Pomnik Bibianny Breixo - pierwszej kobiety, która została oficjalnie dopuszczona do gry w Quidditcha. Gdy ktoś do niego podejdzie kobieta zaczyna się poruszać, uśmiechać i każdemu chętnemu prezentuje krótki pokaz lotu nim ponownie skamienieje. Podobno jeśli Bibianna zechce wymienić z tobą uścisk dłoni wróży to pokonanie problemów i wielką przyszłość.
Kostki na uścisk dłoni:
1,2,3 - Kobieta patrzy na twoją wyciągniętą rękę, jednak ani drgnie w twoim kierunku. Najwyraźniej legendarna wróżba akurat Ciebie nie dotyczy.
4,5,6 - Kobieta spogląda na twoją dłoń i bardzo chętnie podaje swoją. Jej krótki uśmiech mosiężnej ręki to pewien dar od losu - może i ty kiedyś zostaniesz wielkim człowiekiem, który dokona jakiegoś przełomu w świecie czarodziejów?
Nareszcie wakacje! Przez ostatnie miesiące Saga była nieco przygaszona i właściwie trudno się dziwić - tak długie przebywanie w jednym miejscu nie leżało w jej naturze. Ten cały wakacyjny wyjazd byłby świetny, gdyby tylko nie była zmuszona spędzać czasu z tymi samymi osobami co w roku szkolnym. Jak miałaby normalnie wypocząć od szkoły, kiedy cała szkoła nadal była razem z nią? Zmiana otoczenia jest ważna, ale użeranie się z tymi samymi, męczącymi do granic Anglikami... W normalnych okolicznościach wybrałaby się gdzieś z rodziną, ale jej mama nadal nie czuła się najlepiej. A samej pewnie nigdzie by jej nie puścili, mimo wszystko była tylko małą, bezbronną Sagusią. Poza tym bardzo szybko podchwycili pomysł szkolnego wyjazdu. Więc dwa tygodnie później, uzbrojona w cierpliwość i pozytywne nastawienie, żeglowała do Kolumbii. Wakacje to wakacje, więc powinna się cholernie dobrze bawić i taki też miała zamiar. Nie do końca wiedziała gdzie konkretnie chce się udać, ale przecież błądzenie jest ważną częścią zwiedzania, prawda? Założyła strój kąpielowy, bo być może skręci gdzieś w stronę plaży, narzuciła na niego luźną białą bluzkę wiązaną na szyi i dżinsowe spodenki. Kiedy już stwierdziła, że wygląda jak prawdziwa, mugolska turystka, nałożyła okulary przeciwsłoneczne i przeniosła się do miasteczka. Słońce w tym kraju, było okropnie upierdliwe. Jako Islandka miała dość specyficznie wrażliwą cerę, żałowała, że nie pomyślała o kapeluszu. Czy mugole w ogóle noszą kapelusze? Rozejrzała się w poszukiwaniu jakiegoś mugola w nakryciu głowy i wtedy wpadł jej do oka pomnik. Przekrzywiła głowę próbując sobie przypomnieć kto ważny mógł urodzić się w takim miejscu. Nie, nie była dobra z historii magii. Nikt nie przychodził jej do głowy. Podeszła bliżej licząc na jakąś wskazówkę, wtedy marmurowa kobieta poruszyła się i wzbiła na chwilę w powietrze.
Akurat przechodził obok. Sukcesywnie wypełniając założenia na ten wyjazd, nie szlajał się po okolicy w zwartej grupie. Traktował tegoroczne wakacje jako pewien rodzaj eksperymentu. Jak bardzo zmienia się jego sposób patrzenia na świat, gdy nie musi konfrontować swojego punktu widzenia z nikim innym? Jak na razie sam był zaskoczony efektami. Dojrzał ją już z daleka. Blondynka, której nie dało się przeoczyć, jeśli posiadało się w sobie choć namiastkę umiejętności dostrzegania cudzego piękna. Wyglądało na to, że i ona wybrała się na samotny spacer. Rozglądała się uważnie po okolicy, zupełnie, jak gdyby kogoś wyglądała. Chłopak postanowił więc działać szybko. Jeżeli nie podejdzie w tej chwili, zapewne ktoś go uprzedzi. Zbyt wiele miał za sobą tego typu doświadczeń. - Sama Bibianna Beixo pogratulowałaby ci tego celnego strzału w twoim debiutanckim meczu, jestem pewny - odezwał się, ciągle stojąc za jej plecami. Jeżeli dziewczę odwróciło się w jego stronę, uraczył ją najszczerszym uśmiechem, na jaki było go stać. Następnie sięgnąłby po jej dłoń i przycisnąwszy do swych ust, powiedział. - Pewnie mnie nie kojarzysz. Jestem Aaron. Pamiętał ten mecz doskonale. Pierwszy, który spędził na trybunach, od niepamiętnych czasów. Z ręką na temblaku wcale nie przypominał zaprawionego w boju gracza. Obserwował jednak uważnie każdy ruch zawodników. Zwłaszcza tych, którzy szczególnie wpadli mu w oko.
