Pierwszym pomieszczeniem, już po przekroczeniu turkusowego przedpokoju, w którym wciąż stoi kilka niezgrabnie pomniejszonych kartonów z moim rzeczami, jest jadalnia z kuchnią podwyższoną o parę stopni. Zwykle pachnie tam ciastkami, które od paru lat staram się nauczyć piec tak, żeby mama przestała kręcić na nie nosem. Poza tym jest tam tak dużo rzeczy, że wiecznie zapominam co gdzie leży i co właściwie można tam znaleźć.
Salon
Parę kroków dalej jest salon, którego główną ścianę udekorowałam trylionem ruchomy zdjęć. Są na nich wszyscy, przyjaciele, dawne miłostki, drużyny w których grałam, te w których kiedyś chce się znaleźć (drużyna narodowa niech lepiej szykuje dla mnie miejsce!) oraz Ci, którzy pomogli mi zajść tak daleko. Co jakiś czas, gdy ktoś znajduje się w pomieszczeniu, zdjęcia się odzywają wykrzykując pomieszane hasła.
Sypialnia
Za każdym razem, gdy podlewam kwiatki zza głowy mojego łóżka i zalewam przy tym poduszki, niezgrabnym zaklęciem, obiecuje sobie odesłać je z powrotem mojej matce. Tu dałam najwięcej pamiątek z podróży do Indii, najwyraźniej po to, by w zimne, listopadowe poranki, maltretować się myślą, że gdzieś tam daleko, jest ciepło i słonecznie.
Dom na zewnątrz
Na szczęście balkon był na tyle przestronny, że mogłam tam wcisnąć kolejną kanapę i jeszcze kilka mebli i ozdób, które jakimś niewiarygodnym sposobem, nie mogły się zmieścić w środku. Dzięki temu, już z daleka widać z jak kolorowym dobytkiem mają do czynienia przechodnie!
Choć piwnica byłaby przestronna na setki metrów i dwa poziomy, zapewne ani nie zmieściłabym wszystkich rzeczy, które niewątpliwie były mi niezbędne do egzystencji, ani nie zachowałabym w nich choć krzty porządku. Specjalnie nastawiłam budzik na tyle wcześnie, by skutecznie znaleźć wszystkie ozdoby choinkowe skradzione z domu rodziców, co naturalnie było niemałym poświęceniem, bowiem wstawanie przed dziesiątą było równie przyjemne co wyciskanie czyrakobulw. Miałam ręce czarne od kurzu i potargane włosy za sprawą chochlika kornwalijskiego, który krył się w zakamarkach domu. Ale co ważniejsze, wydostałam na piętro niemalże wszystkie możliwe bombki choinkowe, świecidełka, stroiki, małe aniołki, żydowskie świece (z czasów, gdy bardzo chciałam organizować Chanukę zamiast normalnego Bożego Narodzenia), a nawet sporego, zaczarowanego bałwana, który po godzinie się topił, a potem na nowo magicznie sam formował. Całe szczęście dzień wcześniej jeden z kochanych sąsiadów pomógł mi gładko przelewitować żywą, dwumetrową choinkę do domu, która teraz stała wciśnięta między szafką, a kanapą w salonie. Stara, pomarańczowa bluza niespecjalnie zdobiła mnie w ten świąteczny poranek, kiedy krzątałam się między pokojami, daleka od bycia gotową i wystrojoną na przybycie jakichkolwiek gości. Na dodatek w kieszeni trzymałam paczkę fasolek wszystkich smaków, które co chwila pojadałam, zupełnie nie mogąc się doczekać wyżerki, która miała odbyć się o tak później godzinie. Właściwie daleka byłam od opanowania sytuacji, w jakiej się znalazłam, co idealnie podkreślał fakt, że gdzieś pod sufitem odstawał kawałek tapety, pod choinką leżały rozbite bańki, które nieumiejętnie przelewitowałam na drzewko, a zepsute okno co chwila się otwierało i wypuszczało do środka nie tylko arktyczne powietrze, ale i ozdobę w postaci śniegu, który już po chwili zamieniał się w czarującą kałużę. Niech żyje Boże Narodzenie! I tak miałam dobry humor.
W Dolinie, jak też i w Londynie, Hogwarcie, Sligo i wszędzie indziej, pizgało. No inaczej i łagodniej tego nie ujmiemy - po prostu pizgało. Powiem więcej, w tym roku udało się nawet o śnieg, siekący po twarzach i zostający na szalikach w postaci cienkiej, irytującej warstewki lodu, na przemian topiącej się i zamarzającej. Cassie z Hogwartu wyjechał długo przed wschodem słońca, żeby nie marnować czasu; właściwie to spał z dwadzieścia minut, poprzedniej nocy starając się odklepać wszystkie prace domowe przewidziane na ferie. Poza tym, trudno było mu zasnąć, nawet odpocząć, z ekscytacji; znacie to uczucie z dzieciństwa, kiedy nie mogliście zasnąć, bo następnego dnia jechaliście na wycieczkę szkolną czy obóz? Dokładnie ten typ niecierpliwości. Ten najlepszy. Święta. Wolność. Brak rodziny. Brak kogokolwiek, kogo zna. Lottie, Lottie i Lottie. Na King's Cross zaliczył przesiadkę do pociągu do Doliny, po drodze nie omieszkał jednak wyjść z peronu 9 i ¾, żeby włączyć telefon, kupić sobie kompletnie niemagiczną, paskudną kawę na dworcu i porozkoszować się przez chwilę życiem, w którym wiadomości nie trzeba wysyłać za pomocą sów, a gazety nie są drukowane na pergaminach. Jednym słowem, w cywilizacji. Cieszył się głupim przeglądaniem reklam na Facebooku, siorbiąc kawę przez słomkę i ciesząc się do telefonu; chorobliwie chudy i blady Irlandczyk w swetrze z wielkim, czerwonym napisem "Merry Christmas ya filthy muggle" (obiecał, że to zrobi w końcu), szaliczku Hufflepuffu i czarnych spodniach od dresu musiał wyglądać na co najmniej świeżo wypisanego z wariatkowa. Ale to nie była jego wina, że w kawiarni siedział wśród smętnych biznesmenów w szarych garniturach. Prawie spóźnił się na pociąg. Na szczęście jednak, jakoś mu się udało - w końcu bilet kupił za dosłownie ostatnie grosze, nie za bardzo myśląc o tym, jak ma plan przeżyć ferie o dwóch galeonach. I pewnie jednym syklu, bo był pewien, że jakiś zostawił w spodniach w praniu.
