Osoby: Raphael de Nevers, Arsène Deisinger Miejsce rozgrywki: Paryż, Francja Rok rozgrywki: 2013, ostatni tydzień lipca Okoliczności: historia znajomości Arszenika i Raphaela, który przygarnął go na jakiś czas do swojego domu w Paryżu
Paryż szybko mnie pochłonął. Przyjechałem tu z początkiem lipca, niemal tuż po zakończeniu podstawowej nauki w Trausnitz, z bagażem składającym się z wiolonczeli, harmonijki, gramofonu i kilku płyt winylowych. Od zawsze uważałem, że Francuzi tworzyli świetną muzykę, że – choć, jakkolwiek słusznie, zakochani w swoim kraju – potrafili docenić piękno sztuki. Szybko odkryłem, że to miasto jest moje, choć zupełnie inne od Lucerny, Palermo, czy Berlinu, który odwiedzałem równie często. Na każdym kroku spotykałem ludzi beztroskich, którzy chcieli chłonąć życie pełną piersią. Tysiące turystów, ale i Francuzów, wśród których przyszło mi się zaasymilować łatwo, głównie za sprawą, iż język nie stanowił dla mnie żadnej bariery. Oni również zdawali się być ciekawi mnie, obcokrajowca, który radził sobie tak świetnie z ich ojczystą mową. Pierwsze dwa tygodnie spędziłem tułając się po hotelach na Rue Valette i barach, grając na ulicach i pod mostami rozpinającymi się ponad Sekwaną prowadząc z artystami tudzież kloszardami (czasem ciężko było odróżnić jednych od drugich) dysputy na tematy mniej lub bardziej egzystencjalne. Pokochałem to, jak w każdej uliczce knajpy były pełne tłumów, a z okien sączyła się lepsza bądź gorsza muzyka, komponując symfonię, którą starałem się zapamiętać. To miasto było jak jeden, wielki organizm, pełen zepsucia i piękna, które mieszały się ze sobą chaotycznie, tworząc jednak harmonijną całość. Wtedy myślałem, że chcę tu zostać na zawsze. Pijąc na umór francuskie wina, poznając piękne kobiety, z któryc każda chciała, bym upijał się też jej wargami. Trwała gorączka nocy letniej, niczym nie różniąca się od innych – powietrze było ciężkie niczym zasłona z paciorków, niosąc ze sobą zapach świeżo wypiekanych croissantów czy bagietek, którymi delektowałem się już od pierwszego dnia pobytu we Francji. Wtedy właśnie poznałem Raphaela, w pubie mieszczącym się w magicznej dzielnicy, siedząc przy lampce wina, które znikało z naszych kieliszków w rekordowym tempie, a po nich pojawiały się następne i następne… Dość szybko zaproponował mi, abym na czas znalezienia własnego mieszkania – wówczas byłem przekonany, że zostanę w tym mieście na zawsze - wprowadził się do jego rodzinnego domu, w którym przebywał z siostrą podczas wakacji. Propozycję przyjąłem bez wahania, bo perspektywa mieszkania u dwójki młodych Francuzów zdawała się znacznie ciekawsza, niż nieustanna tułaczka po hotelach. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Mieliśmy zamiłowanie do słowa pisanego, muzyki, kina, tkania planów na przyszłość, które miałe zmienić świat, choć obaj wiedzieliśmy, że są do niczego. W mieszkaniu przebywałem już od półtora tygodnia, nieszczególnie siląc się na znalezienie własnego kąta. Wydawało się, jakby wszystkim domownikom pasował zaistniały stan – oni opowiadali mi o Hogwarcie, ja zdradzałem sekrety Trausnitz, wieczorami chodziliśmy na spacery brzegami Sekwany, do łóżek kładąc się dopiero nad ranem i wstając późnym popołudniem, gdyż w ciągu dnia, z racji upałów, ciężko było funkcjonować na zewnątrz. Chodziliśmy też po Rue de Seine, pozdrawiając Baudelaire’a, biegaliśmy do Louvru przez Pont des Arts, gdzie lubiłem wygrywać melodie na żelaznych barierkach. Dzisiejszy wieczór zaczynał ukazywać się dopiero w swojej pełnej krasie. Océane wyszła niespełna godzinę wcześniej w towarzystwie koleżanek, a my słuchaliśmy płyt winylowych, które przytargałem ze sobą aż z Lucerny. Trzymając wiolonczelę między nogami improwizowałem do melodii, które zmieniały się