Gabinet podobnie, jak pozostałe wnętrza domu, utrzymany jest w bieli oraz szarości, a jedyne dwa ciemne elementy to biurko oraz fotel Lanceley'a. Jest to średniej wielkości pomieszczenie w kształcie prostokąta z dużym oknem. Poza biurkiem oraz podręczną biblioteczką znajduje się tu również niewielka kanapa, stolik oraz magiczna szachownica.
Odłożyła na biurko księgę, przenosząc spojrzenie na otwarte okno. Białe zasłony kołysały się leniwie na wietrze, a niebo chmurniało, zwiastując deszcz. Wstała z ojcowego fotela, przeciągając się leniwie i zerkając w stronę zegarka, przetarła dłonią skronie. Przygotowywała się od rana, powtarzając materiał i ćwicząc inkantację, jak zwykle poważnie podchodząc do zadania, które miała wykonać. Zwłaszcza że był to serdeczny znajomy lub nawet przyjaciel ojca. Ten powiadomił ją o tym, że będzie kierowana do niej nietypowa prośba i zaznaczył, aby postarała się i dała z siebie wszystko, spełniając oczekiwania. Śląc pozdrowienia ze Skye, gdzie razem z matką dochodził do siebie po kolejnym ataku choroby sercowej. Starość nie radość. Migotka krzątała się po kuchni, a gdy srebrna taca z paterami oraz dzbankami była gotowa, znalazła się w gabinecie i ułożyła wszystko na stoliku, patrząc na Nessę z ciekawością. Ta uśmiechnęła się w jej stronę, kiwając głową w podziękowaniu i przeniosła spojrzenie na tkwiącą na blacie biurka różdżkę, gotową do działania. Wiedziała, jak to zrobić. Odchyliła głowę do tyłu, przeczesując palcami włosami i z pomocą frotki w czarnym kolorze, związała je w wysokiego kucyka. Jej strój pozostawał nienaganny, biała koszula z guzikami z perełek wsunięta była w czarne szorty z wyższym stanem, a na nogach tkwiły obcasy. Bluzka była bez innych zdobień, miała proste rękawy i jedynie gdzieś na szyi spod materiału, wychylał się nieśmiało złoty wisiorek. W domu Lanceleyów jak zwykle grała muzyka. Subtelne dźwięki harfy roznosiły się echem po korytarzu, a jednak kołatka u drzwi przebijała się z łatwością, wzywając skrzata. Stworzenie otworzyło, kłaniając się oraz witając, a następnie zaprowadziło ich do gabinetu. - Dzień dobry, Panowie. -przywitała się krótko, lustrując ich spojrzeniem karmelowych tęczówek, a następnie gestem dłoni wskazując na kanapę przed zastawionym stolikiem, zaproponowała, aby usiedli. - Dziękuje Migotko, odpocznij. Odprawiła skrzata, zajmując miejsce na niewielkiej pufie. - Kawy, herbaty? Proponuję ciastka z zaczarowaną konfiturą, są przepyszne. - zaczęła, ruchem dłoni wprawiając w ruch imbryk z kawą i wlewając sobie do białej filiżanki, następnie nalała gościom tego, czego sobie akurat życzyli. Aromat rozniósł się w pomieszczeniu, mieszając odrobinę z tym należącym do tkwiących w wazonie kwiatów. - Nic się nie zmieniło od naszej wymiany listownej? Z mojej strony są tylko dwa pytania Panowie, ale nie musicie się obawiać. Powody oraz tajemnice są bezpieczne, chodzi o coś innego. Dodała jeszcze, siadając wygodniej i unosząc filiżankę z kawą, zrobiła kilka łyków. Nie przeszkadzała jej pomoc innym, zwłaszcza gdy mogła wykorzystać wiedzę oraz zdolności, musiała jednak przy tym mieć czyste sumienie. Stąd w jej głowie tliły się dwie lampeczki, przypominając o konieczności zapytania.
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Poinformował Theo o terminie wizyty, godziny oraz miejsca. Nie odwołał swojego żądania choć przez kilka dni zastanawiał się czy powinien żądać tak wiele w zamian za jego uczynki. Za każdym razem kiedy łapała go wątpliwość, przypominał sobie tamten wieczór, tamte słowa i jego wyraz twarzy. Tak, ma prawo żądać Wieczystej Przysięgi. Bez niej nigdy, przenigdy nie zaufa mu ani nie będzie mógł wyciągnąć ku niemu pomocnej dłoni. Bez Wieczystej Przysięgi będzie musiał odnaleźć inne rozwiązanie, które podpowiadało jedno: znaleźć się jak najdalej Theo. Skoro ten jednak zgodził się związać potężnym czarem i co więcej, nie rozmyślił się w ciągu tych dni, to nie ma o czym mówić. Jest dorosły. Ma świadomość co zgodził się wziąć na swoje barki, a więc zależy mu na odbudowaniu tego, co zniszczył. Pojawił się przed rezydencją Lanceleyów dwanaście minut przed czasem. Ubrany elegancko - ciemna czarodziejska szara okrywała jego ramiona, włosy były gładko zaczesane do tyłu, a twarz ogolona. Wyprostowany, dumny, ale dzisiaj z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Był głęboko zamyślony, ale skoro powiedział A to powie i B. Młoda Nessa, córka Wilhelma, została wybrana i poproszona o zostanie Gwarantem, a co za tym idzie, cała przysięga nabierała jeszcze większego wydźwięku. Skłamałby, gdyby powiedział, że się nie stresuje. Co rusz pojawiała się w jego głowie myśl, czy ma prawo żądać tego od Theo za to, co uczynił? Dowodził skruchy, próbował odpokutować… ale zasiał w Walkerze bardzo silny lęk, który wyeliminować może tylko Wieczysta Przysięga, nic więcej. Podniósł wzrok na nadchodzącego Theo, któremu skinął głową. - Zrozumiałbym gdybyś zrezygnował. - ale wtedy nigdy by mu nie zaufał, nigdy nie mógłby go do siebie dopuścić, nigdy nie mógłby pozbyć się myśli "a co jeśli w przypadku kłótni postanowi znów mnie zdradzić?" Nie wdawał się jednak w dłuższą pogawędkę. Zastukał kołatką w drzwi, gdzie otworzyła im skrzatka. Skłonił lekko głowę na powitanie i kiedy ta ich prowadziła, odezwał się cicho do Theo.- Gwarantem będzie sprawdzona osoba, godna zaufania, córka mego wieloletniego przyjaciela. - wprowadził go lekko w temat i chwilę później stanęli przed piękną, choć bardzo malutką Nessą. - Witam, panno Lanceley. - wyciągnął dłoń w jej kierunku, aby ucałować lekko wierzch jej dłoni. - Jak zawsze, jest panna kwitnąca. Dobrze zastać cię w dobrym zdrowiu. - pełen szacunek i powaga sytuacji. - Poznaj proszę Theodore'a. - wskazał dłonią młodego chłopaka, a kwestię zapoznania się zostawił już w ich wymianie uprzejmości. Usiadł we wskazanym miejscu i poprosił o szklankę chłodnej wody, nic ponadto. Ani piękna muzyka, ani cudowne smakołyki czy przepiękny wystrój gabinetu nie mógł rozluźnić napiętych mięśni jego żuchwy i ramion. Nie potrafił cieszyć się z tych cudowności. Nie posłał Theo żadnego dodającego otuchy spojrzenia. Nie mógł, nie dzisiaj, nie teraz. W każdej innej sytuacji - tak, dodałby dobre słowo, ciepły gest, cokolwiek. Dzisiaj musieli zostać z tym we własnych myślach i sumieniach. Powtarzał co rusz powody przez które musi do tego dojść, a im częściej to robił tym zimnej było mu na duszy. - Nic się nie zmieniło. Postaram się należycie odpowiedzieć na twoje pytania, jednak jak zaznaczyłem, zależy mi...nam, na wszelkiej dyskrecji. Każde słowo, które tu padnie, proszę, aby zostało między nami. Opłatę za ten dzień uzgodniłem już z Wilhelmem. Wie tyle, że poprosiłem Cię o delikatną przysługę. - patrzył w bursztynowe oczy Nessy, choć zaraz wzrok uciekł mu w kierunku Theo. Czy tylko on czuł się jakby jego serce chciało popełnić katharsis? Wiedział jednak, że ulga jest na wyciągnięcie ręki. Ukojenie tego bólu to złożenie Wieczystej Przysięgi.