GPS nie działało w ogóle - oczywiście, że nie działało, bo skąd mugole mieliby wiedzieć o istnieniu Doliny Godryka - więc zdany był na doszukiwanie się na domach jakiejś girlandy ze swoim imieniem, ulotek z jego twarzą rozrzuconych po ogrodzie czy coś w tym stylu. I dobrego numeru domu, ale to w drugiej kolejności. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek tutaj był - zwłaszcza po oczyszczeniu z tych wielkich pajęczaków. Lubił pająki, pod warunkiem, że nie chciały go zabić - niektóre miały nawet urocze futerka. Było tu cicho, sielankowo wręcz, w oknach niektórych domów widać było kolorowe rozbłyski prawdopodobnie z gotujących się eliksirów, a w oddali ktoś latał na miotle, pewnie jako poranna rozgrzewka. Nawet stacja w miasteczku była w zaskakująco dobrym stanie, jak na ledwo co przywróconą do użytku. Fakt, że znalazł dom Lottie w mniej niż dobę był cudem. Właściwie, to zagapił się na wylatujący z komina nieopodal niebieski dym, który układał się w delfiny - pozerzy - a tutaj bam, cel, jak w mordkę strzelił. Jeśli to nie jest przeznaczenie, to przeznaczenie nie istnieje. Wyglądał dzisiaj wyjątkowo dobrze. Nawet ogarnął trochę zazwyczaj nieznośnie puchate blond włoski, ugłaskując je w niby nonszalancką fryzurę, i założył absolutnie nowe laczki, jeszcze nawet z nieubrudzoną podeszwą. Torba sportowa na plecach ciążyła mu niesamowicie, właściwie wyglądał jakby miał się pod nią złamać, a pod drugim ramieniem trzymał jakąś tubę na rysunki z zawartością nieznaną. Niestety, nie mógł używać zaklęć, więc zmuszony był tachać to wszystko przez pół kraju. Czego nie robi się dla miłości z dzieciństwa. Miał plan wejść normalnie, zapukać czy coś, ale jego uwagę odwróciła para chochlików kornwalijskich, która wystrzeliła zza domu, szarpiąc między sobą barwną, patchworkową poduszkę w iście krysznowe wzorki. To znaczy, to chyba była poduszka, bo teraz była raczej bezkształtną masą waty i frędzli. Nie za bardzo wiedział, jak dostać się do oszklonego, barwnego wejścia - nigdzie nie spostrzegł dzwonka - ale jego wprawione w szukaniu ewentualnych wejść oczy od razu spostrzegły okienko zatrzaskujące się i otwierające na wietrze. Rzucił więc torbę na trawę i podciągnął się na chybotliwym parapecie, zaglądając do środka i rozglądając w poszukiwaniu mieszkanki. Od razu uderzył go zapach aromatu waniliowego, cynamonu i czegoś w stylu olejku eterycznego, ale na tych nigdy się nie znał. Kiedy w końcu zobaczył kobietę, serce mu wysiadło i był pewien, że już nigdy nie zacznie bić, a tak w ogóle to zaraz opuści jego ciało przez gardło. Widział ją na żywo kilka razy, ale nigdy bez gogli na twarzy i śmigającej na miotle 240mph. Może i była w stanie surowym i w trochę zbyt pomarańczowej bluzie, włosach w nieładzie i fasolce o smaku glutów w ręce ale od tamtej pory jest przekonany, że to najpiękniejszy widok, jaki w życiu widział. Tak po prostu. Jak długo budująca się fala uderzyła go też świadomość, że spędzi tutaj parę dobrych dni, z kobietą jakiej zdjęcie trzymał nad łóżkiem, marzył o tym, żeby chociażby na niego spojrzała, fantazjował niezliczoną ilość razy i w tej chwili właśnie to się zaczynało; mokry sen wszystkich szesnastolatków. Casey Little nigdy nie czuł się przytłoczony. Nigdy, aż do tego momentu. Był jednak dzielny i przybrał uśmiech numer 2, wystudiowany i przeznaczony do nonszalanckich pierwszych wrażeń. - Cześć. Nie chcę przekazywać samych złych nowin, ale chyba chochliki właśnie buchnęły ci jakąś poduszkę i lecą ją sprzedać na czarnym rynku. - To było najbardziej caseyowe powitanie, jakie kiedykolwiek miało miejsce. - A tak w ogóle to wcale nie nazywam się Michael Duffy. Wiesz, 'nigdy nie używaj swojego prawdziwego imienia w sowach do nieznajomych' i tak dalej. Jestem Casey, serio. Cassie. Ale zawsze chciałem mieć na nazwisko "Duffy". - Ramiona zaczynały mu się trząść od podtrzymywania się na ramie okna, bo w końcu wspierały jego cały ciężar. - Nadal chcesz mnie wpuścić, czy to kłamstwo zmieniło twój stosunek względem mnie o jakieś 180 stopni. Bo za nic nie wiem, jak dostać się do tej twojej szklarni, jeśli nie za pomocą kamienia, a trochę tu zimno trochę. - Tak zimno, że składnia coś się popsuła. Ramiona mu, delikatnie mówiąc, umierały w agonii, ale nie mógł oderwać wzroku.
Zazwyczaj pochmurniałam i ni śniłam o wyściubianiu nosa poza przytulne ściany, nawet odrapanego domu, gdy za oknami bielał puch, a temperatura była na tyle niska, bym z ust wypuszczała złowrogą parę. Jak to jednak miało się w przypadku ogromnej części społeczeństwa i mi miękło serce, gdy śnieg pojawiał się w okresie świątecznym. Nagle wręcz domagałam się tych opadów, chociaż na wszelki wypadek ustawiałam wszystkie konieczne wyjścia tak, by te efekty atmosferyczne jak najwięcej oglądać zza oszronionego okna, w pobliżu rozpalonego kominka. Mama wcale nie pochwalała pomysłu zaproszenia połowy miasteczka do mojego domu na świętowanie, na szczęście wcale nie przypominałam swojej rodzicielki. Zawsze wydawało mi się, że jak będę dorosła, będę robić co mi się żywnie podoba, w rzeczywistości wyglądało to tak, że nieustannie, jeśli ta dowiedziała się co jest grane, musiałam tłumaczyć czemu robię tak, a nie inaczej. I tyle byłoby z fantazji na temat dorosłej samodzielności, albo trzeba było połowę zachować wyłącznie dla siebie, albo przyjmować dzielnie na klatę wymowne milczenie, srogo karcące w swej ponurej wymowności. Byłam w trakcie rzucania trwałym przylepcem w stronę nieelegancko odchylającej się tapety pod sufitem, gdy czyiś głos, tak bardzo niespodziewany, wyrwał mnie z zamyślenia na temat schematów rozwieszenia migających świecidełek, które to przysłonić miały krzywe sklejenie. Podskoczyłam, zupełnie zaskoczona, rozsypując kilka fasolek po podłodze (całe szczęście, jeśli zaraz miałam mieć wątpliwą przyjemność zakosztowania glutowej) i gwałtownie odwracając się w stronę sprawcy, nadal z wyciągniętą przed siebie różdżką. Szybko dotarły do mnie jego pierwsze słowa, więc nim dokończył, rzuciłam się pędem w stronę okna, w którym tkwił blondynek. Wepchnęłam się w nie z wyciągniętą przed siebie różdżką, chyba cudem mieszcząc się w jego, nie tak szerokich ramach, wraz z Caseyem. Szybko machnęłam różdżką w stronę chochików, które rzeczywiście unosiły się nad ziemią, zawzięcie gryząc jedną z piękniejszych poduszek. - Cholerne padalce!! - Wrzasnęłam miotając w ich kierunku zaklęciem i próbując trafić tak, by uciekły stąd na dobre. Zaklęcie ledwo jednego z nich musnęło, ale ten złowrogo tylko się zaśmiał, wzbijając jeszcze wyżej, aż znikł za domem. Cofnęłam się z powrotem do wnętrza pomieszczenia, dopiero teraz uważnie spoglądając na przybysza, który to się przedstawił. Moja pochmurna mina, spowodowana przepadnięciem bajkowej poduszki, gwałtownie odeszła w niepamięć, kiedy dotarło do mnie, że mój pierwszy gość właśnie stawił się w progach mojego domu, ramie okna, dokładniej. Jakże radośnie uśmiechnęłam się na widok słodkich, blond loczków i jego uroczej, nastoletniej buźki. - To ty! Jak świetnie, że przyjechałeś tak wcześnie - szybko znów się zbliżyłam do framugi okna, tym razem jednak, wcale nie po to, by łapać chochliki, a by w geście, w pełni potwierdzającym ochocze przyjęcie bożonarodzeniowych sierot, złożyć na jego zmarzniętym policzku, rozgrzewającego buziaka. - To całe szczęście, to imię Michael nie jest zbyt ciekawe - szybko skwitowałam, zupełnie nie przejmując się tym, że personalia chłopca, który miał ze mną spędzić parę dni, poznałam dopiero, jak zawisnął na moim parapecie. Otóż święcie wierzyłam, że żaden złodziej, fanatyczny wielbiciel w stylu Misery, czy tam morderca, nie mógłby tak słodko wyglądać! - Ja nie lubię pełnej wersji swojego imienia. Liselotte brzmi jak imię dla starej baby w siwym koku, perłach i wełnianych garsonkach śmierdzących kulkami na mole - szybko dodałam, lekko się krzywiąc i sygnalizując, że ja ostatecznie też nie wygrałam na loterii z tym swoim imieniem. - No tak tak, oczywiście - szybko zostałam przywrócona do rzeczywistości, gdy padło pytanie, czy chcę oby tego chłopca w swoim domu i kiedy ogarnęłam, że biedak tak wisi na tym parapecie, pewnie ledwo tam zachowując równowagę. Szybko wskazałam ręką w kierunku czerwonych drzwi za winklem - Chodź szybko do środka, na zewnątrz jest temperatura, w której nawet smokom odmarzną tyłki. - Odparłam pędem udając się do drzwi i szybko je otwierając, jednocześnie kryjąc się za nimi, co by arktyczne powietrze nie zwaliło mnie z nóg (mimo że miałam grube, kraciaste getry i wielkie, puchate skarpety!). - Tu jest wciąż tak wiele do ogarnięcia. Ale wiesz, mam ciastka, zrobiłam na twój przyjazd, całe szczęście, że jestem beznadziejna w dekorowaniu lukrem, bo gdybym tam zrobiła twoje imię, to teraz musiałabym po okolicy szukać jakiegoś głodnego Michaela - szybko paplałam, gdy tylko chłopak znalazł się przy drzwiach. Jeśli czuł zapach wanilii, to na pewno pochodzący od babeczek, które wczoraj upiekłam - waniliowe, cytrynowe, pomarańczowe i śmietankowe. O, wszystkie żółciutkie!