z każdym obrotem płyty. Ostra woń papierosowego dymu gryzła nas w nozdrza, ale żadnemu z nas nie przeszkadzało to w odpalaniu jednego Gauloisesa za drugim. Paryż, muzyka, artyści, alkohol. Rok temu mogłem jedynie marzyć o takim życiu. - Widziałem, że wczoraj nie poszedłeś spać od razu, kiedy wróciliśmy do domu. Pisałeś coś? – postanowiłem na chwilę dać instrumentowi odpocząć, odwracając głowę w stronę Raphaela, który siedział głęboko zatopiony w fotelu. Żadnemu z nas nie przeszkadzało, iż niemal zupełnie się nie znaliśmy – może właśnie to sprawiło, że tak szybko znaleźliśmy nić porozumienia? Raphael pokazał mi Rue de Verneuil, gdzie można było znaleźć najlepsze książki, pokazał paryskich bukinistów, nauczył też, że bohemy wcale nie znajdę już na Montmartre, dziś zawojowanego raczej przez turystów. Był nieocenionym przewodnikiem, którego – jak się okazało – bardzo potrzebowałem.
Odkrywanie bratniej duszy to fascynujący proces. Zwłaszcza, gdy jest to dusza bratnia, ale nie bliźniacza. Kiedy ma w zanadrzu coś, czego nie mamy my sami. Ich spotkanie było przypadkowe, Raphael zwykle nie bywał w magicznych knajpach, nie w Paryżu, który sam w sobie był magiczny. De Nevers nigdy nie przyjął do wiadomości, że stanie między światem czarodziejów a mugoli jest odbierane jako coś niewłaściwego. Urodził się w niemagicznej rodzinie, wyrósł w atmosferze Paryża - tego Paryża, który posiadał tę przedziwną atmosferę, niosącą natchnienie setkom artystów na przestrzeni wieków. A jednak wtedy zrobił wyjątek. Traf chciał, że akurat tego dnia, o tej samej porze i w tym samym miejscu znalazł się również Arsène. Prawdopodobnie wypili za dużo wina, ale to się zdarzało. Raphael niespodziewanie poczuł więź z tym osobnikiem, którego barman wziął za jego brata. Brata? De Nevers obserwował Szwajcara w zadumie, upijając łyk wina i doskonale zdając sobie sprawę z faktu, że nie powinien brać alkoholu do ust. Znajdował się niebezpiecznie blisko tej granicy, po przekroczeniu której wszystko stawało się niewyraźne i irracjonalne. Traf chciał, że rodzice wyjechali na trochę do Saint Tropez, a Raphael i jego siostra zostali sami w domu. Dlaczego miałby pozwolić temu przesympatycznemu osobnikowi na gnieżdżenie się w hotelach, które nie tylko były nieprzytulne, ale i obłędnie drogie? De Nevers miał gest i lubił otaczać się interesującymi ludźmi. Z przyjemnością podjął się nie tylko roli gospodarza, ale i przewodnika. Wciągnął Arsène'a do swojego towarzystwa, które było co prawda niemagiczne, ale żadnemu z nich to nie przeszkadzało, bo przecież sztuka nie zna barier. A teraz siedzieli razem w półmroku, paląc papierosy i słuchając muzyki. Raphael błądził myślami gdzieś daleko, z odchyloną do tyłu głową i przymkniętymi oczami. Podziwiał talent Arsène'a, ale mu go nie zazdrościł, tłumacząc sobie, że jedni dostają od losu władzę nad dźwiękami, inni nad słowami, ale zdecydowana większość nie dostaje nic, co mogłoby uczynić z nich artystów. Przez chwilę nie odpowiadał na pytanie, nie chcąc zbyt szybko wyrwać się z sieci własnych myśli, misternej i delikatnej. Wyplątywał się z niej powoli, ostrożnie upychając pomysły do odpowiednich szufladek umysłu tak, by móc do nich potem wrócić. - Owszem. Pisałem. Jeszcze nie mam pewności, jaki będzie bieg zdarzeń, ale... złapałem trop - uśmiechnął się lekko i wypuścił z ust obłoczek dymu. - Widziałem, jak patrzyła na ciebie Célestine. I słyszałem, jak mówiła François, że podoba się jej twój akcent. Musisz przyznać, że ma w sobie coś z... czy ja wiem? Może gazeli, a może pantery. Można odnieść wrażenie, że jest łagodna i subtelna, ale podskórnie czai się w niej coś niebezpiecznego. Intrygujące połączenie - skwitował, niespiesznie prostując się w fotelu i patrząc na Arsène'a, ciekaw jego reakcji.