Nie zdążyła przyjrzeć się pomnikowi, kiedy usłyszała głos za sobą. Jasne, że się wystraszyła, nawet lekko podskoczyła, w końcu wyrwano ją z zamyślenia. Odwróciła się do nieznajomego. W pierwszej chwili nie zrozumiała o co mu konkretnie chodziło. Dopiero po chwili zorientowała się, że mówił o kobiecie którą przedstawia pomnik. Bibianna Beixo, no tak, bo kto inny? Skarciła się w duchu, powinna przecież ją pamiętać. Nie jest typowym kujonem, po prostu jest niezwykle ambitna. A myśl, że mogłaby mieć jakiekolwiek zaległości nie dawała jej spokoju. Domowe nauczanie ma swoje plusy - niektóre tematy wykraczają poza normalny materiał. Niestety są też braki w innych dziedzinach, o czym boleśnie przekonała się na początku roku szkolnego. Odwzajemniła uśmiech - pamiętała ten strzał bardzo dobrze. Pierwszy w życiu prawdziwy mecz i od razu sukces. Za te niezwykłe emocje pokochała quidditcha i dlatego postanowiła, że będzie grać dalej w przyszłym roku szkolnym. Ale, ale! Jeśli chłopak o tym wiedział, to musiał być z Hogwartu. A mimo wszystko na Anglika nie wyglądał. Zresztą nawet jeśli nim był, to nie zmienia faktu, że ją zapamiętał i rozpoznał, a to było bardzo miłe. Ona nie mogła powiedzieć tego samego. Tyle twarzy bardzo trudno ogarnąć w jeden rok nauki. - Oj tam! Jeden świetny mecz... - przerwała bo chłopak sięgnął po jej rękę. Przebywając często na bankietach i przyjęciach zdążyła przywyknąć do takich gestów. Ale mimo wszystko nie pasowało jej to do wakacyjnego klimatu Kolumbii. Dlatego była nieco zaskoczona. - I tak nie udało nam się wygrać pucharu - dokończyła poprawiając sobie okulary przeciwsłoneczne. Cała Demantur, liczy się dla niej tylko efekt, ostateczne zwycięstwo. - Saga - przedstawiła się bardziej dla formalności, bo podejrzewała, że jeśli zdołał ją rozpoznać to już znał jej imię. Stanęła obok niego, tak by razem mogli obserwować Bibiannę wywijającą beczkę w powietrzu. Jacyś ludzie podchodzili do niej co jakiś czas i wyciągali w jej kierunku rękę. - Grasz w quidditcha? - Wskazała ruchem głowy na pomnik, który znowu postanowił trochę polatać.
- Wybacz, nie chciałem cię wystraszyć - wytłumaczył się szybko, kiedy dziewczyna wzdrygnęła się na dźwięk jego słów. Widocznie akurat nad czymś rozmyślała, że straciła odpowiednią czujność i nie usłyszała, że ten zbliża się do niej. W pośpiechu wypowiadanych słów zapomniał o tym, by starać się mówić nieco wolniej. W efekcie jego hiszpański akcent dał o sobie znać, co mogło zabrzmieć dość zabawnie. Obserwował ją uważnie, kiedy blondynka pozwoliła mu pochwycić swą dłoń i odpowiednio się z nią przywitać. Nie wiedział w zasadzie, dlaczego uciekł się do takiego sposobu zawiązania znajomości. Być może sprawiła na nim wrażenie wysoko urodzonej osoby, wobec której okazanie odpowiedniej etykiety mogło zapewnić mu dodatkowe punkty. Tak, chłopak był bardziej przebiegły, niż na to wyglądał. Nawet jeśli nie zawsze udawało mu się osiągnąć zamierzony cel. - No wiesz... Liczy się rywalizacja i duch walki. Puchar to nie wszystko... - zaczął, mówiąc poważnym tonem, by następnie szczerze się roześmiać. - Masz rację. Zwycięstwo jest najważniejsze. Dostrzegł, że Saga odwraca wzrok. Idąc jej śladem, przyglądał się ożywionemu posągowi. Chciał dać jej chwilę na złapanie oddechu, nie będąc stale obserwowaną przez kogoś, kogo dopiero poznała. - Tak. Grałem swego czasu. W zeszłym roku tylko na pozycji kibica. Kontuzja wykluczyła mnie z gry. Mam jednak nadzieję wrócić do tego po wakacjach - mówił, wciąż przyglądając się unoszącej w powietrzu kobiecie. - A Ty? Masz zamiar znowu dosiąść miotły i zdobyć kilka punktów dla Slytherinu? - zagadnął, na powrót przyglądając się jej z delikatnym uśmiechem na ustach.
Na pewno udało mu się zapunktować takim przywitaniem. Dawno nikt nie witał jej w ten sposób. Ostatni raz chyba na balu z okazji zakończenia roku. Trudno jednak powiedzieć jakie wrażenie wywarł na niej Aaron. No cóż, można chyba powiedzieć, że miło ją zaskoczył. Cały pomysł na te wakacje średnio jej się podobał, więc spotkanie kogoś uprzejmego, kto dodatkowo najwyraźniej nie był Anglikiem, było bardzo budujące. Trochę rozbawiło ją to, że chłopak tak szybko przyznał jej rację. Była przyzwyczajona do tego, że ludzie nie zgadzali się z jej opiniami. W końcu jak powiedział Aaron na początku; rywalizacja, duch walki i inne tego typu "szlachetne wartości" były preferowane przez znakomitą większość, którą Saga uznawała za ludzi małych, nieistotnych, przegranych. Bo tylko ktoś kto przegrał będzie twierdził, że zwycięstwo nie było jego celem i że nie było najważniejsze. Przecież tak naprawdę wszyscy dążymy do zwycięstwa. - Szkoda, że nie udało mi się zobaczyć jak grasz... - stwierdziła, bawiąc się bransoletką. Słysząc pytanie przeniosła wzrok na Aarona. - Oczywiście! I nawet myślę, że jeśli oboje mamy podobne podejście do wygranej, to rywalizacja w przyszłym roku będzie bardzo ciekawa. - Uśmiechnęła się. Nie wyglądał jej na ślizgona. Saga miała opracowane stereotypy co do typowego ucznia każdego z domów, chociaż i tak zazwyczaj zmuszona była je olewać, bo ludzie okazywali się zupełnie inni. Trochę dziwnie się czuła z tym, że tak dużo o niej wiedział. A ona nie mogła zrewanżować się tym samym. Na razie jednak postanowiła go o nic nie wypytywać, szczególnie, że bardzo zainteresowało ją o co chodzi z tym pomnikiem. - Wiesz może co próbują zrobić ci ludzie? - powiedziała przyciszonym głosem, nachylając się trochę w stronę chłopaka. Chodziło jej oczywiście o to, że próbują przywitać pomnik. W świecie magii nie wydaje się to niczym szczególnym, jednak trochę ją niepokoiło. Nie oczekiwała, że chłopak udzieli jej treściwiej odpowiedzi; jest duże prawdopodobieństwo, że nigdy tutaj nie był. Ale mogłaby przysiąc, że słyszała u niego hiszpański akcent. A w Kolumbii mówi się po Hiszpańsku, prawda?
