Osoby: Daniel Bergmann, Selma Fairwyn Miejsce rozgrywki: sypialnia Selmy Rok rozgrywki: 2017 Okoliczności: urodziny; pierwsze, właściwe, intensywne spotkanie
Ostatnio zmieniony przez Daniel Bergmann dnia Sob 10 Lut 2018 - 22:25, w całości zmieniany 1 raz
Przewijający się widok drogi - którą odmierzał cykliczny odgłos zetknięcia podeszew butów z posadzką - żłobił się wśród zakrętów jego pamięci wyraźnie jak nigdy dotąd; z każdym kolejnym razem, każdym wypełnianiem rytuału w ciągu pospolitego tygodnia, ociężałego od nieodzownej pracy. Były to chwile, w czas których opadały nieskrępowane zasłony oficjalności, gdy powtarzalność odchylała się w bliżej nieznanym, intrygującym kierunku, kiedy mogli znowu być r a z e m (pozwalał systematycznie uzależniać się od owego pragnienia, mimo nachodzących go komplikacji, mimo palącej potrzeby zwiększania dozy rozprowadzanej po ciele nitkami naczyń). Ściany, okna, wieczorne zmętnienie wykreowane osiadającym półmrokiem - to wszystko wsiąkało w głąb umysłu mężczyzny, tak jak atrament słów przelewanych na bladą membranę strony. Silnie odznaczające się krople - upadając, wsiąkały znacznie głęboko, z zaciekawienia przyspieszały nieznacznie pęd serca, bezwarunkowo oddającego się swojej pracy. Tak, c h c i a ł. Obecnie chciał tylko tego. Przyjemną była ta analogia - zderzenia kłykci wywołujących głuche brzmienie pukania (niewerbalne pytanie) oczekiwanie na kroki, oczekiwanie na nią, aż zobaczy ją - po ugięciu posłusznej klamki. Na twarz Bergmanna nieskrępowanie wszedł uśmiech - ocieplał eksponowaną w pierwotnej neutralności oziębłość, wyłącznie wzmaganą spojrzeniem jasnych, chcących jakby przewiercić obiekt swych zainteresowań tęczówek. Kilka nowych zmarszczek uwidoczniło swoją obecność, lecz rysy twarzy odłożyły nieco swej surowości. - Nie bez powodu - zaczął, spokojnym krokiem przechodząc do pomieszczenia (tak zresztą czynił zazwyczaj). - Jak się zapewne domyślasz. - Wynurzył się całkiem zza drzwi; zamknięcie ich - wejścia do gabinetu odgradzało ich wewnątrz własnej rzeczywistości - fizycznie, ponieważ sam nie potrzebował zbyt wiele - wystarczała mu tylko oraz a ż ona, aby obniżyć wartość otaczających szczegółów do nieistotnych. Zasad. Osób. Czegokolwiek innego. Nawet, jeśli w rzeczywistości ciągle się błąkał, nie wiedział i pozostawał rozdarty - nie dało się tego określić kłamstwem. Nie czekał dłużej - acz nie chciał szybko, zbyt szybko pozbyć się wszystkich kart na jej oczach; wiedziała, że w każdym z działań miał przemyślany cel - o czym wspomniał przed chwilą, nigdy nie porzucając owej formuły kodeksu. Jedna z dłoni, osiadła na linii bioder, a twarz przybliżona naprzeciwko jej twarzy, pozbywały się najpierw nieprzychylności dystansu. Pozwolił delektować się tym przez moment zaklęty w ciszy; wyważony z możliwie najodpowiedniejszą precyzją. - Wszystkiego najlepszego - oznajmił wreszcie półszeptem. W drugiej ręce przetrzymywał podarek. Zawsze pamiętał.
