carlos zdołał przez moment utrzymać kolegę we względnie pionowej pozycji, lecz jego ciężar był zbyt duży. Runął jak długi na plecy, a w uliczce echem poniósł się huk owego uderzenia. Carlos przeniósł spojrzenie na nieznajomego i prawie się popłakał. - Proszę... - jęknął, tym razem po angielsku, bowiem na tyle pozwalał mu jego zasób słownictwa. Praktycznie padł przed mężczyzną na kolana. - Różdżki... - rzekł już po hiszpańsku, próbując na migi dać mu do zrozumienia, że jedyne, czego chce, to odzyskać swoją własność. Dla niego to był koniec potyczek. Miał tylko nadzieję, że za jego beznamiętnymi oczami nie kryła się żądza dotkliwej zemsty na młodocianych kryminalistach.
Jako że rozbroiłeś obu chłopców, jesteś teraz w posiadaniu dwóch dodatkowych różdżek. Jako MG pozwalam Ci zatrzymać maksymalnie jedną z nich - jeśli chcesz tak zrobić, wylosuj ją w odpowiednim temacie i upomnij się o nią w kuferkach. Różdżka ta nie będzie dawała żadnego bonusu, może stanowić backup lub "obiekt kolekcjonerski". Możesz drugą różdżkę oddać, połamać, wyrzucić gdzieś indziej - wedle uznania. Jeśli nie chcesz w ogóle zatrzymywać żadnej z różdżek, ponownie daję Ci możliwość wyboru, co z nimi zrobisz - zniszczysz, oddasz, wyrzucisz, czy cokolwiek innego.
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Enigmatyczna fala rozlała się po jego umyśle, pozostawiając nieznane wówczas ślady i ścieżki. Nie wiedział, z czym ma dokładnie do czynienia, głowa wydawała się nabierać innych wówczas myśli. Dziwiło go to, jak ta sytuacja potrafiła wpłynąć na jego podglądy, na jego dotychczasowe dostrzeganie świata, na jego zwyczajne myślenie. Wydawać by się mogło, że skoro jest empatyczny, to potrafi wczuć się w chłopaków - niemniej jednak, z chwilą na chwilę, z sekundy na sekundę, z minuty na minutę, była to czynność niezwykle odległa oraz obca. Pierwszy raz od wielu lat poczuł, że zwyczajnie ogarnia go złość, ukierunkowana złość, uzasadniona, a przede wszystkim - niemalże nieszkodliwa dla otoczenia. Im bardziej jednak on, Matthew, dusił ją w sobie, tym czuł się coraz gorzej, jakoby oszukując samego siebie. Nie był w stanie stwierdzić, skąd wynikała jego nagła chęć agresji, co nie zmienia faktu tego, iż nie chciał w żaden sposób szkodzić oraz krzywdzić. Nie do tego został stworzony; pamiętał doskonale o lekcjach przebytych wraz z ojcem - nienawiść do niczego nie prowadzi; pozwala, żeby zguba i konflikt rozegrały główną, tytułową scenę. Poruszał się zatem niczym tancerz, być może swoim zachowaniem prowokując ich do refleksji, a może strasząc - niemniej jednak, jego interes kończył się w chwili, kiedy otrzymał charakterystyczne dźgnięcie, które go zwyczajnie zabolało. Nawet delikatnie syknął z bólu, starając nie dać po sobie poznać, że coś jest nie tak. O szacunek dbał, starał się być częściowym wzorem dla reszty - tutaj przechadzał się między szaleństwem a tajemniczością wynikającą z jego introwertyczności. Nie wiedział, czy dzisiejsza lekcja jakoś znacząco wpłynie na dalsze działania chłopców - nie zmienia to jednak tego, iż chciał, żeby czegoś się nauczyli. Może w dość dramatyczny sposób, aczkolwiek... czym on się różni od tego psa? Jest tak samo stworzeniem, które można zastraszyć, zaatakować, wbić nóż, kopnąć, obrazić, podnieść do góry, udusić, utopić. Istnieje wiele sposobów - skąd zatem wywodzi się problem znalezienia złotego środka? Jedni będą się chylić ku torturze futrzaków, nie spotykając się z aprobatą tego samego wobec ludzi. Niektórzy zaś - nie zareagują na ból wywodzący się z ciała stworzenia antropomorficznego, bardziej zaintryguje ich fakt cierpienia zwierzęcia. Gdyby mogła tutaj istnieć noc oczyszczenia, wyglądałaby o wiele gorzej niż w filmie o tej samej nazwie; bo przecież skoro coś jest legalne, to czemu nie można tego robić? Zarejestrował ruch ze strony bardziej pulchnego od Marcosa chłopaka, który to zatrzymał nadlatujące, trzymane przez wysokiego chłopaka w charakterystycznym uścisku, ostrze. Nie wiedział, co o tym ma dokładnie myśleć - czyżby nie wytrzymał psychicznie, a może zwyczajnie próbował ratować tyłek należący do kolegi? Niemniej jednak, ruch działający na jego korzyść, aczkolwiek kompletnie nieprzemyślany, co nie zmienia faktu, iż zawsze mogło to skończyć się gorzej. W sumie - Drętwota skutecznie unieszkodliwiła Meksykanina, który najwidoczniej był zbyt ciężki, by młody mógł go wziąć ze sobą pod pachę. Poza tym - zawsze mogły wyjść z tego niezbyt miłe problemy. Westchnął, rozbroiwszy chłopca - odebrał mu czerwony od krwi nóż, chowając tym samym do własnej kieszeni. Tyle wystarczyło - na razie - by zagwarantować bezpieczeństwo nie tylko innym, ale także i sobie. Jeszcze raz chwycił za swój patyczek, tym razem z zamiarem obudzenia go, ocucenia. - Rennervate. - wypowiedział. - Odejdźcie. - westchnął ciężko, spoglądając na bardzo krótki moment dookoła. Usłyszał pewnego rodzaju prośbę, domyślił się z łatwością, o co chodzi. Gdyby grał w Kalambury, na pewno zdołałby pierwszy odgadnąć to, co chłopak miał na myśli. Nie rzucił w jego stronę, nie zrobił tego z pogardą. Beznamiętne tęczówki o charakterystycznej barwie i nietypowym spojrzeniu, skierowały się w jego stronę, by następnie wręczyć różdżki, odczuwając nadal ból w lewym ramieniu. Nie dbał już o nich, nie stanowili żadnego większego zagrożenia - pozwolił im odejść, odpuścił, nigdy nie był powściągliwy. Możliwe, iż czegoś się nauczyli - i miał taką nadzieję. Wyminął ich, przeszedł obojętnie, zwyczajnie zignorował. Nie myślał o własnym ja, jego myśli lawirowały wokół futrzaka, który możliwe, że był w gorszym stanie - co prawda z rany ciągle wydobywała się szkarłatna ciecz, jednak osobiście Matthew o to na chwilę obecną nie dbał. Były ważniejsze rzeczy, były dusze, które cierpiały przez dłuższy czas. Wziął głębszy wdech, ruszając w uliczkę, mając tym samym nadzieję, że gwizdnięcie wydobywające się z jego ust połączone cmokaniem zadziała. Chciał go do siebie zwabić, chciał zdobyć zaufanie, jednak nie wiedział, jak dokładnie potoczy się to spotkanie.
