Pomieszczenie to owiane jest aurą tajemniczości. Nikt nie wie, jaki jest dokładnie jego wpływ, ale mówi się, że wizyta w tym miejscu ułatwia podejmowanie ważnych życiowych decyzji, czy wspomaga szczęściem i pomyślnością, tych, którzy go potrzebują. Chociaż kto wie, może to tylko mit wymyślony przez tych, którzy wymagają czynników motywujących i czegoś co wskaże im drogę i da im pewność, że im się w życiu powiedzie. Oprócz tego, bardzo atrakcyjna wizualnie. Błękit cieszy oczy i uspokaja, pozwala się stonować, w połączeniu z ciepłym kamieniem na podłodze, działa relaksująco.
O ile słowo „korepetycje” mogło mieć dość negatywny wydźwięk, o tyle jeśli radziłeś sobie z czymś całkiem dobrze i po prostu chciałeś podłapać parę rzeczy od kogoś, to raczej miałeś do tego święte prawo. Nie, żeby Casey kiedykolwiek przyznał się otwarcie do bycia słabszym. Za cholerę nie zrobiłby tego publicznie, ale hej, przecież żaden idiota nawet nie próbował tego od tej zadufanej w sobie księżniczki wymagać. Na całe szczęście, napisanie listu do jednego ze starszych Ślizgonów wcale nie stanowiło żadnego problemu. Czarodziejska poczta miała całą masę zalet, bo ustalenie szczegółów spotkania zajęło im niewiele czasu. Dużo więcej Arterbury spędził na zgłębianiu tematu i jakimś tam drobnym wprowadzeniu do wspomnianych korepetycji. Odnalezienie się na Atlantydzie nie było najmniejszym problemem, przynajmniej dopóki nie został zmuszony do poszukiwania pozycji książkowych, ale nie byłby sobą, gdyby nie spróbował albo poddał się od razu. Miał przecież cały dzień na zorganizowanie się, bo przecież dotychczas wakacje spędzał raczej na obijaniu się, niż na czymkolwiek innym... chyba, że pod ostatni podpunkt podłączymy próby doprowadzenia jednego ze swoich współlokatorów do szału tylko dla własnej satysfakcji. Odchodzimy od tematu. Arterbury zjawił się w komnacie, jak na skończonego perfekcjonistę przystało, jeszcze przed umówioną godziną. Miał przynajmniej dość czasu, żeby posadzić swoje cztery litery na posadzce, ułożyć przyniesioną przez siebie książkę na kolanach i pogrążyć w lekturze, oczywiście dopóki na horyzoncie nie pojawi się Sharker.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Rasheed nie wiedział co z nim jest nie tak. Odkąd tylko umieścił ogłoszenie o udzielaniu korepetycji z zaklęć, na horyzoncie pojawiali się sami Azjaci o dziwnych imionach. Nie, żeby Azjaci ogólnie nie nosili dziwnych imion, ale nie o to chodzi. Prześladowała go wizja samego L’a próbującego spetryfikować cokolwiek poza globusem, a teraz dodatkowo listy wysyłał mu Arterbury, którego nawet nie kojarzył. Wszyscy wydawali mu się tacy sami. Tej ignorancji nawet nie trzeba było mu wybaczać, bo Sharker to po prostu Sharker, najłatwiej zwyczajnie przywyknąć. Ten, no więc wszystko mu się pieprzyło, a Ori nie było na wyjeździe, Julka latała gdzieś z D’Angelo, a ta z kolei wysyłała mu krew menstruacyjną pergaminem. Żyć nie umierać. Szczerze powiedziawszy to już spodziewał się porażki, jeszcze zanim w ogóle zjawił się w komnacie cudów. Może dlatego, że był raczej wiecznym pesymistą, a może zwyczajnie potrafił przewidywać? Trudno to określić, skoro