Osoby: Lysander i @Saskia Timney Miejsce rozgrywki: Łąka nad Tamizą, kawałek za Londynem Rok rozgrywki: Noc Kupały 2014 Okoliczności: Pierwsze spotkanie Lysandra i Saskii - żadne z nich nie spodziewa się, że ta noc wywrze taki wpływ na ich życie.
Mimo iż Noc Kupały (z racji chrystianizacji świata znana również jako Noc Świętojańska) nie była świętem typowo angielskim, w niektórych środowiskach była jedną z licznych wymówek do świętowania, zaś szczególną popularność zyskała wśród brytyjskich czarodziejów. Osobiście wątpiłem, że było to spowodowane niesamowitą obrzędowością tego święta - w moim mniemaniu stało się ono tak popularne dlatego, że niemal zawsze pokrywało się z końcem roku szkolnego, a co za tym idzie - uczniowie i studenci wykorzystywali je jako pierwszy wakacyjny wypad. Nie zamierzałem jednak narzekać, gdyż z kilku przyczyn bardzo lubiłem ten jedyny w swoim rodzaju dzień. Po pierwsze - uwielbiałem się bawić, po drugie - nawiązywało ono do polskich tradycji sobótkowych i szwedzkich obrzędów Midsommar, które ze względu na moje nietypowe pochodzenie były mi bardzo bliskie. Najważniejsza przyczyna była jednak zgoła odmienna - obchodzenie tego święta było moją małą tradycją, swoistym łącznikiem między mną, a ojczyzną mojego ojca (a właściwie jego obydwiema ojczyznami). Od moich najmłodszych lat mieliśmy zwyczaj, że mniej więcej w tym okresie wracaliśmy do Londynu - początkowo było to dyktowane urodzinami prababci i początkiem wakacji, z czasem jednak najważniejszym elementem przyjazdu stała się sobótka - gdy byłem dzieckiem chodziłem nad Tamizę z Biancą, ojcem, matką chrzestną i dziadkami, a gdy podrosłem zacząłem spędzać tamte noce w towarzystwie moich znajomych. Tak było i tym razem - pojawiliśmy się nad rzeką jeszcze przed zachodem słońca i zajęliśmy miejsca nieopodal ogniska. Nasza grupa była dość liczna i składała się głównie z dzieci wysoko postawionych urzędników z Ministerstwa (czyli znajomych mojego ojca) w przedziale wiekowym od piętnastu do dwudziestu lat - dopiero po czasie byłem w stanie dostrzec, że większość z nich to niewiele warte snoby, jednak wtedy wydawali mi się naprawdę ciekawymi ludźmi, możliwe, że było to jednak spowodowane faktem, że nie miałem w Wielkiej Brytanii szczególnie licznych rzeszy znajomych - bywałem tutaj na tyle rzadko, że większość czasu spędzałem z rodziną i ewentualnie mugolskimi przyjaciółmi, więc ciężko było zawierać mi głębsze znajomości, szczególnie z ludźmi, którzy znali się ze szkoły, a co za tym idzie - obracali się w pewnych stałych kręgach towarzyskich. Niebo powoli zmieniało kolor przechodząc przez różne odcienie pomarańczu, czerwieni i różu, a na łące pojawiały się kolejne zastępy ludzi - część z nich przychodziła pieszo, inni teleportowali się, a jeszcze inni pojawiali się tu za pomocą świstoklików. Nie przybyło nas nie wiadomo ilu, ale biorąc pod uwagę, że zgromadzenia czarodziejskie nie były szczególnie często to liczba obecnych wydawała się całkiem spora. Biorąc pod uwagę kapryśność brytyjskiej pogody mieliśmy mnóstwo szczęścia - nie dość, że nie padało to jeszcze nawet przy wodzie było bardzo ciepło - ładna pogoda, a co dopiero tak sprzyjające warunki zdarzały się tutaj niezwykle rzadko., więc były one podwójnym powodem do radości - mimo wszystko świętowanie w zimnie nie byłoby tak przyjemne. Nastał półmrok, który nie był jednak szczególnie tajemniczy ze względu na narastający gwar - wszyscy bawili się wręcz wybornie korzystając z okazji do urządzenia sobie sporego pikniku przy ognisku. W tym czasie dziewczęta zabrały się za zaplatanie wianków, a ja ukradkiem rozglądałem się poszukując panny, z którą chciałbym spędzić tamten wieczór. Od razu odrzuciłem dziewczęta z naszej grupy - po pierwsze znałem je od dzieciństwa i flirtowanie z nimi nie wydawało mi się szczególnie interesujące, poza tym piekielnie odrzucała mnie monotonia plecionych przez nie wianków - już w tamtym czasie miałem słabość do oryginalnych, intrygujących kobiet, a stado dziewuch, w którym każda wyplatała niemal taki sam wianek wydawało mi się przeciwieństwem tych dwóch pojęć. Lubiłem je i traktowałem je jako koleżanki, jednakże w tym konkretnym momencie błądziłem wzrokiem szukając niesamowitej istoty, której wianek mógłbym złowić tym samym zapewniając sobie jej towarzystwo (a przy okazji biorąc pod uwagę moje pochodzenie - również uwagę, a może nawet uwielbienie) na tę wyjątkową noc.