Marcos przeżył tego wieczoru największy upadek w całej swojej karierze. Dosłownie i w przenośni. Pierwsze dźgnięcie wykonał pod wpływem impulsu, gnany szybko bijącym sercem i płynącą w żyłach adrenaliną. W uszach mu szumiało, a w głowie pojawiła się tylko jedna myśl: "Uderz!". Tak też zrobił, po prostu zamachnął się i wymierzył cios ostrzem noża w ramię mężczyzny. Nie odczuł satysfakcji - nie odczuł niczego. Działał wręcz mechanicznie, jakby przez moment przestał być świadomym siebie Marcosem, lecz żądnym krwi... Stworzeniem. Wynaturzonym, nieludzkim stworzeniem, które pragnęło rozlewu krwi w obronie własnej godności, która ucierpiała w momencie rozbrojenia. Biała broń - tylko tyle mu zostało, by móc wojować z tym plugawym niegodziwcem, który ośmielił się podnieść na niego różdżkę. Był zdesperowany. Nawet nie planował kolejnego machnięcia, wyłącznie mocniej zaciskając palce na rękojeści noża. Powoli, bardzo powoli docierało do niego to, co się stało. Wydawało się, że patrzył na zadaną własnoręcznie ranę, lecz jej nie widział. Nie rozumiał, że ten czerwony punkt to rozdarta tępym ostrzem skóra, a wydobywający się spod niej szkarłatny płyn to w istocie krew. Poczuł na ramieniu czyjąś rękę i przez ułamek sekundy kątem oka dostrzegł twarz Carlosa. Niedługo po tym błysnęło, a jego ciało przeszedł silny dreszcz. Każdy mięsień zesztywniał, kończyny zdawały się zrosnąć z tułowiem, cała sylwetka skamieniała. Nie mógł nad tym zapanować, nie potrafił kontrolować stanu swojego ciała. Nie mógł się asekurować podczas upadku, wskutek czego runął jak długi na brudną, wybrukowaną ulicę. Świat zawirował, obraz przed jego oczami trząsł się. Czuł się do reszty upokorzony. Słyszał jęczącego obok Carlosa, poniżającego się przed nieznajomym, błagającym o litość, o oddanie różdżek, o zostawienie w spokoju. Kajał się jak zbity pies, brakowało, żeby wylizał mu buty. Marcos czuł obrzydzenie do całej tej sytuacji. Przegrał, po raz pierwszy od bardzo dawna nie udało mu się zdominować drugiego człowieka. A to bolało. Bolało nawet bardziej niż rozbita głowa czy obtłuczony tyłek. W pierwszej chwili nawet nie zorientował się, że zaklęcie zostało z niego zdjęte - wciąż leżał na ziemi, oddychając ciężko i bijąc się z myślami. Carlos rzucił się do niego, chcąc pomóc mu wstać - bardzo nie chciał, lecz musiał przyjąć jego pomoc. Z trudem i zbolałym westchnieniem podniósł się do pozycji stojącej i posłał mężczyźnie spojrzenie tak naszpikowane nienawiścią, że z powodzeniem mogłoby zabijać słabsze jednostki niczym bazyliszek. Powinien zapamiętać jego twarz. Powinien znaleźć go i wziąć na nim odwet. Jednak teraz kręciło mu się w głowie, ponadto stracił nóż. Odzyskanie różdżki było jak policzek - wręczył je im tak po prostu, z łaską, z bijącym od niego dobrodziejstwem i prawością. Marcos brzydził się nim. Ostatnie, co zrobił, to splunął mu pod nogi, wykrzywiając twarz w przebrzydłym grymasie, po czym minął go szybkim krokiem, po drodze "musnąwszy" jego ramię swoim barkiem. Lewe ramię, ma się rozumieć. Uciekli razem z Carlosem, ginąc za rogiem, a po ich obecności pozostało wyłącznie echo przyspieszonych kroków, niosące się wzdłuż uliczki. Jedyne, o czym Marcos teraz marzył, to znalezienie schronienia, w którym będzie mógł lizać rany do momentu powrotu jego pewności siebie, która w tej chwili była zachwiana i zdruzgotana.