jeszcze nawet nie doszło do spotkania. W każdym razie nie wyobrażał sobie tej lekcji. Nauka zaklęcia, którego sam jeszcze nie opanował na pewno będzie… interesująca. Wreszcie przybył na miejsce, ale nie niósł żadnej książki, a na pewno nie takiej, jakiej powinien szukać. Zwyczajnie jej nie znalazł. Może to Arterbury dorwał ją przed nim i to wszystko dlatego? Właściwie to nieważne. Targał ze sobą jakąś niewielką książeczkę o wytartym, bliżej nieokreślonym tytule. Może nawet pochodziła z bajecznej kolekcji Malcolma? Kto wie. Podszedł do Caseya, lustrując go uważnym spojrzeniem, nim zdjął nieodłączne okulary przeciwsłoneczne, zaczepiając je o dekolt koszuli. Widział pewne… różnice między nim a Earlem. Aż prawie był z siebie dumny. - Wyczytałeś coś interesującego? - zapytał go, unikając powitania i jednocześnie przy nim przykucając, aby móc jakże bezczelnie zajrzeć mu w książkę. No co? Był ciekawy…
Przepraszam bardzo, Casey był Azjatą tylko w połowie, a że z urodą podał się niemalże w stu procentach na matkę, to zupełnie inna sprawa. Zresztą, jego koreańskie korzenie wcale nie miały wpływu na wychowanie chłopaka, ani też nie gościł on często w rodzinnych stronach... może to wina tego, że Kimowie wydziedziczyli jego matkę (ale nie jego) wkrótce po jej rozwodzie? Tak czy owak, bardziej związany był z Wielką Brytanią i brytyjskim rodem Arterburych, a i pośród Azjatów nie miał aż tak znowu typowej urody... w ogóle śmiesznym było podejście, że każdy kto pochodzi z Dalekiego Wschodu ma takie same rysy twarzy, bo kiedy przyglądałeś się im dłużej, te różnice zdawały się niemalże krzyczeć ci w twarz. W każdym bądź razie, o ile Casey kojarzył Sharkera z jednego z treningów Quidditcha i Pokoju Wspólnego Ślizgonów, to rzeczywiście nigdy ze sobą nie rozmawiali i... w sumie to cholera wie, czy młodszy widział w tym coś dziwnego. Skoro Rasheed zgodził się na korepetycje nie było sensu rozważać czegokolwiek innego, bo Arterbury’emu też zależało tylko na poprawie swoich umiejętności i niczym poza tym. Wystarczyła mu garstka informacji, a jak spotkanie wyjdzie w praktyce? Dlaczego niby miał się tym przejmować? Jego zdanie osób postronnych obchodziło nawet mniej, niż zeszłoroczny śnieg, który równie dobrze mógł wcale nie spaść. Kiedy wspomniany osobnik zjawił się w końcu w komnacie, Arterbury potrzebował chwili, by podnieść głowę znad książki i spojrzeć w jego stronę. Co ciekawe wcale nie dlatego, że nie zauważył przyjścia Sharkera. Po prostu dokończenie akapitu było dla nastolatka niepodważalnym priorytetem... nawet jeśli rozdział wcale nie dotyczył wspominanego przezeń w liście zaklęcia, a jakiejś podejrzanej, niezbyt przyjemnej klątwy. Czy kogoś w ogóle to dziwiło? Cas zmrużył oczy, przypatrując się Rashowi z nieodgadnionym wyrazem twarzy, zanim potrząsnął lekko głową. - Jeśli mówimy o tym to nic, czego bym nie wiedział - stwierdził beznamiętnym tonem, nie próbując strony w żaden sposób zasłonić. Dlaczego miałby? Dopiero po chwili, kiedy Sharker wykorzystał już swój moment na zapoznanie się z lekturą, niższy chłopak przerzucił kilka kartek, ukazując mu treść odnoszącą się do zaklęcia, które go interesowało.
