Powoli zaczynałem żałować, że ojciec postanowił spędzić święta razem z moją macochą we Włoszech. Nic nie układało się tak, jak na to liczyłem; brakowało mi rodzinnych, świątecznych przygotowań, wspólnego pieczenia magicznych ciasteczek z wróżbą, które tak bardzo uwielbiała moja babcia, a najbardziej brakowało mi prezentów rozpakowywanych z samego rana w pierwszy dzień świąt w towarzystwie rozentuzjazmowanej siostry. Owszem, prezenty przyszły. Tata się postarał, tak samo jak obydwie babcie, ale to nie było to samo. Kochałem Hogwart, jednak... magia panująca w zamku nie mogła zastąpić mi magii świąt, która panowała w domu. Prawdziwym domu, w którym jeszcze żyła mama i w tajemnicy przed tatą dawała mi piwo kremowe. Ciągłe wizyty opiekuna domu również nie pomagały mi w myśleniu, że to takie same święta jak każde inne. Widok profesorów ciągle przypominał mi, gdzie się znajduję; z kolei kolacja wigilijna, mimo wszystkich niespodzianek, jakie czekały na mnie przy stole, rozczarowała mnie. Jedynie towarzystwo Ulki pomagało mi przetrwać. Poniekąd. Jednakże, jak już mówiłem, nic nie szło po mojej myśli. Jeden z kuzynów wysłał mi łajnobombę (zapewne w zemście za prezent z zeszłego roku, cukierki powodujące wymioty) i cały ranek spędziłem na sprzątaniu sypialni. Dobrze, że moi koledzy z dormitorium spędzali święta w domu, w przeciwnym wypadku na pewno zabiliby mnie wzrokiem, gdy wchodząc do sypialni czuliby wszechobecny zapach łajna, który, na szczęście, już nieco zelżał. Miałem też lekko opuchnięte usta z powodu ciastek, jakie wysłała mi Virginia, moja macocha. Nie podejrzewałem jej o to, że mimo sześciu lat małżeństwa z moim ojcem, zapomni, że jestem uczulony na sok dyniowy i samą dynię, którą dodała do ciastek. Oczywiście, nie miałem jej na to za złe. Chyba. Każdemu może się zdarzyć, prawda? Jednak czarę przelał Baxter. Jeszcze nie był niebieski, był bialutki i miał czarne jak paciorki oczka. Posiadałem go dopiero od roku i nadal nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego szczurek wolał spędzać czas w dormitorium dziewcząt. Mniej tam śmierdziało czy jak? Chcąc nie chcąc, przerwałem lekturę niezmiernie interesującego podręcznika eliksirów i rzuciłem się w pogoń, gdy tylko spostrzegłem, jak Baxter wymyka się przez szparę pod drzwiami. Dziewczyny zwykle piszczały i skarżyły się na mojego pupila, gdy znajdowały go w swoich łóżkach, i tym razem usiłowałem tego uniknąć. Zacząłem biec za szczurem, ale okazał się zbyt szybki. Kilka osób w Pokoju Wspólnym wybuchnęło śmiechem, widząc moje zmagania, ale się nie poddawałem! Wiedziałem, że go złapię, prędzej czy później! Przynajmniej dopóki nie usłyszałem czyjegoś głosu. – Uciekł mi, nooo – odparłem w stronę Uli, słysząc jej uwagę. Zlustrowałem nonszalancką pozę przyjaciółki od stóp do głów i nie przerywając biegu, skierowałem się na schody prowadzące do sypialni dziewcząt, ponieważ właśnie tam kierował się Baxter. Jak zwykle! – Mam w sypialni. Poza tym nie będę zwierzaka straszyć zaklęciami, proszę cię, jeszcze kiedyś źle to się skończy – palnąłem pod nosem. Och, jak miałem dużo racji, mówiąc te słowa. Bardzo dużo. – Dostaniesz nawet trzy, jeśli złapiesz go w minutę od teraz! – zawołałem, stawiając stopę na pierwszym i drugim stopniu schodów po żeńskiej stronie dormitorium Krukonów. Zdążyłem stanąć również na trzecim i czwartym schodku, ale później wyrżnąłem do tyłu, prosto na tyłek, ponieważ schody zmieniły się w zjeżdżalnię. Rozdziawiłem oczy i z zaskoczeniem przyjrzałem się byłym schodom, które dla Baxtera nie robiły żadnej różnicy. Nadal piął się ku górze. – Co to, u licha, się zrobiło? Cooo, że co, że jaaak? – mruczałem pod nosem, nie dowierzając własnym oczom. |