Skoro o lizaniu ran mowa, pora w opowieści wrócić do pierwotnej ofiary - niewielki, beżowo bury pies o krótkich, nie do końca sprawnych łapkach, zdołał uciec z miejsca późniejszych tragedii. W chwili, gdy poduszki jego kończyn ponownie dotknęły ziemi, zebrał wszystkie siły, które pozostały gdzieś poukrywane w najgłębszych zakamarkach jego wątłego, chudego ciałka i zaczął biec przed siebie, nie zwracając już uwagi na ból w łapie, ogólne wycieńczenie, rozmyty obraz przed oczami. Po prostu biegł, chcąc uwolnić się od oprawców. Uliczka kończyła się ślepo, w jednym rogu stały dwa duże kontenery na śmieci oraz kilka poskładanych kartonów, w drugim ktoś postawił nieco zapleśniałą, prawdopodobnie oznaczoną wieloma rodzajami ludzkich wydalin kanapę. Pies przystanął, unosząc w górę bolącą łapę, rozważając swoje opcje. Ostatecznie zaszył się gdzieś pomiędzy kartonami, a jednym z kontenerów, zajmując się wylizywaniem krwawiącej opuszki i starając się nie robić hałasu. Chciał przeżyć tę noc.
Rzuć kostką: 1, 2, 3 - Twoje poszukiwania psa zostały bardzo rozciągnięte w czasie. Dotarcie do końca uliczki oraz pobieżne przeszukanie okolicy zajmuje Ci przynajmniej dziesięć minut. Pies siedzi na tyle dobrze schowany, że nawet schylając się nie byłeś w stanie dostrzec zarysu jego ciała. Dopiero po rzuceniu Lumos jesteś w stanie dostrzec go w samym rogu, za kontenerem na śmieci. Jest wystraszony, nie wykazuje agresji - trzęsie się, kuli i mruży oczy, nie tylko w reakcji na światło, lecz także w odpowiedzi na dużą dawkę stresu. Dostrzegasz również ranną łapę. Masz wrażenie, że się poddaje - należy mu szybko pomóc, bo jeszcze odejdzie z tego świata na twoich oczach. 4, 5, 6 - Psa znajdujesz bardzo szybko, ponieważ gdy tylko docierasz do kontenerów i kanapy, z rogu rozlega się przeciągłe warczenie. Pies boi się, pragnie się bronić, a jako że odciąłeś mu jedyną drogę ucieczki, wykazuje zachowania agresywne. Unosi wargi, obnażając zęby (dostrzegasz, że jednego trzonowca brakuje), kładzie po sobie uszy, napina całe ciało. Uda Ci się go zachęcić do kontaktu?
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Martwił się o siebie? Prawdopodobnie nie. Dźgnięcie wydawało się być jedynie znakiem tego, że nie dał się sprowokować, uznając to jednocześnie za małą, aczkolwiek dość bolesną wygraną. Wydawało mu się, źle wysunął wnioski, tudzież dlatego otrzymał obrażenie, nie potrafiąc nawet obronić się przed świstem ostrza i miękkim, aczkolwiek trochę opornym zatapianiem go w lewe ramię. Kariera Matthewa ległaby w gruzach, gdyby pozwolił na dalsze wybryki ze strony młodzieży; nie śmiał tolerować tak okrutnego zachowania, jednocześnie starając się dać im jakąś większą lub mniejszą nauczkę. Jak się okazało, ku jego obojętności, albowiem nie odczuwał żadnej radości wynikającej z zaistniałej sytuacji, udało się - najwidoczniej podeptał nieźle po ego lidera grupy. Nie był to jego główny cel, co najwyżej poboczna ścieżka, którą mógł dążyć bez konkretnego powodu - aczkolwiek mogła przyczynić się ona albo do zachowania uległości, albo do późniejszego dążenia do dominacji podczas walk. Wystarczająco dał im forów, wiedział, że tak to się zakończy; może Bogiem nie był, jednak dałby sobie bez problemów radę z ich trzema jednocześnie. Dlaczego więc postanowiłeś zabawić się, dlaczego od razu nie zakończyłeś tego całego dramatu i po prostu ich nie rozbroiłeś o wiele wcześniej? Chciał zobaczyć dalszy przebieg zdarzeń. Bardziej pulchny chłopak chyba zrozumiał swoje czyny i bez problemów przeciwstawił się dalszym niekontrolowanym ruchom ze strony Marcosa. Nie znał ich imion, aczkolwiek śmiał przypuszczać, że właśnie tak ten wyższy chłopiec ma na imię, skoro wydostało się ono z ust dzieciaka, który postanowił wejść między walkę (chociaż wcale nie walczył). Emocje łatwo mógł odczytać, bez problemu działając na korzyść obydwóch - bez problemów zwrócił różdżki, a do tego jeszcze rzucił Rennervate w stronę ofiary Drętwoty. Teraz był kompletnie bezbronny, leżał kłodą na ziemi, wydawał się po prostu nie drgnąć - został zdominiowany. Nie chciał mieć w żaden sposób na sumieniu z prawem - niemniej jednak, spodziewał się tego, że sytuacja ta nie przejdzie dalej niż w kręgu najbardziej zainteresowanych ku temu osób. Upokorzenie było czymś, z czym Matthew zmagał się kiedyś codziennie - Ślizgoni bez trudu byli w stanie go przyszpilkować, zwyczajnie zrównać z gruntem, kiedy to nie chciał się bronić. Widział, że wpłynie to dość mocno na "karierę" postrachu uliczki - niemniej jednak, spodziewał się mimo wszystko i wbrew wszystkiemu tego bardziej pozytywnego rezultatu. Widok, jaki zagwarantował swoim kolegom, chyba skutecznie wpłynął na zastraszenie - co nie zmienia faktu, iż na razie Marcos był zwyczajnym przechodniem, zwyczajnym mieszkańcem tego miasteczka - bez noża, bez broni białej, która wcześniej zatopiła się w ramieniu mężczyzny, a teraz była przez niego dzierżona - aczkolwiek ukryta w kieszeni. Z jego krwi. Heh, to tak, jakby