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Śmieszne czy nieśmieszne, przekonanie pozostawało. Podobno dla większości Europejczyków niemalże wszyscy Azjaci są podobni, a taka sama zasada panuje w drugą stronę, w ich oczach niewiele się od siebie różnimy. Ile w tym prawdy? Trudno powiedzieć, bo ten oto konkretny Ślizgon był po prostu patologicznym ignorantem. Nie miał okazji poznać zbyt wielu mieszkańców Dalekiego Wschodu, więc nie miał kogo ze sobą porównywać, zresztą wcale mu na tym nie zależało. Po prostu oceniał. Szufladkował tak, jak zawsze to robił, aby było mu łatwiej zapamiętać spotykanych ludzi. Jego zdaniem byli do siebie niezdrowo podobni i chyba tylko wtedy, gdyby nadarzyła się okazja aby zestawić ich obok siebie, potrafiłby wskazywać kolejne różnice, jakie wręcz atakowałyby mu gałki oczne. Teraz po prostu kojarzył go jak jednego z wielu przewijających się po szkole Azjatów, tak jak i on był jednym z dziesiątek Szwedów. Nawet długo się nad tym nie zastanawiał, najzwyczajniej w świecie uznając takie zaawansowane rozmyślania za grę niewartą świeczki. W tym momencie był skoncentrowany tylko na tym, aby w jakiś sposób wybrnąć z nauki zaklęcia, o którym nie miał większego pojęcia. Najpewniej i tak wszystko skończy się na nauce praktycznej, skoro teoria nie głosiła niczego ciekawego. Zlustrował spojrzeniem obie strony, zarówno tą, którą Casey obserwował kiedy to on zjawił się w komnacie, jak i tę, na której znajomości mógłby opierać naukę zaklęcia. Potem wstał, wyciągając różdżkę z kieszeni spodni, a wraz z nią, kilka niewielkich kamyków, w które niemalże od razu wycelował. Niewerbalnie je zaczarował, łącząc w jeden większy kamień, jaki z kolei już po chwili został transmutowany w niewielkiego węża. Nie obserwował reakcji młodszego kolegi, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że tego typu „ofiara nauki” nie powinna mu przeszkadzać. - Więc chyba najlepiej przejść do praktyki. - stwierdził, wyrzucając węża w powietrze, nim zawiesił go przed sobą za pomocą zaklęcia lewitującego. Dopiero teraz spojrzał na chłopaka, wskazując ruchem głowy unieruchomione zwierzę. - Teoria mówi tyle, że Visco Nocturna pozwala paraliżować ofiarę przy użyciu strachu, więc moim zdaniem ćwiczenie praktyczne powinno być proste do wdrożenia. Zastanów się, co Cię najbardziej przeraża. Możesz spróbować nagromadzić w sobie te emocje, obraz czy cokolwiek i w postaci skoncentrowanej przełożyć to na magie. Co prawda, ze zwierzętami zawsze będzie inaczej niż z ludźmi, co nie przeszkadza na nim trenować, aż uznasz, że warto byłoby poćwiczyć na kimś innym. - na chwilę zamilkł, wolną dłonią kartkując książkę, jaką przyniósł. - Myślę, że pomocny może się okazać haczykowaty ruch nadgarstka, który na pewno pamiętasz z lekcji transmutacji, ale w sumie spróbuj tak, jak będzie Ci wygodnie. Zobaczymy co się z tego urodzi. Dokończył, kiedy dotarł do stron traktujących o ruchach nadgarstkami, decydując się na obserwację.
Wyrzuc minimum dwie kosci: Pierwsza decyduje o ruchu nadgarstkiem. Jeśli wynikiem jest 1, 2, 3 - niekorzystanie z rad nie zawsze wychodzi na dobre, ale chyba nie do końca zdajesz sobie z tego sprawę. Żadna strata, najwyżej będzie odrobinę trudniej. Jeśli wynikiem są 4, 5, 6 - posłuchałeś się rady i zdecydowanie skorzystałeś na tej propozycji, wybierając ruch haczykowaty. Dodaj 1 punkt do wyniku następnej kostki.