mon Dieu, klimatycznie bardzo zahacza o "Marzycieli" xD
Wypiliśmy. Dużo. Wieczór, podczas którego się poznaliśmy, był dotychczas jedynym, kiedy widziałem Raphaela w stanie wątpliwej trzeźwości – może udzielił mu się mój pijacki nastrój, ale rozmowa sama zapętlała o coraz to nowe tematy i nie sposób było siedzieć do niemal białego rana, wypalając jedynie papierosy. Alkohol towarzyszył mi zawsze, niezależnie od okoliczności i towarzystwa, piłem nawet sam, gdy tylko miałem ochotę. Wszystko było dla ludzi, a kilka lampek wina skutecznie rozwiązywało język. Kto wie, może gdybym nie namówił wtedy Raphaela, nasze drogi już nigdy więcej by się nie zeszły? A przecież takich znajomości nie należało porzucać, zwłaszcza na etapie zalążka, który obumierał z łatwością przy najmniejszym zaniedbaniu. Nie oczekiwałem aż tyle, ile mi się dostało – a dostał się dach nad głową, wiem jednak, że gdybym spotkał kogoś takiego w Lucernie, przyzwyczajony do gościnności i otwartości rodziców, postąpiłbym tak samo. Gość zapewne w ciągu pierwszych piętnastu mint urósłby do rangi drugiego dziecka, zupełnie jak całe towarzystwo, które było mi bliskie i swobodnie rozprawiało z moimi rodzicami na najbardziej ekstrawaganckie tematy. Byłem przyzwyczajony do towarzystwa Mugoli. Moja matka, jako śpiewaczka w mugolskiej operze, wielokrotnie spraszała do domu teatralną śmietankę towarzyską, która za magię uważała samo istnienie sztuki. Moi dziadkowie, u których co roku spędzałem co najmniej miesiąc wakacji, również nie mieli z magią nic wspólnego, ponadto od zarania posiadałem znajomych, którym nie mogłem mówić o moich zdolnościach. Znaczy wiecie, robiłem to jeszcze jako dziecko – ale kto wierzyłby sześciolatkowi, który obwieszcza wszyskim, iż posiada magiczne moce? W życiu nie przeszkadzało mi wiele rzeczy – może poza zamkniętością i ograniczeniem innych. Ja miałem w zwyczaju wdawać się w rozmowy z kloszardami, a w sklepach winylowych szukałem zawsze najbardziej zakurzonych egzemplarzy, dystutując ze sprzedawcami o miałkości współczesnej muzyki. Zespołów słuchałem wszystkich, to samo tyczyło się książek. Sztuka była sztuką, nie stanowiło dla mnie różnicy to, czy stworzył ją ktoś o większym, czy też mniejszym statusie krwi od mojego. Gdziekolwiek nie szedłem chciałem chłonąć przyrodę, niczym mroczny żniwiaż, ale przecież w zamian oddawałem swoją muzykę. I chciałem otaczać się artystami, ludźmi o poziomie zepsucia podobnym do mojego, i może Raphael na pierwszy rzut oka wydawał się być bardziej ułożonym ode mnie, udzielała mi się jego beztroska. - Nie chcesz uchylić rąbka tajemnicy – mojej wypowiedzi było w swej formie daleko do pytania. Jego kolejne słowa wywoływały na mojej twarzy coraz większy uśmiech, skutecznie podjudzając wyobraźnię. - Célestine pozostaje w cieniu swoich koleżanek. François… Podobają mi się jej ładnie wysklepione obojczyki. Nie uważasz jednak, że najbardziej intrygującym jest fakt, iż niemal nigdy się nie uśmiecha? Albo robi to w sposób tak wyrafinowany, iż niemalże niezauważalny. Jest trudna do zdefiniowania, musi mieć w sobie jakąś dzikość, mógłbym sobie wyobrażać, jak rozrywa mnie na strzępy, co chyba byłoby całkiem przyjemnym doświadczeniem. Kobiety to od fascynujące stworzenia. Czasami myślę, że bez nich sztuka nie byłaby tak piękna. Nawet moja