Cóż, to było bardzo intensywne powitanie. Blondynek był zaklinowany pomiędzy ramą okna, a tak jakoś załamaniem pomiędzy ramieniem, a klatką piersiową Lottie; jednak zanim udało mu się w pełni wchłonąć tę sytuację i spróbować się nią rozkoszować, dawno się już skończyła. Nie kwestionował nawet, dlaczego tamta postanowiła pomiotać sobie zaklęciami przez okno. O chochlikach i poduszkach zapomniał. - Eee. - Stwierdził elokwentnie, zaraz po tych rewelacjach otrzymując jeszcze dwa buziaki w policzki i podziwiając siebie, że jeszcze nie puścił się tego parapetu. - Loretta. Wyobraź sobie, że nazywasz się Loretta. Ja bym się zabił przy narodzinach, jakby mnie tak ochrzcili. To jak imię dla grubej, blond baby, jaka nigdy nie wyszła za mąż. - Grawitacja zapraszała go do siebie, prosto w zamrożony ogródek z niezidentyfikowanymi chwastami przedzierającymi się przez śnieg, ale dzielnie się trzymał, dopóki nie padło zaproszenie. - Dzięki. - I puścił się, opadając z zaskakującą gracją i zastanawiając, czy kiedykolwiek odzyska czucie w rękach. Porwał swoje manaty z ziemi i ruszył w stronę wskazanego mu uprzednio wejścia, zastanawiając się, jak go wcześniej nie spostrzegł. To znaczy, takie wejście było bardzo efektowne i w jego stylu, ale pomimo tego, że nazywał się Casey Little, nadal czasem lubił trochę klasyki. Wskoczył po dwa stopnie na raz i stanął w wejściu, tym razem poprawnie stając w twarz z Lottie. Była wyższa. Nieznacznie, ale była; Cassie nigdy nie uważał się za jakiegoś specjalnie pokaźnego samca, poza tym nadal rósł, ale przynajmniej nie było między nimi pół głowy różnicy czy gorzej - po prostu leciutkie zadarcie podbródka i już mogą patrzeć sobie w oczy. Miała też na mostku nosa ledwo dostrzegalne piegi, znak rozpoznawczy kogoś, kto nie boi się słońca i często leci pod światło. Sam miał takie same, ale jego nie były tak... Piękne? Powinien chyba zacząć pisać wiersze i nosić okulary z ciężką oprawką. W każdym razie, wszedł najszybciej jak się da, rozkoszując ciepłem kolorowego domu. Miał wrażenie, paradoksalne, że jest lato i słońce prześwieca przez niedomykające się okna, ale to prawdopodobnie kwestia wystroju. Upiekła mu ciasteczka. Ciasteczka. Już sam ten fakt sprawił, że najbliższe dwa tygodnie były najlepszym czasem jego życia i w praktyce mógłby już wrócić to zamku mając świadomość, że Lottie Fittleworth upiekła jemu, Caseyowi Little, ciasteczka. Specjalnie dla niego. Ciasteczka. Dla. Caseya. Little. Przypomniał sobie, że w konwersacji wypadałoby mówić. - To ja powinienem przepraszać za kłamstwo w temacie tożsamości i tak dalej. Ale i tak spoko, zmieniłbym wtedy imię, da się zrobić, całe życie z jednym to trochę nudno. Gdzie te ciastka? - Owszem, serduszko zżerało mu uczucie podobne do wyjścia na scenę przed tysiącem widzów, ale robił wszystko, żeby to jakoś zakryć potokiem słów, jakie utopiłyby ewentualne oznaki zdenerwowania. Jego zdaniem, szło bardzo dobrze i gładko. Bo szło, nie? - To jaki teraz mamy plan? Masz tutaj gdzieś w okolicy Tesco? Nie byłem w Tesco od ostatnich wakacji i muszę przyznać, że tęsknię za możliwością ugotowania sobie dwudaniowego obiadu za funta. - Rzucił torbę na krzesło obok siebie, a siebie samego na siedzenie obok, sięgając po jedno z ciasteczek. Żółte. Doprawdy, nie wiedział, czemu wszyscy ludzie na całym świecie uwzięli się na identyfikowanie go z kolorem żółtym. Nawiasem, były paskudne i nie wyglądały jak ciastka, tylko jak wesoła kupka lukru, ale nadal uważał, że to najpiękniejsza rzecz jaką ktokolwiek kiedykolwiek dla niego zrobił. - Wciąż nie wierzę, że tu jestem. - Wyznał z rozbrajającą szczególnością, przez cały ten czas nie odrywając wzroku od panny Fittleworth, stojącej w przejściu. - Dyrektor jest przekonany, że jestem u babci i karmię owce. W razie sowy albo pracownika szkoły sprawdzającej moją obecność, Aoife ma powiedzieć im, że zabalowałem i śpię gdzieś pod pubem. Albo, że wyruszyłem na tygodniową pielgrzymkę w poszukiwaniu siebie. Albo coś. Zostawiłem jej listę dokładnie 27 wymówek na tę okazję. Ale i tak wciąż nie wierzę, że tu jestem.
