Osoby: Winter (jeszcze) Teixeira i Theodore T. Blaise Miejsce rozgrywki: Londyn, zapewne, a może i nawet Hogwart? Rok rozgrywki: 2014, I guess Okoliczności: Winter i Theodore od zawsze mieli chorą, popraną relację, a zabawa, w którą weszli zaczęła się już kiedy byli dziećmi. Przepełnione dziką żądzą szczeniaki, które potrzebowały wiecznej rozrywki. Będąc jednak księżniczką, taką jak Teixeira - można się niezwykle sparzyć i doświadczyć swoistego rodzaju szoku, który zapewne przeżył kuzyn Laury. Ślizgonka nie miała żadnych wyrzutów sumienia względem tego co mu czyniła, bo przecież wyznawali w tej toksycznej miłości, prostą zasadę...
Psychoza, która wytworzyła się pomiędzy tą dwójką była nieznośna. Opętani dziką chęcią władzy i posiadania, ale nie bogactwa, sławy i pieniędzy. Pragnęli siebie, a w tej toksycznej potrzebie odnajdywali swoistego rodzaju zaspokojenie, które paraliżowało ich ciała, gdy cząsteczki raz po raz zderzały się ze sobą i ocierały na granicy perwersji i subtelności. Mieszasz mi w głowie. Nie. To ja ci mieszam. Była wyprana ze wszelkich emocji i potrzebowała bodźca, bo cisza, którą jej zaserwował stawała się nieznośna. Chciała znaleźć się raz jeszcze w jego silnych ramionach, którymi obłapiałby ją do białego świtu, ale nie to było dla niej ważne. Szukała tej gry i rozrywki, którą jej zapewniał, bo nikt przed i nikt po nim nie potrafił dać tego, co sprawiało dziewczynie ogrom przyjemności nie przesiąkniętej erotyką i seksem. Fizyczność stała się nieodłącznym elementem tej konkretnej relacji, ale to mentalny seks zmuszał ją do padnięcia na kolana, a dzisiaj? Dzisiaj była całkowicie samotna i pozbawiona chęci do wszystkiego. Wieczór mijał spokojnie. Nie działo się nic, co mogłoby zmusić ją do drastycznych posunięć, a mimo to - nic nie było takie jak dawniej. Kolory stały się wyblakłe i pozbawione wszelkich szczegółów, jakby ktoś doskonały odebrał im potęgę barw, która w swej feerii uderzała w Winter i przyczyniała się do pracy głośno bijącego serca i tętniącego życia. Stawała się martwa, a z każdym kolejnym upływem minut, odczuwała jeszcze większą pustkę niż kiedykolwiek wcześniej. Oddychała. Zamykała powieki. Rozchylała spierzchnięte usta i łapczywie łapała powietrze. Rozglądała się po białych ścianach, a także podchodziła do lustra, w którym przyglądała się nieco wychudzonej sylwetce. Zastanawiała się również nad tym, jak wiele może dać Theodorowi i do ilu rzeczy jest w stanie ją zmusić, ale... Nie był. Nie miał takiej mocy, która sprawiłaby, że posłusznie posłuchałaby mężczyzny, który był jej potrzebny jak tlen, który dawał szansę na kolejny dzień i życie, w którym nie ma widma śmierci, a jednak - czegoś brakowało. Tego istotnego i potrzebnego elementu układanki, która sprawiłaby, że Teixeira na nowo uśmiechnęłaby się w sposób szelmowski, wręcz wyzywająco sugerując, że nikt nie da rady jej dorównać. Tak było. Niegdyś i teraz, ale dzisiaj? Nicość. Szara i pozbawiona sensu stagnacja, w której topiła się niczym w największej wodzie, bo nie umiała pływać i nigdy nie porywała się z motyką na słońce. Przełamała swoje bariery i zrobiła. To. Po raz pierwszy od dawna, tylko tym razem brutalniej i głębiej. Kap. Kap. Kap. Bolało ją ciało i ręce, które nie przypominały w swej fakturze delikatnego materiału, a wręcz przeciwnie. Stały się szorstkie, brzydkie, zaniedbane i tak bardzo pocięte. Sączyła się z nich krew, która po latach egzystencji przypominała truciznę, którą wtłaczała w żyły Theodora. Siedziała w łazience i nie myślała o niczym, bo gdy po raz pierwszy wbiła ostre narzędzie w swój nadgarstek, poczuła się wolna. Uciekała od obowiązków, których nie posiadała, a jednak przypominała zamkniętego ptaka w klatce, dla którego nie ma ratunku, ale ten nadszedł. Blaise odszedł, prawda? Zostawił ją po ostatniej