Druga określa powodzenie przy pierwszych próbach rzucenia zaklęcia. Każda kolejna kość jest uważana za kolejne podejście. Możesz losować ich ile tylko chcesz. 1 - „Nie radzisz sobie” byłoby niedopowiedzeniem. Nie masz zielonego pojęcia w jaki sposób masz ugryźć temat i to podejście z całą pewnością nie może zakończyć się powodzeniem, skoro wcale Ci nie spieszno do podjęcia prób. 2 - Twoje próby rzucenia zaklęcia można nazwać jedynie nieśmiałymi. Być może trochę głupio się czujesz, kiedy tak Cię ktoś obserwuje, a może to kwestia czegoś innego, trudno powiedzieć. W każdym razie nie jesteś w stanie dostatecznie się skupić, aby rzucić poprawne Visco Nocturna. 3 - Po prawdzie to nie jest najgorzej. Skupiasz się usilnie na przywołaniu odpowiedniego poczucia przerażenia i czujesz się zmotywowany do rzucenia wspaniałego zaklęcia. Okazuje się jednak, że to nie wszystko i do poprawnego wykonania jeszcze trochę brakuje. Może zaniedbałeś ruch nadgarstka? 4 - Udało się! No… prawie. W każdym razie świetlisty grot wystrzelił z końca Twojej różdżki, a mimo, że ledwo trafił w wijącego się węża to byłeś przekonany, iż na kilka sekund coś go unieruchomiło, zwłaszcza, że wtedy dziko wierzgnął ogonem. 5 - Trzeba przyznać, że to była udana próba. Poprawny ruch nadgarstkiem w połączeniu z intensywnym skupieniem mogą dawać wspaniałe rezultaty. Nie udało Ci się utrzymać zaklęcia zbyt długo, ale mimo wszystko poszło Ci dobrze. 6 - Wspaniale! Trudno było się spodziewać, że tak szybko poradzisz sobie z Visco Nocturna - czar utrzymał się odpowiednio długo, aby wywołać pożądany efekt paraliżu. Miejmy nadzieję, że to nie tylko szczęście początkującego. Sharker proponuję Ci kolejną próbę (jeśli to np. trzecia to zignoruj tę część), abyś mógł udowodnić, że po prostu już łapiesz.
Jeśli coś jest bez sensu to wybacz i ew. dopytuj się, tak bardzo przysypiam < / 3
Na dobrą sprawę to Casey też nie powinien się za bardzo wypowiadać, bo chociaż on potrafił rozróżniać ludzi bez większego problemu, to miałby pewnie problem z nazwaniem znacznej części ludzi nawet ze swojego rocznika. Puchonów kojarzył tylko na zasadzie idiotów i większych idiotów, a i z Gryfońską częścią sprawa nie wyglądała lepiej... pomijając parę wybitnych przypadków, chociaż na dobrą sprawę to było tak jak z jakimś robactwem, dostrzegałeś te największe i najbardziej działające ci na nerwy osobniki, a reszta mogła sobie gdzieś tam bytować, dopóki nie wchodziła ci w drogę ani nie przeszkadzała. Wnioski? Nie ma sensu przejmować się bezwartościowymi osobami. Dopóki zaś Arterbury nie był wrzucony do jednego worka ze szlamami, skończonymi matołami i innymi, bezwartościowymi śmieciami, to nie powinien chyba narzekać – już pomijając sam fakt, że nie siedział we łbie Sharkera i niespecjalnie czuł potrzebę wnikania w to, jak sobie starszy chłopak to wszystko porządkuje. Bo niby po co zaprzątać sobie głowę zbędnymi pierdołami? No właśnie. Nikt mu za to nie zapłaci, a takie analizy jedynie rozproszą i odciągną myśli od tego, co powinno być jego priorytetem – poprawnego wykonywania zaklęcia. Każdy kto znał młodszego ze Ślizgonów, nie powinien być nawet zdziwiony, że chłodna ignorancja nie zniknęła ani na moment. Jak dla niego zamiast węża mógłby to być równie dobrze jakiś przeuroczy króliczek... w żadnym wypadku nie odczułby ani wyrzutów sumienia, ani nawet krzty współczucia. Casey naprawdę koncentrował swoje priorytety na sobie i jeśli zmaltretowanie gada miało mu przynieść jakieś korzyści, to niby dlaczego nie? Skinął głową na tę propozycję Rasheeda i automatycznie sięgnął po różdżkę, bez której ani rusz. Monotonny ton wykładu nie był żadnym problemem, kiedy uwaga Arterbury’ego rozdzielona była pomiędzy węża, a starszego. Wręcz przeciwnie, pomogło mu to w jakiś sposób zobrazować działanie czaru i skoncentrować na ćwiczeniu. Najpierw wolał dla zasady machnąć różdżką, jakby odnajdując się