Ostatnio zmieniony przez Lysander S. Zakrzewski dnia Nie 19 Lis 2017 - 13:55, w całości zmieniany 1 raz
Polana dosłownie kwitła – bukiety wielobarwnych kwiatów rozrosły się na całej powierzchni, tworząc wyspy różnorodnych odcieni pośród morza przytłumionej zieleni traw, bukiety zapachów, w tym mieszanki kwiecistych aromatów, rozciągały się we wszystkie strony, przebijając nawet lekko zatęchłą woń Tamizy, milcząco oczekującej zaledwie kilka metrów dalej; pozostały jeszcze całe bukiety ludzi, wciąż tworzone na nowo pod wpływem chwilowego przypływu emocji, zatknięte pośród tego wszystkiego, zwarte i gotowe, aby uświetnić tegoroczną noc Kupały . Chłonęła każdy szczegół upływającego dnia, rzeczywistą kompozycję wydarzenia, które miało zalegać w jej pamięci już zawsze. Niecierpliwie i wyczekująco obejmowała spojrzeniem nawet najmniejszy skrawek łąki, poznając ją bez końca, jakby naprawdę zamierzała nauczyć się jej na pamięć – bliżej nieokreślonej sekwencji, którą tworzyła roślinność, gasnących promieni światła oraz ludzkich twarzy otaczających z wszech stron. Ta jedna noc miała pozostać wyjątkowo miłym wspomnieniem czerwcowego spotkania, które spędziła w wymarzonym towarzystwie, pośród idealnej scenerii i zdecydowanie nie zamierzała pozwolić, aby cokolwiek stanęło na drodze tym planom. Nie należała do osób, które pozostawiają cokolwiek na karb przypadku, zdając się wyłącznie na łaskawość losu. Planowała ten dzień od dłuższego czasu, powoli i starannie zarysowując wszelkie mankamenty. Nieustannie więc upewniała się, że wszystko szło po jej myśli, choć dzisiejszy wieczór i tak zdawał się obfitować w wiele miłych zbiegów okoliczności – deszczowy Londyn został chwilowo osłonięty przed ponurą aurą chłodu, sielankowa atmosfera letniego rozrzewnienia sprzyjała pogodnym uśmiechom oraz dziwnej serdeczności, a w dodatku szczęśliwie udało jej się zająć dogodne miejsce, z którego miała świetny widok na ognisko i zasiadające tam osoby. Pracując nad swoim wiankiem, co pewien czas ostrożnie zerkała w ich stronę, upewniając się, że zarówno ona, jak i jej radosna twórczość, były odpowiednio widoczne dla pary ciemnych oczu, z którymi kilka razy skrzyżowała swój poszarzały błękit, lekko unosząc kąciki ust lub odwracając spojrzenie. Z pewnością nie musiała tego robić, tak jak nie musiała upewniać się, że pozostawała w zasięgu wzroku swojego londyńskiego przyjaciela, z którym przybyła, aby świętować: przygotowania, jakie poczyniła kilka dni przed Nocą Kupały, wystarczyłyby spokojnie, aby wykonywany przez nią wianek móc rozpoznać nawet z zamkniętymi oczami. Nie chodziło wyłącznie o gatunki kwiatów, których używała (uważając, aby przede wszystkim utrzymać go w odpowiedniej, jasnej tonacji), delikatne wstążki, zamocowane do głównej ramy czy nawet odrobinę posrebrzanego pyłku, zatrzymującego na barwnych płatkach, nadając efekt lekkiego połysku. Chodziło przede wszystkim o zapach. (Choć oczywiście