odebrał swoją własność, po części oczywiście. Długo nie było mu dane się cieszyć, skoro zauważył splunięcie oraz zwyczajne uderzenie ramieniem w te, które zwyczajnie oberwało podczas walki - może Matthew stał się odporny na ból (a raczej obojętny - przez depresję), może miał niekiedy stany apatii, co nie zmienia faktu, iż to po prostu niemiłosiernie zadało więcej cierpienia. Ścisnął mocniej dłoń w pięść, zacisnął bardziej zęby, by następnie przejść dalej, nie zwróciwszy już uwagi na kroki, które oddalały się z każdym minionym westchnięciem niedotlenionego organizmu. Czas jednak gnał, a nie wiedział, w jakim dokładnie stanie jest stworzenie, które stało się ofiarą w tym całym zajściu. Wiedział, że odnalezienie go może stanowić wyzwanie, aczkolwiek nie zamierzał się poddawać - nie tracił nawet zbędnego czasu na przywrócenie siebie do porządku, skoro tego nie potrzebował. Mógł kierować się śladami krwi, niemniej jednak żadnego w tym stylu nie widział. Wziął głębszy wdech, zastanawiając się poważnie nad tym, jak w pensjonacie ukryje kundelka, jeżeli oczywiście zdoła go jakoś znaleźć. Może zwierzęta nie były zabronione, co nie zmienia faktu, iż zwyczajnie współlokatorzy mogli nie być zadowoleni z faktu nowego pupila - a jak wiadomo, pies to zawsze większa odpowiedzialność. Długo jednak nie oscylował myślami w tym zakresie, docierając do miejsca, w którym go odnalazł - gdzieś między śmierdzącą kanapą a kontenerami. To było oczywiste - gdyby sam był psem, nie zważałby uwagi na to, jak ohydne potrafi być miejsce, które być może zapewni mu dalsze jutro. Nie bał się, chociaż widział, że zwierzę nie jest skore do kontaktu, obnażając kły, gdzie jednego trzonowca zwyczajnie brakowało, wpychając ogon między łapy, cały napięty. Odsunął się, gdy uznał, że przekroczył za bardzo granice, nie chcąc wymuszać na nim w żaden sposób objawów agresywnych. Ostrożnie, z zachowanym umiarem, stawiał kroki do tyłu, nie chcąc w żaden sposób jeszcze bardziej rozjuszyć czworonoga. Unikał zaś kontaktu z oczami - wiedział, że gdyby go teraz nawiązał, po prostu skłoniłby go albo do ucieczki, albo do walki. Nie bez powodu zwierzęta obserwują nawzajem swoje ślepia, czekając na kolejny ruch przeciwnika. Pierwszy raz został postawiony w takiej sytuacji - wiedział, że stworzenie będzie miało sporo problemów ze socjalizacją, a przynajmniej będzie reagowało tak samo, gdy zobaczy młodzież. Nie miał prawa wiedzieć, ile dokładnie dni i nocy był męczony, aczkolwiek mógł przypuszczać i snuć odpowiednie wnioski. Kucnął ostrożnie, spoglądając w stronę zranionej łapy, a dokładniej opuszki, którą wcześniej lizał. Alexander znajdował się teraz trochę w dość trudnym przypadku - chciał pomóc, jednak nie wiedział, jak zwierzę zareaguje na widok różdżki. Dlatego, jedyne, co na razie zrobił, to czekał, uświadamiając swoją postawą, że nie ma zamiaru niczego złego zrobić. Jedzenie w torbie miał, aczkolwiek śmiał twierdzić, że dzieciaki dokładnie w ten sam sposób wcześniej zdołały go wyciągnąć, by następnie się nad nim znęcać.
Pies miał dziś większe szczęście, niż przez całe swoje życie razem włącznie. Biorąc pod uwagę fakt, iż wylądował w kartonie przy śmietniku będą zaledwie szczenięciem, aż dziw brał, że przeżył na tych nieprzyjaznych ulicach kolejne trzy lata. Błąkał się to tu, to tam, nigdy nie mając prawdziwego domu, nie wspominając już w ogóle o przychylnej mu duszy. Raz w jego życiu zagościła osoba, która pokazywała mu coś więcej niż groźne oblicze i podeszwy butów - obdarzała go uśmiechem, pozwalała znaleźć schronienie w ogródku własnego domu, dawała mu jedzenie. Psiak widział w starszej kobiecie swojego osobistego anioła stróża, witał ją z wdzięcznością, machał ogonem i gdy tylko miał sposobność, "obcałowywał" jej pomarszczone dłonie na swój psi sposób. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy i nie trzeba było długiego czasu, by śmiertelna choroba odebrała kobiecie życie, a psu zabrała jedyne dobro, jakie go spotkało. Nowi właściciele domu prędko pozbyli się natrętnego bezdomniaka z ogródka, nie chcąc, by ich dzieci miały styczność z brudnym, zapchlonym zwierzęciem. Pozostało mu błąkanie się po ulicach, sypianie pod kontenerami na zimnym bruku, żywienie się resztkami, które z owych koszy wypadły. Był głodny. Lecz bardziej od głodu czuł strach. Bał się, że jego oprawcy zaraz wrócą i skończą to, co zaczęli. Bał się, że ponownie wyciągną w jego stronę te patyki i będzie go bolało. Bał się bólu, tak po prostu. Słyszał kroki i to oznaczało dla niego tylko jedno - przejście w stan bojowy, obronę siebie i swojego życia, jakkolwiek marnego. Gdy tylko dostrzegł cudze stopy, wydał z siebie przeciągłe warknięcie. Gardłowy pomruk z pewnością doleciał do uszu mężczyzny. Chwilę później stopy zmieniły pozycję, za to w polu widzenia bystrych, czarnych jak żuczki oczu pojawiła się ludzka twarz. Nie analizował, czy byli to młodzieńcy, którzy go dręczyli, czy ktoś inny - człowiek to człowiek, należało się przed nim bronić.