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Mając na uwadze tak doniosłe i śmiertelnie niebezpieczne konsekwencje płynące ze związania dłoni węzłem wieczystej przysięgi, powinien jeszcze raz przemyśleć, i to poważnie, złożoną swemu przełożonemu obietnicę. Problem w tym, że ostatnie dni wcale mu tego nie ułatwiały. Przeszywający ból gardła i doskwierające mu pieczenie w przełyku skutecznie uniemożliwiały zebranie myśli, a eliksiry łagodzące dopiero od przedwczorajszego popołudnia zaczęły przynosić długo wyczekiwaną ulgę, wreszcie pozwalając mu również na wypowiedzenie więcej niż kilku nieskładnych, zrodzonych w cierpieniu słów. Wszelkich negatywnych doznań związanych z zatruciem nieznaną mu wcześniej rośliną pozbył się jednak w pełni dopiero dzisiejszego poranka, kiedy tak naprawdę nie pozostało mu już nic innego jak posłusznie stawić się w domu rodziny Lanceley’ów. Swoją drogą… kojarzył to nazwisko, ale zaaferowany nadchodzącymi wydarzeniami nie potrafił sobie przypomnieć dokładnie skąd. Zdawało się, że to niezbyt istotny szczegół, skoro już za kilka, może kilkanaście minut, miał wydać na siebie wyrok, czyż nie? Spotkał się z Walkerem pod drzwiami, i o ile zwykle jego widok wprawiał go w niezwykle przyjemny nastrój, tak tym razem nie potrafił precyzyjnie określić tego uczucia, które włada jego sercem. Wewnętrzny niepokój? To chyba byłby dobry opis. Nie był już bowiem taki pewien czy chce, czy w ogóle powinien godzić się na usidlenie siebie samego tak potężnym zaklęciem. Nie pamiętał także, by kiedykolwiek targały nim tak dojmujące wątpliwości, a niestety podpowiedź jego towarzysza wcale nie podnosiła go na duchu. Dopiero po dłuższej chwili złapał głębszy oddech i odważył się spojrzeć mu w oczy. – Nie mam zamiaru rezygnować. Zależy mi… – Na Tobie? Na tej pracy? Nie dokończył, bo chyba sam nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Uwielbiał tę robotę, fakt, ale czy naprawdę gotów był dla niej zaryzykować śmiercią? Również i George nie był w jego życiu żadną ważną osobą… Powiedzmy sobie szczerze, zależało mu na nim, ale prawda była taka, że nie był w jego życiu nikim ważnym, ot jedynie jego szefem. Może w głębi duszy chciałby, żeby kimś takim się stał, ale czy dla takich mrzonek warto nadstawiać karku? A może chciał odpokutować wszystko to, czego się względem niego dopuścił? Zazwyczaj starał się twardo stąpać pod ziemi, podejmować konkretne decyzje, ale teraz nie potrafił sobie odpowiedzieć nawet na tak proste pytania. Kompletnie zagubiony nawet nie słuchał Walkera, przytomniejąc dopiero wtedy, kiedy jego oczom ukazała się przepiękna i powabna sylwetka znanej mu ślizgonicy. Teraz już wiedział skąd kojarzył to nazwisko i nie miał pojęcia, jakim cudem od razu nie połączył wątków. Niewykluczone, że po prostu sytuacja go przerosła, całkowicie blokując dostęp do szkolnych wspomnień. Nie tylko ją kojarzył. Każdy, kto uczęszczał w tych czasach do Szkoły Magii i Czarodziejstwa wiedział przecież, kim jest Nessa, a chociaż nigdy nie byli bliskimi znajomymi, Theo i tak poznał ją dość dobrze - wszak oboje swego czasu pełnili funkcję prefektów. Chyba nie spodziewał się, że George wybierze na gwaranta tak młodą osobę, a to że ta osoba dodatkowo wiedziała kim jest, niewątpliwie nie działało na jego korzyść. – Nessa. – Przywitał się z nią o wiele bardziej oficjalnie, niż by tego chciał, ale było już zbyt późno, by naprawić ten błąd. Nie ucałował zresztą również jej dłoni, właściwie stając przed nią i swym szefem jak ten słup soli. Mógł mieć jedynie nadzieję, że waga przedsięwzięcia wytłumaczy jego kompletnie niekurtuazyjne zachowanie. Chociaż… skłamałby mówiąc, że się nim przejmuje. Aktualnie nawet na nie nie zważał, podobnie jak na niosącą się w tle muzykę, bogaty wystrój wnętrz czy potwierdzające gościnny nastrój smakołyki. Ukradkiem spoglądał jedynie na swojego mentora, bo czuł, że potrzebuje tego jednego pokrzepiającego gestu czy spojrzenia, ale mężczyzna nawet na niego nie patrzył, jakby próbował udawać, że nie istnieje. Kurwa mać. Wydawać by się mogło, że słucha uważnie rozmowy George’a i Nessy, ale tak naprawdę połowa wypowiedzianych przez nich słów wylatywała jego drugim uchem. Nie potrafił się skoncentrować na tym o czym mówili, kiedy nagle przypomniał sobie pouczający, protekcjonalny ton Skylera i Mefistofelesa, którzy jako najlepsi przyjaciele, próbowali go odwieść od tego popieprzonego pomysłu. Czy mieli rację? Tkwił gdzieś między scyllą i charybdą, gdzieś pomiędzy gwałtowną ucieczką z rodzinnego domu koleżanki ze szkolnych lat, a równie nieodpowiedzialnym rzuceniem się w przepaść. Czy rzeczywiście może dać gwarancję, że nigdy – przenigdy – nie złamie wieczystej przysięgi? Jeszcze raz omiótł wzrokiem Ślizgonkę, a potem swojego przełożonego. – Jak dokładnie miałyby brzmieć słowa przysięgi? – Natychmiastowo przeszedł do konkretów, nie zważając w ogóle na jakiekolwiek ustalenia między nim a gwarantką. Po prostu patrzył na niego niecierpliwie, szklącymi się ślepiami, w których gdzieś z tyłu przebijał się cień przeszywającego go na wskroś przerażenia. Tak. Bał się. Bał się, bo nikt normalny nie przysięgałby lojalności, kładąc swe życie na szali. Nikt normalny nie wymagałby również od drugiej osoby takiego przyrzeczenia… Nikt…
Obdarzyła ich spojrzeniem pociągłym, odrobinę może zaciekawionym, ale bez nuty wścibskości, chęci zadawania dodatkowych pytań. Walker znał się z Papą kupę lat, a sprawa musiała być pilna i ważna, skoro akurat jej powierzył wykonanie delikatnego zadania. Zdawał sobie stary Lanceley sprawę, że miała talent i kunszt, ale zwykle przecież próbował nie wplątywać jej w nic, co wymagało rzucania czarów niosących straszne konsekwencje. A przysięga taka była. Tym bardziej więc — zważywszy na sytuację oraz okoliczności, nie odmówiłaby i nie paplała jęzorem na prawo i lewo, czując pokładane w sobie zaufanie. Ona też go przecież znała, dobry był z niego człowiek i uczciwie na życie zarabiał, nie pałając się czarną magią. Zawsze elegancki i schludny z tym swoim błyskiem w oczach sprawił, że cieplejszy oraz łagodniejszy uśmiech poleciał w jego kierunku.