sądziła, że dzieło jej rąk i tak pozostawało bezkonkurencyjne w porównaniu z innymi, skromniejszymi ozdobami.) Perfumy, jakich używała od dłuższego czasu, miały w sobie słodkawą nutę kwiatów, spośród których najwyraźniejsza pozostawała róża, umieszczona również obowiązkowo w centrum wianka. Podobno zresztą mężczyźni nie są wyłącznie wzrokowcami, a odpowiedni zapach miał wystarczyć, aby wzbudzić ich zainteresowanie lub przynajmniej wywołać odpowiednie skojarzenie. Skrapiając aureolę na kilka chwil przed zakończeniem splatania, zamierzała wywołać określony efekt, tym samym zapewniając sobie resztę wieczoru w wymarzonym towarzystwie. I zdecydowanie nie wyobrażała sobie, że mogłoby się to nie sprawdzić. Stając nad brzegiem wody, nie miała już żadnych wątpliwości – była przekonana, że wraz z chwilą, gdy wianek dotrze do brzegu, zostanie zauważony i wyłowiony przez właściwą osobę. Niespiesznie więc ustawiła się razem z grupą dziewcząt w podobnym wieku i ostrożnie ułożyła swoje dzieło na delikatnej powierzchni wody, przy okazji próbując już wypatrzyć odbiorcę pośród czekających.
Chociaż z każdą chwilą niebo robiło się coraz ciemniejsze, a naszym oczom ukazywały się gwiazdy, na polanie wciąż panowała jasność - okolicę rozświetlały liczne ogniska, a także kolorowe kule światła wyczarowane przez bardziej doświadczonych czarodziejów. Chłonąłem ten wieczór całym sobą mając nadzieję, że reszta wakacji upłynie mi równie beztrosko i radośnie, jak dzisiejszy wieczór wypełniony gwarem, zabawą, a przede wszystkim magią. Mimo że sprawiałem pozór zaangażowanego w towarzyskie zabawy i rozmowy moje myśli wciąż skupiały się na czymś zupełnie innym - i nie mam tu rzecz jasna na myśli konsumpcji przepysznych dań z rusztu, lecz poszukiwaniu panny, która miała być tą jedyną... a raczej jedyną tego wieczoru. Niestety, z każdą kolejną minutą wydawało mi się, że moje poszukiwania są coraz bardziej bezsensowne - widziałem dziesiątki pięknych twarzy, lecz spoglądając na jakże nudne i pospolite wianki tychże dziewcząt dochodziłem do wniosku, że żadna z nich nie jest na tyle ciekawa, żebym pragnął spędzić w jej towarzystwie całą noc. Mimo powszechnej opinii na mój temat, która mówiła iż jestem kobieciarzem, nie należałem do typu facetów, którzy przez swoją niepohamowaną chuć pożądają każdej dziewczyny o regularnych rysach, tudzież nieodpartym uroku - czułem się dobrze jedynie w obecności kobiet, które były wyzwaniem intelektualnych, których usta oprócz setek pocałunków był w stanie zaoferować setki mądrych i ciekawych słów. Wszystko wskazywało na to, że dzisiaj nie miałem spotkać takiej osoby, więc narastało we mnie coraz większe rozczarowanie, jednakże z racji na grupę moich znajomych nie zamierzałem tego okazywać, a co za tym idzie - udawałem, że wciąż bawię się doskonale. Gdy nastał moment moment, w którym dziewczęta puściły wianki podniosłem się z ziemi, chociaż nie sądziłem, żeby to miało jakikolwiek