wiolonczela ma kobiece kształty – przerwałem na chwilę, by odpalić kolejnego papierosa. – A Anais? Jest taka drobna i roześmiana, szybko przekracza barierę dotyku, choć w ciągu tych kilku wieczorów odniosłem wrażenie, że to ciebie dotyka najchętniej. Mógłbym o kobietach rozprawiać całymi nocami, chwalić ich smukłe nogi, przywoływać uśmiechy. Lekko przychodziło nam ocenianie, choć nie uważałem, aby poruszony temat miał pejoratywny wydźwięk. Trzeba by było być głupcem, aby zachwyt uznać za coś płytkiego tudzież obraźliwego. Akcent mój był natomiast sprawą odrębną i niewątpliwie ciekawą. Moja matka, choć przez lata życia w Szwajcarii nauczyła się mówić po niemiecku, wolała porozumiewać się z ojcem w języku francuskim - poznali się bowiem w Beauxbatons podczas studiów. Każde z nich mówiło z innym akcentem, a im więcej czasu ze sobą spędzali, tym bardziej ich mowa się zlewała, tworząc coś w rodzaju francuskiego o włoskiej melodyjności, wypowiadanej w twardy, typowy dla języka niemieckiego sposób, trudny do powielenia i funkcjonujący zapewne jedynie w naszym wąskim, rodzinnym gronie.
Raphaelowi nie trzeba było żadnych środków wspomagających, żeby odlecieć. Sam z siebie, nawet trzeźwy jak niemowlę, zachowywał się jak większość ludzi po kilku głębszych. Alkohol przede wszystkim sprawiał, że robił się jeszcze bardziej gadatliwy i niezwykle wylewny. Choć pewnie i bez tego zaprosiłby Arsène'a do siebie. Ludzie o artystycznej duszy byli jak rzadkie okazy motyli - trzeba było ich szybko łapać, zanim odlecą, pozostawiając po sobie tylko żal, że zabrakło okazji, by lepiej się im przyjrzeć. Nawet gdyby rodzice Raphaela nigdzie nie wyjechali, na pewno nie mieliby nic przeciwko gościowi. Matka była tak samo sfiksowana jak jej syn, ojciec mniej, to on trzymał dom w całości i jako umysł ścisły kontrolował (mniej więcej) poczynania nieżyciowej małżonki i jej nieodrodnego dziecka, jakim był Raphael. Océane zdecydowanie wrodziła się w niego, co pozwalało zachować w rodzinie względną równowagę. Wszyscy odznaczali się gościnnością i otwartością, choć pan de Nevers był zdecydowanie bardziej ostrożny i powściągliwy, mógłby nie być przekonany do zapraszania pod swój dach osobnika poznanego w jakimś magicznym pubie, ale przecież nie musiał wiedzieć wszystkiego, prawda? Raphael potrafił wspaniale ubarwiać rzeczywistość, nadawać jej taki wydźwięk, jakiego w danej chwili potrzebował. Zdarzało mu się odrobinę naginać fakty, ale to przecież takie typowe dla artystów! Pani de Nevers wykładała na Sorbonie literaturę francuską i to właśnie ona zaszczepiła Raphaelowi miłość do literatury. A że trafiła na podatny grunt... o tym chyba nie trzeba nikogo zapewniać. Dla żadnego z nich udawanie mugola nie stanowiło większego problemu, dzięki czemu nie musieli się ograniczać do magicznych zakątków i ludzi. Mogli czerpać z uroków Paryża pełnymi garściami, nie przejmując się tym, w którym ze światów się znajdują. Arsène, podobnie jak Raphael, był kameleonem, a to nie lada sztuka, kiedy stoi się okrakiem między rzeczywistością magiczną a mugolską. Być może de Nevers wydawał się mniej zepsuty - być może taki właśnie był. Jego ulubioną używką była sztuka w najczystszej formie, wino i papierosy były tylko dekoracją, choć bez papierosów nie potrafił się już obejść. - Nie chcę - przyznał, patrząc