- Cieszę się również, Panie Walker, że widzę Pana w dobrym zdrowiu. Proszę, proszę, czujcie się, jak u siebie. Papa przesyła pozdrowienia. Zaraz też miodowe ślepia omiotły jego towarzysza, a rozmazane twarze oraz obrazy przesunęły się przez jej umysł niczym w kalejdoskopie. Znała go z murów zamkowych, pełnili nawet te same funkcje i mieli ze sobą styczność podczas spotkań prefektów. Uśmiechnęła się więc znacznie ufniej, pewnej, że stary przyjaciel rodziny wiązał losy z kimś, kogo chociaż trochę znała i miała pojęcie. - Theodore, jeśli dobrze pamiętam, rok starszy ode mnie i również dzierżący odznakę prefekta. Miło Cię widzieć, widzę, że trafiłeś pod doskonałe skrzydła, jeśli wiąże was ścieżka kariery. Usiedli, a ona zapewniła im wybrane napoje, zachęcając również do skorzystania z przekąsek. Ruchem dłoni ściszyła nieco muzykę, co by natrętnie nie wpływała do uszu podczas omawiania ważnych spraw. Poprawiła się na siedzisku, ruchem głowy zgarniając rude pasmo na plecy, przypominające nieco barwą lisie futerko. Widziała w ich postawie oraz na nieco bladych twarzach zdenerwowanie, nic resztą dziwnego. - Proszę się tym nie przejmować, mój ojciec z pewnością pomoże Panu w każdej sytuacji, a opłata jest zbędna, naprawdę. Jeśli jednak Pan nalega, proszę przekazać to na sierociniec lub opiekę nad porzuconymi zwierzętami. Wszakże chodzi tu o większe sprawy niż pieniądze. Ojciec nie wie dokładnie? Dobrze, rozumiem. Wszystko zostanie w tym pokoju. - przerwała na chwilę, robiąc kolejnego łyka, co by zgasił powstałe od mówienia pragnienie. Zasłona kołysała się leniwie na wpadającym przez otwarte okno wietrze, a Nessa otrzepała dłonie z okruszków po skradzionym z patery ciasteczku. - Jak wspomniałam, nie interesują mnie szczegóły i nie dotyczy wasza sprawa, ale muszę wiedzieć — dla samej siebie i sumienia, tak trochę w kwestiach moralnych.. Czy obydwoje zdajecie sobie sprawę z działania czaru oraz jego konsekwencji? Druga sprawa, chciałabym prostym zaklęciem kończącym was potraktować, aby upewnić się, że żaden z was nie działa pod środkiem przymusu. A potem.. Potem możemy przejść do działania. Dokończyła ze spokojnym uśmiechem, widocznie pewna swojego kunsztu magicznego. Wybrali właściwą ku temu osobę nie tylko przez wzgląd na potencjał oraz talent, ale przez usposobienie głównie — znana była wszak z tego, że kompletnie nosa w nieswoje sprawy nie wścibiała, a i plotuch był z niej żaden. Brzydziła się tym okropnie, uznając, że każdy powinien swojego życia pilnować.- Słowa.. Widzisz, to jest klucz. W nich tkwi haczyk. Moje działanie będzie magią niewerbalną, ale u was.. Jeden z was musi dokładnie wypowiedzieć nad wstęgą, czego wymaga od drugiego, a osoba mająca zadanie wykonać, musi to potwierdzić. Głośno i wyraźnie. Magia lubi dokładność, a źle zinterpretowany czar można obejść. Pozostaje też kwestia terminu samego zadania, jeśli takowy istnieje, to musi być podany. Wyjaśniła najlepiej i najprościej, jak umiała, nie wgłębiając się w typowo teoretyczne i wizualne aspekty czaru złożonego. Kolejny raz maźnięte karminową pomadką usta zetknęły się z porcelaną filiżanki. - To nic złego bać się tego czaru, bo chociaż legalny... Moim zdaniem, niewiele ustępuje klątwą. Zwłaszcza, że łatwo go wymusić. Stąd też moja wcześniejsza prośba, bo nie chciałabym któregoś z Panów mieć na sumieniu.
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Popadał w lekkie odrętwienie przez tę sytuację. Dlaczego dopadały go wątpliwości? Skłaniał Theo do zawarcia przysięgi, a przecież nie wiadomo czy za rok albo dwa będą w ogóle się widywać. Czy na jego miejscu zgodziłby się na takie obciążenie? Och nie, na jego miejscu George nigdy w życiu nie próbowałaby zniszczyć cudzej przyszłości. Uniósł dłoń do twarzy i rozmasował swoje powieki. Słuchał Nessy, rejestrując znajomość między nią, a Theo, który okazał się prefektem… a więc cała trójka w tym gabinecie piastowała niegdyś znaczące stanowisko szkolne. Nie miało to jednak teraz żadnego znaczenia. Nie upił wody, nie patrzył w stronę chłopaka, bowiem tliła się w nim teraz nienawiść do niego za to, że w ogóle wkroczył do jego życia w tak brutalny sposób. Chciał, aby Theo gorzko żałował swojego zachowania (jeszcze bardziej niż teraz), ale Przysięga…? To tylko komfort dla George'a, a dla chłopaka obciążenie do końca życia. Treść przysięgi byłaby dożywotnia. Walczył w nim długo już nieużywany egoizm, a wewnętrzna dawna puchonia miłość do ludzi. Ale się popieprzyło, sam siebie nie poznawał. - Żaden z nas nie działa pod przymusem. Zrozumiałe, że chcesz to sprawdzić. Proszę bardzo. - zdziwił się słysząc swój ton, pozbawiony teraz jakiegokolwiek ciepła. Usłyszał pytanie Theo i nie wytrzymał. Podniósł się z krzesła i podszedł w kierunku okna, gdzie oparł dłoń. - Treść przysięgi byłaby wiążąca dożywotnio, Theo. Dobrze o tym wiesz. - zwrócił się do niego bezpośrednio. Widział jego strach, a i przysiągłby, że własnym spojrzeniem mu nie ustępował, choć to nie on miałby przysięgać. Nie był w stanie wymieniać dalszych uprzejmości i udawać, że nie jest zdenerwowany obecną sytuacją. - I pomimo całej tej wiedzy, którą masz, cały czas jesteś gotów złożyć tę przysięgę? - wwiercał się w niego spojrzeniem. Nessa miała prawo być świadkiem tej rozmowy. Jej obecność skłaniała George'a do podzielenia się swoimi odczuciami. - Jesteś w stanie z tym żyć? Dlaczego nie próbujesz mnie przekonać do zmiany zdania? Przytaknąłeś od razu, bez zająknięcia. - podszedł w jego stronę lecz postawa Walkera nie miała prawa przywodzić na myśl agresji - jedynie narastające napięcie. Uznał, że wymusi oficjalne i szczere słowa Theo, aby mieć pewność, że ten nie będzie chciał się wycofać. Wtedy… to będzie być może większe potwierdzenie jego skruchy aniżeli złożenie Wieczystej Przysięgi. W takiej sytuacji jak ta nie mam miejsca na kłamstwo czy obłudę. Zatrzymał się przed fotelem, na którym siedział chłopak i wwiercał się weń spojrzeniem, domagając się ujrzeć w jego oczach całej, absolutnie całej prawdy. - Przepraszam, Nesso, muszę to z nim dodatkowo wyjaśnić. Nie, nie musisz zostawiać nas samych.- dodał pośpiesznie, zerkając przelotnie na piękną dziewczynę. To do niej Theo powinien się chcieć zbliżyć, nie do swojego szefa. Dlaczego nie jest tak, jak być powinno?