sens. Stojąc wzdłuż linii wody wraz z innymi chłopakami wpatrywałem się w napływające w naszą stronę wianki - byłem już gotów zrezygnować z wypatrywania tego wyjątkowego, gdy nagle, zupełnie niespodziewanie u moich stóp pojawił się splot kwiatów, którego zupełnie się nie spodziewałem. W centrum wianka znajdowała się róża okalana mnóstwem innych fantazyjnie ułożonych kwiatów. Rozejrzałem się wokół sprawdzając czy przypadkiem nikt na ten wianek nie czeka - mimo że tak bardzo pragnąłem go stąd zabrać, miałem jeszcze jakieś resztki skrupułów. Wszystko wskazywało jednak na to, że nie został on przeznaczony nikomu konkretnemu - wprawdzie jeden ciemnooki chłopak zawiesił na nim wzrok dłużej, jednakże po chwili odwrócił on głowę, więc bez wahania pochwyciłem wianek. Zanurzyłem w nim twarz i poczułem nieziemski zapach - istota, która go stworzyła włożyła w niego mnóstwo pracy, a ja nie mogłem się doczekać, żeby ją poznać. Zignorowałem chichoty moich znajomych zajętych sobą i podążyłem wzdłuż brzegu dzierżąc w dłoniach wianek z nadzieją, że uda mi się odnaleźć autorkę tego cuda - choć jeszcze nie znałem jej imienia byłem absolutnie pewien jej wyjątkowości i tego, że właśnie z kimś takim jak ona chciałem spędzić wieczór. Rozglądałem się nerwowo próbując dostrzec kogoś wyróżniającego się z tłumu - nie dawało to jednak efektów, pozostawało mi więc czekać z nadzieją, że dziewczyna widząc swój wianek w moich dłoniach sama odważy się podejść.
Było coś hipnotyzującego w różowej girlandzie mknącej wartko pośród delikatnej tafli wody, oświetlanej przez kule światła – mgliste spojrzenie utkwione w kwiecistej kompozycji śledziło jej kolejne ruchy, każde uderzenie o niewysoki grzbiet pojedynczych fal, zetknięcie z konkurentkami ( zawsze szybkie, zakończone błyskawicznym, dumnym wyminięciem), drżenie zwilżonych wstążek oraz barwnych płatków. Pewna wyniosłość wkradała się na dziewczęce oblicze, dominując do tej pory pozornie obojętne, delikatne rysy, kiedy cudze wianki, zapewne fragmentarycznie przeciążone ozdobami, były lekko podtapiane, lub gdy plątały się wokół siebie, wzajemnie spowalniając bieg. Nurt rzeki pozostawał wartki, a jej dzieło potrafiło wykorzystać go w całej swojej okazałości, trzymając się raczej środka niż któregokolwiek z brzegów, utrzymując w miarę jednostajne tempo i z niejasną, lecz oczywistą gracją, spływając w dół. Kąciki ust drgały więc nerwowo, z coraz większym oporem hamując ogarniające zadowolenie, jeszcze nie do końca świadome, że lada moment miały błyskawicznie opaść w dół, zakleszczając się w odmętach grymasu niezadowolenia. Oczywiście że nie spoglądała dłużej na brzeg – zajęta drogą girlandy, nie miała pojęcia, że jej przyjaciel, w obliczu rzędu rosłych samców, pozostawał nieco z tyłu, nie mając aż tak dobrego widoku na specyficzne dzieło sztuki spływające w jego stronę. Sytuacja jedynie uległa pogorszeniu, gdy większa liczba wianków zaczęła docierać do