Zniesmaczony grymas bardzo szybko wykwitł na mej twarzy, gdy wyobraziłam sobie posługiwanie się imieniem Loretta. Zupełnie kojarzyło mi się z grubymi, okropnymi amerykańskimi babami, które w istocie, zostają starymi pannami, ale nie takimi dystyngowanymi, otaczającymi się kociakami, w typie starej profesor McGonagall. Tylko tymi wielkimi, które obżerają się słodyczami i jeżdżą do sklepu za rogiem, uginającym się pod nimi, samochodem. - Musiałabym wtedy kupić równie brzydką wielką miotłę, która byłaby odpowiednikiem starego, brązowego samochodu, albo tego takiego wózka którymi jeżdżą grubi amerykanie - zauważyłam szybko, całkiem zagłębiając się w tej absurdalnej wymianie zdań na temat mojego potencjalnego, źle dobranego imienia, które to nieszczęśliwie mogłam otrzymać od rodziców. Tak, Casey był ode mnie niższy, jak całkiem spora część tego społeczeństwa, a dokładniej praktycznie każda kobieta i niektórzy mężczyźni. W ogóle wyglądał bardzo drobiniutko, co na pewno uczyniłoby z niego niezłego szukającego. Bogu dzięki, że jeszcze nie pisał tych wierszy i nie nosił okularów w ciężkich oprawkach, bo wówczas, biorąc pod uwagę moje absurdalne uwielbienie do okularników, zupełnie już musiałabym mieć go za najbardziej czarującą istotę na tym świecie. - Grasz jako szukający? - Zapytałam w przelocie, zamykając za nim drzwi, wcale nie na sto spustów, bo niewiele później spodziewałam się napływu kolejnych gości. Biorąc pod uwagę fakt, iż zawodnikami quidditcha się interesował, założyłam, że musi też grać w szkolnej drużynie. Co w sumie nie było najmądrzejsze na świecie, bo fakt, że jako szesnastolatka pisałam listy do czarodziejskiego wokalisty, Emanuela Guildera, nie znaczył jeszcze, że miałam jakiekolwiek wokalne plany. Aż mimowolnie zaczęłam zamiast kolędy nucić stare, dobre Heroes. Zaśmiałam się wesoło na jego pomysł zmiany imienia, który osobiście też bym przemyślała, gdybym już była tą nieszczęsną Lorettą, w chwili gdy właśnie go wymijałam, maszerując w stronę kuchennego stołu. Na środku stała finezyjna taca ze srebrnymi, chochlikowymi rękoma podtrzymującymi rzeźbione podstawki na babeczki, które magicznie ożywały, gdy niepowołana osoba próbowała zdjąć ciastko. Teoretycznie. Jako jednak, że kupiłam ten przedmiot w starym antykwariacie, płacąc podejrzanie mało galeonów, regularnie nawalał, łapiąc za palce kogo popadnie. - Uważaj na nie, bo szczypią, kupiłam je na podejrzanej wyprzedaży - powiedziałam wskazując na tacę z ciastkami, a sama przechodząc szybko po stopniach do kuchennych blatów, gdzie odstawiłam niedojedzone fasolki wszystkich smaków, pozwalając sporej ich części wytoczyć się na szafkę ubrudzoną w mące. Machnęłam zaklęciem zwiększając ogień pod bulgocącym kociołkiem, dorzucając tam garść jakichś tajemniczych ziół, które podczas zrywania dziwnie zawyły. - Bogowie, ile bym dała za zakupy w zwykłym Tesco z koszykami, które sama popycham, a nie które dostają nóg i próbują uciekać - marudziłam, przypominając sobie swoją ostatnią średnio udaną wyprawę do pobliskiego warzywniaka, gdzie musiałam biegać za ziemniakami. - A nie, wczoraj pożyczyłam skrzata od sąsiadki, który mi wszystko kupił - powiedziałam podpierając się łokciami na ściance działowej i spoglądając z góry na uroczego blond chłopaczka. Nie co dzień zapraszałam różnych ludzi, ale muszę przyznać, że sprawiało mi to sporą frajdę, nie znosiłam, gdy dom był pusty, a odkąd mój poprzedni superpoważny związek rozpadł się w cholerę, zostało mi ciche mieszkanie. No inne, bo wtedy Dolinę jeszcze pożerały akromantule. Może powinnam kupić psidwaka? Albo skrzata? Chociaż mama mi powtarzała, że jak zobaczy te stworzenie u mnie, to osobiście zaciągnie je i odda do sklepu, bo jak mawiała, to poważna ujma na honorze kobiety, żeby sama nie potrafiła zająć się domem, tylko szukać pomocy u jakichś małych niewolników. No bez przesady! - Hm mam tylko nadzieję, że nie zacznie na raz wymieniać tych dwudziestu siedmiu wymówek - dodałam niezupełnie poważnym tonem. Chociaż na pewno powinnam była przejąć się trochę bardziej wizją przedstawiciela ministerstwa magii na progu mojego domu, oskarżającego mnie o porwanie biednego, nieletniego ucznia. Moja bulgocząca w tle zupa przypomniała mi, że w takiej sytuacji na pewno udałoby mi się udobruchać nawet najbardziej marudnego urzędasa, zapraszając go na bogatą wyżerkę. Oderwałam się od blatu, szybko zbiegając z trzech stopni i stając naprzeciw Caseya. Położyłam mu ręce na ramionach, jak trener mi, gdy chciał przekazać jakąś super ważną taktykę. - Mam dla Ciebie zadanie. Musisz zrobić dwie rzeczy. Ozdobić tamtą choinkę - szybko wskazałam palcem na drzewko, które stało w salonie, a które przy odrobinie wychylenia było widać zza winkla, to też trochę pociągnęłam blondynka, by podążył za moim wzrokiem, po chwili wracając do poprzedniej pozycji. - I pilnować, żeby ta zupa nie zalała całej kuchni. To super ważne. Bo ja, jak widzisz, wyglądam tragicznie. A tu zaraz będą jacyś gracze Quidditcha, którzy jeszcze pomyślą, że jestem tylko swoją kucharką. Obiecuję, że nie szykuje się stu godzin i mam już wybraną sukienkę. - Patrząc w szare oczy Caseya, przyłożyłam rękę do serca, by złożyć przysięgę, niczym słowo harcerza. Nim jednak ten powiedział cokolwiek, na przykład zaprotestował, albo powiedział, że nie potrafi gotować, albo ubierać choinki, ja już byłam na górnym piętrze, przekopując garderobę w poszukiwaniu dodatków do sukienki, którą kupiłam parę dni wcześniej, a która to dumnie leżała rzucona na łóżko i czekająca na swoją kolej. Musiałam trochę się ogarnąć. Rozczesać pofalowane włosy, pociągnąć elegancki makijaż, czy przede wszystkim ubrać to, co sobie przygotowałam. Nie zajęło mi sto lat, ledwie półgodziny!
Schodząc po schodach do salonu, rzucałam zaklęcia na jemiołę, ozdobne gwiazdki, czy błyszczące świecidełka (działające niby na prąd, ale potraktowane zaklęciem tak, by działały i bez niego!), wszystko umieszczając na właściwym miejscu. Na końcu jeszcze wylewitowałam za uchylone okno kilka fasolek wszystkich smaków, które od wtargnięcia Caseya leżały na ziemi. Przypominając sobie o moim gościu, szybko podbiegłam w jego kierunku, z przedpokoju zgarniając parę srebrnych butów na stosunkowo niskim obcasie. Teraz byłam już gotowa i wystrojona w świąteczno-noworoczną sukienkę, jakby gwieździstą, mieniącą się w odbijanym świetle. - Niby robię wszystko na raz, a jakimś cudem wciąż brakuje mi czasu, żeby z wszystkim zdążyć, nie chciałam cię tak z tym zostawiać - mówiłam szybko, łapiąc co było pod ręką, a wciąż znajdowało się w niewłaściwym miejscu. Potem tylko machnęłam różdżką w stronę świec, które kryły się na wszystkich możliwych szafeczkach. Usiadłam na krześle spoglądając na mojego dzisiejszego towarzysza przygotowań, czekając by dowiedzieć się, jak jemu poszło. Z gramofonów już leciało Last Christmas w wykonaniu Szalonych Znikaczy. Praktycznie było idealnie. Mogłam złapać oddech. Goście, przybywajcie!
Dostała od Lottie zaproszenie i czuła się jednocześnie zdenerwowana i podekscytowana. To było jej pierwsze nieoficjalne spotkanie z członkami drużyny. Dotychczas mieli tylko okazję do wspólnego treningu, gdzie mieli szansę jedynie wymienić się uprzejmościami i przedstawić się sobie. Nie wiedziała, czego się może spodziewać i jak się ubrać. W jej szafie nie było zbyt wiele ubrań, ale mimo tego spędziła trochę czasu, zanim zdecydowała się na niezbyt klasyczną, choć też nieprzesadnie szaloną kreację. Przeklęła ją niedługo po wyjściu z domu, kiedy pierwszy powiew wiatru przedarł się przez cienki materiał i musnął ją po nogach. Odległość, jaka dzieliła jej nowy domek od lokum Fittleworth nie była ogromna, więc nie zdążyła zanadto zmarznąć. O pół kroku wyprzedzał ją sporych rozmiarów garnek wypełniony tradycyjnym barszczem z kołdunami, które umiała robić perfekcyjnie - zaczarowała go w taki sposób, żeby stabilnie lewitował, dzięki czemu nie ryzykowała, że niechcący wyleje jego zawartość. Miała też zabrać draniki ze śmietaną, ale uznała, że pewnie potrawy z ziemniaków nie przypadną do gustu zachodnim gościom. Domek Lotty wyglądał ślicznie. Lubiła takie klimatyczne miejsca - od razu czuło się tutaj charyzmę i nieco niepokorny charakter jego właścicielki. Uśmiech szybko wstąpił na jej twarz. Zbliżyła się tanecznym krokiem do drzwi i zapukała delikatnie. Zastanawiała się, czy ludzie zaczęli już się zbierać. Sveta nie miała w zwyczaju się spóźniać, więc zorganizowała się dużo wcześniej, ale przywykła do tego, że to raczej rzadko spotykana umiejętność wśród jej rówieśników i rówieśniczek. Obawiała się też, że średnia wieku towarzystwa będzie dużo wyższa i nie będą chcieli z nią rozmawiać. Jeszcze nie docierało do niej, że stała się członkiem znanej drużyny Quidditcha - musiała się z tym oswoić.