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Próbował zachować dobre maniery, odpowiedzieć na uprzejmy uśmiech Nessy uniesieniem kącików ust, ale na skutek ściskającego uczucia w żołądku nie wyszło mu to tak naturalnie, jakby sam od siebie oczekiwał. Zdołał jednak zdusić swój stres na tyle, by z grzecznością skinąć jej głową. – Ciebie również. W ogóle się nie zmieniłaś. – Różnie można byłoby odczytać jego słowa, ale ciepły ton wskazywał, że należy je raczej potraktować jako mało wyrafinowany komplement. – Tak, to prawda. Trudno o lepszego szefa. – Dodał również z nienaganną wręcz kulturą, ale jego spojrzenie zdawało się już nieobecne. Nie bez przyczyny, bo znów zatonął we własnych przemyśleniach, w których czaiły się widmo wieczystej przysięgi, urywki rozmów z Walkerem i surowy, protekcjonalny głos jego przyjaciół, ostrzegający go przed podjęciem nieprzemyślanej decyzji. Przemykające mu przed oczami obrazy nijak nie pozwalały się skoncentrować na obecnej chwili i towarzyszącym jej nadmiarze bodźców, toteż dopiero teraz, z niemałym opóźnieniem, nieśmiało poprosił o szklankę zimnej wody, mimo że nadal nie zdecydował się zagrzać miejsca na kanapie. Nie upił również nawet łyka, cały czas trzymając się blisko okiennego parapetu, jakby w nadziei, że w ten sposób utrzyma bezpieczny dystans od siedzącego w pobliżu przełożonego. Nie mógł bowiem znieść bijącego od niego chłodu i obojętności. Nie w chwili, w której wydawało mu się, że gotów jest zaryzykować dla niego swoim życiem. Kolejne słowa Nessy coraz dobitniej uświadamiały mu jednak powagę sytuacji, w jaką się uwikłał, a rozsądek usilnie walczył z burzliwymi emocjami, które wcześniej całkiem zaciemniały mu trzeźwe spojrzenie na stawiane mu przez George’a wymagania. To nic złego bać się tego czaru… Nadal nie był jednak w stanie przeciwstawić się jego stanowczości. – Potwierdzam. Zrozumiałem konsekwencje i nie działam pod wpływem przymusu. – Zgodził się na zastosowanie przez ślizgońską koleżankę zaklęcia sprawdzającego, które nie mogło dać innego wyniku niż negatywny. A jednak zdawało się, że w pewnych okolicznościach magia zawodziła… O ile bowiem mężczyzna, z którym miał się związać węzłem wieczystej przysięgi rzeczywiście nie wpływał w żaden sposób na jego wolną wolę, to czy rzeczywiście można było z czystym sumieniem stwierdzić, że Theo nie jest kierowany przymusem? Nikt nie kontrolował sztucznie jego zachowania, nadal mógł się wycofać, ale bał się, że wtedy wszystko posypie się jak domek z kart. Może i nie pozostawał więc ofiarą żadnego zaklęcia, ale z pewnością działał pod przymusem. Przymusem emocjonalnym. Chyba dopiero teraz to do niego dotarło, a wątpliwości nasilały się z każdą minutą. Co więcej, czuł się atakowany ze wszystkich stron, najpierw przez spokojne, acz wwiercające się w mózg wyjaśnienia Nessy dotyczące zaklęcia niewiele różniącego się od czarnomagicznej klątwy, a potem przez wyjątkowo nachalne spojrzenie swojego szefa, którego już w ogóle nie potrafił zrozumieć. Nie był do końca przekonany, czy Walker takim zachowaniem pragnie przymusić go do poddania się wieczystej przysiędze, czy może nie do końca świadomie próbuje go odwieść od tego – jakby nie patrzeć, poronionego – pomysłu. Jednego był jednak pewien. Nienawidził go za to, że właśnie w takim momencie prowokuje go i wznieca przemawiający przez niego lęk, skoro i już bez tego ledwie radził sobie ze swoimi emocjami. Przez moment wpatrywał się w podłogę, opierając się pokusie spojrzenia mu prosto w twarz, ale i tak jego głos odbijał się echem w głębi jego czaszki. – Nie dałeś mi wyboru. - Stchórzył i długo się nie odzywał, bo wymagałoby to od niego znacznie większej szczerości, niżeli ta, na którą gotów był sobie obecnie pozwolić. Wreszcie jednak odważył się otworzyć usta, chociaż i tak spoglądał z niepokojem w kierunku nadal obecnej w pomieszczeniu rudowłosej. Obiecał sobie, że niektórych rzeczy przy niej nie powie, ale gęstniejąca atmosfera usilnie zmuszała go do złamania danej sobie obietnicy. - Nie pomyślałeś, że może mi zależeć nie tylko na pracy? Wiesz, że jest dla mnie niezwykle ważna, ale nie ryzykowałbym swoim życiem, żeby ją zatrzymać. – Nie mógł dalej powstrzymywać wzbierającego się w nim napięcia, musiał poszukać dla niego jakiegoś ujścia, a kiedy i Walker wskazał, że obecność Nessy nie jest dla niego przeszkodą, zwolnił wszelkie hamulce. Cóż, najwyraźniej mężczyzna zdolny był jej zaufać, skoro przybrał ją również do roli gwaranta. – Nie pomyślałeś, że może mi zależeć na Tobie…? Jasne, że pomyślałeś. Po prostu nie chcesz dopuścić do siebie tej myśli, bo wtedy sam musiałbyś… Kurwa, George... – Niemal wykrzyczał te słowa, ale nie dokończył, bo wskutek podenerwowania zapomniał w ogóle co miał powiedzieć. Musiał jakoś opanować emocje, a w szczególności łzy, które same cisnęły mu się do oczu. Schował w dłoniach twarz, żeby dać sobie chwilę na złapanie głębszego oddechu, a w myślach konsekwentnie powtarzał sobie, że musi być twardy, bo ta dyskusja zdawała się niczym w zestawieniu z wagą przysięgi, którą miał złożyć George’owi na wieki. – Nie potrafię Ci wyjaśnić, dlaczego się zgodziłem. – Spojrzał na niego, ale nie oczekiwał z jego strony żadnej odpowiedzi. W pewnym sensie zdążył również poznać i jego wątpliwości, ale niestety nie były one teraz jakkolwiek pomocne. – Po prostu nie chcę Cię stracić… Boję się, że Cię stracę… – Może i udało mu się powstrzymać łzy, ale głos nadal mu się łamał, a jego słowa, nawet jeżeli zrozumiałe, pozbawione były jakiekolwiek ładu i składu. – Boję się też tej przysięgi i nie jestem pewien czy jestem w stanie ją złożyć... – Przyznał również piekielnie szczerze, tłumacząc jednocześnie bladość swojej skóry i widoczne już na pierwszy rzut oka roztrzęsienie. Nie powinno ono jednak nikogo dziwić. Był przede wszystkim zbyt młody, by ryzykować swoim życiem. Nawet jeżeli kosztem miała być wyłącznie jego lojalność, to ryzyko i tak było zbyt duże. Dopiero teraz przysiadł na fotelu przygnieciony ciężarem własnego wyznania, sięgając po szklankę wody, którą łapczywie wychylił prawie że jednym haustem. Potrzebował się przewietrzyć, ale wiedział, że jeżeli teraz wyjdzie z tego gabinetu, może tu już równie dobrze nie wrócić. Wyglądał zresztą jak śmierć na chorągwi, a chociaż wydawać by się mogło, że się wycofa, odpiął tylko dwa guziki przy kołnierzyku koszuli i podniósł głowę, spoglądając pewnie w oczy Walkera, jakby zapominając o obecności Nessy. – Zróbmy to. – Rzucił z niewyobrażalną pewnością siebie, mimo że wewnątrz nadal pragnął zrobić unik. – Chcę odzyskać Twoje zaufanie, a skoro nie widzisz innego sposobu jak wieczysta przysięga… – Te dwa słowa ciężko przechodziły mu przez gardło, przez co musiał głośno przełknąć ślinę. – Wiem zresztą, że muszę wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. Po prostu miejmy to już za sobą. – Znów przybrał ten ton, który sugerowałby, że mówi o jakiejś bałhostce, ale nadal był blady jak ściana, a drżenie mięśni i kropelki potu spływające po skórze zdradzały, że nie podchodzi do tego wcale tak beznamiętnie. Prawdę mówiąc, nadal nie mógł zagwarantować, że podoła zadaniu i to prawdopodobnie dlatego starał się to wszystko na siłę przyśpieszyć. Chciał wypowiedzieć te kilka słów, które uwolni go od poczucia winy i być może pozwoli mu odbudować relację, którą zniszczył zanim ta zdążyła się jeszcze na dobre rozwinąć. Chciał je wypowiedzieć, zanim ponownie dotrze do niego, jakie wiążą się z nimi konsekwencje. Zdawał sobie bowiem sprawę z tego, że jest kłębkiem nerwów i naprawdę niewiele dzieli go od ucieczki. Zdecydowanie zbyt często kierował się swoimi emocjami...