brzegu – mężczyźni (chłopcy?), zachęceni tym widokiem, powoli przesuwali się ku przodowi, próbując pochwycić interesujące ich aureole, niekiedy wywołując i drobne przepychanki. Zapewne gdyby nie one, razem z resztą dziewcząt dalej wpatrywałaby się w kwiecistą feerię, która kwitła na powierzchni wody, zdecydowanie zyskując miano najpiękniejszego widoku, który mogła dzisiaj oglądać. Choć przecież najlepsze i tak miało być jeszcze przed nią. A przynajmniej myśl ta rozrastała się w jej głowie do momentu, gdy wraz z grupą dotarła na brzeg. Tłum pierzchnął w zastraszającym tempie: panie szybko wypatrywały swoje wianki lub partnerów, panowie niemalże wiedzieli, w którą stronę patrzeć. Obydwa obozy szybko przerzedzały się, tworząc pary zawierające się w przeróżnych przedziałach wiekowych, na nowo zasiedlając przy tym łąkę. Ona sama z zaskoczeniem dla siebie pozostała niemalże do samego końca, odruchowo poszukując pary ciemnych oczu, które mogłyby kierować się w jej stronę, a nie swojego wianka. Z każdą upływającą chwilą, wszelka radość powoli zaczynała z niej wyparowywać, zastępowana przez zdenerwowanie oraz pojedyncze ukłucia niechcianego przeczucia, że coś poszło nie tak. Głowa obracała się niemalże we wszystkie strony, uparcie poszukując tej jednej sylwetki, stopy prowadziły ją w jakimś chaotycznym, bliżej nieokreślonym kierunku, zmuszając do upewnienia się, że na pewno go nie przeoczyła. Lub że nie nastąpiła pomyłka. Dostrzegła go gdy szedł samotnie brzegiem – ciężko zresztą było nie zauważyć idealnej postury, która wykradała się pomiędzy pewnymi krokami. Ściągał wzrok innych z niespodziewaną łatwością, zupełnie jakby każdemu jego ruchowi towarzyszył ruch niewidzialnych sznurków, poruszających spojrzeniami czarodziei, szczególnie tych kwalifikowanych jako płeć piękna, nawet jeśli dzisiejszego wieczoru miały już swoich partnerów. Początkowo z trudem to dostrzegała, ignorując wszelkie szczegóły jego osoby, z wyjątkiem jednego: lekko wymiętej, mokrej, różowej aureoli, którą dzierżył w swoich dłoniach. - To mój wianek. – Głos pojawił się szybciej, o wiele za szybko. Nie zdążyła jeszcze przetrawić całej tej niedorzecznej sytuacji, wielkiej pomyłki, na którą była skazana. Nie uśmiechała się dłużej – zbliżając się do znalazcy, znów pozostawała chłodno-obojętna, w środku wręcz kipiąc ze złości. Zachowanie spokoju umożliwiała wyłącznie myśl o możliwej pomyłce lub niezrozumieniu sytuacji z jej strony. Do ostatniego kroku łudziła się, że lada moment usłyszy odpowiednie wyjaśnienie, odbierze swoją własność i powróci do właściwego znalazcy. Tymczasem, gdy zatrzymała się kilka kroków od chłopaka, pozwoliła sobie na szybką ocenę tego, z kim miała do czynienia. Przyjemna dla oka prezencja nie potrafiła jednak zrekompensować zepsutego wieczoru. Nadzieja tkwiła w jego słowach oraz być może dobrej woli. – Ty go wyłowiłeś? – zapytała, wyciągając nawet ostrożnie dłoń, aby móc odebrać wianek.