Kompletnie nie miałem co robić w wigilię, bo moja prawdziwa wigilia, z mamą zaczyna się dopiero na początku stycznia, jak przystoi na pobożnego prawosławnego. Którym jest z pewnością moja matka. Dlatego, kiedy tylko wróciłem do zdrowia po traumatycznych przeżyciach na festynie, od razu postanowiłem, że pójdę do Lottie na jej kolację, o której trąbiła w całej okolicy, rozwieszając jakieś śmieszne plakaty. Mieszkasz niedaleko mnie, więc nawet nie chce mi się teleportować, tylko idę sobie na piechotę pod Twój dom. To okazało się być poważnym błędem, bo już po paru krokach orientuję się, że moja poduszka idzie cały czas za mną. Odsyłam ją do domu zaklęciem, głaszcze ją, żeby mnie zostawiła, ale ta wali w okna i słyszę ją kilka dobrych metrów od mieszkania. Sam nie wiem jakim cudem, ale w końcu idę do Ciebie z tą cholerną poduszką obok nogi, która idzie jak pies, bo tak naprawdę myśli, że jest psem. Moja magia jest czasem nieokiełznana. Pukam delikatnie do drzwi i kiedy mi otwierasz nawet na Ciebie nie patrzę. Jestem zajęty swoimi dwiema potrawami, które lewituję ostrożnie. To tradycyjne potrawy wigilijne na Ukrainie. Oczywiście zrobione i wysłane przez moją matkę, bo sam nic nie umiem. To kutia, czyli gotowana pszenica z najróżniejszymi dodatkami, takimi jak migdały, miód, rodzynki, mak i inne tego typu rzeczy, na słodko. Oraz kompot z suszonych owoców. Moim zdaniem jest paskudny i z przyjemnością się go pozbędę. - Lottie prowadź mnie do kuchni, bo zaraz to opuszczę - mówię przekraczając ostrożnie próg. Niezdarnie docieram tam gdzie trzeba i ostrożnie odstawiam zaklęciem wszystko co trzeba. - Musisz spróbować kompotu mojej mamy - dodaję po zakończeniu operacji. Moja poduszka otrzepuje się jak pies obok mnie. Dopiero teraz ściągam z siebie czapkę i patrzę na gospodynię tego przedsięwzięcia. - Och, teraz rozumiem - mówię dość głupio na początek. Teraz już zupełnie nie wyglądasz jak te wielkie babsko z festynu. Myślałem, że jesteś znacznie szersza i w ogóle nie tak... zgrabna. Jednak teraz rozumiem Charlesa i mu całkiem zazdroszczę. - Wyglądasz świetnie - stwierdzam bardzo szczerze i ściągam z siebie żółtą kurtkę. Ja też wyglądam obłędnie (oczywiście mam czerwone trampki, nie lakierki) Nie wiem sam skąd mam takie jednorazowe garnitury. Moje różowe włosy upięte są w kok na czubku głowy, a po mojej odkrytej szyi i rękach latają czasem zawodnicy. Kiedy idziemy do salonu widzę, że zaraz przejdziemy pod jemiołą. Miałem więc świetny pretekst, żeby dać Ci jakiegoś niezobowiązującego buziaka i już chce rzucić jakimś świetnym żartem, kiedy roślina zaczyna krzyczeć jaka szalona, jak tylko pod nią się znajdujemy. CAŁOWAĆ SIĘ, ALARM, CAŁOWAĆ SIĘ. Krzyk niesie się po całym domu i zatykam uszy automatycznie. - Co to jest? - próbuję to przekrzyczeć, ale ta dalej drze się w jak szalona. Dlatego, uwaga, staję lekko na palcach i daję Ci delikatnego całusa w usta. No cóż to było dość żenujące, mogłem chociaż siedzieć, żeby różnica wzrostu nie była tak widoczna. Przynajmniej jemioła przestaje krzyczeć, a ja gapię się na Ciebie z dołu, milcząc lekko zażenowany. Ładnie pachniesz. - Dobrze, że nie musiałaś kucać - żartuję w końcu i unoszę do góry brwi, po czym parskam śmiechem i zaczynam śmiać się i śmiać z tej całej sytuacji. Moja poduszka liże Cię po nodze, chociaż nie ma języka, ani głowy. Ale próbuje lizać. Pewnie idziesz po resztę gości, czy coś, a ja ewakuuję się do salonu, w którym widzę dobrze znaną mi dziewczynę. Opieram się o ścianę i obserwuję ją przez kilka chwil, dopóki mnie nie widzi. Jest chuda jak ja. Tak wiotka jak ja i ma włosy takie, jakie miałbym bez różowej farby. Jeśli zaczniemy coś mówić będzie to taki sam, śpiewny akcent, ale na tym kończą się nasze podobieństwa. Ona wydaje się łagodna, niemalże dystyngowana, spokojna, ale równocześnie bardziej pewna siebie niż kiedy ostatnią ją widziałem. Jestem przy niej jeszcze bardziej krzykliwy niż zwykle, swoim niepoważnym, kolorowym strojem. Kiedy nasze spojrzenia się spotykają uśmiecham się do Ciebie delikatnie. - Cześć Svetlana - mówię po rosyjsku, wciąż patrząc pogodnie w Twoją stronę.
Święta zbliżały się wielkimi krokami. Z tego powodu Dixie już od dwóch tygodni zastanawiała się gdzie spędzi ten magiczny czas. Gdzieś we wnętrzu czuła, że powinna jechać do domu, spotkać się z rodzicami. Nie widziała ich w końcu już od dobrego roku... lub może nawet więcej. Nie wiadomo, już straciła rachubę czasu. Jednak wcale nie uśmiechało jej się spędzać czas ze swoim naćpanym ojcem i matką, która będzie próbowała udawać, że wszystko jest w porządku. Dużo bardziej koszącą opcją wydawało się uprzejme zaproszenie ze strony Lottie. Wysłała, więc do matki list z przeprosinami i wyjaśnieniem, że nie da rady przyjechać ze względu na sporą ilość treningów. Dość naciągana, lecz w sumie z ziarnem prawdy. Ostatnią godzinę spędziła na przygotowaniach, żeby wyglądać jak najlepiej. Założyła krótką czarną sukienkę, sięgającą jej trochę przed kolano i zrobiła makijaż. Zaklęciem odmalowała swoje różowe włosy, żeby pozbyć się odrostów. Maszerowała, więc teraz dziarsko przez Dolinę Godryka mijając kolejne domy. Nie miała specjalnie daleko, ale i tak zdążyła zmarznąć, przez ten kawałek. Zaraz z przekroczeniem progu swojego domu dostała gęsiej skórki na nogach, osłoniętych tylko lekkim materiałem rajstop. Przez cały czas uśmiech nie schodził jej z twarzy. W końcu z godnie z plakatami porozwieszanymi na każdym metrze kwadratowym Doliny zapowiadał się naprawdę miły wieczór. Spodziewała się, że raczej nie spotka tam nikogo ze swojej drużyny, bo z tego co rozmawiała z nimi na treningach, każdy miał inne plany. Mimo wszystko zawsze jest miło poznać innych mieszkańców Doliny Godryka. Gdy stanęła pod drzwiami, wygładziła sukienkę i zastukała w drzwi. Lottie otworzyła jej, a Dixie momentalnie wskoczyła do środka, by się ogrzać. Wcisnęła jej makowiec, który trzymała w ręku i skrzynkę miodu pitnego. Powiesiła płaszcz i uściskała gospodynię. Poświęciła cały wczorajszy wieczór na pieczenie idealnego ciasta. Pierwsze całkiem jej się rozkleiło, a drugie w jej mniemaniu było za mało... makowe. Jakkolwiek to brzmiało. Ale trzecie było już idealne i Dixie była z niego autentycznie dumna. - Dzięki za zaproszenie – powiedziała z uśmiechem. - To miód z drużynowej rozlewni – wskazała palcem na skrzynkę, którą przyniosła. Jej drużynę była znana z bardzo dobrych wysokoprocentowych trunków, których Dixie nie omieszkała przynieść. Rozstała się z Lotką, która pewnie poszła do kuchni i skierowała się do salonu. Po drodze minęła ją biegnąca poduszka, za którą podążała wzrokiem dopóki ta nie zniknęła gdzieś w kolejnym pokoju. Nie miała jednak zamiaru dociekać co robi ten dziwnie zachowujący się przedmiot. Myślała, że zobaczy tam więcej osób, ale najwidoczniej większość jeszcze nie dotarła. Na widok Kostji, ubranego w elegancki garnituru momentalnie parsknęła śmiechu i nie mogła się powstrzymać przez dłuższą chwilę. - Hej Kostja – powiedziała z szerokim uśmiechem. - Cudowny garnitur – z całych sił starała się ukryć sarkazm w głosie i zabrzmieć prawdziwie, lecz wyszło jej to dość nieudolnie. Trochę dalej w głębi salonu stała znana jej młodsza dziewczyna, który według Dixie miała odrobinę zagubioną i niepewną minę. Czy to jest wigilia zawodników Quidditcha? Podeszła do Svetlany i wyciągnęła uprzejmie rękę. - Cześć.