Walker nie brzmiał jak on, całym jego ciałem targała jakaś niepasująca do czarodzieja wątpliwość, która nie umknęła uwadze rudowłosej. Nie odzywała się jednak nie komentowała i nie zadawała pytań, które nie były tu potrzebne. Nie były jej sprawą. Zdążyła przedstawić swoje stanowisko względem tak poważnego zaklęcia i jeśli żaden nie był pod przymusem, mogli przejść do samej jego treści. Ojciec ufał George'owi, był przyzwoitym człowiekiem i to zapewnienie dla przyszłej głowy rodu Lanceley było wystarczającym. Bezgłośnie westchnęła, przenosząc karmelowe spojrzenie na pełną łakoci paterę, dając mu przestrzeń. Sprawa musiała być pilna, poważna, skoro zachowanie tak odstępowało od codziennego. Rozumiał konsekwencje — tak twierdził podopieczny mężczyzny, a jednak wyraz jego oczu, jakiś grymas błąkający się na bladej, przystojnej twarzy, sugerował coś całkiem innego. Czasem tak było, że pomimo wszelkich starań, twarz wyrażała emocje znacznie szczerzej, niż robiły to słowa — w tym przypadku próbujące utwierdzić jego samego, jak i jego szefa w przekonaniu, że owej przysięgi faktycznie chciał, rozumiejąc płynący z nią ciężar. Klątwę. Mogła, ale nie drgnęła jednak jeszcze, czując narastające w powietrzu wątpliwości i mimowolnie, słuchając ich rozmowy. Chcieli, ale nie chcieli. Byli zdecydowani i wcale nie. Nic dziwnego, nawet nie była zaskoczona. Ona sama nie byłaby chyba gotowa do rzucenia tego czaru na samą siebie, wiążąc swój los z drugim człowiekiem w taki sposób. - Nie przepraszaj, naprawdę. Mamy czas, to poważna decyzja i wolę, żebyście obaj byli jej pewni. Na pewno nie wychodzić? -dopytała jeszcze z subtelnym, nieco łagodniejszym niż zwykle uśmiechem skierowanym w stronę przyjaciela rodziny. Nie mogła się wtrącać, komentować i doradzać, zważywszy na brak znajomości wszystkich faktów oraz zdarzeń, które zaprowadziły mężczyzn do tego gabinetu. Złapała więc ponownie za filiżankę, ciesząc się smakiem gorącej kawy, nie sięgając jednak po ciastko. Nie miała pojęcia, w co się wplątał Theo i co właściwie skłoniło Georgea do prośby o przysięgę, ale wierzyła, że były prefekt znajdzie właściwie dla siebie rozwiązanie. Emocje. One zawsze stanowiły problem. Wplątywały się tam, gdzie wcale nie były potrzebne, przysłaniając zdrowy rozsądek. Ton głosu Kaina sprawiał, że wręcz ucieszyła się ze swojego upośledzenia pod tym względem. Gdy w grę wchodził drugi człowiek, jego dobro przekładane nad własny interes lub próba przebywania obok niego za wszelką cenę, wszystko się komplikowało. Psuło, czasem rozlatując się, niczym domek z kart. "Kurwa George" Wstała bezgłośnie, odkładając filiżankę. Ukradkiem, ruchem dłoni rzuciła barierę wyciszającą i pokręciła głową w stronę Walkera, aby się nie przejmował. Skoro uwolniły się takie emocje, musieli to sobie wyjaśnić. Sami. Przechodząc, przesunęła jedynie w celu dodania otuchy palcami po ramieniu starszego rok prefekta, sugerując tym samym, że postępuje właściwie. Rozmawia, mówi o wątpliwościach i uczuciach, jakiekolwiek by nie były. Wychodząc, zamknęła za sobą drzwi, zamykając w ich zaczarowanej bańce uniemożliwiającej wypływanie słów na zewnątrz. Zamknęła drzwi równie cicho, co wstała, opierając się na chwilę o chłodne, białe drewno. Nie rozumiała. Nie potrafiła postawić siebie w sytuacji, gdzie mówiłaby tak wyniosłe słowa drugiej osobie, zwłaszcza tak ściśle powiązanej z karierą. Przetarła dłonią oczy, uśmiechając się jednak pod nosem i mając szczerą nadzieję, że sobie to wyjaśnią. Nie jej oceniać ich relację i jej słuszność, jedynie życzyć szczęścia. Przeszła się po korytarzu, zatrzymując przed jednym z obrazów i lustrując go wzrokiem, odetchnęła ponownie. Może to i lepiej, że pękli, zanim powiązała ich los magicznie i to w sposób, w którym jego rozerwanie groziło śmiercią.
George Walker
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 177
C. szczególne : intensywny zapach cygara na ubraniu, dobrej jakości ubrania, spod kołnierza, przy szyi wystaje gruba warstwa bandażu.
Powinien ucieszyć się z komplementu, podziękować, pokazać, że docenia takie słowa i bierze je sobie do serca bowiem ciężko pracuje, aby być "dobrym szefem", którego zespół rzeczoznawców popełnia jak najmniej błędów. Nie był jednak w stanie teraz się na tym skoncentrować kiedy ze zdwojoną siłą dopadły go nerwy. Za parę minut mieli złożyć Wieczystą Przysięgę, związać się słowami na śmierć i życie i dopiero teraz pojął, że coś tu jest nie tak. Theo zbyt szybko na to przystał, a to podpowiadało, że nie przemyślał tej sprawy. Dlaczego nagle zaczęło mu zależeć na tym, aby chłopak w pełni świadomie miał podjąć się tego czaru? Powinien pomyśleć o sobie, ale teraz nie mógł. Zdenerwował się na chłopaka na oczach Nessy, co było bardziej aniżeli niedopuszczalne. Niestety nie potrafił w takich warunkach przestrzegać wszelkiej etykiety czystokrwistych rodów. Odpowiedź Theo wyzwoliła w George'u jeszcze więcej nerwów. - Ja? Ja nie dałem ci wyboru? Nie zająknąłeś się, że masz wątpliwości. - nie pozwolił zrzucić sobie na ramiona oskarżenia, że nie dał mu wyboru. Miał pełne prawo w tamtej chwili odmówić temu i podać alternatywę. Cokolwiek, nie musiał się zgadzać, ale to zrobił. To zaimponowało Walkerowi, który ciągnął to dalej wiedząc jakie to będzie obciążenie psychiczne dla nich obu. - Nie wiem Theo. Nie wiem ile jesteś w stanie zrobić dla kariery. Ja bym się bez niej załamał. - odpowiedział ostrym tonem, słowa były starannie tonowane, aby zrozumiał jak wielki wywołał w George'u strach. Kolejne słowa chłopaka sprawiły, że coś w Walkerze pękło. Chłopak poruszył tak bardzo intymny temat w towarzystwie Nessy. Zagalopował się. Znowu. Ten występek jednak może mieć opłakane skutki jeśli ich relacja wyszłaby na światło dzienne. Nessie można ufać, ale mimo wszystko... czemu znowu poczuł się trochę zdradzony? Z drugiej strony treść słów chłopaka wstrząsnęła nim, ten moment kiedy chował twarz w dłoniach... z George'a odpłynęła cała krew i przez chwilę mogło się wydawać, że został potraktowany dosadną i wieczną petryfikacją. Nawet nie oddychał, bo nie miał w sobie miejsca na tlen - tak wielki szok go przygniatał, a i niedowierzanie. Ani słowa więcej, błagam! Nie zdołał jednak tego wypowiedzieć na głos bowiem gardło miał ściśnięte. Kiedy Theo na niego spojrzał to mógł dostrzec pioruny ciskające z jego oczu. George nigdy się nie denerwował do takiego stopnia, ale teraz... nie potrafił spojrzeć na Nessę. Nie potrafił nic do niej powiedzieć, nie zatrzymywał jej, kiedy wychodziła. Nie spoglądał na wyraz jej twarzy. Nie zauważał, że rzuciła zaklęcia bez użycia różdżki. Widział tylko Theo w czerwieni - czerwieni, czyli gniewie. Zalewała go fala nowych informacji i odczuć, a on nie potrafił tego teraz przetrawić. - Dosyć. - wycedził przez zaciśnięte zęby. Serce mu pękało na widok jego załzawionych oczu i gotowości zrobienia totalnej głupoty dla ledwie co kiełkującego uczucia. - Czyś ty postradał rozum? - tak, George te słowa warknął. Był wściekły. - Jakim prawem wywlekasz na wierzch naszą relację przy Nessie? Jakim prawem?! - podniósł głos, bo wystraszył się, znowu. - Kto ci pozwolił o tym rozpowiadać? Czy choć raz wspomniałem tutaj, że znamy się w relacjach poza zawodowych? - zamiast reagować na jego bardzo ważne słowa, które wyjawiały też jego uczucia, on doczepił się do swojego strachu. Powinien zrozumieć! Musi zrozumieć, że póki nie wyjaśnili sobie wszystkiego to nie mogą tego poruszać w większym gronie. To zbyt ryzykowne, tu chodzi o karierę... George nie zniesie plotek, jeśli te zaszkodzą jego pracy. - Nie będzie żadnej Wieczystej Przysięgi. Nie chcę tego od ciebie. - cały czas cedził te słowa, mając teraz w poważaniu całą tę głupotę. Dopiero przy Nessie zrozumiał, że nie mogą tego zrobić. Co ona sobie o nich pomyśli? Nigdy nie widziała zdenerwowanego George'a, a teraz facet był wytrącony z równowagi. Pochylił się do Theo, na wysokość jego twarzy. - Nie ma łatwych dróg, Theo. Na litość Merlina, odmawiaj mi, jak czegoś nie chcesz. Nie krzywdź siebie dla kogoś, kogo tak naprawdę nie znasz.- płonął złością za ten jego altruizm i gotowość podkładania się za coś, co nie ma pojęcia czy wykiełkuje w cokolwiek poza relację tą, którą już mają. Odsunął się, potrząsnął głową, drżał od emocji, które po piętnastu latach nagle chciały się z niego wylać falą tsunami. - Mam dość. - powiedział sam do siebie i po prostu ruszył w kierunku drzwi, całkowicie głuchy na wszelkie słowa. Wyszedł do Nessy, blady, spięty, z rozszerzonymi źrenicami i mocno zaciśniętą szczęką. Stanął przed nią lecz bardzo dużo trudności aby popatrzeć w jej oczy. - Przepraszam cię najmocniej za kłopot. Dziś nikt nie złoży żadnej przysięgi. Wybacz, że musiałaś tego słuchać. Muszę jak najszybciej odejść więc przepraszam za maniery, ale to sprawa niecierpiąca zwłoki. - powiedział to na jednym tchu, głosem tak zbolałym jak nigdy dotąd mu się to nie zdarzało. Nie był w stanie tu zostać ani minuty dłużej, zbyt przerażony słowami Theo - wszystkimi, od początku do samego końca. Nie czekał nawet na skrzatkę, po prostu ruszył w kierunku drzwi wyjściowych, by przedostać się na ganek i deportować z głośnym trzaskiem. Nigdy nie był tak rozemocjonowany, nigdy w całym swoim trzydsiestopięcioletnim życiu. Tylko powiew wiatru był świadkiem zwilgotniałych oczu George'a. Nim jednak dotarł do domu, nie było po tym śladu.