Mógłby przysiąc, że dostrzegł delikatny uśmiech na twarzy dziewczęcia. Jakże cudowny widok. Chociaż starał się tego nie robić, wpatrywał się w nią jak urzeczony. Starał się zapamiętać tę scenę. Zapisać w pamięci. Nie wiedział, w jaki sposób tego dokonał. A może sama z siebie przypomniała sobie o czymś, co ją rozbawiło? Nie mógł tego ocenić. - Daj spokój, sam ledwo potrafię opanować swoją motłę. Ale znam się na tym trochę, by móc docenić czyjeś starania bądź talent. Inaczej bym o tym nie wspominał... - starał się nie być nachalnym rozmówcą. - Mam nadzieję, że nie będę miał okazji, by uskutecznić twoje zbyt intymne spotkanie z tłuczkiem. W każdym razie - będę się starał, by do tego nie doszło - zażartował, dość nieudolnie. Nawet nie próbował udawać, że go to rozbawiło. Saga przyciągała wzrok jak nikt inny. Jej subtelny uśmiech rozpalał jego serce. Mógłby stać i spoglądać na nią, choćby ukradkiem, tak długo, aż sama nie zwolniłaby go z tego obowiązku. Jednak daleko było mu do rycerza, o których słyszał z mugolskich bajek. Nie miał w sobie nic z bezinteresowności. Chciał, by i ona dostrzegła w nim kogoś więcej, niźli tylko przechodnia, co nie mógł zaoferować zbyt wiele. - Słyszałem kiedyś legendę, że uścisk dłoni, wymieniony z tym posągiem, zwiastuje pomyślność w dalszym życiu. Wielu uważa to za bujdę, jednak znaczna część czarodziejów, o których przyszło nam czytać, zdołała przywitać się z tym posągiem. Masz ochotę spróbować? Sam nie wiedział, po co jej to mówi. Być może chciał zaimponować jej wiedzą, której na co dzień nie posiadał? Ten jeden raz, kiedy coś wiązało się z jego ukochanym sportem. Ten jeden raz, kiedy mógł pokazać się z tej lepszej strony. Z tej, z której chciał, by go oglądała.
A więc pałkarz. Gdyby Saga choć trochę lepiej się na tym znała, od razu mogłaby to przypuszczać. Chłopak był przecież wysoki i barczysty. Quidditch dopiero od roku zaczynał ją interesować, jeśli nie liczyć tych lat kiedy jej siostra próbowała zarazić ją pasją do sportów. Kto by pomyślał, że jeden mecz zdoła ją zupełnie przekonać do rozwijania się w tej dziedzinie. Niestety, doskonale wiedziała, że w jej przypadku nie można mówić o staraniach, ani nawet talencie - to było po prostu zwykłe szczęście początkującego. - Sabotowanie własnej drużyny specjalnie dla mnie? Podoba mi się ten pomysł! - Mrugnęła do niego. Żarty żartami, ale Saga gotowa była naprawdę czegoś takiego żądać. Chyba, że wjechałoby to na jej ambicje. W końcu uważa, że nie potrzebuje żadnych forów. Ani pomocy. Nie zwróciła większej uwagi na to, że chłopak tak intensywnie się jej przyglądał. To nie tak, że przywykła do ciągłych spojrzeń, po prostu nigdy nie było to dla niej problemem. Jednak za każdym razem, kiedy ich spojrzenia się krzyżowały, czuła się jakby trochę dziwnie, nieswojo. Oczywiście nie dawała tego po sobie poznać, wciąż zachowując ten sam, co zawsze wyraz twarzy. - Wow! - westchnęła z zachwytem, nie wiadomo czy bardziej nad niezwykłym znaczeniem gestu, czy nad wiedzą chłopaka. - Właściwie, czemu nie - powiedziała, starając się by zabrzmiało to niedbale, niestety nie umiała ukryć nadziei i ekscytacji w głosie. Uwielbiała tego typu rzeczy. Chciała upewniać się we wszelkich wróżbach i przepowiedniach, że jest dokładnie taka, jaką siebie widziała. Nie czekając na Aarona podeszła do posągu, starając się przekupić go szerokim uśmiechem. Z bijącym sercem wyciągnęła rękę w kierunku Bibianny i... nic. Kobieta spojrzała na jej rękę, przez chwilę wydawało się nawet, że pokręciła lekko głową. Saga zagryzła wargę niezadowolona i powoli schowała ręce do kieszeni spodenek. Pisałam już o podejściu Sagi do porażek? Bardzo ciężko je przyjmuje. Nawet jeśli na wynik nie miała właściwie żadnego wpływu. - No cóż, podręczniki szkolne nie są jeszcze na mnie gotowe - odwróciła się do Aarona. Było jej trochę głupio, że musiał to widzieć. - Teraz ty!
- Oczywiście, jeśli to zostanie między nami - mrugnął do niej. - Chłopaki by mnie zabili! - roześmiał się. Tak, Aaron należał do tych ludzi, którzy uważali, że śmiech jest najlepszym lodołamaczem. Dlatego też nie było to dla niego rzadkością, żeby opowiadać rzeczy, które po dłuższym pomyślunku nie miały w sobie zbyt wiele sensu. Miał nadzieję, że choć trochę uda mu się rozśmieszyć swoją rozmówczynię. Każdy kolejny, choćby prawie niezauważalny uśmiech, był dla niego na wagę złota. Ruszył za blondynką wolnym krokiem, kiedy ta zdecydowała się uścisnąć dłoń kamiennej czarownicy. Choć szczerze wierzył w takie legendy, nie dał tego po sobie poznać. Tym bardziej, kiedy próba przywitania się z posągiem skończyła się dla Sagi fiaskiem. Aaronowi zrobiło się trochę głupio, że w gruncie rzeczy przez niego straciła dobry humor, który dostrzegał w niej jeszcze chwilę wcześniej. Dziewczę wyzwało go do identycznego zadania, jednak ostatnim, czego chciał w tej chwili Krukon, było przypadkowe zwycięstwo, kiedy ona nie mogła się nim cieszyć. Postanowił więc obrać inną taktykę. - Wiesz co... - zaczął, starając się przy tym brzmieć jak najbardziej przekonująco i pewnie. - Coś mi się wydaje, że to tylko lokalna bzdura. Najpewniej miejscowi robią sobie z nas jaja, obserwując, jak bezskutecznie próbujemy uścisnąć dłoń tej sztywnej kobieciny - wskazał na unoszący się pomnik i skrzywił się. - Rozumiesz... Chyba sobie podaruję. Musiał zająć jej głowę czymś innym. Zaszczepić w jej umyśle nowy temat, na którym mogłaby się skupić. - W którym domku mieszkasz? Dzielisz go ze znajomymi, czy może zdecydowałaś się na przypadkowych ludzi? Nie miał pojęcia, czy to wystarczy. Niemniej jednak - warto było spróbować.