Ani przez moment nie zwróciłem uwagi na podążające za mną spojrzenia - przez wiele lat przywykłem do tego iż zwracam uwagę. Było to dla mnie niemalże tak naturalne jak oddychanie, pozostając jednocześnie darem i przekleństwem wpisanym w historię mojej rodziny. Przez lata obserwowałem jak ludzie z nieopisanym, bezkresnym zachwytem spoglądają na moją ciotkę i babkę, wiedziałem również jaką czcią obdarzano moją zmarłą matkę. Nawet pappa, chociaż nie płynęła w nim ani odrobina krwi wili, wzbudzał zachwyt ściągając na siebie uwagę wszystkich - rzecz jasna nie było to tylko zasługą urody, ale też pewności siebie i ogólnego zachowania. Mimo młodego wieku już teraz byłem jak krew z ich krwi i kość z kości - chociaż w kwestii charakteru i wyglądu dość mocno wdałem się w ojca wciąż z nieustającą nadzieją szukałem w sobie tej odrobiny dobra i czystego, nieskażonego złem piękna, które przekazała mi matka. Podążałem wzdłuż brzegu wciąż próbując dostrzec istotę, która stworzyła to cudo. Mimo mojej codziennej lekkomyślności i podejścia do dziewcząt czułem gdzieś głęboko, że dziewczyna, która splotła tak piękny wianek musiała być wyjątkowa i zdecydowanie warta uwagi. Wszystko wskazywało jednak, że gdzieś uciekła, albo mnie nie widziała. W tamtym czasie byłem tak nadęty, że nie byłem w stanie uwierzyć, że ktoś mógłby nie czerpać radości z towarzystwa mojej osoby. Byłem już niemalże gotów przyznać się do porażki i ukraść partnerkę, któremuś z kolegów, gdy nagle usłyszałem głos. Minął ułamek sekundy gdy dotarło do mnie, że to ona. Obróciłem się i skierowałem w dół spojrzenie na moment zamierając. Patrzyłem na dziewczę w niemym zachwycie przez krótką chwilę, która w tamtym momencie wydawała mi się bezkresną wiecznością. Jej widok był dla mnie czymś niesamowitym, chociaż (a może właśnie dlatego) nie była klasyczną pięknością - takie dziewczyny jak ona nie chodziły po wybiegach, ani nie zostawały miss, tylko kradły serca głupich, próżnych chłopców, którzy przez całe życie krótkie tkwili w przekonaniu, że dziewczęta to tylko jedna z rozrywek. W ciągu tamtej sekundy przemierzyłem wzrokiem jej twarz, ramiona i dłonie dokładnie zapamiętując każdy szczegół i analizując nawet najmniejszy detal i kamyk na jej licznej biżuterii. Bez problemu stwierdziłem, że jest ode mnie młodsza i ulepiona ze zdecydowanie delikatniejszej gliny. Była taka jasna i drobna - wyglądała jakby pod wpływem mojego dotyku miała się rozsypać albo rozpłynąć we mgle i na zawsze zniknąć. Jej bladą skroń okalały przeczesane wiatrem pasma, które zdecydowanie bardziej niż włosy przypominały szczere złoto. W końcu zawiesiłem wzrok na jej błyszczących tęczówkach i dopiero wtedy dotarło do mnie, że dziewczyna zadaje mi pytanie. - Tak, ja - wydusiłem z siebie czując, że po raz pierwszy w życiu mam problem z tym by wylać z siebie ten natłok myśli ciążących w mojej głowie. Wyciągnąłem dłonie w stronę dziewczyny podając jej to małe arcydzieło. Mimo iż ją odnalazłem czułem się dziwnie - istota, która powinna wpatrywać się we mnie z uniesieniem w oczach wyglądała na lekko zawiedzioną, a może nawet... przerażoną? Po raz pierwszy od wielu lat poczułem się lekko zdezorientowany, po chwili jednak wziąłem się w garść zrzucając reakcję dziewczyny na karb nieśmiałości, tudzież osobliwości całej tej sytuacji. Gdy moja para na dzisiejszy wieczór przechwyciła wianek w milczeniu zdecydowałem się przełamać pierwsze lody. Wyciągnąłem w jej stronę dłoń w typowym dla przywitań geście. - Jestem Lysander Skarsgård-Zakrzewski - powiedziałem starając się używać jak najbardziej brytyjskiego akcentu, gdyż w oryginalnym brzmieniu moje oba nazwiska dla kogoś posługującego się tylko angielskim brzmiały jak okropna, przypominająca syczenie łamigłówka - Cieszę się, że mogę Cię poznać. Byłem niemalże pewien iż za fasadą wspaniałej aparycji skrywa się równie cudna osoba - chciałem niemalże zalać ją komplementami, wyglądała mi jednak na osobę dość skrytą, a zależało mi na tym, żeby jej nie wystraszyć.