| zt :c
Theodore Kain
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 178
C. szczególne : delikatne piegi na nosie i w okolicach oczu / wyraźne oznaki niewyspania - sińce pod oczami, podkrążone ślepia
Przysięga. Na wieki. Zobowiązanie. Śmierć. W obliczu takich słów wybrzmiewających nieustannie w głowie nie sposób było zachować spokoju. Początkowo myślał, że tylko jego dopadł uzasadniony okolicznościami stres, a jednak nerwowa atmosfera unosiła się w powietrzu i chyba nawet Nessa, Merlinowi ducha winna gwarantka, odczuła ją na własnej skórze, mimo że jej jedynym zadaniem i celem było wyjaśnienie im działania zaklęcia, poinstruowanie ich w trakcie samego rytuału i przypieczętowanie tego wszystkiego, co miało się tu dzisiaj dokonać. Wystarczyłoby po prostu wysłuchać jej słów, jeszcze raz dokładnie przemyśleć podjęcie tej ważkiej decyzji, ale chyba obaj nie wytrzymali przeszywającego ich ciała napięcia. Theo utknął gdzieś na rozstaju dróg, z jednej strony chcąc naprawić wszelkie błędy, jakich się względem niego dopuścił i odbudować utracone zaufanie, z drugiej zaś nie mogąc pogodzić się z jego milczeniem, którym konsekwentnie zbywał go w przeciągu ostatnich, niezwykle trudnych dla niego dni. Emocje narastały i wystarczyła jedynie iskra, by doprowadzić do ich gwałtownego wybuchu. Sam zapomniał o tej cholernej etykiecie, wtrącając nawet w swoje słowa niewybredne przekleństwo, ale musiał przyznać, że nie spodziewał się po swoim przełożonym podobnego braku samokontroli. Nie widział go chyba jeszcze w takim stanie. Może raz, wtedy gdy przyznał mu się, co nawyczyniał podczas ich wspólnego spotkania w Lumosie, ale chyba nawet wtedy skuteczniej hamował on swoją wściekłość, niewykluczone że na skutek zaskoczenia jego spowiedzią. Teraz to on był zszokowany jego zachowaniem, przez co nie wiedział nawet co ma powiedzieć. Do tej pory wydawało mu się, że George postawił mu ultimatum, ale może niewłaściwie intepretował jego wymagania? Był zbyt podenerwowany, by przywołać w pamięci urywki ich rozmów, poza tym nie miało to chyba większego znaczenia, skoro i tak powinien wyjawić mu swoje wątpliwości. A przede wszystkim nie powinien chyba pochopnie godzić się na tak niebezpieczny czar, niewiele różniący się od klątwy, który ściśle wiązał się z ryzykiem niechybnej śmierci. Wiedział, że kiedyś to całe podążanie za głosem serca i zapominanie o zdrowym rozsądku zwiedzie go na manowce, ale i tak nie potrafił przeciwstawić się tym spontanicznym zrywom emocji, które ogarniały go od środka. Pewnie wiele już razy wywarł na mężczyźnie wrażenie młodego, wyszczekanego chłopaka, który na wszystko znajdzie odpowiedź, ale teraz nie pozostało mu nic innego jak milczeć. Milczał więc jak grób, starając się nie dopuszczać do siebie jego ostrego tonu, bo dopiero on uświadomił mu, że znowu nawalił. Nieważne jak bardzo by nie chciał posprzątać narobionego wcześniej bałaganu, zamiast tego pogrążał się tylko coraz bardziej i nie mógł niestety znaleźć żadnego usprawiedliwienia dla swoich czynów. – Nie chciałem… – Wtrącił z przerażeniem, próbując przebić się przez jego podniesiony głos, ale przecież miał świadomość, że to na nic. Żadne jego słowo nie było w stanie unicestwić ognia wznieconego w jego oczach, a on ponownie żałował, że nie potrafi cofnąć czasu albo po prostu, najzwyczajniej w świecie, trzymać języka za zębami. Serce mu się krajało, ale nie odezwał się już ani słowem, posłusznie i w boleści przyjmując jedynie kolejne jego ciosy, na skutek których robiło mu się słabo. Tym razem jednak daleko było mu do omdlenia. Przesypiał ostatnie noce dość dobrze, nawet pomimo tak intensywnych i sprzecznych ze sobą myśli, przez co jego organizm radził sobie znacznie lepiej, nawet w ekstremalnych warunkach. Szkoda, bo o wiele łatwiej byłoby znieść gniew przełożonego, będąc na wpół przytomnym. Mimo wszystko był wyczerpany tą rozmową, a raczej monologiem, który tak warkliwym i przeszywającym na wskroś tonem wypłynął z ust George’a. Pewnie powinien się załamać, ale część jego słów chyba nadal jeszcze do niego nie dotarła, a część wwiercała się agresywnie w mózg, nie dając się skupić na reszcie. Nie miał pojęcia, co czuje poza tym, że mężczyzna smętnie oznajmił mu, że jest skończonym kretynem (i miał niestety rację). Złość? Smutek? Żal? Ulgę? To ostatnie mogło dziwić, a jednak emocje tworzyły różne, przedziwne kombinacje. Teraz jedną z nich była właśnie ulga, którą odczuwał na myśl, że widmo wieczystej przysięgi i potencjalnej śmierci nie będzie ciągnęło się za nim do końca jego dni. Nie był jednak w stanie w pełni napawać się tym uczuciem, które zdawało się jedynie subtelnie przebijać przez całą plejadę tych negatywnych doznań, które owionęły go mroźną aurą. Chyba już wiedział, co czuje. Mimo że mógł zapomnieć o wieczystej przysiędze, o wiążącym się z nim ryzyku, to i tak miał wrażenie, że coś w nim jednak umarło. A chociaż trudno było mu znieść nienawistne spojrzenie mężczyzny, jego zduszony krzyk, tak to śmiertelnie bolesne uczucie wzrastało w nim tym mocniej, im bardziej Walker oddalał się od niego, a zawładnęło nad nim w pełni, kiedy ten zatrzasnął za sobą drzwi, pozostawiając go tutaj samego. Roztrzęsionego. W kompletnej rozsypce. Wcześniej patrzył tylko na niego tylko jak wryty, niezdolny do żadnej reakcji, jak gdyby słowa ostre jak brzytwa zaciskały się niebezpiecznie wokół jego szyi, ale teraz… teraz słone łzy same popłynęły po jego policzkach. Dopiero po chwili otarł je mankietem koszuli, doprowadzając się do względnego porządku i wszedł do pomieszczenia obok, wcześniej pukając delikatnie w drewniane drzwi. – Nessa… wybacz, że tak to wyszło... – Musiał przeprosić, bo powiedzmy sobie szczerze, stracił nad sobą panowanie, a ta biedna, ślizgońska dziewczyna raczej nie była przygotowana na podobny rozgardiasz. Przede wszystkim jednak musiał upewnić się w czymś jeszcze. – Muszę już iść... Nie powiesz o tym nikomu, prawda? – Zapytał błagalnym tonem, opierając się o framugę. Jedyne na co miał ochotę to stąd wyjść, wrócić do domu i zawinąć się w ciepły koc, zapominając o wszystkim, co usłyszał od swojego szefa. Najpierw jednak musiał upewnić się, że ich kłótnia nie wypłynie na światło dziennie. George na pewno by mu tego nie darował, a to… jego nienawiść byłaby znacznie gorsza niżeli szpony wieczystej przysięgi. Ta nienawiść z pewnością złamałaby mu serce.