w sytuacji, a kiedy za drugim razem padło to razem z zaklęciem... powiedzmy sobie szczerze, nie wyszło wcale. Niby nic dziwnego, bo przecież dopiero zaczynał ćwiczenie, jednak sam fakt, że pierwsze podejście okazało się kompletną klapą nie pomagał. Całe szczęście że dalej było już tylko lepiej. Cas oczywiście uparcie upierał się, że przestraszenie go nie jest łatwym zadaniem, ale jeśli miałby wybrać kilka niesamowicie upierdliwych wizji, to jedną z nich były ściany i sufit zdające się z każdą chwilą być bliżej – ten moment, kiedy miałeś wrażenie, że zaraz zostaniesz ściśnięty we wnętrzu sześciennej kostki, w której całkiem szybko kończy się powietrze wcale nie był zbyt przyjemny i pewnie gdyby coś takiego zdarzyło się w realnym życiu, miałby sytuacji zupełnie dość. Tyle tylko, że tę wizję tworzył nie dla siebie, a dla niewinnego węża stworzonego przez swojego nauczyciela. To na pewno ułatwiało sprawę. Mało tego! Kiedy za drugim razem ponownie rzucił czar, ten zdawał się w końcu przynieść oczekiwane efekty. Może trwało to krótką chwilę, ale była ona wystarczająco długa, by na ustach Casa pojawił się leciutki uśmieszek... później podejście numer trzy i tutaj już poszło mu bez zastrzeżeń. Cóż, mógł być chyba z siebie zadowolony, skoro czar zadziałał bez zarzutu, prawda? Dla świętego spokoju zerknął w stronę Sharkera, czekając albo na jego aprobatę, albo jakiś komentarz – nigdy nie wiadomo, co starszy miał w zanadrzu i tak dalej, szczególnie, że czarowanie poszło jakoś dziwnie łatwo.
Starał się nie rozmyślać, skupiając się niemalże całkowicie na obserwacji młodszego Ślizgona. Wszystko sprowadzało się do tego, że gdyby zaczął tak na dobrą sprawę krążyć myślami, to równie dobrze mogliby te korepetycje skończyć właśnie teraz lub za chwilę, a to nie było im w smak… znaczy chyba jednemu z nich nie było. Drugi, odkąd dostał tę przeklętą odznakę prefekta, za wszelką cenę starał się udowodnić, że to co o nim się mówi w szerszym gronie jest jedynie parszywą plotką, wyjątkowo niegodną wysłuchania, a korepetycje z innymi uczniami traktował raczej jak rodzaj terapii, która to zdawała się za każdym razem dawać idiotycznie nieistniejące profity. Dlatego chyba lepiej było się nie zastanawiać i po prostu starać się zrozumieć naturę zaklęcia na tyle, aby móc przekazać o nim wiedzę. Odrobinę frustrujące zadanie. Obserwował jego próby rzucenia zaklęcia bez większego zainteresowania. Ot po prostu patrzył, starając się wyciągnąć z tego małego przedstawienia jak najwięcej wniosków. W razie niepowodzenia Caseya, mógłby mu potem powiedzieć co być może robi źle. Jak mógłby z całym przekonaniem po prostu mu to oznajmić, skoro sam nigdy Visco Nocturna nie rzucał, to już i jego problem. W każdym razie, na szczęście, te nieprzyjemności go ominęły. Azjata zaskakująco dobrze poradził sobie z paraliżowaniem nieruchomych celów, więc następny krok był dość prosty do przewidzenia. - Dobrze. - mruknął, poruszając krótko różdżką i szepcąc formułę rozdzielającą, dzięki czemu wąż został podzielony na cztery. - Teraz czas na ruchomy cel. Co prawda to dalej nie jest człowiek, ale to zawsze bliżej realnemu użyciu, niż gdy wisi w powietrzu unieruchomiony. Spróbuj trafić… nie wiem, ze trzy razy. Przy okazji możesz się zastanowić czy masz coś jeszcze z czym masz problem, czy to wszystko. Po tych słowach, opuścił różdżkę, umieszczając gady na ziemi i uwolnił je od lewitacji. Przy okazji cicho syknął, a chociaż z pozoru brzmiało to jak zwyczajny, ludzki odgłos, w ruch poszła wężomowa. Ot po prostu je pogonił, życząc sobie, aby odgrywały rolę ruchomych celów z należytą starannością. Przy okazji przywłaszczył sobie jednego z węży, najwyraźniej samemu też mając ochotę spróbować, tyle że pomijając wstępne próby. Szału nie było. Wychodzi na to, że węże nie boją się dementorów… albo właśnie boją się aż tak, że nie dają się trafić z jakąś większą zaciekłością.