Na początku trochę zdziwiła ją jego reakcja. Takiej osobie jak Saga trudno było uwierzyć, że ktokolwiek nie chciałby poznać swojego losu. Tak lekką ręką odrzucić możliwość przepowiedni (nawet wątpliwej jakości), nie być ani trochę ciekawym... Coś jej tu nie grało, może dlatego do głowy przyszła jej szalona myśl, że może jednak chodziło o coś innego. Przyjrzała się uważnie Aaronowi, szukając w jego postawie jakichkolwiek oznak, że mogła mieć rację. - Jasne - powiedziała, przekrzywiając lekko głowę i rozciągając usta w uśmiechu. - Jak chcesz - dodała po chwili, wzruszając ramionami, bo dotarło do niej, że trochę niegrzecznie się zagapiła. A przecież mogła zupełnie się mylić; może chłopak po prostu nie miał ochoty na takie bzdury. Dorabianie niezwykłych znaczeń do zwyczajnych, normalnych okoliczności zdarzało jej się dość często. Powoli zaczęła oddalać się od pomnika. - W czwórce. I właściwie można powiedzieć, że ich znam... przynajmniej większość z nich. - Odwróciła się by sprawdzić czy Aaron za nią idzie. Nie miała ochoty być tak blisko tej całej Bibianny. - Mam wrażenie, że specjalnie nas tak poprzydzielali, żebyśmy nie siedzieli całymi dniami w domkach - mruknęła bardziej do siebie - dzieliła domek z najbardziej nieznośną gryfonką w całym Hogwarcie. - A ty Aaronie? Też tak uważasz?
Czuł na sobie jej uważny wzrok. Nie miał pojęcia, o czym w tamtej chwili myślała. Nie można powiedzieć, żeby go to nie obchodziło - był szalenie ciekawy, co siedzi jej w głowie na jego temat. Ale, cokolwiek by to nie było, cieszył go fakt, że w ogóle zajęła się jego osobą. W końcu to zdobycie czyjegoś zainteresowania było najważniejsze. - Nie mógłbym się z tobą nie zgodzić. W szczególności widać to w moim przypadku... - zrobił teatralną pauzę. Pozwolił jej wyobraźni działać, starał się rozbudzić w niej nieco więcej zaciekawienia. - No wiesz, ja za bardzo nie mam wyjścia. Przydzielono mnie do pustego domku. Chyba wszyscy pozmieniali plany na wakacje, kiedy się dowiedzieli, że to na mnie wypadło! - Roześmiał się. Miał ogromną ochotę zaprosić ją gdzieś, wykorzystać ten, jak mu się zdawało, idealny moment, aby poznać się lepiej. Zorientował się, że nie ma ze sobą żadnych pieniędzy. Na chwilę zawarł szczęki. - Wiesz, jeżeli tak bardzo denerwują cię twoi lokatorzy, zawsze możesz wpadać do mnie. U mnie zawsze cisza i spokój, żadnego jazgotu... No chyba że trafisz na mój gorszy dzień - puścił jej oczko i uśmiechnął się szczerze. - A póki co... Może masz ochotę pójść na plażę? ...odwiedzić jakieś inne miejsce? Albo po prostu pozwolisz się odprowadzić? - Spoważniał nieco, obawiając się, że dziewczę postrzegać go będzie jako zwykłego głupka. Może i faktycznie nim był, ale nie musiała wyciągać takich wniosków po pierwszym spotkaniu, prawda?
Właściwie nie potrafiła sobie wyobrazić co może być gorszego od mieszkania z największym wrogiem. Banda początkujących śpiewaków operowych? Amatorzy żonglowania nożami? No tak - samotność. Faktycznie była o wieje bardziej dołująca i, przynajmniej w jej mniemaniu, lepiej byłoby słuchać docinek Hat niż własnego oddechu w pustym pomieszczeniu. To właśnie sprawiło, że zrobiło jej się przykro i zdecydowała się na coś czego zazwyczaj nie praktykowała - pocieszenie. A musicie wiedzieć, że nigdy nie uważała, że umie pocieszać albo, że podnoszenie kogoś na duchu jest jakkolwiek efektywne. - No coś ty, twoi współlokatorzy na pewno jeszcze dotrą. Jeszcze zatęsknisz za tą pustką. - Spojrzała na Aarona by przekonać się czy choć w małym stopniu te słowa dodały mu otuchy. Zupełnie nie potrafiła pocieszać, ale przynajmniej tym razem się postarała. Uważała, że z logicznego punktu widzenia prędzej dodaliby szóste łóżko do któregoś z domków niż dali jednej osobie cały domek. A z jej logiką chyba jeszcze nie jest aż tak źle, więc można uznać, że nie plotła kompletnych bzdur i współlokatorzy Aarona wkrótce się pojawią. Roześmiała się słysząc propozycję chłopaka. - W którym domku mieszkasz? - zapytała w sumie bardziej z grzeczności. Po prostu w jej rozumowaniu nie mieściło się to, że mogła tak po prostu przyjść sobie do obcego (przecież dopiero się poznali!) faceta, żeby z nim posiedzieć. Tym bardziej, że miała przecież udawać idealną dziewczynę Skylera, a takie spotkanie mogło zostać źle odebrane. A wszyscy lubili plotkować... - Chciałam się jeszcze trochę powłóczyć - spojrzała w stronę słońca, które powoli chyliło się ku zachodowi. - Znasz jakieś ciekawe miejsca? - zapytała, dając jednoznacznie do zrozumienia, że chce by poszedł z nią. Może dlatego, że wydał jej się miły? A może z powodów czysto praktycznych, w końcu jej Hiszpański trochę kulał. No i zawsze warto mieć kogoś przy sobie na takich wypadach. Nawet jeśli znasz tego kogoś niewiele bardziej od tubylców.