nocy w Dziurawym Kotle i choć mogła wstać i ruszyć dalej, dusiła się z samą sobą, bo kochała go miłością niezrozumiałą, a zarazem pozwalała emocjom oddać go w ramiona innej, by był szczęśliwy. Egoistycznie odebrałaby go kobiecie, która spróbowałaby przywłaszczyć sobie to, co należało do Winter, bo ona nie miałą skrupułów i nie pozostawiała nadziei, ale dzisiaj była złamana na tysiąc sposób i nic nie mogło jej uratować. Nikt nie był w stanie. Wróć do mnie; nie słyszysz jak cię wołam? Masz rację - nie wołałam. Emocje buzowały w niej aż do momentu, w którym nie przymknęła powiek, a serce nie spowolniło rytmu. Była w domu. Tym prawdziwym i jedynym.
Nie zdarzały się wieczory, poranki i dnie w których Blaise nie uciekałby myślami do swojej największej słabości. Mantry jego życia. Marazmu jego egzystencji. Winter Teixeira. Kobieta, która zagościła w jego świecie tak dawno, a mimo to pamiętał każdą chwilę z nią spędzoną. Potrafił wyliczać ile razy podczas ich spotkań zrobiła tę swoją pełną tajemniczości minę za którą kryły się iście niecne uczynki i intrygi, a ile razy była najlepszą wersja siebie samej, była Winter której mógłby oddać duszę. Nie potrafił zrozumieć.. W zasadzie już nie próbował pojąć dlaczego miłość jaką ją darzył kroczyła ramię w ramię z nienawiścią. Odraza i niechęć wiła się z pożądaniem i obsesją. Wielokrotnie próbował dać temu koniec, ale za każdym razem gdy próbował, to był dopiero początek. Czuł się totalnie bezsilny i skołowany. Mógłby próbować z nią porozmawiać, ale po co? Po co, skoro w tym całym szaleństwie odnajdywał zaspokojenie. Dlaczego miałby próbować cokolwiek z nią wyjaśniać i tworzyć granice. Ramy, jakie mogliby nadać ich relacji zepsułyby wszystko i oddaliły ją od niego. Choć najbardziej w tym całym szaleństwie bał się, że ją straci. Bo należała do niego, choć to nigdy nie była kwestia posiadania. Nigdy, aż do ostatnich wydarzeń, które uniemożliwiły definitywnie zapanowanie nad chaosem jaki wdarł się w ich życie. Na nic zdawały się próby zapomnienia o tym co stało się jednej z ostatnich nocy. Ten dzień był już zdany na porażkę, jeszcze zanim zdążył się na dobre rozpocząć. Zamęt towarzyszył mu w pracy przez cały dzień. Każda chwila była brakiem, była pustką.. niedosytem. Była nicością tak bezdenną i niepokojącą, mieszającą mu w głowie, rozdzierającą ciało do kości, pętającą mu duszę. Tego wieczoru chęć spojrzenia na nią, dotknięcia jej, paliła mu skórę. Tego wieczoru tęsknota i pustka były rozżarzonym do białości popiołem w którym mógłby tarzać się po kres swych dni, byle tylko być pewnym, że dane mu ją będzie w końcu zobaczyć. Żadne z pomieszczeń w swoim mieszkaniu nie było miejscem, w którym chciał się teraz znajdować. Błąkał się jak szalony, nie mogący znaleźć swojego miejsca. Od ściany do ściany, z kąta w kąt. Raz po raz skupiał swój wzrok na przeźroczystym kwadracie wciśniętym między niego, a jego szaleństwo. Przez okno widział pełny księżyc, który towarzyszył im ostatnio. I tak mijała minuta za minutą, sekunda za sekundą, a raniąca jego pompę ssąco tłoczącą pustka w końcu zmusiła go do sięgnięcia po kurtkę i wyjścia na zewnątrz. W zimnym podmuchu wiatru znalazł ukojenie, które trwało dokładnie tyle co jego dwa głębokie wdechy. Nie było już ratunku. Nie było sensu walczyć. Walka z samym sobą była czymś z góry zdanym na porażkę. Nogi wiedziały lepiej. Same plątały się w pewnym kroku, niosąc go do niej. Nicość spuściła z tonu, przestała do dławić. W końcu poczuł, że chce oddychać. Pojawił się przed jej drzwiami, tak bardzo nie wiedząc czy w tym co robi jest jakikolwiek sens. Mniejsza o sens. Mniejsza o słuszność. Jedyne o czym teraz myślał to o jej oczach, o jej dłoniach, o jej miękkich wargach i o jej zapachu i o tym całym szaleństwie. Gdy walnął dwa razy w drzwi już nie było odwrotu.