Był zbyt porządny, aby zmusić młodego podopiecznego do złożenia przysięgi, która mogła rzutować na jego być oraz nie być. Zauważyła to wcześniej, ale informacja ta dotarła do jej mózgu dopiero teraz, gdy zauważyła sposób, w który na nich, a właściwie na Theo głównie, spoglądał. Przecież to zaklęcie wiąże się też z odpowiedzialnością. Czy Walker był gotów być poniekąd odpowiedzialny za cudze życie? Czy sprawa była tak pilna, że wymagała takich środków? Ruda nie znała żadnej odpowiedzi na powyższe pytania, wierzyła jednak w dobre serce i zdrowy rozsądek czarodzieja. Ta rozmowa dużo go kosztowała. Musiała wyjść, bo przecież to nie była jej sprawa. Ich. Przypominali trochę dzieci bawiące się w podchody, a jeden z nich zauroczonego siłą i odpowiedzialnością nastolatka, działającego pod wpływem emocji. Nie było w tym nic złego, uczucia bowiem stanowiły ważną część codzienności. O ile ktoś je rozumiał i pozwalał im rozkwitać. Nie była od oceniania tego, co powinni, a czego nie powinni, od robienia min oraz wywracania wzrokiem. Miała tylko rzucić zaklęcie. Wyświadczyć przysługę staremu przyjacielowi i nic, absolutnie nic więcej nie miało znaczenia. Dlatego nawet nie słuchała, nie przełamywała własnej bariery, która po zamknięciu za nią drzwi, odcięła ich od reszty domu, reszty świata. Byle żaden zawału nie dostał. Wstydził się niepotrzebne. Tylko czy to był wstyd, czy może bezradność i zaskoczenie szczerością Theo? Ciężko było określić, nie znała się na takich rzeczach. Strach nie był niczym złym, a nic nie przerażało tak, jak właśnie przywiązanie i fakt, że zależało któreś ze stron. Gdy wyszedł, odwróciła leniwie głowę w jego stronę. Rude pasma znów przypomniały lisią sierść. Zmarszczyła brwi, bo wyglądał okropnie. Zaniepokoiły ją kolory jego twarzy, błysk w jego oczach, przyśpieszony ze zdenerwowania oddech. Pokręciła głową, uśmiechając się łagodnie, co by tak się nie przejmował. - Nic się nie stało. Twoje sprawy są w tym domu bezpieczne, u mnie również. Idź, odetchnij. Ta przysięga w rzeczywistości może wyrządzić więcej krzywdy niż dobra. Odpowiedziała za nim, odprowadzając go wzrokiem. Znał drogę, Migotka nie była potrzebna. Przesunęła palcami po swojej bladej szyi, drapiąc ją paznokciem. Czy on, oaza spokoju, drżał z jakiegoś strachu, złości? Drżał emocjami? Nie drgnęła z miejsca, chociaż zaniepokoiła się również o swojego starego znajomego, który pozostał w jasnym gabinecie. Zacisnęła usta. Nie przerywała mu. Wyjdzie sam, gdy będzie gotów. Co oni wszyscy mieli z tym przepraszaniem? Omiotła go spojrzeniem karmelowych oczu. Też wyglądał źle, oczy miał zaczerwienione. Milczała chwilę, wypuszczając powietrze z cichym świstem, kręcąc głową ruchem zaprzeczającym. - Nie martw się tym. Nie przepraszaj. To wasze sprawy. I jak Cię to pocieszy, da Ci jakikolwiek komfort — myślę, że możecie się od siebie wzajemnie wiele nauczyć. A to nic złego. Mówiąc, uniosła dłoń, skupiając się na zgromadzeniu magii, przywołując z otwartego gabinetu wypełnioną filiżankę herbatą. Była z odrobiną ziół, mogła ukoić jego nerwy. Dopiero gdy upił trochę i przestał wyglądać, jak żywe, dygoczące zwłoki — odprowadziła go do drzwi, zapewniając, że on, jak i jego szef, zawsze będą tu mile widziani. A ona zawsze im pomoże.
Siedziała w gabinecie ojca, na biurku tkwiły rozłożone księgi. Pachniało jesienią coraz bardziej, przez uchylone okno wpadały podmuchy chłodniejszego wiatru, kołyszące jasnymi zasłonami. Pojedynczy świecznik rzucał światło na drewniany blat, ukazywał treści naniesione starannym pismem na pergamin. Stukała piórem w szyję w zamyśleniu, analizując wykres przedstawiający użycie czaru expecto patronum, notując coś drobnym pismem i rysując strzałki przy prowizorycznie naszkicowanych palcach. Próbowała stworzyć łatwe do zapamiętania ruchy dłoni, które mogły okazać się niezwykle użyteczne w posługiwaniu się magią bezróźdzkową. Przewróciła stronę, czytając wzmianki o najwybitniejszych użytkownikach tego czaru, a także jego rzekomym twórcy — Illyius'ie, którego legenda nie znalazła potwierdzenia. Mówiła jednak o starciu z czarnoksiężnikiem w antycznych czasach i wyczarowaniu przez niego myszy, która poradziła sobie z przeciwnikiem. Był również Merlin i sam Dumbledore, który przyzywał feniksa na swojego opiekuna. Siła tego czaru obronnego była niesamowita, intrygowały Nesse przyjęte przez niego formy i chociaż wiedziała, że na obecnym etapie swojej edukacji w zakresie braku transmutatora w dłoni nie mogła go rzucić, trudno było powstrzymać się ambitnej asystentce przed próbą. Odsunęła więc krzesło, łapiąc głębszy oddech i starając się wejść w stan skupienia na tyle duży, aby z łatwością odszukać w swoim umyśle najszczęśliwsze wspomnienie, których wiele nie miała. Część z nich zdołała wyblaknąć na przestrzeni czasu, jednak wciąż sprawiały, że na skórze przebiegał jej dreszcz. Iskierki przeskoczyły pomiędzy palcami, popędziły po skórze i rozgrzały ją przyjemnie. Nie miała w sobie tyle zuchwałości, aby czat tak silny i takim sposobem rzucać niewerbalnie, stąd spomiędzy warg uciekła wyraźna i dokładna inkantacje, a dłoń uniosła się nieco, kreśląc mimowolnie kształt, jakby miała różdżkę. Powietrze jedynie zadrżało, co uznała i tak za sukces, nie chcąc się zbyt szybko poddawać. I tak kontynuowała ćwiczenie — raz, drugi, trzeci. Wibracje były coraz bardziej wyczuwalne, jednak żmijoptaka, który był jej formą patronusa, nie było śladu. Poczuła kropelki potu na skroniach, bo siła zaklęcia oraz energia magiczna, którą pochłaniał — dodając stan koncentracji — były przy magii bezróżdrkowej wyczerpujące nawet dla Lanceley. Oddech nieco przyśpieszył, gdy nieco głośniejszy szept wypłynął spomiędzy warg, a ona mimowolnie dostosowała się do wszystkich zasadach bezpiecznego rzucania czarów. Różdżka leżąca na blacie zadrżała, niebieska mgiełka rozświetliła pokój i być może chciała przybrać jakiś kształt, ale nie był to jeszcze właściwy moment. Odsunęła się na krześle, przesuwając dłonią po szyi w zamyśleniu, wciąż nieco głośniej oddychając. Czy rezultat tej sesji uznała za wystarczający? Za sukces? Tak. Błysk w karmelowych tęczówkach odbił blask świecy, a ona odgarnęła włosy na kark, pieczołowicie notując coś na wciąż tkwiącym przed nią pergaminie, ignorując kapiący ze świecy wosk. Wciąż drżały jej delikatnie dłonie, a energia magiczna sprawiała, że powietrze w pokoju wydawało się gorętsze. Mogło być to jednak tylko mylne wrażenie wywołane zmęczeniem.