Pierwsza, oczywiście zaraz po Caseyu, była Svetlana. Mocno wyściskałam ją jeszcze w progu, zaraz po tym, jak usłyszałam jej pukanie. Szybko przejęłam od niej lewitujący garnek, rzucając okiem jeszcze na jej imponujący strój. - Chryste Svetlana, wyglądasz obłędnie, ale wróżę Ci zapalenie płuc, nie wiem czy mam w domu wystarczająco ciepło na tą kreację - powiedziałam realnie zmartwiona, czym prędzej wpuszczając ją do swego domu. I wcale nie przesadzałam martwiąc się o tą temperaturę, bowiem moje okna, wyjątkowo złośliwe, lubiły się regularnie otwierać i wpuszczać podmuch lodowatego powietrza, co bym czasem nie zapomniała, jaką porę roku mamy. - A i dzięki wielkie za tą zupę, ja zrobiłam kilka rodzajów ciastek, ale nie sądzę, żeby nadawały się na główne danie - mówiłam przechodząc do kuchni i stawiając garnek na środku stołu. Wówczas przypomniałam sobie, że mamy tak naprawdę mało miejsc do siedzenia, to też rzuciłam na meble szybkie engorgio, powiększając blat, a potem powielając krzesła (chociaż te na szybko stworzone wyglądały wyjątkowo mało stabilnie, to też uznałam, że zajmę je sama, albo przydzielę tym niepożądanym gościom). Drugi był Kostja i jego poduszka. Dobrą chwilę bardziej niż gościem, zaoferowana byłam jego niezwykłym przedmiotem, który skakał mi po nodze lub łasił się do niej. Kucnęłam by grzecznie go pogłaskać, a poduszka tylko przewróciła się na plecy, sugerując, że to po brzuchu mam ją miziać. Wtedy też dotarł do mnie twój głos, o ciężkości wazy. To też szybko się zerwałam na nogi, biegnąc w stronę kuchni. - Chodź chodź, już jest miejsce na wazę, Svet przyniosła też jakieś wschodnie jedzenie, ja mam tylko ciastka, ale może ktoś przyniesie jeszcze indyka - przerywałam, odwracając się w twoją stronę. - Wow, ale super garnitur! Chciałam się przebrać za śnieżynkę, ale znalazłam tylko taki zestaw w wersji mocno sypialnianej ze śnieżynkowym stanikiem. Rozsądek podpowiadał mi, że to nie na to święto - mówię niby to poważnie, chociaż tego zestawu wcale nie zakupiłam (nie, żeby w moim życiu była taka posucha, że obecnie mogłabym co najwyżej ów fikuśny komplecik potraktować jako średnio wygodną piżamę). Gdy wspomniałeś o kompocie, ochoczo kiwając głową. Byłam bowiem przekonana, że kompot powinien smakować wspaniale. To też szybko zgarnęłam szklankę i chochelkę, którą to sobie nieco nalałam. Nim powiedziałeś, jak to fenomenalnie wyglądam, ja w ustach miałam haust niezbyt fenomenalnego kompotu. Utknęłam między twoim komplementem, a gorączkowym zastanawianiem się, jak pozbyć się tego napoju, który walecznie atakował moje kubki smakowe, wywołując poczucie, że piję coś pokroju eliksiru wielosookowego. Z przerażeniem, że jeśli to teraz wypluję (szczególnie pod twoje nogi), przestaniesz tak obrzucać mnie miłymi słówkami, dzielnie przełknęłam piekielny łyk, najgorszego kompotu świata. A nawet się uśmiechnęłam. Choć uśmiech ten na pewno wyglądał, jak ostatni grymas na twarzy umierającego. - O. Co za kompot - mówię niby to zaskoczona jego niezwykłym (a nie okropnym) smakiem. A potem przypomniałam sobie, że mówiłeś jak to ładnie dziś się prezentuję, więc macham ręką gdzieś na wysokości swojej twarzy i włosów. - A to tylko makijaż - niby lekceważę, chociaż w duchu cieszę się jak dziecko, że mnie tu gracz quidditcha komplementuje, więc po chwili ładnie dziękuję. Szybko ów gracz przeszedł do działania, niby to na niepozorną jemiołę, wszystko zrzucając. Choć ta rzeczywiście okropnie zawodziła. Nie mogę zaprzeczyć, starałam się z zażenowaniem ją zagłuszyć (bo trochę za dużo tych nieszczęść na raz), coraz głośniej śpiewając Do szopy hipogryfy. Na nic się to jednak zdało, bo ta rozdarła się na amen, zaś Kostja mądrze uznał, że wyjście z tej sytuacji jest jedno! Nawet nie odpowiedziałam, czym przeklęta jemioła jest, nim Ukrainiec już mnie całował (dobra, dał tylko buziaka, dość szybkiego i przelotnego, ale to też się liczy), a ja na dobre zapomniałam o smaku kompotu, zastępując go słodkimi ustami chłopaczka. Jaki ładny początek świąt! - Gdybym wiedziała, że tak to działa, to bym więcej chłopców zaprosiła - rzucam jakoś automatycznie, oszołomiona, w ogóle się nad tym nie zastanawiając. A potem już tylko chichoczę z tego, że rzeczywiście trochę ugięłam kolanka, gdy ty stałeś na palcach, żeby do mnie dosięgnąć i z tego, że twoja poduszka bawi się tu w jakieś 101 dalmatyńczyków, zaś my się wymieniamy buziakami po dosłownie kilku zdaniach. Dixie uściskałam szczególnie mocno za to, że przyniosła trochę miodu pitnego, bo ten trunek byłby w stanie skłonić mnie do zmiany reprezentacji w jakiej grałam. - Wiedziałaś czegoś mi trzeba. Chodź do środka i nie omijaj żadnych jemioł, pod nimi zapoznania wychodzą wyjątkowo intensywnie - mówię do niej, dalej dość rozbawiona sytuacją, która jeszcze chwilę temu miała tu miejsce. A potem przenoszę do kuchni ciasto od niej, szybko wyciągając kieliszki dla gości i nalewając bogato miodu pitnego o mocnym, alkoholowym posmaku, zachęcając wszystkich żeby się częstowali. No to, wesołych świąt!
Lotka nie musiała się tak martwić o to, czy dziewczynie będzie zimno, bo przecież pochodziła ona z chłodniejszych regionów, a i ogrzewania nigdy w domu nie uświadczyła. Swoją nową chatkę przeklinała po stokroć za magiczne ogrzewanie, któe non stop się psuło i powodowało skoki temperatur, przy których nie dało się spać, a nawet w samej bieliźnie nie czuła się komfortowo. Większość okien miała więc otwartą przez lwią część dnia i nocy, żeby zapewnić sobie godziwe warunki do spania. No a usterką mógłby się ktoś zająć - cóż... Może znajdzie się ktoś chętny pośród wigilijnych gości? - Dzięki Lottie! I jeszcze raz dziękuję za zaproszenie. - Odwzajemniła uścisk możliwie najserdeczniej, jak potrafiła i uśmiechnęła się od razu szeroko. Wybrała miejsce w salonie przy stole i postanowiła nie plątać się pod nogami, żeby nie dokładać niepotrzebnie do tego chaosu cegiełki. Atmosfera była wspaniała, a samo mieszkanie przygotowane najlepiej na świecie! Nie obchodziła świąt, ze względu na to, że była prawosławna, ale musiała przyznać, że była to całkiem piękna i bardzo przyjemna tradycja. Zwłaszcza pod kątem jedzenia... Na swoje szczęście krukonka uniknęła przechodzenia pod jemiołą po tym, jak usłyszała jej zawodzenie. Stwierdziła, że może i jest bardziej wyluzowana, niż kiedyś, ale chyba jeszcze nie na tyle odważna, żeby wytrzymać taki atak. Zwłaszcza ze strony kogoś nieznanego, chociaż...