Więc Kolumbia... Tiaa... Kolumbia... Birdie była szczerze zirytowana, kiedy tata oznajmił im, że w tym roku jadą do Kolumbii. KOLUMBIA. Przecież tam jest ciepło, na gacie Andrasty! A Birdie nie lubiła, kiedy grzało jej w plecy... Wzdychała, jęczała, marudziła pod nosem, wciskając do walizki kolejne ubrania, ale w końcu zaakceptowała, ba! Nawet przestała smęcić, że jej się nie chce, że nie ma ochoty, że taatooo, tam jest ciepło, spalę się i będę wyglądać jak rak. Ha! Nawet trochę się cieszyła, bo w Anglii nie ma zbyt wiele słońca, a zatem okazji, żeby wciskać na nos lenonki. Teraz, kiedy była na miejscu, jej mina znów była skwaszona. Ostatnio ciągle chodziła skwaszona, jakby ktoś podstawił jej pod nos twarz pewnego irytującego, tlenionego Ślizgona, który jest życiową łajzą, a wszyscy się nim zachwycają. Odetchnęła pod swoim małym, lekko zadartym nosem, zaczesała za ucho ciemne włosy i wymaszerowała z niewielkiego domku, który na czas wakacji wynajmowali. Rozejrzała się dookoła i poprawiła ramiączko czarnych, krótkich ogrodniczek. Był już naprawdę późny wieczór, więc upał nie był tak męczący... Przeciągnęła się, wyginając się w lekki łuk. Przytłumiony zgiełk miasta zachęcał ją do zbliżenia się i poznania bliżej tego, co się tam dzieje. Cóż, nawet nie miała zamiaru się temu opierać! Rzuciła ostatni raz okiem na domek, stwierdzając, że światła są wszędzie pogaszone. To znaczy, że rodzice śpią, Nani pewnie też śpi... Albo czyta. Wszystko jedno! Birdie jest już dużą dziewczynką (nawet, jeśli nie wygląda) i może spacerować po mieście o której godzinie chce! Dlatego nie zastanawiając się dłużej, ruszyła w stronę "centrum" miasteczka. Mijała ciasno zbite domki i zniszczone kamieniczki, które wbrew pozorom nie szpeciły, a dodawały uroku temu miejscu. Może wam się wydawać, że Bird nie jest wrażliwa na to, co piękne... Ale jesteście w błędzie. Panna Lewis, podobnie jak jej młodsza siostra, potrafiła docenić urokliwe miejsca, takie jak te uliczki. Podobał jej się także pomnik, który dostrzegła w oddali, zwłaszcza, że przedstawiał latającą czarownicę. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko sama do siebie i szybkim, równym, niemalże żołnierskim krokiem ruszyła w stronę statuy. Kiedy stała już przed nią, wyciągnęła do niej rękę i zetknęła palce z miotłą dziewczyny. Uch, aż się rozmarzyła... Chętnie wsiadłaby teraz na swoją Błyskawicę i śmignęła nad miastem, śmiejąc się diabelsko, jak na czarownicę przystało. Szkoda, że wtedy mogliby zobaczyć ją mugole i miałaby przysłowiowy pszypał. No, a jak nie ona, to na pewno ojciec.
Shane'owi się nudziło. Tak zwyczajnie i bezsensownie mu się nudziło. Nie zapisał się na jakąś dziwaczną wycieczkę, bo nie miał ochoty włóczyć się po bagnach z komarami latającymi dookoła i słońcem prażącym z nieba. Latające potwory nękały go i teraz, podobnie zresztą jak upał. Nie potrzebował do tego niewiadomo jakiej wyprawy. Niestety okazało się, że większość ludzi poleciało do dżungli jak amatorscy poszukiwacze skarbów, a Ślizgon pozostał tutaj, z brakiem większego pomysłu na ciekawe zajęcie. Skończyło się na spacerze, pełnym kopania kamyków i niezadowolonych spojrzeń. Jasne, Kolumbia była piękna i gdyby Carswell się postarał, to znalazłby niejedno miejsce warte zwiedzenia. Po drobnej przygodzie w ogrodzie archeologicznym nie miał ochoty na nic szczególnego, naprawdę niewiele brakowało mu do szczęścia. Problem w tym, że akurat teraz, gdy w pobliżu nie było żadnej znajomej i względnie lubianej twarzy, miał ogromną potrzebę pogadania. W sumie, wystarczyłoby mu nawet, gdyby to ktoś gadał. Dotarł pod całkiem ładny posąg czarownicy siedzącej na miotle. Odruchowo wyciągnął rękę, aby jej dotknąć, a ta ku jego zaskoczeniu podała mu dłoń, uścisnęła jego i wróciła do swojej posągowej formy. Shane poczuł się dziwnie podniesiony na duchu, jakby ten uścisk dłoni był szczęśliwą wróżbą. I może to była prawda? Bo teraz, z tej pozycji, dostrzegł stojącą po drugiej stronie posągu dziewczynę. Ładna, z brązowymi włosami i sympatyczną twarzą. Było w niej coś znajomego i chłopak po chwili zorientował się, że to Gryfonka z tego samego roku. Podszedł dziarskim krokiem, uniósł lekko kącik ust w przyjaznym geście i wyrzucił z siebie bardzo wymagające: - Hej. Może i nie był mistrzem przeprowadzania rozmów, ale to wydawał się być niezły początek. Pewnie powinien jeszcze coś dodać, ale postanowił najpierw sprawdzić, czy dziewczyna w ogóle ma ochotę na jakiekolwiek towarzystwo.