na Arsène'a spod na wpół-przymkniętych powiek. - Nie lubię mówić o niedokończonych opowiadaniach, mam wrażenie, że wtedy ulatuje z nich dusza. Kiedy je streszczam, a nie mają jeszcze określonej formy, stają się nagle banalne, płytkie. Odzieram je z magii - mruknął, splatając dłonie na karku. Widząc, że Arsène złapał przynętę, roześmiał się cicho. Ten błysk w oku, mina konesera... skąd on to znał? - Uważaj na nie. Wszystkie. Nawet te pozornie niewinne. Kobiety same w sobie są równie cudowne, co niebezpieczne, a paryżanki to jakby inny szczep winorośli. Jeszcze bardziej upajający i jeszcze bardziej zdradliwy. Uderzają do głowy, zanim zdasz sobie z tego sprawę - posmutniał na chwilę, myśląc o swoim rozstaniu z Sereną. Szukanie ukojenia w ramionach i wargach innych niewiele dawało. Miał wrażenie, że odchodząc, Serena zabrała też esencję jego wewnętrznej radości. Została ta powierzchowna, niewiele znacząca. Mógł podziwiać te wszystkie piękne i zmysłowe dziewczyny, mógł im ulegać, mógł nawet przeżywać jakieś drobne zauroczenia, jak w przypadku Gigi, ale... to wszystko było zbyt płytkie, by mogło zaspokoić głód jego serca. - Anais... kiedyś napisałem o niej opowiadanie. Ma uroczą twarz, czasem przypomina dziecko... Mon Dieu, czyżbym był kolejnym z jej kaprysów? - spytał z rozbawieniem, strzepując popiół do pustej miseczki. - Nie daj się zwieść, za tym uśmiechem i otwartością kryje się pożeracz męskich serc. Dopóki człowiek się nie zakocha, Anais jest rozkosznym, roześmianym elfem. Potem staje się zabójcą nadziei. Swoją drogą, masz szczęście, że tak je zachwyca twój akcent. Ja ciągle słyszę, że najlepiej dogadałbym się z Proustem. Że i język, i akcent mam ohydnie snobistyczny i że urwałem się z jakiejś innej epoki - Raphael uśmiechnął się kątem ust, jak zwykle nie biorąc do siebie tych docinków.
W mojej rodzinie nie istniała równowaga. Wszyscy byliśmy beztroscy i nierozważni, wszyscy tak samo upojeni życiem i sztuką. Do dziś nie uważałem siebie za szczególnie obowiązkowego, wiele rzeczy mi zwyczajnie nie przeszkadzało, anomalia przyjmowałem jako naturalny stan rzeczy. Pewnie dlatego rozmowę z kloszardem traktowałem jako równie wartościową, co wymianę zdań z egzaltowanym koneserem sztuki. Z resztą… zawsze lubiłem patrzeć od drugiej strony, zza sceny, od podszewki – nie chodziło o to, że negowałem główne nurty. Chciałem jedynie mieć szeroki światopogląd, otwarte oczy, świat nigdy nie wydawał mi się czarno-biały, a noc ciemna. Ba! Nocny firmament był tłem dla milionów migoczących gwiazd, a paryskie okna zalewały ulice kolorami świateł i neonów. Czasem wręcz miałem wrażenie, że niektóre zaułki były jaśniejsze niż w ciągu dnia. Gdybym mógł przenieść się do tej chwili w wieku lat jedenastu, zapewne wybór szkoły nie byłby dla mnie już taki łatwy. Wówczas byłem zdecydowany, że chcę podjąć naukę w Trausnitz, choć rodzice nieustannie poruszali temat Calpiatto oraz Beauxbatons. Choć francuska szkoła magii zapewne nie mogła się równać z Paryżem, który smakował najlepiej z lampką Château Pétrus w dłoni, musiała być równie magiczna. Czułem, że pasuję do tego miejsca. A może było to jedynie złudzenie, wywołane obecnością Raphaela? Czy bez jego wskazówek poznałbym te wszystkie zakątki, które bez konieczności istnienia magii przenosiły ludzi w inny