Jeśli będziesz chciał użyć na psie zaklęć, rzuć kostką: parzysta - pies, widząc wyciąganą w jego stronę różdżkę, postanawia zaatakować, nawet jeśli byłoby to jedyne, co zrobi tuż przed śmiercią. Nie chciał, by człowiek sprawił mu ból, miał w sobie jeszcze siłę, by walczyć! Nim się spostrzegasz, pies zaszarżował na Ciebie spod kontenera. Rzuć tym razem literą - jeśli wylosujesz samogłoskę, zęby psa natrafiają na twoją nogę. W przeciwnym wypadku udaje Ci się uniknąć przykrego spotkania z kłami. Jeśli zamierzasz jeszcze coś zdziałać w sprawie psa, powinieneś działać szybko! (kolejna próba rzucenia zaklęcia będzie udana, możesz o niej spokojnie napisać). nieparzysta - Choć początkowo warczał i szczerzył kły, w starciu z kolejnym wymierzonym w jego stronę patykiem, nie miał już siły się stawiać. Strach towarzyszył mu od dawna i nie potrafił go przezwyciężyć. Sierść na jego grzbiecie najeżyła się, wargi nadal drgały, lecz całą sylwetka psa zdawała się skurczyć i skamienieć, jakby w oczekiwaniu na rychłe nadejście bodźca bólowego. (możesz użyć na psie zaklęć).
Jeśli będziesz chciał najpierw zwabić go na jedzenie, rzuć kostką: 1, 2, 6 - Mimo bliskiego podłożenia całkiem atrakcyjnego jedzenia, pies zdaje się być niechętny do jego skonsumowania. Wciąż tkwił pod kontenerem, nie pozostawiając Ci większego pola do manewru. Dla powodzenia całej akcji i wywabienia go z kryjówki, powinieneś się oddalić na trochę i poczekać, pozwolić psu przyzwyczaić się do swojej obecności - by zrozumiał, że nie chcesz go atakować. Dorzuć kostką - liczba oczek pomnożona przez 5 powie Ci, po upłynięciu ilu minut pies wytknął nos spod kontenera, by zjeść podane przez Ciebie jedzenie. Może w tym czasie zdołasz zrobić coś w sprawie zadanej Ci rany? Ciągle krwawisz... 3, 4, 5 - Jedzenie okazało się być bardzo skutecznym wabikiem i nie minęło dużo czasu, by pies zainteresował się serwowanymi mu przysmakami. Początkowo nieśmiało wyłonił się, kulejąc, zbliżając się do jedzenia, aż w końcu zaczął je łapczywie pochłaniać. Musisz być jednak świadomy, że każda próba kontaktu fizycznego może doprowadzić do ponownej ucieczki i wydłużenia procesu...
Jeśli chcesz, na dobrą sprawę możesz rozegrać obie rzeczy w jednym poście. Jeśli wybierzesz opcję rozegrania tylko jednej rzeczy, droga wolna!
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Zdawać by się mogło, że życie składa się z wielu niewiadomych, które, jak na złość, sprzedają tylko to, co najgorsze - złamane serca, krwawiące rany, a przede wszystkim uczucie samotności. Dlatego, Matthew, nawet jeżeli lawirował między korytarzami własnego umysłu, rzadko kiedy odwiedzając pokoje, które zwyczajnie sprawiały mu ból, nie potrafił przejść obojętnie obok istoty, która spotyka ten sam los, jednak w o wiele gorszej odmianie. Zdawał sobie sprawę z tego, że nie wszystko, co spotkało tego futrzaka, musiało być złe, że na pewno na ulicy znajdował się ktoś, kto go zwyczajnie dokarmiał - wbrew pozorom czworonogi potrafią być niezwykle ciekawymi survivalowcami, o czym świadczą w sumie doskonale londyńskie uliczki, przepełnione nieraz maścią o wiele odmiennych futrzaków - nie tylko tych, którzy niosą wrażenie najlepszych przyjaciół człowieka - także koty znajdowały się w niszy społeczeństwa, porzucane, aczkolwiek dające sobie dobrze radę. Zawsze, ale to zawsze pozostawiał obok dziury w płocie dość sporą ilość karmy oraz wody, gdyby któreś z pazurowatych potrzebowało wsparcia w postaci dodatkowego pożywienia - niemniej jednak, nie witały one za długo. Nieraz zdarzało się, że wzrok uzdrowiciela musiał przeboleć fakt znajdowania sie rozsmarowanego wręcz ciała jednego z nich na ulicy, który dostał się przez przypadek pod koła pędzącego ze sporą prędkością pojazdu. Albo ciała porzuconego gdzieś obok, wdającego się powoli w łaski rozkładu. Może nie zdołał on, autystyczny mężczyzna o podłożu depresyjnym, zbytnio nawiązać kontaktu, co nie zmienia faktu, iż po prostu było mu żal każdego takiego przypadku, każdego takiego odejścia duszy. Wystarczająco już naoglądał się na szpitalu, wiedząc doskonale o tym, że będzie mógł oglądać te niefortunne testrale, uznawany za symbol nieszczęścia. Najgorzej jednak jest oczywiście przekazać informację o zgonie najbliższej rodzinie zmarłego. W sumie, zawsze tak było. Nie zwracał na razie uwagi na ranę, krwawiącą oraz zdająca się być w coraz to gorszym stanie. Przy pełnej świadomości umysłu oraz względnej apatii zdołał ugryźć się w język oraz pierwsze poszukać zwierzęcia, które skryło się pod kontenerem, najwidoczniej bojąc się człowieka, widząc w nim zagrożenie. Nie dziwił się, sam nieraz był do gatunku ludzkiego zrażony za brak jakiegokolwiek szacunku do życia, a przede wszystkim brak poczucia winy. Może nie powinien wszystkich szufladkować, co nie zmienia faktu, iż zwyczajnie z każdym momentem swojego życia, który posiadał w sobie stres, coraz bardziej chciał się odsunąć w zapomnienie, byleby nikt go nie zaczepiał. Wziął głębszy wdech, spoglądając na zwierzę bez większego problemu, chociaż zwyczajnie