Przesunęła językiem po lekko spierzchniętych wargach i przesunęła palcami po ogonie miotły, w końcu stykając się opuszkami z postacią kobiety. Birdie nie rozumiała, jak to jest, że kobiety nie zawsze mogły robić to, co robią... Nie zawsze mogły uczyć się, pracować w zawodach, w których chciały, NIE MOGŁY GRAĆ W QUIDDITCHA. To nie mieściło się w ciemnowłosej głowie Lewisówny, wychowanej w egalitarnej rodzinie, jeśli można tak to nazwać. Rodzice wychowywali ją tak, żeby miała poczucie, że nieważne, czy jest się kobietą, czy mężczyzną, stoi się na tym samym poziomie. Więc teraz, kiedy dziewczyna stała przed posągiem pierwszej kobiety, która grała w Quidditcha, czuła się po prostu dziwnie ze świadomością, że to nie zawsze było możliwe! A jeszcze dziwniej poczuła się z myślą, że gdyby świat się nie zmienił, nigdy nie mogłaby zostać żołnierzem. Zmarszczyła łagodnie brwi, pozwalając swoim myślom błąkać się po Afganistanie. Chciała wrócić tam, gdzie walczył tata. Dobrze wiedziała, że tata będzie wściekły, jak dowie się, że Bird tego chce, ale przecież nie musiała mu mówić. Póki co... Nie musiała. Zresztą, trochę go rozumiała. Przecież to tam stracił swoich przyjaciół. Bird. To po niej miała imię, i jak często tatko powtarzał, kilka cech charakteru i skłonności do obwieszania swojego pokoju plakatami z roznegliżowanymi mężczyznami. Najwidoczniej taka ich natura. Ptaki są wolne. Birdy zawsze czuła się wolna. Przesunęła palcami dalej po posturze kobiety, wychodząc zza posągu... I spotkała się niemalże nos w nos z jakimś chłopakiem. Zlustrowała Go z dołu do góry i góry do dołu, uśmiechając się kącikami ust. Cóż, nie potrafiła Go NIE OCENIĆ. Czasem nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo podobna jest do swojego ojca... Zresztą, nieważne. Birdy znów uśmiechnęła się do chłopaka, stwierdzając w myślach, że ma bardzo ładną oprawę oczu, podobnie jak same oczy. - Heeeeej. - odpowiedziała i nonszalancko oparła się o pomnik... A potem pisnęła, bo pomnik się poruszył i Ptaszyna prawie straciła równowagę. Złapała się dłoni czarownicy-posągu, który sam wyciągnął do niej rękę. Tylko dlatego nie straciła równowagi i nie skompromitowała się doszczętnie. Kiedy stanęła już na własnych nogach, dostrzegła uśmiech na twarzy czarownicy, która wróciła już do swojego statualnego stanu nieporuszania się. Lewis czuła, że pieką ją policzki z zażenowania. Nosz... - To było zamierzone, oczywiście. - dodała po chwili milczenia, szczerząc się do chłopaka wesoło. Wciąż nie rozpoznała w Nim jednego ze Ślizgonów.
Shane, o dziwo, nie miał problemu z Gryfonami. Znaczy miał, ale nie dlatego, że byli Gryfonami! Na tej samej zasadzie denerwowali go Puchoni, Krukoni i Ślizgoni. Był po prostu wybredny co do ludzi, ale to wcale nie znaczyło, że lepiej czuł się w towarzystwie podobnych do siebie. Poza tym Tiara Przydziału czasem nieco szalała z wyborami i chłopak wiedział, że efekt końcowy może wyjść inny od oczekiwań. Z lekkim zaskoczeniem obserwował, co dzieje się z dziewczyną. Odruchowo wyciągnął rękę w jej stronę, ale w tej samej chwili uratował ją posąg. Cóż, w tej czarownicy było coś dziwnego, ale chyba w pozytywnym sensie. Ruszała się, co w sumie w czarodziejskim świecie wcale nie powinno nikogo dziwić... Ale Carswell czasem zastanawiał się nawet nad mechaniką magicznych rzeczy. - Jasne. - pokręcił głową z rozbawieniem, bo ciemnowłosa przypominała teraz kota, który nie doskoczył na parapet i z hukiem uderzył o ziemię, po czym zaczął udawać, że taki był plan. W gruncie rzeczy porównanie do kota nie było takie złe... - W ogóle, to jestem Shane. I nie musisz tak padać na mój widok. - puścił swojej rozmówczyni oczko. Wcale nie był taki próżny, ale pożartować sobie można! - Lubisz quidditcha? - zagadnął jeszcze.
To znaczy, to też nie jest tak, że Birdie miała problem ze Ślizgonami! Ona to generalnie jest tolerancyjną osobą i wszystkich nie lubi równo! Nie no, taki żarcik kosmonaucik. Lewisówna nigdy nie dała się ponieść stereotypowej nienawiści i niechęci Gryfonów do Ślizgonów i nie widzi w nich nic złego... Koniec końców jej mama i ciotka są dawnymi wychowankami domu Salazara i dziewczyna nie może powiedzieć o nich złego słowa! Na pewno żadna z nich nie jest cwaniaczkowatym tchórzem, który nie potrafi zdecydować się, po której stronie jest. Nawet nie wiecie, jak najstarsza córka Lewisów dumna była z tego, jakich ma rodziców! Z tego, że jej kochana mama potrafiła wybrać stronę, potrafiła walczyć i... Tak, Birdie to wiedziała. Wiedziała, że tak jak ojciec była gotowa zginąć za swoje ideały. Och, no dobra. Tak naprawdę Birdie chciała w to zawsze wierzyć, ale nie była tego aż tak pewna... Ale te wątpliwości zostawmy może na kiedy indziej. Dziewczyna przygładziła jeszcze wyimaginowane fałdki na ogrodniczkach i strzepnęła z nich równie nieistniejące co fałdki pyłki i drobinki. No, teraz lepiej! Teraz na pewno prezentowała się bardziej godnie. - Nie wierzysz mi!? - zapytała wojowniczym tonem, automatycznie zaciskając palce w pięść. Ona to zawsze była bojowo nastawiona! Ale widząc, że chłopak był raczej przyjazny, rozluźniła uścisk palców i znów przywołała na twarz względny spokój. Usiadła na cokole posągu i wyciągnęła przed siebie te swoje krótkie nibynóżki. - Po prostu Twoja cudowna aura zwaliła mnie z nóg, nie mogłam inaczej! - odparła z rozbawioną miną, szczerząc się do Niego łobuzersko. Na Jego pytanie lekko uniosła brew i zaczesała za ucho włosy. - Nie lubię. - powiedziała z powagą. - JA KOCHAM QUIDDITCHA! Dodała zaraz z entuzjazmem. Oczy aż jej rozbłysły radośnie, kiedy pomyślała o swojej miotle. - I żałuję, że nie mogłam zostać w Anglii. Rozgrywki w pełni, a ja siedzę jak debil w jakiejś gorącej jak Piekło Kolumbii.