W życiu kobiety nadchodzi niekiedy moment, w którym huczna celebracja rocznicy narodzin zmienia się w skromne obchodzenie ważnego dnia o sensie ukrywanym przed resztą świata; upływający czas zdaje się być nieubłaganą, ale niechcianą konsekwencją dojrzałości, a przybywająca liczba kupowanych tradycyjnie róż zaczyna zatrważać zamiast zachwycać. Pojawiająca się w przodu podawanego wieku dwójka wywołuje dumę, trójka - poczucie osadzenia w świecie, zaś czwórka wiąże się z uczuciem nostalgii. Pośród dnia wypełnionego różnorakimi zadaniami nie było wprawdzie czasu na większe rozważania i rozpamiętywanie minionych lat, choć myśli uciekały niekiedy ku wesołemu dzieciństwu czy duszących okowów małżeństwa - wszystko zdawało się być odległe, rozmywające powoli pośród nowszych wspomnień. Wieczór postanowiła spędzić w oderwaniu od codziennych obowiązków; przeczytała sentymentalne kartki od dawnych znajomych, którzy pamiętali o niej mimo upływu lat, ułożyła je na biurku, wygodnie zagłębiając się w fotel i w milczeniu obracając pomiędzy palcami srebrzystą gałązkę przysłaną z Islandii. Nie miała pojęcia, czy matka wciąż żyje, uszanowała jej dawną decyzję - a może raczej wciąż nie umiała przebaczyć porzucenia - i nigdy nie dążyła do spotkania z tamtejszymi wilami, ale co roku otrzymywała równie lakoniczne podarki, jakby pamięć o korzeniach miała nigdy nie zagasnąć. Kawałek rodzinnego krajobrazu miał zatem spocząć w przeznaczonej na to szkatułce, w której znajdowały się wcześniejsze pamiątki. Z zamyślenia wyrwało ją dopiero pukanie do drzwi; poprawiła wygodny strój, w który przebrała się po zajęciach i niespiesznie podeszła otworzyć, celebrując ostatnie chwile samotności. A przecież mogła się domyślić. Odwzajemniła uśmiech, zupełnie naturalnie, jakby pozbawiona masek twarz zdolna była faktycznie do wyrażania prawdziwych emocji; pozwalała sobie krok po kroku wydzierać obronną tarczę, skruszać mur, jaki wznosiła latami, choć gdzieś z tyłu głowy wciąż czaił się niepokój - strach, że zmiana jest tylko pozorna, że pewnego dnia spojrzy w te niebieskie oczy i zamiast zarezerwowanego dla niej ciepła zobaczy tylko lodową pustkę. Jak wtedy, gdy zmierzyć się musiał błękit z gniewną ciemnością. Przekręciła kluczyk - zawsze przezorna - dopełniając wizji ich własnego, odrębnego świata, pozbawionego zewnętrznych ataków; chciała strzec zazdrośnie, choć pozbawiony został znamion tajemnicy, od pierwszego przekroczenia progu gabinetu jawny, jednocześnie zaś wciąż niedoprecyzowany. - Byłabym zawiedziona - uzupełniła, wkradając się pomiędzy zaplanowane słowa, nie czując jednak potrzeby wypowiadać się obszerniej; szczególnie, że zdawał się przejmować całkowicie inicjatywę, przekraczając niemal na wstępie nieprzyjazną odległość. Dłoń oparła o męskie ramię, muskając opuszkami palców podstawę szyi - wysłuchując z napięciem zniżonego, wibrującego tonu. Wszystkiego najlepszego. Dwa słowa o magicznej mocy, choć niewymagające różdżki. - Mam nadzieję, że pamiętając o dniu i miesiącu zapominasz o roku - zauważyła półżartem, przez sięgnięciem po prezent przybliżając się o kolejne centymetry; musnęła z wdzięcznością usta, by zaraz zająć się odpakowywaniem symbolu pamięci.