Przyglądam się uważnie chłopakowi i mrużę oczy, by po chwili otworzyć je szeroko ze zdumieniem. - Ty... Ty... - Momentalnie się gubię, urywam, zanim słowa wypłyną z moich rozchylonych delikatnie ust. Przecież mogłam się domyślić, że zostałeś zaproszony, a jednak moje myśli nie akceptowały tego faktu, dopóki nie pojawiłeś się tu materialnie. Tak samo wyzywający, buntowniczy i z tym samym uśmiechem, który posłałeś mi wtedy na boisku. Widzę chyba błysk w Twoich oczach, nie czujesz, się tak zmieszany jak ja, jesteś pewny siebie - zawsze byłeś. Widać to nawet po Twoim stroju. - Co Ty na siebie włożyłeś? - Tylko tyle udało mi się powiedzieć, po dłuższej chwili milczenia. Zaśmiałam się delikatnie. Rosyjski brzmiał tutaj tak nienaturalnie, a jednak tak miło było choć na chwilę przywołać wspomnienie domu. Podeszłam do Ciebie i nachyliłam, by uścisnąć Cię serdecznie. - Nic się nie zmieniłeś. - Pokręciłam głową, niby z dezaprobatą, ale widać było radość odbijającą się w moim spojrzeniu. Radość wymieszana z odrobiną niepewności. Teraz, kiedy stałam bliżej, dostrzegłam w końcu tatuaże, które najwidoczniej buntowały się z powodu tego, że zostały tak bezpardonowo przykryte pstrokatym gariturem, więc zaczęły kotłować się gdzieś w okolicach mankietów i kołnierzyka. Przez moment nawet miałam ochotę wyciągnąć dłoń i ich dotnąć, ale w porę się powstrzymałam. Wtem, zanim zdążyłam się jeszcze bardziej pogrążyć, pojawiłaś się na horyzoncie Ty. Odwróciłam w Twoją stronę wzrok i spłonęłam rumieńcem. Znałam Cię doskonale, chociaż nigdy nie miałam okazji spotkać Cię osobiście. - Cześć, jestem Sveta. - Dygnęłam delikatnie. Mogłabym udawać, że Cię nie znam, nie kojarzę, ale cholera... wiesz, że byłoby to kłamstwo, prawda? Zbyt wiele razy widziałam Cię na plakatach i czytałam o Tobie w gazetach Dixie.
Stoimy w kuchni z Lotką, a wyobraźnia płata mi figle, natychmiast ubierając Cię w kreację o której mówisz. Pewnie dlatego kiwam głową z uznaniem na Twoje słowa. Święcie wierzę, że posiadasz taki komplecik, więc nie łam mi serca, mówiąc, że to żarty. - Mam nadzieję, że kiedyś mi go pokażesz - mówię poważnym tonem, specjalnie taksując Cię wzrokiem od stóp do głów. Chciałbym Cię w końcu speszyć, bo wydaje się, że nie znasz takiego słowa. - Mhm, makijaż - mruczę jeszcze zerkając na Twoje nogi. Z uniesionymi brwiami patrzę jak pijesz ten paskudny kompot i staram się powstrzymać od szerszego uśmiechu. Z uprzejmym zainteresowaniem zerkam w Twoją stronę, prawiąc Ci komplementy, nie pozwalając Ci przez to nigdzie wypluć tego okropnego napoju. Najdziwniejsze jest, że niektórym on naprawdę smakuje. - Z suszu - mówię dalej poważnym tonem i wyciągam różdżkę, macham nią zgrabnie i jedna z szafek otwiera się, a do mojej ręki trafia pusta szklanka. - Naleję Ci trochę - kontynuuję swój świetny żart i faktycznie wciskam Ci w rękę mnóstwo Twojego nowego ulubionego kompotu. A po chwili już całujemy się namiętnie (no dobra, tak naprawdę to niezbyt), oczywiście tylko po to, żeby zagłuszyć jemiołę. W tym momencie powinien wpaść Charles, oburzony, że całuję jego eks, ale na szczęście tak się nie dzieje, a na Twoje słowa uśmiecham się szeroko zanim zaczynam śmiać się razem z Tobą. Kręcę tylko głową, dalej się podśmiewając z sytuacji idę w stronę salonu. Ty już biegniesz witać Dixie, a ja patrzę na Svietę, która rozgościła się u Ciebie. Czekam sobie spokojnie aż wyjdziesz z szoku. I faktycznie z tym samym uśmiechem, który zobaczyłaś tak dawno temu i tą samą pewnością siebie co zawsze. Wtedy byłaś tym niesamowicie zafascynowana. Może już się z tego wyleczyłaś, a może nie, nie mi to oceniać i pewnie tego nie będę sprawdzał. A przynajmniej w tej chwili nie mam takich planów. Obejmuję Cię. Zapomniałem już jaki masz przyjemny i znany zapach. I jaka jesteś wielka. Otaczają mnie niesamowicie wysokie, długonogie blondynki nie mam żadnej męskiej konkurencji. Podoba mi się całkiem taka impreza. - Na pewno nie urosłem - mówię jeszcze w naszym ojczystym języku, nie widzę, że powstrzymujesz się od dotknięcia moich tatuaży, bo teraz z kolei Dixie śmieje się z mojego garnituru. Ona też jest ode mnie wyższa dobre pięć centymetrów, o co chodzi z tymi zawodniczkami Quidditcha? Dobrze, że mam wysoko upięty kok, to dodaje mi te kilka centymetrów. - Przestańcie dziewczyny, dobrze wiem, że szalenie wam się podobam w tym garniturze i jestem najlepiej ubranym mężczyzną na imprezie - mówię, bo póki co wydaje mi się, że jestem jedynym facetem w tym gronie. - Pani Gospodyni, gdzie masz alkohol to poczęstuje gości, w końcu to takie męskie obowiązki, a wy jesteście takie drobne i bezbronne. Żartuję oczywiście, w końcu wszystkie jesteście wielkie i zabójcze na miotłach. Moja poduszka podbiega do mnie i łasi się do nogi, a ja biorę ją na ręce, żeby trochę się uspokoiła. Wyjmuję różdżkę i czujnie rozglądam się w poszukiwaniu alkoholu, kiedy poduszka próbuje mnie lizać po twarzy.