Wystarczyło kilka metrów odległości od głównego ogniska, aby ruch światła przybrał zupełnie inny strumień - teraz coraz odważniej załamywało się i rozpraszało w drgającej tafli wody, odnajdując kolejne refleksy, które wzmagały wokół nich jasność. Źródeł wbrew pozorom było całkiem sporo – nie licząc powierzchni rzeki, lekka poświata księżyca i jarzące się w tle kule, odbijały się również od jej biżuterii, każdego połyskującego lub metalicznego elementu ubrania, kończąc na jasnych tęczówkach, nabrzmiałych od przejmującego chłodu. Widziała go więc wyraźnie, dostrzegała wiele szczegółów zarówno twarzy, jak i sylwetki, wszystkie jednak pozostawały bezznaczeniowo obojętne – każdy owy detal stanowił żywy dowód przeciwko niemu, bo nie był tym, kogo oczekiwała zobaczyć. Tym bardziej więc bolało ją, iż sceneria, niemalże wyrwana z poetyckiego wiersza, marnowała się, kiedy spotkanie na brzegu, niepewne i dziwnie niemrawe, miało być przeznaczone zupełnie innej osobie W innej sytuacji być może pomyślałaby o atletycznej posturze, niemalże idealnej linii szczęk, błękitnemu spojrzeniu teraz szczególnie nasiąkającemu barwą późnego nieba, które z dziwną intensywnością zdawało się prześwietlać i ją. Nie było nachalne, nie krępowało żadnego z ruchów, tym razem stanowiąc zaledwie kolejną składową przypadkowego chłopaka, który zajął nieswoje miejsce. Nie poświęcała mu jednak szczególnej uwagi, właściwie dalej desperacko trzymając się myśli o możliwym odwróceniu sytuacji, w duchu błagając Merlina, aby raczył okazać swą łaskę tego jednego, ważnego wieczoru. Odpowiedź, uzyskana po chwili, nie satysfakcjonowała – scenariusze zakończenia tego dnia w zastraszającym tempie zaczynały się kurczyć, wcale nie klarując obrazu sprawy. Odebrała swój wianek, zatrzymując spojrzenie na samotnej róży, umieszczonej w centrum, teraz wręcz wydajającej się nie pasować do reszty urokliwego obrazu. Nie czuła się lepiej, tym bardziej, gdy atmosfera wokół powoli nasiąkała dziwnym, nie do końca oczywistym zdenerwowaniem: milczenie pomału nasilało się, oblepiając wszystko wokół gęstym niczym sok niepokojem. Czuła że powinna zmierzać ku sytuacji, w której weźmie sprawy w swoje ręce i zniszczy wieczorową porę nie tylko sobie, ale również osobie, która okazała się być jej partnerem – zapewne też nie miałaby wobec tego większych skrupułów i gdyby nie fakt, że tym razem to on odezwał się jako pierwszy, być może obydwoje zakończyliby świętowanie samotnym spacerem upokorzenia. Jeszcze raz spojrzała na chłopaka, gdy przedstawiał się, wyciągając dłoń. Uniosła lekko głowę do góry i w tym samym momencie ponad jego ramieniem ujrzała tego, który powinien być tutaj z nią, niosąc jej aureolę i chwaląc cały wkład włożony w jej przygotowanie. Pilnowała, aby wyraz twarzy nie uległ tak błyskawicznej zmianie, jaka nastąpiła w środku – nie chciała, aby ktokolwiek w tej chwili widział, kto taki i dlaczego wywołał w niej tę nagłą przemianę. Za to nieco śmielszym gestem włożyła swój wianek na głowę, w ostatecznym geście kapitulacji lub zgody, przyjmując obecność Lysandra. - Ja również. Saskia Timney – odpowiedziała również wyciągając dłoń i zaraz potem lekko zaciskając palce na ciepłej, męskiej skórze. Tym razem nawet uśmiechnęła się, powoli i stopniowo odgradzając od myśli, które zajmowały ją zaledwie kilka sekund temu. Chwilowo nie było już miejsca na żal oraz niechęć – nie zamierzała też tracić czasu na kogoś, kto najwidoczniej nie był go wart, a Lys, przez zaledwie parę minut znajomości, wydał się o wiele cenniejszą osobą niż mogłaby podejrzewać na początku. - Nie jesteś stąd, zgadza się. – Bardziej stwierdziła niż zapytała – oryginalne połączenie nazwisk zdradzało niebrytyjskie korzenie, jednak akcent dalej pozostawał przyjemny dla ucha kogoś, kto pochodził z tych stron. Nie potrafiła jednak jasno określić, z którego zakątka Europy (świata?) pochodził. W międzyczasie sceneria zaczęła powoli ulegać zmianie – gwar ogniska stopniowo nasilał się, muzyka zaczęła przybierać na intensywności i większość par gromadziła się w okolicy łąki.