ten widok był tak żałosny, iż praktycznie nie mógł skupić swoich charakterystycznych tęczówek na jednym punkcie. Wcześniej jeszcze doszło do jego uszu warknięcie, świadczące o podjętych czynnościach obronnych przez futrzaka - nie bez powodu postanowił się zatem cofnąć parę kroków do tyłu. Nie zamierzał na razie użyć różdżki, dlatego wyciągnął z torby odrobinę jedzenia składającego się z mięsa, mając nadzieję, że to zadziała, iż zwierzę zwyczajnie nie postanowi jeszcze bardziej się spłoszyć - podstawowa metoda, aczkolwiek skuteczna po dłuższej chwili. Odsunął się jeszcze bardziej, spoglądając tym razem na ramię, które to zostało uszkodzone poprzez ugodzenie nożem. Przejechał delikatnie dłonią po nim, chcąc jakoby zapoznać się z obrażeniami, które być może nie były aż tak głębokie, co nie zmienia faktu, iż nadal było to dźgnięcie, które mogło przyczynić się do poważniejszych uszkodzeń niż tylko ból oraz krwawiąca rana. Pierwsze rzucił niewerbalne zaklęcie, starając się uniemożliwić dojrzenie przez czworonoga drewnianego kija, służące do tamowania krwotoków, by następnie zastanowić się bardziej nad tym, czy Episkey zadziała przy ranie kłutej. Westchnął cicho, mając nadzieję na to, że ten nóż nie był przechowywany we zbyt niehigienicznych warunkach (lub, co gorsza, już wcześniej nim chłopak kogoś dźgnął), by następnie rzucić urok. - Vulnera Arcuatum. - wypowiedział ostrożnie, wskazując różdżką w odpowiednie miejsce, byleby uleczyć na chwilę obecną dźgnięte miejsce na ciele. Oddychał głębiej niż zwykle, starając się zachować względny spokój, obserwując tym samym to, czy przypadkiem pies nie wychodzi na zewnątrz w celu sprawdzenia jedzenia. Rana powoli się zasklepiła, jednak był świadomy tego, że pozostanie po tym niezbyt przyjemnie wyglądająca blizna. Na razie czerwona, widoczna, potem zmieni, pod wpływem czasu, swoją barwę na białą - nie mógł jednak przyspieszyć tego procesu, nie posiadał w swoich dłoniach umiejętności manipulowania czasu - czekał, przywróciwszy samego siebie do względnego porządku, aż pies wychyli się, zaciekawiony - długo to nie trwało, być może wynikało to z faktu, iż uzdrowiciel postanowił zająć się sam sobą. Podszedł ostrożnie, wyciągając różdżkę, którą na czas oczekiwania zwyczajnie schował. Zauważył reakcję psa, jednak ten nie zdawał się uciekać, zamiast tego przyjął taką reakcję, jakby miał mieć ponownie do czynienia z tamtymi ludźmi. Serce go bolało, zachowując odpowiedni dystans, kiedy patrzył w jego stronę - jednocześnie nie wiedział, ile to musiało trwać, dopóki pies nie został porzucony przez poprzednich właścicieli. Uczucie strachu wylewało się z niego, zaś cała postawa świadczyła o wewnętrznej panice przed bodźcem bólowym. Musiał on zrozumieć, że uzdrowiciel nie ma zamiaru zrobić mu krzywdy - chciał go w tym upewnić. - Spokojnie, chcę Ci pomóc. - powiedział, by następnie rzucić niewerbalne zaklęcie w jego stronę, które spowodowało, iż futrzak pożegnał się z boląca łapą, czując tym samym ulgę od ciągłego uszkadzania opuszki, która wcześniej została naruszona. Najeżona sierść została z łatwością zauważona - ile będą musieli obydwoje poświęcić czasu, by się nawzajem oswoić? Tego nie był w stanie powiedzieć.
Najpierw zobaczył, że człowiek ruszał rękami, a potem widział tylko znikające z pola widzenia buty. Nie przestawał jednak burczeć, wciąż wystraszony i w pozycji obronnej, której nie zrzucał w razie gdyby mężczyzna postanowił nagle wrócić i jednak się nad nim poznęcać. Dopiero po chwili do jego nozdrzy dotarł zapach jedzenia. Tak dawno nie jadł niczego dobrego... Bezdomne psy miały trochę gorzej niż koty, które wciąż posiadały silny instynkt łowczy - dla zwinnego kocura żadnym wyczynem było upolowanie myszy kryjącej się w wysokiej trawie. Dla takiego pimpka jak nasz bohater - cóż, trochę gorzej, nawet odejmując czynnik w postaci uszkodzonej łapy. Kwestia usposobienia, zwinności i szybkości. Był raczej leniuszkiem nadającym się na kanapowe towarzystwo, nie na kompana w łowiectwie. Nie potrzebował wiele zachęt, by ostatecznie wyściubić nos spod kontenera. Spojrzał na człowieka, który znajdował się nieco dalej i zamarł w bezruchu. Niemalże niezauważalnie przesuwał się coraz bliżej położonego na ziemi przysmaku, aż w końcu był w stanie dosięgnąć go pyskiem. Łapczywie rzucił się na ofiarowane mu jedzenie, nie tracąc czasu na gryzienie, łykając największe kawałki, jakie tylko był w stanie pobrać. W międzyczasie zdążył się zakrztusić - to chyba wtedy zwrócił na siebie większą uwagę mężczyzny. Dostrzegł różdżkę. Wykonał krok w tył, pochylając głowę i obnażając zęby. Całe ciałko spięło się, jakby w oczekiwaniu na nadejście bodźca bólowego, gdy w praktyce poczuł... Ulgę? Dziwne ciepło rozeszło się po jego wnętrzu, szczególnie koncentrując się w zranionej łapie. Początkowo zaskomlał, odbierając ten sygnał jako zapowiedź rychłej tortury, lecz im więcej sekund mijało, tym lepiej się czuł. Grzbiet przestał się jeżyć, oczka zamrugały kilkakrotnie. Co jest grane? Popatrzył na nieznajomego ze szczerym zdumieniem.