Ludzkie postępowania dało się - bez istniejących przeszkód - względnie precyzyjnie rozłożyć na podstawowe czynniki, pierwiastki zderzane w ciągi przyczyn i skutków, przyzwyczajeń, wypadkowych doświadczeń zaznawanych przez lata, preferencji i konieczności wdrażanych w cyklu między wyjrzeniem słońca oraz zsunięciem się jego tarczy poza horyzont. Nie widział jednak nic złego w owych drobnych rutynach, których potrzeba nieustannie migotała pod skórą i przepływała wraz z prądem myśli - wkradające się niepostrzeżenie na teren życia oraz równie niespostrzeżenie zaskarbiające dla siebie miejsce; czyniły na swój sposób zależnym, domagając się powiększania dostarczanej ich dawki - na zawsze pozostawały tak - niespokojne. Szczerze nie chciał, aby poczuła się zawiedziona. Już kiedykolwiek. Przyzwyczajony do odchodzenia, wymykania się najróżniejszymi komplikacjami ścieżek, nie umiał również żyć bez powrotu - coś najwyraźniej ściągało go, nastrajało przewrażliwione rzesze receptorów żądnych doznań bliskości, niezapomnianej przez upływ blisko dekady; był w stanie przekonywać się o niej na nowo - z identycznym, zbijającym mu trzewia w ścieśnione sploty, niecierpliwe lecz czekające, domagające się lecz czerpiące zadowolenie z tych drobnych rzeczy. Naprawdę nie chciał zataczać cyklu, spopielić wdrażanego wysiłku jednym niewłaściwym działaniem - nie myślał jednak teraz o błędach, nie przywoływał z mroków pamięci jej oblicza zalanego przez wściekłość, wynaturzonej bestii nie tylko metaforycznie odmieniającej w afekcie postać; z rozmachem pozbywał się teraz wszystkiego, co niekorzystne, co rozpraszało, co byłoby zdolnym odebrać radość z zaznawanego momentu. Przyglądał się chwilom odpakowania - w milczeniu, nosząc na sobie jeszcze wyraźne echo spotkania ust, które wciąż trwało, jak gdyby organizm za wszelką cenę chciał przetrzymywać ulotny dotyk - podsycając zarazem chęć, aby sięgnąć po więcej. - Koncentruję się tylko na jednym - odpowiedział cicho; usta wygięte miał ciągle w łuku delikatnego uśmiechu, zaś nie odrywał spojrzenia od jej postaci - niewerbalnie wskazując na znaczenie uchodzącego właśnie stwierdzenia. Cierpliwie śledził, przygotowywał się, był najzwyczajniej ciekawy - ni mniej, ni więcej, zdolnej się uformować reakcji.
Nie spodziewała się - nie mogła się spodziewać jeszcze kilka lat temu, że czterdzieste, te symboliczne urodziny spędzać będzie w Hogwarcie; że po zwyczajnych zajęciach usiądzie przy biurku, by przeczytać życzenia, a zamiast wyruszyć na wystawną kolację pozostanie w gabinecie. W towarzystwie jednej osoby, która wbrew dotychczasowym przewidywaniom będzie najzupełniej wystarczająca, a wręcz w swoim niespodziewanym znaczeniu k o n i e c z n a do możliwie najlepszego spędzenia tego wieczoru. A ona będzie szczęśliwa. Choć przez moment. Tak po prostu, jakby osiągnięcie tego stanu było rzeczywiście łatwiejsze niż uwarzenie Felix Felicis. Uniosła na niego rozbawione spojrzenie, powoli odkrywając spod ozdobnego papieru magiczne zwierciadełko, które rozpoznała niemal od razu; na twarzy pojawiła się mieszanina zaskoczenia i radości, kiedy odłożyła opakowanie na biurko, żeby przyjrzeć się - i przejrzeć w - lusterku. - Jesteś niepoprawny, Danielu - zauważyła wreszcie z nieukrywanym zadowoleniem; w końcu jak chyba większość kobiet (a szczególnie potomkiń wili) miała słabość do własnego odbicia i możliwości pełniejszego kontemplowania swojej urody. Tym bardziej, gdy wiązała się z tym pamięć drugiej osoby, słodka świadomość znaczenia noszonego przy sobie symbolu ofiarowanego wcześniej z chęci uradowania. - Dzisiaj nadeszła wreszcie okazja na Smoczą krew, nie sądzisz? - spytała po dłuższej chwili zachwycania prezentem; z premedytacją nie podeszła na powrót do Bergmanna, świadoma, że wtedy upragniona butelka mogłaby znów pozostać nienaruszona - dlatego też najpierw skierowała się ku szafce. Dwa zgrabne kieliszki i charakterystyczny alkohol, którym je wypełniła, obserwując grę światła pośród czerwieni - jeden pozostał w jej dłoni, drugi zaś przekazała mężczyźnie. Choć liczne okazje świadczyły o jej umiejętności wznoszenia toastów, sama nie przepadała za wypowiadaniem ich w bliskim towarzystwie, unosząc jedynie szkło w geście porozumienia. - Mam nadzieję - zaczęła cicho, przekornie, między jednym a drugim łykiem znakomitego wina, jakim przyszło im się rozkoszować, a jednocześnie pokonując bez pośpiechu kolejne kroki dzielącej ich odległości - że to jedynie początek.