wymiar? - To ty jesteś ich panem, wiesz najlepiej – nie zamierzałem naciskać. Ojciec również nie lubił, kiedy przeglądałem jego niedokończone zapiski, a słabą wolą w tym przypadku wykazywałem się wyjątkowo często. – Chętnie spojrzę, kiedy uznasz je za gotowe. Nie będę oceniał, jeśli się nie zgodzisz. Jestem artystą i wiem, że krytyka… krytyka nie zawsze jest niezbędna. Nigdy nie lubiłem, kiedy ktoś, kto nie rozumiał mojej muzyki nadawał jej własne imiona. A może na tym właśnie to polega? Może niezrozumienie nadaje sztuce nowy sens? Mógłbym tak mówić w nieskończoność, zapętlać frazesy, które do niczego by nas nie doprowadziły. - Wiesz, zakazany owoc smakuje najlepiej. Skoro tak bardzo lubię się upajać, chyba tym bardziej powinienem dać sobie uderzyć do głowy. Jest przecież coś takiego w byciu młodym, że chcemy przeżywać trzęsienia ziemi, chcemy doznawać wyższych stanów świadomości, a nic nie pomaga temu lepiej, niż oddanie się w całości drugiemu człowiekowi, do krwi, do szaleństwa. Chyba, że masz inne zdanie na ten temat? – zapytałem, widząc, jak jego twarz nabiera posępnego wyrazu. – Na twoim miejscu uznałbym podobne komentarze za komplement. Zaś bycie kaprysem też ma swoje zalety, jeśli podejdziesz do tego w taki sposób, że żadne z was nie powinno mieć o to żalu. Pełen luksus. Ale… to nasuwa mi inną dywagację. Jak jest z charakterami w twoich opowiadaniach? Czy szukasz inspiracji w życiu codziennym? Zdarzyło ci się poznać osobowości tak barwne, że nie przespałeś kilu nocy z rzędu, aby dopisać do nich historie okraszone abstrakcją? Spojrzałem na niego leniwie, a przez głowę przebiegła mi krótka myśl o tym, że nasze spotkanie byłoby wręcz idealnym materiałem na kawał dobrej prozy. Uśmiech mimowolnie przywędrował na moje usta, ale Raphael nie mógł tego widzieć, bo w tej samej chwili podniosłem się z fotela, aby zmienić płytę. - Floydzi, Hancock, czy Emanuel Guilder*? – rzuciłem, spoglądając na winyle leżące pod ręką.
*tak mi teraz przyszło na myśl, że lepszym nazwiskiem dla Bo-wie(go) byłoby coś w rodzaju 'Cozknows, ha-ha
Raphael uśmiechnął się lekko i odpalił kolejnego papierosa. Nie, nie mógł się zgodzić z Arsènem. Sztuka musiała być zrozumiała, by można ją było właściwie ocenić. Jego historie były czytelne, miały podskórne znaczenia, to prawda, ale jednocześnie już na pierwszy rzut oka dało się je zrozumieć i docenić. - Czasem się zastanawiam, czy to ja jestem ich panem, czy one moim - powiedział po chwili, patrząc na swojego towarzysza przez obłoczek dymu. - Oczywiście, chętnie ci je pokażę. A co do niezrozumienia... nie wydaje mi się. Chwila, w której odbiorca zaczyna nadawać sztuce własne znaczenie i nie dlatego że taki był zamysł autora... mam na myśli rozbudzenie intelektu i wrażliwości... świadczy o tym, że autor otworzył zbyt wiele furtek, przez co czytelnik może wybrać niewłaściwą ścieżkę i dotrzeć do ślepej uliczki. Wydaje mi się, że nadmierna dowolność interpretacji to oznaka nędznego kunsztu autora. Mówię teraz o literaturze, z muzyką jest inaczej. Gra na emocjach, rzadko zaś na intelekcie. Przynajmniej tak mi się wydaje, ale mogę się mylić. Wiesz, że muzyką interesuję się czysto amatorsko - zaznaczył, odgarniając z czoła niesforne loki. Słuchał słów Arsène'a w zadumie, zapadając się coraz głębiej w swój fotel. Jeszcze kilka