Gryfonka wydawała się nadzwyczaj sympatyczna, chwilami aż pocieszna. Gdyby Shane mówił choć trochę bardziej sarkastycznie, pewnie zdążyłby już zobaczyć, jakie uczucie pozostawia po sobie pięść dziewczyny. To się nazywa duch walki! - Ależ oczywiście, że ci wierzę. - odparł, wciąż pół-żartem, lecz na tyle poważnie, aby nie nakłonić swojej towarzyszki do agresywniejszych zagrywek. Wcale nie miał ochoty się bić, a już na pewno nie z kobietą. Oczywiście, Shane wcale nie był szowinistą i nie uważał, że ciemnowłosa mogłaby z nim przegrać. Wręcz przeciwnie, miał wrażenie że ta drobna istotka mogłaby go nieźle rozłożyć na łopatki, gdyby tylko się postarała! Chodziło raczej o zasady. Carswell był, na szczęście, na tyle dobrze wychowany, żeby nie podnosić ręki na kobietę. Nie uważał tego za nic ujmującego honoru płci przeciwnej. Skinął lekko głową na wspomnienie o jego aurze i zanim zdążył cokolwiek pomyśleć, jego rozmówczyni zaczęła opiewać jakże popularną grę zwaną quidditchem. On sam nie był jakimś szczególnym fanem, wcale nie ciągnęło go do mioteł. Jednocześnie podziwiał u innych takie umiejętności i lubił popatrzeć, jak ktoś śmigał po boisku. Zauważył również, zupełnie odruchowo, że Gryfonka postanowiła trzymać w tajemnicy swoją tożsamość. - Gorąco, to fakt. Ale nie jest też tak źle. Jakie widoki! No i można się poopalać. - zauważył, chociaż przecież sam już trochę znudził się Kolumbią. Może po prostu nie chciał wyjść od razu na gbura i pesymistę? To mógł spokojnie zostawić na potem. - Chociaż, rzeczywiście, nie umywa się to do rozgrywek quidditcha. - zaśmiał się cicho.
Gdyby Jego opinię na jej temat słyszał ktoś, kto lepiej ją zna... Pewnie zabiłby biednego Shane'a śmiechem! Bo przeważnie opinia o Birdie nie była tak przyjemna. Raczej określano ją jako kłótliwą, irytującą, rozwydrzoną małpę, która lubi się bić. No, generalnie to głównie ci przeklęci Amerykanie mieli o niej takie zdanie... Ale Lewis o to nie dbała. Miała to w dupie tak głęboko, że myjąc zęby mogłaby spokojnie wydźgać im oko szczoteczką, o! Właściwie, dla Amerykanów lepiej, że miała ich w nosie, bo gdyby było inaczej, mogliby czuć się trochę marnie, kiedy przy każdej okazji byliby równani z błotem... Tak są tylko przy niektórych okazjach! I nie myślcie sobie, że Bird jest uprzedzona bez powodu, okej? Ona po prostu nie znosi takich cwaniaków, do tego tak ograniczonych... Aż się wściekała na samą myśl o nich! Ale zaraz, zaraz. Są wakacje, tak? Nie musi o nich myśleć! Przesunęła powoli językiem po wargach i wyjęła z kieszeni lenonki. Nie, nie chciała ich zakładać, po prostu musiała zająć czymś ręce. Obserwowała przez chwilę Ślizgona z bladym uśmieszkiem na twarzy. Nie zareagował w żaden sposób na ten mały przejaw agresji... To dobrze. Nie chciała mieć od razu zszarganej opinii! W końcu Shane nic jej jeszcze nie zrobił, prawda? Przeciągnęła się z kocim pomrukiem i oparła się dłońmi za plecami, oczywiście o cokół. Nogi wyciągnęła przed siebie i skrzyżowała je w kostkach. Chwilę wpatrywała się w czubki trampków, by wreszcie unieść wzrok na chłopaka. Zdecydowanie był przystojny, mmhhm! - Nienawidzę się opalać. Wyglądam potem jak rak... Daj spokój! - potrząsnęła głową z dezaprobatą, a włosy opadły jej na oczy. - Nawet mnie nie wkurzaj. Miałam darmową wejściówkę na Wędrowców z Wigtown, bo moja chrzestna zna kapitana drużyny... Westchnęła ciężko, jakby to była największa tragedia, że nie obejrzy, jak krwawą miazgę Wędrowcy zrobiliby z Katapult! No nic, musi się z tym pogodzić. Podniosła się z miejsca i wyciągnęła dłoń do Shane'a. - Jestem Bird SHANE Lewis. - przedstawiła się, szczerząc do Niego zęby. Wcześniej jakoś... Wyleciało jej z głowy, no!
Shane pokręcił głową z niedowierzaniem. Chyba powinien nieco bardziej zacząć się przykładać do tego sportu. Nawet nie do grania, ale orientowania się w sytuacji - bo teraz co usłyszał, to wiedział, ale nieszczególnie dociekał. Quidditch był jednak na topie i chociaż chłopak nie był fanem podążania za modowymi trendami, to czasem dobrze było mieć jakieś pojęcie o temacie. On sam do Amerykanów nic nie miał... Znaczy, nie bardziej niż do wszystkich innych, znowu. Jak ktoś go denerwował, to nie zastanawiał się skąd jest. Po prostu stawał się dla Shane'a wrogiem, kimś zbędnym... Do samych Amerykanów jako grupy społecznej nic nie miał. Trochę dziwna sprawa z tą ich całą szkołą, ale niech będzie. - Ja tam rakiem nie jestem, ale opalenizna się mnie nie trzyma. Mogę długo siedzieć na słońcu, a i tak pozostanę jasny. - westchnął, bo czasem go to drażniło. Może i dziwnie by wyglądał z opalenizną, ale pewnie wydawało mu się tak tylko dlatego, że nie miał okazji tego zobaczyć. Nie, nie brał pod uwagę lekkiego zbrązowienia, ledwo dostrzegalnego. Miał raczej na myśli cerę australijskiego surfera. Minus ten koszmarny bełkot, który nazywali akcentem. - Ooo, przeznaczenie? - uniósł z rozbawieniem brew i uścisnął wyciągniętą dłoń Bird. No, tego to się nie spodziewał! Wiedział, że to imię może również należeć do przedstawicielek płci przeciwnej, ale nigdy się w to jakoś nie zagłębiła i nie spotkał żadnej Shane. A tu proszę! Gryfonka wyraźnie była mu jakoś przypisana. Na przykład w celu zapewnienia rozrywki w ten nudnawy dzień.