Zacieśnienie oczekiwania w jednym momencie rozplotło więzy - razem z dojrzeniem unoszonych kącików ust, ocieplających (i tak mieszczącą się w ideale piękna) fizjonomię kobiety. Próżność miała, zgodnie z ponadczasowym stwierdzeniem, pozostawać domeną płci pięknej - lecz wcale nie zyskiwała tępienia; otrzymywała wręcz przyklaśnięcie ze strony porzucających rozsądek mężczyzn; wbrew wszystkiemu i on równie chętnie zacierał resztki hamulców, zaślepiał się - z własnej woli, rzucając się w wir uniesień, słodkich emocji zniewalających za każdym razem, przy każdym wywoływanym z ciemni umysłu wspomnieniu, przy każdym spotkaniu - lawirowania ponad przepaścią otrzymującej przyzwolenie obsesji. Zawiesił na moment spojrzenie na trunku barwy burgundu, głębokiej, równie jak odczuwalna nuta osobliwego zapachu; obejmowanego przez wąskie, szklane ścianki kieliszka. Tak, była to doskonała okazja na uraczenie nim podniebienia. - Nie doceniasz mnie - odparł przytłumionym, głębokim głosem (nie było potrzeby zwiększania siły uchodzącego z wytrenowanym, udawanym żalem stwierdzenia przez wzgląd na uszczuplający się między ich postaciami dystans). Wargi mężczyzny drgnęły - uśmiech skradał się, niespiesznie wyginał krawędzie w trudnym wobec sprecyzowania wyrazie; współistniejącym wraz ze zbłąkanym, krótkim żywotem powstałych na jasnoniebieskich tęczówkach refleksów. - Jestem tutaj z jednej przyczyny - przypomniał, zmieniając obdarzane spojrzenie ze skupionego na bardziej rozmyte, ogarniające całokształt przybliżonej do niego postaci. Przyczyna była osobą; był bezsprzecznie świadomy, że w owej chwili wystarczyła zaledwie iskra, aby wyzwolić ogień dalszych reakcji - a on wyłącznie drażnił barierę, przyglądając się jak wiele będzie w stanie wytrzymać. Jego dłoń osiadła na linii nakreślonej zmysłowo, kobiecej sylwetki, zsuwając się powoli przez wcięcie ku łagodnemu zaznaczeniu się bioder, wydłużając do granic odbywaną wędrówkę, bawiącą się definicją przyzwoitości. Ponownie wzrokiem omiatał jej ciało, by wreszcie, ponownie, utkwić go w twarzy Fairwyn. - Cokolwiek powiesz - zapewnił równie ściszonym tonem, subtelnie drażniącym epizod właśnie przerwanej ciszy. W końcu to był jej dzień. Czy miała jakieś szczególne życzenia?