Kostki Rekina: 6, 2, 2, 5
Rzuc koscia: Odpowiada ona za Twoją skuteczność w trafieniu ruchomego celu oraz w utrzymaniu siły zaklęcia. Wyrzuć ich tyle, ile zamierzasz podjąć prób. 1 i 2 - pudło! 3 - było blisko, ale to wciąż za mało. Zaklęcie jedynie musnęło wijący się ogon i właściwie nie dało większego efektu. 4 - nie jest źle - trafiłeś! Gorzej, jeśli chodzi o siłę zaklęcia, bo ta pozostawia wiele do życzenia. Wąż ani myśli się zatrzymywać, ani tym bardziej poddawać się zaklęciu. Może trochę go tylko spowolniłeś, ale to na pewno nie jest to. 5 - jeśli wcześniej miałeś jakieś problemy, to teraz zdecydowanie widać postęp. Klątwa była celna i niemalże skuteczna. Gad zatrzymał się w miejscu, sparaliżowany siłą koszmaru, ale podejrzanie szybko uwolnił się spod jego wpływu, znowu starając się przed Tobą umknąć. 6 - perfekcyjna celność oraz skupienie. Siła zaklęcia przygwoździła węża do posadzki i całkowicie uniemożliwiła mu wykaraskanie się z tej niewygodnej sytuacji.
Opinia w szkolnym gronie uczniowskim na pewno nie była jakimś priorytetem Cassiego – zresztą, to, że uchodził za niemałą sukę, drania i zapatrzonego w siebie dupka wcale nie było jakimś wymysłem, bo sam opisałby siebie w podobny sposób – i podobnie nie miały dla niego większego znaczenia oceny. Dopóki był w stanie odpowiednio używać czarów, dopóty był szczęśliwy i zadowolony ze swoich umiejętności. Przecież wyniki i opinia grona pedagogicznego znaczyły tyle, co nic, jeśli czarodziej nie potrafił poradzić sobie w praktyce! Rasheed chyba myślał podobnie, skoro zamiast głowić się nad teorią dłużej, niż to konieczne, przeszli do praktyki... do tego potrzebował tych korepetycji, które na dobrą sprawę raczej nie miały większych szans uszczuplić rodzinnego budżetu. Zresztą, jak na całą swoją powierzchowność i egoizm, Arterbury potrafił całkiem nieźle oszczędzać... Albo po prostu nie lubił wydawać na pierdoły, co z taką namiętnością robiło wielu spośród jego rówieśników. Pozostawało mu tylko skupić się na zaklęciu, które z każdą chwilą zdawało się wychodzić mu trochę lepiej. Bardzo szybko przyzwyczajał się do tego, jak formułka brzmiała w jego ustach, a ćwiczony przez lata ruch nadgarstka był ostatnim, co mogło stanowić problem. Podsumowując, przyszedł czas na podniesienie poziomu trudności, więc polecenie Sharkera nie zaskoczyło młodszego Ślizgona w najmniejszym nawet stopniu. - Te węże i tak mają prawdopodobnie więcej rozumu niż niektórzy Puchoni albo Gryfoni... - mruknął pod nosem, nie zastanawiając się za bardzo nad tym, czy Rasheed go usłyszy, czy jednak nie. Po prostu na głos dzielił się przemyśleniami, zanim jeszcze zaczął ćwiczenia na poważnie i wszystko byłoby już w ogóle cudnie, gdyby za pierwszym razem nie zaliczył pięknego pudła. Klątwa ugodziła w ziemię dobre dwadzieścia centymetrów od zwierzęcia, co może samo w sobie nie brzmiało jakoś tragicznie... ale biorąc pod uwagę, jak do tej pory Arterbury’emu szło raczej nie zasługiwało na żadną pochwałę. Za drugim razem było niewiele