W rodzinie Lewisów, tak stricte w rodzinie, w domu, to tylko Bird interesowała się Quidditchem. Mama jakoś nigdy nie lgnęła do tego sportu, podobnie jak Nani... Tatko z kolei, jako totalny zmugolały czarodziej wolał rugby. Swoją drogą, niesamowity sport i chętnie by go uprawiała! Gdyby nie to, że ma zaledwie 155 centymetrów wzrostu i raczej nie ma odpowiedniej wagi. Obawiała się, że gdyby weszła na boisko, zostałaby z niej miazga. Cóż, Quidditch w tym przypadku był dużo bezpieczniejszy! Na pewno dla niej. Birdie chyba miała to po ojcu, że nie przepadała za Amerykanami. Pana Lewisa nie można nazwać nietolerancyjnym, ale Amerykanie działali na niego jak płachta na byka... Niestety, czasem tak się dzieje i ciężko to wytłumaczyć. Tak było w przypadku Matthewa, a i przy Birdie było nieco podobnie, chociaż ona akurat znała więcej mieszkańców USA niż jej ojciec (chociaż kilku w wojsku poznał). - Może jesteś albinosem? - spytała, przekręcając głowę leciutko w bok, jak zainteresowane zwierzę. Podeszła do Niego o krok i przeciągnęła palcem po Jego policzku, jakby sprawdzała, czy nie ma na twarzy pudru i naprawdę jest taki blady. Zaśmiała się pod nosem i znów zaczęła obracać w dłoniach lenonki. - Najwidoczniej, Shane. - odparła z zadowoleniem. Bawiła ją ta zbieżność imion, nawet jeśli to było tylko jej drugie imię... Ale zawsze przedstawiała się jednym i drugim. Była zbyt dumna ze swojego zmarłego wujka, żeby nie wymieniać jego imienia. Nigdy nie mogła do końca pogodzić się z tym, że go nie poznała. Kiedy mama o nim opowiadała (a robiła to wyjątkowo rzadko), Birdie słuchała z uwagą i wyobrażała go sobie w tych wszystkich sytuacjach. Musiał być dobrym, kochanym człowiekiem. - Chce mi się pić, Shane. - oświadczyła, prostując się. Popatrzyła na Niego znacząco. Chyba załapał aluzję, że mógłby zabrać ją na jakiś soczek, albo coś?
- Niee, albinosem chyba nie jestem... - przyznał. Bądź co bądź, włosy miał ciemne. I chyba nawet lubił ten stan rzeczy, bo o ile mógł nieco pojęczeć o opaleniźnie, to nie marzył mu się wyblakły wygląd. Chyba nie chciał nic zmieniać. Shane nie był romantykiem, wierzącym w przeznaczenie. Właściwie, był na to wszystko zbyt sceptyczny, ale obecna sytuacja całkiem go bawiła. No i sobie żartował! Nie należał również do grupy podrywaczy. Jak na siebie samego to i tak wyjątkowo gładko szła mu rozmowa. Kwestia czasu - zaraz znudzi mu się gadanie i stanie się nieprzyjemny, a Bird, jak normalny człowiek, postanowi znaleźć sobie innego towarzysza. Jak narazie jednak nie zamierzał nic z tym robić, tylko korzystać z chwili. Gryfonka chyba bardzo musiała robić coś ze swoim ciałem, bo tylko przeciągała się, siadała, wstawała, bawiła lenonkami... Chłopak jedynie stał i obserwował jej poczynania, z lekkim rozbawieniem czającym się gdzieś pod spojrzeniem piwnych tęczówek. - W takim razie zapraszam panią na... Może lemoniadę? Widziałem tu niedaleko wózek. Na mój koszt, oczywiście. - dodał jeszcze, w pełni szastając swoimi dobrymi manierami. Ochoczo ruszył w kierunku, gdzie widział upragniony napój, mając nadzieję, że zadowoli on jego towarzyszkę.
Palce przesunęła z Jego policzka we włosy, przeczesując Je z rozbawioną miną. Nie krępowała się. Cóż, chyba nie miała powodu do skrępowania, przecież nie ciągnęła Go do łóżka, tylko przeczesała Jego włosy. Nic wielkiego, ot co! Na pewno nie dla niej. Od zawsze była kontaktowa i nie wstydziła się okazywać zainteresowania, uczuć i w ogóle, czegokolwiek... Tylko na golasa nigdy nie latała! Chwalmy Boga, bo byłby wstyd na całe Leeds! Ach... Jeśli chodzi o przeznaczenie, to Bird była pewna jednego - Nani jest przeznaczona Rossowi, a Ross Nani, czy tego chcą, czy nie. Tyle w temacie! Bo jeśli o nią chodzi, to raczej nie uważała, żeby przeznaczenie miało jakieś szczególne znaczenie. Przeznaczenie można zmienić, przynajmniej w jej przypadku. Jeśli czegoś bardzo się nie chce, to zrobi się wszystko, żeby to się nie stało... Oczywiście, jeśli to jest w naszej mocy. Jeśli nie... Cóż... To będzie bolało, ale kto zapanuje nad śmiercią? Dziewczyna na chwilę zamilkła, uspokoiła się i wyciszyła jakby, zatracając się na tę krótką chwilę w swoich wspomnieniach. Czasem nie da się już nic zrobić i tylko stoisz, patrząc, jak ktoś, kogo bardzo kochasz umiera. Bird od pierwszego dnia widziała testrale. Bird widziała śmierć i nienawidziła tych wspomnień. Bird nigdy nie chciała widzieć testrali. - Lemoniada? Och... Tak. Tak, ja myślę, że lemoniada jest dobrym pomysłem, chociaż nie sądzę, żeby była lepsza od tej, którą robi moja mama. Mama jest mistrzem robienia lemoniady! - oświadczyła z dumą, uśmiechając się do Shane'a radośnie, jakby chwilę temu nic się nie wydarzyło, a jej twarz nawet na chwilę nie spochmurniała. Teraz znów była wesoła, pogodna i wyszczerzona nieziemsko szeroko, jakby chciała zarazić tym swoim uśmieszkiem cały świat i pół Europy.