Ostatnio zmieniony przez Daniel Bergmann dnia Pon 13 Lis 2017 - 21:04, w całości zmieniany 1 raz (Reason for editing : literówka, ugh)
Odłożyła zwierciadełko z namaszczeniem na biurko, rzucając ostatnie jeszcze spojrzenie na swoje perfekcyjne odbicie; choć dar urody potrafił być bolesnym przekleństwem, wraz z upływem lat, nie odciskających piętna na bladej skórze, Selma doceniała bardziej kruchość przekazanego dziedzictwa. Nieczęsto napotkać można było potomka wili, nawet w dalszym pokoleniu, temat zatem pozostawał wciąż tajemniczy - jak długo zapierać będzie dech w piersiach, nim piękno stanie się jedynie ulotnym wspomnieniem pochwyconym w odblaskach jasnych oczu? I czy ktoś będzie potrafił - chciał - je dostrzec? Czerwień wina odcinała się intensywną linią od zarysu jasnych ust, gdy powoli kosztowała odkładanego na większą okazję trunku, badając kubkami smakowymi charakterystyczny dla tego alkoholu posmak, pozostałość po dodawanej niegdyś smoczej krwi. Nie bez powodu butelka należała do najdroższych, warta była jednak swojej ceny bez wątpienia - delektować można było się aromatem niemal bez końca. Wolną dłoń uniosła do męskiej twarzy, powoli, bez pośpiechu, celebrując każde zetknięcie opuszek palców z policzkiem pokrytym szorstkim zarostem, leniwą drogę muskającego wargi kciuka, gdy poszukiwała spojrzeniem spojrzenia, pytała na nowo o zachwyt w jego oczach, pożądanie, całą gamę uczuć, których pragnęła i oczekiwała wewnątrz lodowych kręgów, wraz z każdym przyspieszonym uderzeniem serca. I żeby, gdziekolwiek i kiedykolwiek się znajdzie, nawet jeśli znów wymknie jej się z rąk, trafi w inne objęcia, nie patrzył nigdy na nikogo tak jak na nią. - Zostań ze mną - szepnęła, unosząc się na palcach, rozchylając usta do złożenia kolejnego pocałunku; z upajającym poczuciem związujących się w supły wnętrzności, utratą porozumienia ze światem rzeczywistym, tylko o n i, po raz pierwszy, kolejny i ostatni.
Składał się z jednej myśli - obecnie - bijącej równo wraz z mechanizmem serca, które jak pięść uderzało o rusztowanie jego klatki piersiowej, miotało się, odbijało od kostnej zapory i próbowało na nowo. Z jednego, powtarzanego z namaszczeniem, podświadomego cyklu, który zainicjował szlak paradoksów - zgniatania przez pożądanie, przez jego ciężar odbierający powietrze zazwyczaj wystarczające w chwyceniu porcji wędrującej koroną rozgałęzień oskrzeli, przez emocje bijące tak prędko, jak skrzydła zdolne oderwać się nagle od ziemi - od marazmu schematyczności życia, od podłej pospolitości - wzlecieć, choćby na moment, choćby zaryzykować spaleniem i ikarową zgubą; bez znaczenia, byleby istnieć razem przez jeden, efemeryczny, rozpadający się prędko moment. Jego wzrok pod naporem życzenia i samoistnie, systematycznie rozwijał swój wyraz - błękit zatracał się w czerni szczelin źrenicznych, ustępował pod jej naporem, bezdennych oznak siły emocji oraz do resztek zatracenia się w sytuacji, której huragan porywał jego w istocie bezwładne, bezwzględne posłuszne instynktom ciało. Pocałunek również rozwijał się, od niezbyt pośpiesznych ruchów, przepełnionych delikatnością spragnionych spotkań - które jednakże eskalowały namiętność, brnąc naprzód ku zatraceniu się w zupełności. Odłożył bezużyteczny kieliszek wina, którego nutą nasiąknięty był jego oddech; uwolniona dłoń powędrowała w stronę kobiecej szyi, drażniąc subtelnym dotykiem cienką membranę skóry; równie tam, na drugą połowę, skierował kolejny ze swych pocałunków - dotykając prócz tego szorstkim, pokaźniejszym niźli zazwyczaj zarostem, kontrastującym się z miękkością osiadających warg, które niespiesznie badały nęcące - zawsze tak samo, zawsze tak intensywnie - ciało. Ciepły strumień wydechu owiewał, poddawał otaczające go receptory swoim objęciom, unoszący się wzrok usiłował wychwytywać ekspresję, wszelkie, zdolne zaistnieć zmiany w ciągu przepływających między palcami sekund. Szlak muśnięć zawrócił - zwodniczo - ku górze, zahaczając nosem o okolicę podbródka. - Nie umiałbym - wyszeptał, powoli splatając głoski w jedno wyznanie - inaczej. Ogarnięty przez więzy pragnień, wyrzucał wszystko niepowiązane z czaszki; z pełną starannością oddawał się swojemu zadaniu, włóczącym się jakby bez określenia celu dotykiem sięgając ku zapięciu sukienki - niemniej początkowo wyłącznie zsunął ją z ramion, odsłaniając kolejne fragmenty, które pragnął eksplorować na nowo i zapamiętać. M u s i a ł.