Chociaż rok szkolny się zaczął i wiele było spraw do załatwienia — począwszy od uzupełnienia papierów oraz dzienników aż po przygotowanie planu zajęć, nie mogła zapomnieć o sobie. Nie chciała nawet -zważywszy na swoje sukcesy w zakresie magii bezróżdzkowej. Szło jej coraz lepiej, proste zaklęcia działały naprawdę przyzwoici, coraz bardziej intuicyjnie układała palce w odpowiednie gesty. Doskonale wyczuwała już przepływ magii we własnym ciele, jej źródła oraz sposób uwalniania, a pomimo to — ciągle wracała do podstaw. Podobnie było dziś. Nessa siedziała po turecku na środku gabinetu, medytując i skupiając umysł na czuciu wibracji magicznych lub uwalnianiu ich, jednocześnie wertując w umyśle całą zdobytą do tej pory wiedzę. Powtarzała treści rozdziałów, wskazówki, które miała od Shawna lub Bergmanna. Gdy uniosła powieki, zrobiła to samo z dłonią, nakierowując jeden z palców w stronę leżącej nieopodal książki. Chociaż sama forma stosowanej przez nią magii transmutatora nie wymagała, to różdżka wiernie leżała na biurku za plecami, aby ewentualnie skorzystać z niej w formie kanału. Najwięcej ćwiczyła niewerbalne rzucanie czarów, bo w nawyku miała myślenie o inkantacji, niewypowiadanie jej. Od samego początku przejawiała talent w tym kierunku. Tomisko poruszyło się niespokojnie od razu, unosząc ku górze i lewitując zgodnie z jej wolą oraz gestem w stronę regału, gdzie wróciło na swoje miejsce wśród ojcowskiej biblioteki. Następnie poruszyła palcami nico szybciej, uwalniając wibracje magiczne i pstryknęła palcami, wypowiadając w myślach zaklęcie sprzątające, aby pozbyć się niewidzialnego kurzu z drewnianych pół. Tak proste czary nie były wyzwaniem, ale doskonałą formą utrwalenia i zapamiętania wszystkich tych czynników, które na udany sposób rzucania czarów wpływały. Stabilne podstawy były kluczem, niezależnie od rodzaju przyswajanej umiejętności. Pokręciła głową, rozluźniając tym samym szyję i ramiona, wypuszczając powietrze ze świstem, przeniosła dłoń nieco bliżej siebie, układając z palców symbol, który jej samy kojarzył się z ochroną i korzystając tym razem z cichej, aczkolwiek wyraźnej instancji, stworzyła dookoła siebie tarczę, korzystając z zaklęcia Protego. Łagodne, niebieskie światło rozgrzało jakby przestrzeń dookoła, tworząc płynnie ochronną bańkę dookoła niej. Krótki uśmiech pojawił się na bladej twarzy, a przecięcie powietrza otwartą dłonią było gestem od czaru finite, który wcześniejszy czar zakończył. Nie zaprzestała jednak na tym, kontynuując rzucanie Protego oraz przechodząc z wolna do Protego Maxima, gdy tylko udało się jej w końcu zastosować dwa razy z rzędu to pierwsze — niewerbalnie. Odetchnęła głębiej, nieco zmęczona koncentracja i zirytowana, że wskazówki zegara poruszały się tak szybko — jak zawsze, brakowało jej doby. Stuknęła palcami w udo po rozszerzonej wersji ochronnego czaru, gdy wyraźna komenda słowna w akompaniamencie odpowiednio zmodyfikowanej wersji gestu od Protego zwykłego, przestała odbijać się echem w gabinecie. Coś się działo, powietrze wibrowało i zarysy potężnego, niebieskiego bąbla były widoczne, ba, pewnie nawet mogłyby być skuteczne, ale dla perfekcjonizmu Nessy to było zbyt mało.
Razem z końcem luzów i wprowadzeń na zajęciach, miała coraz mniej czasu na własne praktyki. Oczywiście korzystała z magii bezróźdzkowej już z podstawowych zaklęć praktycznie ciągle, gdzie jednym z najbardziej użytecznych w mniemaniu Nessy było zdecydowanie Accio. Nie ma to, jak przyzwanie kubka z kawą, który zostawiło się na biurku lub nowego kałamarza z szuflady w końcu sali. Shawn nie dawał im odpocząć — ona miała mnóstwo raportów, dzieciaki tonęły pod nawałem prac domowych i ćwiczeń na zajęciach. Poza zmęczeniem płynęły z tego same korzyści, bo Nessa w chwilach pomocy lub zwyczajnego prezentowania właściwych form, mogła ćwiczyć gromadzenie energii, a także uwalnianie jej we właściwych ilościach oraz czasie. Porównując okres nauki tej formy rzucania czarów, a animagii — teraz było dużo trudniej. Magia bez transmutatora wymagała ciągłych praktyk, tak, jak Reed i Bergmann mówili. Musiała pokonać własne bariery, być gotowa na rzucenie zaklęcia w nagłych sytuacjach i nie mogło być w jej zasadach czarowania połączonych z energią żadnych błędów, bo zwyczajnie wtedy miało prawo nie wyjść. Przez jej charakter i sposób bycia było jej zdecydowanie prościej z opanowaniem tego, niż pozostałym, a jednak wciąż stanowiło to nie lada wyzwania. Odłożyła plan na własne zajęcia i stuknęła palcami w blat biurka, przy którym siedziała. Wolną dłonią przetarła oczy, czując odrobinę znużenia. Zostawiona w kuchni kawała była już z pewnością zimna, ale to nie powstrzymało rudej przed ułożeniem we właściwy sposób palców, a następnie rzuceniem czaru przywołującego. Kubek leniwie przemknął przez pokoje i zatrzymał się dopiero w jej palcach, nie ulewając po drodze ani kropelki. Był nieprzyjemne zimny. Zawsze uważała, że pijanie zimnej kawy jest profanacją, więc po odłożeniu naczynia na stół, wysunęła palec wskazujący i wbiła w niego spojrzenie, doprowadzając ciecz do niemalże wrzenia. Aromat ziaren rozniósł się w powietrzu, a ona poprawiła się na krześle, wpatrując w parujący napój. Nie mogła spocząć na laurach, tylko dlatego, że podstawy opanowała. Droga była wciąż długa. Po ostatnich ćwiczeniach zaklęcia Lumos oraz Lumos Maxima pozwoliła sobie na powtórzenie i kilkukrotne przywołanie kuli światła, przyjemnie kołyszącej się w powietrzu. Podstawowa forma czaru nie była problemem, ale przy rzucaniu Lumos Maxima — najpierw pomyliła ułożenie, uwalniając zbyt mało energii. Nessa była spostrzegawcza, swój błąd więc zauważyła i poprawiła niemalże natychmiast, koncentrując się na wypowiedzeniu szeptem inkantacji. Nie robiła tego często. Asystentka dużo lepiej czuła się w magii niewerbalnej, konieczność cofnięcia i przy trudniejszych czarach korzystania z głosu była dla niej niekomfortowa, ale potrzebna. Wiedziała, że to najlepsza metoda. Upiła łyk kawy, zgarniając za ucho rudego loka i raz po raz rzucała Lumox Maxima, gasząc i zapalając mocne, jasne światło i jednocześnie wpatrując się w raport, opierała się wygodnie na krześle. Musiała być w stanie zrobić w każdych okolicznościach. Na szczęście im dłużej ćwiczyła, tym inkantacja była mniej potrzebna, aby w końcu zaklęcie zostało rzucone za pomocą niewerbalnego sposobu. Jej ulubionego.