Mimo całego niesamowitego i nieogarnianego zachwytu, który we mnie wzbudzała czułem bijący od niej na pięć mil dystans - chociaż uparcie starała się zachowywać tak jakby wykazywała zainteresowanie moją osobą to widziałem, że myślami jest w zupełnie innej galaktyce. Brak całkowitego skupienia się na mojej osobie był dla mnie niepojęty - mimo iż nie uważałem się za dobrego człowieka to bezustannie popadałem w skryty samozachwyt (którym wprawdzie starałem się nie epatować), więc nie rozumiałem jak mogłem nie wywoływać tych samych uczuć w tejże istotce. Zirytowany tą całą sytuacją na moment popuściłem wodze swojego wilowego uroku, jednakże po chwili ku swojemu zdziwieniu zauważyłem, że taka mała ilość magii na nią nie działa (a przynajmniej na to wskazywała jej twarz) - nie chciałem jednak w tym momencie czarować bardziej, gdyż nie do końca panowałem nad swoim darem i bałem się, że stracę kontrolę. Byłem totalnie przerażony, gdyż po raz pierwszy spotkałem się z brakiem reakcji na moją magię - nie podejrzewałem tak młodej osoby o umiejętność oklumencji, wszystko więc wskazywało na to, że albo sama była spokrewniona z wilami (co dość szybko wykluczyłem) albo była czymś wyjątkowo mocno zmartwiona, albo odznaczała się jakąś wyjątkową magiczną odpornością. Mimo wszystko nie zamierzałem się poddawać - rzadko która dziewczyna wzbudzała we mnie tyle emocji. Uścisnąłem jej delikatną dłoń w milczeniu zachwycając się fakturą jej dłoni i delikatną skórą nieskażoną w żaden sposób brzydotą (chociaż trudno powiedzieć ile w tym było prawdy, a ile mojego zaślepienia spowodowanego tym nagłym zachwytem skierowanym w stronę Saskii). Odpuściłem sobie komplementowanie imienia, bo chociaż wypowiedziane jej melodyjnym głosem brzmiało przecudnie, to obawiałem się banalności tego pochlebstwa. Po uścisku dłoni na jej twarzy w końcu pojawił się uśmiech - nie byłem pewien czy jest szczery, czy raczej wymuszony, ale mimo wszystko poczułem minimalną ulgę. Wyglądało na to, że nie zamierzała uciec w ciągu najbliższych piętnastu sekund. - Poniekąd jestem - powiedziałem enigmatycznie - To trochę skomplikowane. Na sekundę przerwałem próbując w myślach uporządkować tę historie tak żeby nie raczyć dziewczyny zbędnymi szczegółami niezbyt porywającymi dla postronnego obserwatora. - Moja mama była Szwedką, tata jest Anglikiem pochodzenia polskiego. Urodziłem się w Londynie, ale z racji jego pracy mieszkam za granicą. - rzuciłem w końcu nie wdając się w zbędne dywagacje. Jeśli będzie chciała wiedzieć to zapyta - przynajmniej tak mi się wydawało. Mimo niewątpliwego narcyzmu jaki wykazywałem w tamtych czasach nie byłem aż tak zadufany w sobie, żeby zaraz po poznaniu opowiadać o meandrach mojego jakże skomplikowanego dzieciństwa i wieku nastoletniego. - Wolisz zostać na brzegu czy iść tam? - zapytałem, delikatnym ruchem podbródka wskazując ognisko. W gruncie rzeczy nie miało to dla mnie aż takiego znaczenia, a po ludzku chciałem, żeby moja towarzyszka czuła się dobrze - skoro byliśmy na siebie poniekąd skazani (w najlepszym znaczeniu tego słowa!) to z całego serca pragnąłem, żeby na jej twarz jeszcze parę razy powrócił ten piękny uśmiech, którym obdarzyła mnie zaledwie kilka chwil wcześniej.