Odchyliła nieznacznie głowę, ułatwiając pokonywanie drogi przez jasną skórę wrażliwej na dotyk szyi; niezmiennie zaskakiwana tym, jak doskonale potrafił spełnić wszystkie jej oczekiwania, z jaką pieczołowitością składał hołd cielesności - na moment poddawała się całkowicie, egoistycznie przyjmując pieszczoty. Bierność nie leżała jednak w jej naturze, dłonie ruszyły więc w wędrówkę po męskich ramionach, ostatecznie docierając do zarostu drażnionego opuszkami palców. Oddechy nasycone aromatem wina urywały się wraz z narastającą intensywnością spotkania; przylgnęła do niego ściślej, marząc o bliskości absolutnej, po raz pierwszy od ponownego poznania widząc przed sobą tak wyraźny cel. Drgnęła, gdy zimne powietrze zaznaczyło się szybko gasnącą gęsią skórką na nagich ramionach, nie stanowiło to jednak żadnego problemu - zmierzała w końcu do stanu pierwotnego, tęskniąc całą swoją osobą za dziką swobodą islandzkich lasów i magicznych tańców przy świetle księżyca; gdy opadały okowy wyuczonych zasad szaleństwo było zaledwie o krok - czaiło się gdzieś za cienką zasłoną oddzielającą dwie natury, ludzką i wili. Każdy ruch mógł być błędny, każdy mógł pchnąć ją w stronę nieprzewidywalności. Przecież wiedział. Palce sięgały ku guzikom, (nie)cierpliwie pokonując trudności rozpięcia. Materiał ubrań stanowił nieprzyjazną barierę narzuconych reguł; a ich nie powinny one obowiązywać. Nigdy.
Nie potrzebował niczego ponad trwający moment; obecnie - wyłącznie, tylko i aż pożądał tej cielesności uwiązującej przepełnionego niestabilnością człowieka. Sycił się tym - co ulotne - co nietrwałe, co wkrótce miało przeminąć i pozostawić niedosyt. Jak zawsze. Rozszalała w nim feeria bodźców przecinała struny hamulców i odbierała rozsądek; nie ustępował przy pocałunkach - zniżających się w swej wędrówce, spragnionych ustach kładzionych na miękkiej, rozgrzanej skórze: jej rozpiętej na obojczykach membranie, schodząc pomiędzy pagórki piersi, niechętnie skracając drogę - jakby chciał poznawać dokładnie, cal po następnym calu. Sycił się tym wzbieraniem, eskalowaniem, systematycznym, mierzonym jak odpowiednia dawka - niby przemijającym już wkrótce, niby zwyczajnym - niezwykłym w swej zwyczajności, w swym błędnym kole powtarzanym przez lata bez najmniejszego znużenia. Uzależniał się. Jego koszula ostatecznie zsunęła się z ciała, porzucona niedbale - leżąca tuż nieopodal, niekształtna i niepotrzebna; bez rozpatrzenia sposobności wymięcia, mająca utknąć w tym stanie aż przyjdzie przymus wymknięcia się razem z deszczem pierwszych promieni przebudzonego słońca. Teraz jedyne naturalne, liche, przedzierały się przez srebrzystą tarczę księżyca, oddalonego wraz z kompaniami gwiezdnych przebłysków. Okrajał jednakże myśli z rzeczywistości, obrabiał, zauważał wyłącznie - jeden element, j ą, jakby sama stała się centrum, drugim, równie posyłającym na zgubę przy bliższym zetknięciu słońcem. Dołączając do wil, tańczyło się do ostatniego wydechu uwięzionego w płucach. Kobiece ubranie również opadło niczym kurtyna, zsuwająca się, obnażająca aktorów, utkane jak pajęczyna zamiary - dwoje aktorów odgrywających sztukę przy teraźniejszym teatrze. Kładąc się nad nią, na materacu posłania, złączył w kolejnym pocałunku ich usta, nieprzejmującym się, niewyznającym potrzeby, aby niepewnie pytać. Zbłąkana dłoń, darząca ciało dotykiem, studiująca nieogarnianą piętnem czasu sylwetkę raz jeszcze - rozpięła w końcu górną część jej bielizny. Zajął się resztą dość krótko, nie będąc w stanie znacznie bardziej wydłużać - odsuwając się na krótkotrwały epizod, oznajmiający o nieuchronności metalowym odgłosem ustępującego usłużnie paska. W r e s z c i e - po uwolnieniu spod jarzma reszty przeszkadzających barier, znów przylgnął, wślizgując się między zmysłowe uda, dążąc do wypełnienia jednego z niezdolnych wygasnąć pragnień. Obsesji?