Nie myślała o niczym, bo nie potrzebowała tego. Nie szukała już odpowiedzi na dręczące ją pytania, jakby powoli odeszły gdzieś w dal i nie spędzały snu z powiek, bo przecież... Nie mogły. Zawzięcie próbowała odnaleźć drogę do domu, którego nie miała, a który odnalazła w jego ramionach, które dawały pozorne ciepło. Chciała się nim otulać, zasypiać przy nim, ale była zbyt dumna i posiadała ogromny ładunek egoizmu w sobie, by korzyć się za każdym razem, gdy zrobi coś źle. Przerosło ją to. Najzwyczajniej w świecie ją przerosło. Zmuszała się codziennie do patrzenia mu w oczy, które lśniły swoistego rodzaju blaskiem i sprawiały, że mogłaby tonąć w jego tęczówkach. Pamiętała o nich przed snem i tuż po tym jak się budziła, by żaden inny mężczyzna, który przewijał się w jej życiu, nigdy nie zajął tego miejsca, które miał on, ale... Upokorzyła go, prawda? Mówiła wprost, że jego kuzyn - Victor - rżnął ją tak jak żaden inny, a nie robił tego wcale. Nigdy nie posiadł Winter, która kpiła w żywe oczy każdemu, na kim chciała się odegrać. Theodore był właśnie kimś takim. Budził w niej instynkt obronny, który nie pozwalał na jakikolwiek hamulec. Może to właśnie Blaise ją wtedy przystopował? Gdy niemal bez żadnych skrupułów zacisnął palce na smukłej szyi i odbierał oddech, którego tak łaknęła? Pragnął jej śmierci i wiedziała o tym, a im dłużej żyła ze świadomością, że potrafił być brutalny, tym bardziej chciała mu odebrać to, co było dla niego tak cenne. Samą siebie. Tkwiła w łazience i czuła narastający spokój, który wypełniał ją od środka. Nie myślała już o niczym, bo dawka bólu, który sobie zaserwowała sprawiła, że mogła bez trudu odpłynąć. Przy zdrowych zmysłach trzymała ją jednak muzyka, która rozbrzmiała i odbijała się głuchym echem od ścian. Oddech Teixeiry spowalniał się, a ona? Uśmiechała się rozkosznie; niczym mała dziewczynka, która chciałaby znaleźć się przy swoim rycerzu, który obroni ją przed tym co złe i niedobre. Liczyła się z tym, że nikt jej nie uratuje, ale czy to naprawdę było aż tak ważne? Nie teraz, gdy jej życie wymykało się przez palce, a krew sączyła się czerwoną stróżką po dłoni. Odcień doskonale kontrastował z bladością płytek, które pokrywały sie szkarłatną cieczą i to sprawiało, że mogła odejść. Nawet walenie do drzwi nie wzbudziło w niej irytacji czy poczucia odpowiedzialności, bo nie obchodziło jej to, kto próbował zaburzyć ciszę, która spowiła ją od środka i dała pozwolenie na dokończenie rytuału. Dla niej na ten moment nie mogło być nic piękniejszego od powolnej śmierci, z którą krocząc ramię w ramie, jak równy z równym, odbierała szczęście Theodorowi. Niezmniennie i na zawsze.