Drużyna Os z Wimbourne była zdecydowanie najlepszą drużyna pod słońcem. I nawet nie mam na myśli tutaj świetnych zawodników (choć to oczywiście też), lecz prywatną rozlewnie miodu jaką posiadała. W końcu czy ktoś nie chciałby mieć prawie nieograniczonego dopływu najlepszego alkoholu? Dixie więc korzystała z tego przywileju radośnie rozdając go znajomym przy każdej możliwej okazji. Uśmiechnęła się do Lotki słysząc jej komentarz o jemiołach. Nie odpowiedziała jednak, tylko lekko kiwnęła głową, kodując w głowie, żeby uważać, pod czym staje. Dla pewności jeszcze rozejrzała się, spoglądając lekko do góry. Dostrzegła niedaleko siebie zwisającą roślinkę. Gdy szła do salonu, delikatnie ominęła jemiołę. Nawet jeśli reagowała tylko, gdy stanie pod nią dwoje ludzi wolała nie ryzykować. Weszła do salonu i zobaczyła pozostałych dwoje gości dość blisko siebie. Jej śmiech chyba wyrwał ich z zamyślenia, bo oboje jednocześnie się na nią spojrzeli. Dixie chciała podejść i się przywitać, lecz poczuła, że oboje przyglądają jej się trochę dziwnie. - Dixie. Miło poznać – przywitała się i zrobiła krok, gdy Sveta jakby... dygnęła? Dixie stanęła w pół kroku zbita z tropu, tym delikatnym ruchem. Dziewczyna nigdy nie cierpiała na brak pewności siebie i zazwyczaj z łatwością dawała sobie radę z różnymi reakcjami na jej widok. Już dobre parę lat była w drużynie i zdążyła się przyzwyczaić się do popularności jaka jej towarzyszyła. Jednak nie spodziewała się, żeby ktoś – zwłaszcza inny zawodnik – była przez nią zakłopotany. Szybko się zreflektowała, udając, że poprawia sobie rajstopy, mając nadzieje, że nie zauważą jej chwilowego zawahania. - Rozgryzłeś mnie – powiedziała do Kostji i podeszła do nich, cały czas nie mogąc oderwać wzroku od jego kiczowatego garnituru. Normalnie była wysoka, a dzisiaj dodatkowo miała na sobie buty na obcasie dodającym jej parę centymetrów. Rzadko kiedy nosiła takie obuwie, bo było po prostu okropnie niewygodne i nie do końca potrafiła w nich chodzić. Była jednak dzisiaj wyjątkowa okazja, więc zmusiła się do założenia ich. Kostja nie musiał długo czekać na alkohol, bo przyszła Lotka i poczęstowała wszystkich miodem. Wzięła kieliszek i upiła mały łyk, rozkoszując się jego cierpkim i słodkim smakiem. Podeszła i przyjrzała się poduszce, którą wcześniej mijała w korytarzu. Wyciągnęła rękę, żeby jej dotknąć, a ona momentalnie zaczęła się rzucać i wyrywać z rąk Kostji. Cofnęła się o krok lekko, spoglądając na poduszkę, lekko mrużąc oczy. - Chyba mnie nie lubi – stwierdziła i lekko się skrzywiła.
Śmieję się w głos - nawet mój śmiech ma teraz rosyjski akcent! To cudowne, że mogę sobie na to pozwolić. - Istotnie Kostja, wciąż jesteś niższy. Ciekawe, czy wciąż jesteś też lepszy. - Rzucam Ci wyzwanie, figlarny błysk zapala się w moich oczach. Wtedy byłeś górą, ale teraz... Trochę żałuję, że nie grasz na innej pozycji, niż szukający. Gdybyś był chociaż ścigającym, moglibyśmy się zmierzyć na boisku. To niesamowite, że możemy się spotkać po takim czasie. - Ale to trochę niekulturalne, że rozmawiamy w języku, którego nie zna Dixie - Dodaję patrząc w stronę dziewczyny. No właśnie! Znów palą mnie policzki. Może tobie się wydaje to nienaturalne, ale dla mnie to jest całkowicie nowa sytuacja! Dopiero co dołączyłam do Srok i nie miałam jeszcze kontaktu z innymi zawodnikami, nie przywykłam do tego, że jedziemy na jednym wózku. Wiesz... na Białorusi nie miałam okazji poznać nikogo takiego jak ty. Później przyszedł Durmstrang i jego rygor - co prawda czytałam o drużynach z Wielkiej Brytanii, ale było dla mnie abstrakcją chociażby zobaczyć mecz Os na żywo, a co dopiero spotkać taką zawodniczkę jak ty i to jak równy z równym! - Ja nie piję. - Odmawiam delikatnym gestem. - Ale dziękuję za troskę o moje pragnienie Kostja. No i oczywiste, że jesteś najlepiej ubranym mężczyzną na imprezie! - Śmieję się ponownie, ale nie ma w tym sarkazmu, czy złośliwości - po prostu bardzo się cieszę, że cię widzę, pomimo tego, że jestem tym spotkaniem nieco zmieszana i mam mętlik w głowie. - Uważaj na nią Dix! - Puszczam do Ciebie oko. - Jak Kostja coś zaczaruje, to może być niebezpieczne! - Dodaję i wyciągam swoją rękę, żeby dotknąć poduszki. Ta uspokaja się na chwilę i zaczyna się nadstawiać, kiedy drapię ją w okolicy frędzli. Gdyby miała usta, toby pewnie jeszcze mruczała! - Daj rękę. - Rzucam w Twoją stronę, ale nie czekam na odpowiedź, tylko po nią sięgam i kieruję w stronę poduszki. - Widzisz? Nie taki diabeł straszny! - Śmieję się. Jest cudownie! Mam jednak nadzieję, że zaraz usiądziemy do stołu, bo mam wrażenie, że mój żołądek zaraz się wykręci z głodu!
Szklanki, talerze, miski, widelce, łyżki i inne potrzebne sztućce i naczynia, już lewitują w powietrzu, kiedy sprawnym ruchem różdżki, przywołuję je z kuchni do stolika kilka stopni niżej. Niczym dyrygent rozkazuje wazie z zupą zająć czołowe miejsce i bez fałszywych dźwięków, nalać kilka chochelek do poszczególnych talerzy. - Nigdy nie jadłam takiej zupy - mówię do Svet, kiedy rozlewam jej barszcz z kołdunami. Nie miałam żadnych słowiańskich korzeni, to też tego typu przysmaki (jak chociażby ten fenomenalny kompot Kostji, którego kolejna porcja, znów wylądowała w mojej ręce, bogowie!), były mi zupełnie obce. Gdzieś w międzyczasie jeszcze Ukrainiec upomniał się o alkohol, to też trochę zbyt gwałtownie odstawiłam jedną z lecących chochelek, by tym samym nieco umazać stół. Podbiegłam do jednej z szafeczek, wyciągając stamtąd piekielnie mocny, rum porzeczkowy. - Svet, daj spokój są święta, a ten rum dostałam od fana z ministerstwa, jest tak ekonomiczny, że nie musisz go wypić dużo. Naprawdę, jeden kieliszek od razu Cię rozbudzi - mówię szybko napełniając tyle kieliszków, ile gości, a jeden z nich błyskawicznie podając mojej koleżance z drużyny. - Poza tym, zdrowie gości! - Mówię jeszcze, sama bardzo ochoczo sięgając po porcję rumu, tak mocnego, że długo jeszcze potem paraduje po pokoju z czerwonymi wypiekami na moich policzkach. Potem idzie już trochę gorzej, bo w całym tym zamieszaniu, na śmierć zapominam o bulgoczącym kociołku, którego to z resztą miał pilnować Casey (tylko, że ten chyba poszedł na drzemkę i na pewno teraz głośno chrapał w pokoju obok). Przypominam sobie o mojej czarodziejskiej zupie, dopiero w momencie, gdy kociołek złowrogo zaczyna podskakiwać, a w następstwie bulgotać i co gorsza, pluć na boki swą zawartością. - Boże, skaczący garnek! - Krzyczę nagle, gdy uświadamiam sobie, że moja magiczna zupa nie została przykryta pokrywką, co było niebywale istotnym elementem w przygotowywaniu Skaczącego Garnka. Upuściłam kieliszek, pędem puszczając się w stronę potrawy, która niestety dość silnie zaczęła odbijać się od podłoża, a wraz z nią zawartość. Łapię pokrywkę i już niczym zawodowej klasy obrońca, którym w końcu byłam, chcę się rzucić na garnek. I choć lecę, a długa jestem całkiem, to mój przeciwnik mnie wyprzedza. Raz, dwa i trzy - trzeci podskok potrawy był na tyle silny, że wylądowałam na kolanach przed garnkiem, osłaniając siebie pokrywką, którą nadal kurczowo trzymałam, a która jedynie do tego mogła się teraz przydać. Już wiedziałam, że nastąpiło najgorsze. Otóż cała zawartość kociołka w imponujący sposób, w pełni odbiła się od dna i z wielką siłą wystrzeliła ku sufitowi, by potem częściowo opaść. Skrywałam się więc za pokrywą od czarnego kociołka, klękając w kuchni i czując spadający na mnie deszcz mięsnej zupy. - Dlatego właśnie jeszcze nikt nie przyjął mnie do narodowej - mruczę pod garnkiem, nieusatysfakcjonowana moim średnio udanym popisem obrony. Przynajmniej moja zupa na pewno przebiła aromat kompotu, który nieznośnie mnie teraz prześladował.