To ona powinna odbierać kontrolę; tłumić ostatnie zawołania rozsądku, doprowadzać na skraj szaleństwa, kusić obietnicami niemożliwymi do spełnienia i przejmować niepodzielną władzę nad oporną duszą. I działo się tak, bez wątpienia, widziała rozszerzone podnieceniem źrenice i intensywność zagarnianego dotyku, słyszała każdy urywany przedwcześnie oddech prześlizgujący się wewnątrz drżącej klatki piersiowej. Wiedziała, że należy do niej - teraz, w tej jednej chwili - choć mogłaby zabrnąć przecież jeszcze dalej, jeszcze głębiej wniknąć w struktury umysłu, w komórki trawionego ogniem ciała. Ale nie chciała, sama poddana niewyjaśnionej sile rozlewającej się ciepłem po podbrzuszu, balansująca na granicy opanowania i zatracenia, które tak rozkoszne mogło stać się przecież zgubą obojga. Nachylali się nad ciemną tonią nieokiełznanej mocy, igrali, wierząc naiwnie, że mimo mnogości różnic odnajdą wspólną równowagę na chwiejnym gruncie. Zawsze o krok dalej, zawsze odrobinę niżej, bardziej ryzykownie. Faktura wyczuwanych pod opuszkami palców gładkich guzików i chropowatego materiału koszuli zmieniona została na rozgrzaną skórę, tę mapę znanych-nieznanych ścieżek, nieprzewidywalnych ugięć, do której pragnęła jak najprędzej przylgnąć, traktując ubrania jedynie jako przeszkody koniecznie do pokonania. Może odrobinę zbyt szybko, może nieco zbyt gwałtownie, gdy z niecierpliwością zsuwała poszczególne elementy, opanowując umysł jedynym liczącym się obecnie pragnieniem wypełnianym wraz z niekontrolowanym zaczerpnięciem powietrza. Pozwalała mu na to; na dawkowaną niegdyś dominację, którą nie zwykła chętnie się dzielić - jakby stracone lata coś jednak zmieniły, jakby kształt rozwijającej się relacji dawał mu prawo... Tylko złudnie. I tylko chwilowo. Umiała podporządkować się zaledwie przez moment, oszołomiona wyczekiwaniem, przejęta odnajdywaniem wspólnego tempa; by zaraz dać mu znak, zamienić miejscami, przywrócić pewność i padające na wyostrzone rysy blade promienie księżyca. Żeby mógł widzieć jej przymknięte oczy, rozchylone w zaczerpywaniu powietrza usta, ułożone w łuk ciało. W i e l b i ć.