lepiej – chłopak przynajmniej nie minął się ze swoim powołaniem aż tak bardzo, ale to wciąż zbyt daleko, by uznać za poprawną próbę... kolejne podejście, tym razem trafione, a po nim jeszcze dwa, które do reszty powinny rozwiać wszystkie wątpliwości. Cas naprawdę uczył się nowych rzeczy z zawrotną prędkością, a przynajmniej tak długo, jak go one interesowały. Gdybyś kazał tej księżniczce posiedzieć nad wróżbiarstwem albo chociażby historią magii sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej. - Jak dla mnie to tyle, chyba, że masz coś ciekawego do zaoferowania - wzruszył ramionami. Korepetycje poszły całkiem szybko, ale to na pewno nic złego, a Rash raczej nie zamierzał marnować czasu na robienie... no właściwie to niczego. Dlatego też, w gruncie rzeczy, pozostało im chyba tylko załatwić te formalności w postaci zmiany właściciela okrągłych dziesięciu galeonów.
Kostki: 2,3,4,5,5
Rasheed Sharker
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 191cm
C. szczególne : Wysoki wzrost, blizny: trzy linie oplatające jego prawą dłoń
Uśmiechnął się pod nosem, rozbawiony trafnością określenia, o jakie pokusił się Arterbury. Nie wypadało mu tego potwierdzać, ale nie mógł zaprzeczyć, że to stwierdzenie całkiem do niego trafiło. No i tak właściwie to zgadzał się w kwestii węży. Co prawda, same najpewniej nie wyszłyby z odpowiednią inicjatywą, ale jakby nimi pokierować to mogłyby wykazać większe zaangażowanie lub objawy inteligencji niż realne przykłady niektórych uczniów. W każdym razie, nie zastanawiał się nad tym zbyt długo, koncentrując się nie tylko na swoich próbach sparaliżowania węża, ale także na tym co robił Casey. Tak po prawdzie to szło mu całkiem przyzwoicie, co sprawiało, że Rasheed mógł się cieszyć z jego kompetencji. Dzięki temu, te korepetycje nie szły im jak krew z nosa, a odbywały się zaskakująco sprawie… tak sprawnie, jak nie udało mu się wcześniej z L’em. Cóż, tylko w tym przypadku nie wchodziła w grę nadmierna wrażliwość, utrudniająca paraliżowanie przeciwnika. Mimo wszystko, nie rozwodził się nad tym specjalnie długo i po kilku dodatkowych próbach, jakie postanowił wykonać, spojrzał na Caseya, który też najwyraźniej skończył. Zastanowił się nad jego słowami, ale zaraz pokręcił przecząco głową. - Może już nie teraz. Atlantyda to słabe miejsce na udzielanie korków. W każdym razie jeśli jeszcze czegoś będziesz chciał się nauczyć to pisz, jestem do dyspozycji. - powiedział, po czym skierował spojrzenie na węże, tym razem znowu tworząc z nich tylko jeden okaz, a następnie zamieniając go z powrotem w kamień. Rozdzielanie go na te kilka mniejszych już go nie interesowało, więc zostawił go po prostu na posadzce w komnacie. - Należy się dziesięć galeonów. - zauważył jakże oczywiście, a kiedy nastąpiła wymiana hajsu (zgłoś ją do zmian stanu konta), a Rekin upchnął ją w kieszeniach, mogli się już rozstać. Ot po prostu pożegnał się z Azjatą i zawinął się, aby zając się czymś, przy czym mógłby się rozerwać. Może wybierze się na rafę?