Możesz próbować zbliżyć się do psa, jednak musisz być ostrożny, ponieważ gwałtowne ruchy i wymuszanie kontaktu mogą skutkować atakiem lub ucieczką czworonoga - skoro już jest uleczony i nawet zjadł...
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Nie wiedział, co dokładnie nim kierowało podczas pomocy psom - rzeczywista pomoc, a może coś jeszcze innego, skłaniającego się do rezerw zarezerwowanej dumy oraz przyjacielskości wobec zwierząt? Matthew zdawał się być tak ogromną zagadką, że nawet gdyby go ktoś o to zapytał, nie byłby w stanie samemu sobie odpowiedzieć na rodzące się pytanie. Niemniej jednak, większość ludzi by już się zniechęciła - rozpoczęłaby ucieczkę od chęci zwrócenia uwagi dzieciakom znęcającym się nad psami, przechodząc po prostu obok, nie ingerując w sytuację, która miała miejsce przed ich oczami. Empatia zdawała się pełnić główną rolę w życiu uzdrowiciela, jakoby będąc jedną z najważniejszych wówczas kotwic stabilności, która w ostatnim czasie została nieźle zachwiana. Gdyby ktoś zobaczył nóż w dłoni nastolatka, na pewno nie decydowałyby się na bezpośrednią konfrontację - co zatem mu strzeliło do głowy, nie był w stanie od razu stwierdzić. Może kiedyś mu się uda przebrnąć przez własne myśli i odnaleźć odpowiedzi na nurtujące nie tylko jego pytania? Przecież nie zawsze widzi się akt chęci wsparcia zwierzęcia, wejścia w odpowiedni moment, odebrania zła i porzucenia go gdzieś na bok, by pozwolić następnie świetlistej dobroci zacząć działać. Może nie było to coś boskiego, co nie zmienia faktu, iż Matthew doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że w dzisiejszych czasach należy z latarką szukać osób chcących pomóc z czystych jak łza chęci. Zazwyczaj to oraz wiele innych rzeczy kończy się i wieńczy interesownością, wymaganą reakcją na akcję o bardzo często tej samej wartości. Dziwiło go to i zarazem brzydziło, wywołując pewnego rodzaju odruch wymiotny, który jednak tłumił w sobie od bardzo dawna. Szkoda tylko, że to raczej zbyt dobrze na jego zdrowiu się nie odbije... Czekał, nie napierał, w międzyczasie niechlujnie zajął się sobą, byleby uniemożliwić dalsze krwawienie rany i jakoś odciąć wpływ zewnętrznego świata na jej późniejszy stan. Wiedział, że prędzej czy później pies będzie chciał wyjrzeć w celu spróbowania smakołyku, z którym nie miał do czynienia od bardzo dawna - niemniej jednak, wiedział doskonale o tym, że przyspieszenie tego procesu może zaoowocować niemożliwymi do cofnięcia zmianami, których jednak nie chciał wywoływać. Zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji oraz tego, że czasu nie da się oszukać - czekał zatem około dziesięć minut, aż pimpek postanowił wychylić pyska oraz pochwycić w zęby to, czego tak pragnął. Koty ewidentnie miały w tej kwestii łatwiej, posiadające jeszcze względny instynkt łowiecki - czy to upolują mysz, czy to gołębia, było im wszystko jedno, byleby zaspokoić głód poprzez niezatarte przez zachowanie ludzkie polowanie. Ostrożnie machał różdżką, ostrożnie ją wyjął, widząc reakcję kundla na widok patyka - zdawał sobie sprawę z tego, że proces socjalizacji i powrotu do ludzi będzie trwał długo, jednak nie zamierzał się cofać z tak błahego powodu. Zachowywał względny dystans, nie mając zamiaru zrazić do siebie czworonoga, który ewidentnie stał się zdziwiony na to, że różdżka może przyczynić się nie tylko do cierpienia i tortur, ale także przynieść swoistą ulgę w postaci uleczonych ran. W sumie, tak samo pewnie by zareagował sam uzdrowiciel, gdyby całe życie żył w myśli, że ten czarodziejski przedmiot może spowodować tylko dodatkowy ból. - Widzisz? Mówiłem. - powiedział spokojnym głosem do sierściucha, spoglądając na niego z pewnego rodzaju dozą zaciekawienia - w sumie, ten tak samo zareagował. Mrugnął kilka razy ślepiami, jakoby się dziwiąc na ciepło, które rozlało jego ciało oraz cierpienie, które ot tak zniknęło - aż Matthew miał ochotę przechylić głowę, zaciekawiony, jednak ostatecznie odsunął się od tego pomysłu, starając się niezwykle ostrożnie nawiązać kontakt - nie wymuszał go jednak na psie, a przede wszystkim tego nie nakazywał. Wysunął ostrożnie dłoń w jego stronę, jednak jeżeli zauważył jakieś agresywne przejawy, od razu ją cofnął - nie gwałtownie, ale na pewno na tyle, by się uchronić przed potencjalnym ugryzieniem. W przeciwnym wypadku - czekał, aż ten podejdzie, chcąc kontynuować znajomość.