Doskonale wiedziała, powinna wiedzieć, znać nieodzowną słabość - z jak niebywałą łatwością ulegał tego rodzaju instynktom. Wystarczyła zaledwie iskra, mrugnięcie doń pożądania, aby rozpalić istną pożogę w ciele; w jej przypadku nie było konieczności uroku, nie musiała odrzucać ubrań majaczących w półświetle, ze swojej zmysłowej sylwetki - wystarczała podsycająca głód niedostępność. Nie znał umiaru, nie potrafił się powstrzymywać, nie rozważał wcześniejszych, małżeńskich więzów; oprócz tego, żałośnie, nie umiał również pozostać odpowiedzialny. Nie mógł wtedy dać jej wszystkiego. Nie będzie mógł dać? Potrzebował niemniej tej chwili, potrzebował jak narkotyku, rozładowania burzy rozpętanej w swym ciele, istnego nagromadzenia bodźców. Oddzieleni, w hermetyczności nauczycielskiej sypialni, w swym miejscu pracy, ogromnej, majestatycznej budowli zamku pełnej nieświadomości - stwarzali swój własny świat, odłączali się w intensywnie przeżytych chwilach, w galopie przyspieszających serc, w ociężałych, pełnych nienasycenia oddechach. Wiecznie odczuwał niedosyt; nie starczała nawet pozornie ostateczna rozłąka - nadal do niej przychodził, nadal zabiegał o względy, jakby nie mogąc przyjąć do myśli faktu jesteś s k o ń c z o n y, Bergmann. To był zaledwie początek - wiedział o tym, przeczuwał, chciał ciągle mącić spokojne tafle jej spokojnego (czyżby?) pełnego astronomicznych prac życia. Do ostatniego tchu, w niezliczonych odmowach, w których ciemnościach mogłaby w końcu zajaśnieć zgoda (ale i ona nigdy nie była celem, wyłącznie drogą w zawiłych planach). I wreszcie, złudnie uważał, że oto znowu jest jego; nie była, prędko udowadniając swą niezależność, zmuszając do lustrowania swojej postaci, unoszonej, opadającej w rytmicznych ruchach, przynoszącej nieopisaną przyjemność. Oraz kolejny niedosyt. O tym również wiedziała - jak chciałby ją mieć dla siebie, jak ciągle nie zaprzestanie próbować. Uwielbiał wieść prym, namawiać - do ulegnięcia pokusom, uwielbiał całkowite poddanie; teraz, jednakże, musiał odstąpić oraz samemu się poddać. Nasycenie sprowadzi jeszcze większe nienasycenie - paradoksalnie, był oczywiście tego świadomy, odnotowując zbliżającą się ostateczności (nie)spełnienia, które już wkrótce miało opętać - ulotnie - każdą komórkę, każdą część jego ciała i opustoszyć myśli.
Pragnęła zachować ten ich świat, zamknięty na czynniki zewnętrzne, odizolowany od niepożądanych elementów mogących zaszkodzić magii spowijającej dwoje ciał; marzyła o tym cicho każdego dnia przed jedenastu laty, każdej nocy szeptała bezgłośnie gwiazdom, by wyrwały ją z okowów bolesnego małżeństwa i pomogły odnaleźć spełnienie w ramionach jedynego mężczyzny, który mógłby zawładnąć każdym aspektem jej osoby. Ale odpowiedź, która nadeszła, nie spełniała jej oczekiwań. Pamiętała jedynie przejmujący kontrolę gniew i rozgoryczenie nazajutrz, bolesne rozczarowanie uczące na nowo, rozwijające znów charakter, jasną nauczkę, której plony zbierali teraz. Cyniczny realizm. I choć chciała, choć wciąż żyła część pragnąca zagłębić się w miękkości materaca, spleść dwie odmienne dłonie i ufnie spoglądać w zamglone namiętnością oczy, poddać się bez żadnych dodatkowych warunków - nie było to możliwe. Ani wtedy, ani teraz, ani - zapewne - nigdy, znając charakter, którego główny atut był zarazem największą przeszkodą rzeczywistego spełnienia. (Jedynie j e j spełnienia.) Palce zaciskały się na męskim ramieniu i materiale prześcieradła, gdy z niecierpliwością wyczekiwała zwieńczenia tego przedziwnego tańca nagich ciał. Ostatnie ruchy kształtnych bioder, ostatnie urwane oddechy przed mimowolnym, niegłośnym jękiem wydostającym się z ust. Głęboki wdech, wraz z finalnymi, powolnymi poruszeniami, jakby wciąż pamięcią wcześniejszego rytmu, aby wreszcie porzucić z niechęcią przeznaczone sobie miejsce i opaść pomiędzy biel pościeli. Nie umiała tego opisać, nie umiała porównać do czegokolwiek, nie chciała, pod powiekami rozpamiętując ostatnie obrazy, gęsią skórką reagując na ponowne zetknięcie ciał przez łączące ich jeszcze mgnienie. Tak cholernie jej tego brakowało.