Stawanie na łapie przestało być bolesne i pies mógł z powodzeniem oprzeć na niej ciężar swojego wychudzonego ciałka. Oznaczało to również, że był w stanie efektywniej uciekać - mógłby zerwać się teraz do biegu, wyminąć mężczyznę i zwiać, znikając szybko za rogiem i podążając w kierunku kolejnej ciemnej, ciasnej uliczki. Ale nie chciał. Pochylił pysk przy niedokończonym jedzeniu, nadal łypiąc na nieznajomego czarnymi jak żuczki oczami. Pochłonął pozostałości swojego najlepszego od miesięcy posiłku i jeszcze się oblizał ze smakiem. Patrzył na ręce człowieka, zastanawiając się, czy miał więcej. Obecność patyka sprawiała jednak, że zachowywał spory dystans i bał się zbliżenia. Wyciągnięta w jego stronę dłoń zachęcała do kontaktu - mógł podejść, mógł ją powąchać, mógł się nawet o nią otrzeć, lecz czy to było bezpieczne? Czy ten ktoś był godny zaufania? Czy go nie skrzywdzi? Po prostu stał i patrzył, spięty i lekko zmierzwiony, choć już nie warczał. Jedynie unosił delikatnie wargi, obnażając kły, gdy ludzka dłoń wykonywała ruch, który był zbyt szybki, zbyt śmiały jak na jego gust. Coś w postawie czarodzieja sprawiało jednak, że po kilku chwilach pies zrobił niepewny krok w przód. Od razu się zatrzymał, zawieszając w powietrzu jedną z łap jakby w półkroku, z wyraźną niepewnością obserwując poczynania mężczyzny. Wciąż tkwił w bezruchu. A dłoń trochę pachniała jedzonkiem... Drugi krok. Trzeci krok. Stop. Zatrzymał się i znów po prostu patrzył. Nozdrza wyginały się to na lewo, to na prawo, wyłapując zapachy z otoczenia. Chciał wiedzieć jak najwięcej o osobie, do której właśnie podchodził. Chciał też wiedzieć, czy może liczyć na więcej pożywienia. Dłoń jak tkwiła w powietrzu, tak nadal była w nim zawieszona, wciąż oczekując, aż podejdzie bliżej, aż się odważy. Nieznajomy patrzył na psa z wyraźną chęcią pomocy w oczach i nasz bohater chyba w końcu to zrozumiał. Dostrzegł w człowieku dobrą intencję. Próbę ocalenia go. Dotknął mokrym nosem wewnętrznej strony jego dłoni. Uśmiechnęło się do niego szczęście? Czy ten pan był jego kolejnym aniołem stróżem?
Masz pieska, gratulacje <3
______________________
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Zdawał sobie sprawę, że oswajanie wymaga soczystych pokładów czasowych. Starał się nie narzucać, nie nadawać własnego tempa, co mu jednak najwidoczniej słabo wyszło. Zamiast tego próbował - wyczuć bijące serce, bijący rytm całej sytuacji, spojrzeć litościwymi i pełnymi podziękowań oczami w stronę czasu, który spoglądał tym razem na niego niezwykle przychylnie. Czas ten zazwyczaj działał na jego niekorzyść - wywoływał stres, wywoływał dodatkowe pokłady emocji, które w jego przypadku nie były wskazane. Pod tym względem Matthew nadal należał do osób upośledzonych - bał się z nich korzystać, niemniej jednak, w towarzystwie zwierząt, pozwalał uchylić rąbka tych pozytywnych, skierowanych ku futrzakom. Istna fala tajemniczości zdawała się zaniknąć bez żadnego echa - zaś lico przeszył drobny uśmiech, kiedy zwierzę postanowiło, po skonsumowaniu posiłku, delikatnie do niego podejść, zaryzykować. Niemniej, jak najszybciej i zarówno jak najostrożniej skorygował swój ruch w stronę przestraszonego ssaka - nie miał zamiaru w żaden sposób przytłaczać go, miał zamiar tańczyć pod jego rytm. Był tak łatwą do kierowania w przypadku zwierząt marionetką - wystarczyło, żeby po prostu mógł poczuć na sobie spojrzenie niewinnych, czarnych ślepi, zaś w dłoni sierść - tym razem był to nos, czarny oraz charakterystycznie łaskoczący skórę, aczkolwiek w tym pozytywnym znaczeniu. Nie chciał go skrzywdzić, chciał mu pomóc, zaoferować wsparcie, wziąć pod własne skrzydła. Nawet jeżeli wiedział, że będzie z tym pewnego rodzaju problem w postaci pensjonatu przepełnionego ludźmi, dodatkowo nie spodziewał się przychylności ze strony żadnego z opiekunów - nawet przyjaciela z dzieciństwa, chciał pomóc. Chciał zaoferować swoje wsparcie. Pozwolił zostać oswojonym i vice versa - poczuł pozwolenie ze strony typowego pimpka na bycie oswojonym. Widział w nim samego siebie z dzieciństwa, z czasów, kiedy to był równie dobrze prześladowany przez innych uczniów. Czyżby to zadecydowało o ostatecznie podjętej decyzji - nie wiedział. Niemniej jednak, osiągnął to, co chciał osiągnąć - zdobył zaufanie. Uśmiechnąwszy się szerzej, wyjął z torby dodatkową porcję jedzenia - jakoby chcąc tym bardziej zachęcić bohatera tej niezwykłej powieści do następnego pójścia za nim. Smakołyk tym razem wręczył mu na dłoni, chcąc przełamać bariery, chcąc stać się jego kolejnym, nieświadomym tego, aniołem stróżem. - Grzeczny piesio. - mruknął pod nosem, pozwalając na to, by sierściuch pierwsze zjadł to, co zostało podane mu wręcz na tacy, by następnie ostrożnie położyć zimną dłoń na jego głowie, zapoznając się z manufakturą. Zastanawiało go to, ile lat musiał on przeżyć na ulicy, ile zaś miesięcy był prześladowany przez bandę dzieciaków, a ile dni - traktowany z szacunkiem ze strony drugiego człowieka. Niemniej jednak, Matthew doskonale znał minusy tego miejsca - niefortunnych porwań, a teraz dźgnięć w ramię - najlepiej by było, gdyby się stąd wydostali, gdyby pożegnali poprzednią sytuację, a tę, która nastąpiła - zapamiętali przez całe życie. Mężczyzna po chwili wstał, ruszył powoli w stronę pensjonatu, spoglądając pod kątem na futrzaka, tym samym cmokając na niego, jakoby chcąc mu przekazać, żeby z nim szedł. - Chodź, nie masz po co mieszkać na tej ulicy.