miesięcy temu z pewnością by się zgodził. Teraz miał pewne wątpliwości. - Niestety, upajanie się ma to do siebie, że rano można obudzić się z obłędnym bólem głowy. W tym przypadku - serca. Najgorsze, to ulec, a potem uciekać wzrokiem, kiedy spojrzenie tej drugiej osoby rości sobie do ciebie prawa. Najgorsze, to dać się omotać bez reszty, uwierzyć, że to na zawsze, że można w sobie zabić ten cynizm, ten dekadentyzm uczuciem z tytułem "prawdziwe". Nigdy nie byłem cyniczny, chyba nie potrafię. Momentami mam w sobie za dużo z dziecka, które zmyśla, a jednocześnie bierze cudze kłamstwa za dobrą monetę - przyznał ściszonym głosem, wbijając spojrzenie w swoje dłonie. - W Paryżu jest jakoś łatwiej, wszystko pachnie romansem, trudno brać cokolwiek na serio. Kiedy po kilku kieliszkach wina któraś z dziewczyn mnie całuje, nie bronię się, bo wiem, że dla nich znaczy to tak niewiele jak dla mnie. Wszystko jest grą, póki jesteśmy młodzi. Mam dosyć bycia kaprysem, Arsène. Wolę, żeby inni byli moimi kaprysami, jeśli to nieuniknione - powiedział niemal z irytacją, co bardzo nie pasowało do jego wizerunku pogodnego marzyciela. - Tak, zdarzało mi się. To budujące, że istnieją osoby tak niezwykłe, że można je przenieść żywcem do opowiadania, nie dodając żadnych cech, bo te, które posiadają sami z siebie, są doskonalszą mozaiką, niż mógłbym sobie zamarzyć. - Mówiąc to, zsunął się miękko z fotela i usiadł na podłodze, wyciągając przed siebie długie, chude nogi. Wzruszył lekko ramionami, równocześnie strzepując popiół do swojej zaimprowizowanej popielniczki. - Jak wolisz, mogą być Floydzi.
- Nie wiem, mimowolnie odnajduję piękno w tych wszystkich ślepych uliczkach literackich. Może to kwestia tego, że jestem zwolennikiem niedokończonych teorii, a więc żadnych teorii, jedynie dywagowania gdzieś między rzeczywistością, a realizmem. Kunszt to zupełnie inna kwestia, tu byłbym skłonny przyznać ci rację, mimo wszystko mam awersję do dzieł skończonych, do rzeczy zamkniętych, one od razu przywodzą mi na myśl zamknięte umysły. W zasadzie jest mi wszystko jedno, gdzie i jak egzystują, byleby trzymały się z dala ode mnie. Może idę za daleko – proszę, zatrzymaj mnie, jeśli tak jest, bo sam nie będę wiedział gdzie – ale to tak, jakby cały istniejący świat i system uznać za pewność. A może żyjemy w brzuchu ogromnego trolla, jeszcze nie tak dawno sądzono, że ziemia jest płaska, a późnej wszystko legło w gruzach… Wybacz, zapędziłem się hen od literatury – Zrobiłem chwilę przerwy na zaciągnięcie się papierosem. – Nie wiem, jako wirtuoz chciałbym, aby ktoś potrafił dostrzec radość i szczęście w requiem, żeby zasmucił się cancanem. Chociaż właśnie, masz rację. Tu w grę wchodzą emocje. Czy muzyka potrafi doprowadzić do ślepej uliczki? – zadałem retoryczne pytanie, na które obaj znaliśmy już odpowiedź. Mógłbym tak teoretyzować do bladego świtu, kłócić się, rozwijać myśli, dowodzić nowych teorii, by na końcu wszystkiemu zaprzeczyć i nie zgodzić się z samym sobą. To właśnie lubiłem, to otwieranie furtek, błądzenie ślepymi uliczkami. Oddałbym wszystkie pieniądze, by poznać sekret każdej ślepej uliczki Paryża. - To wszystko jest w głowie. To my wyznaczamy sobie granice moralności, to my decydujemy o tym, jak trzeba – czasem ulegamy presji społeczeństwa, ale ja zawsze uważałam, że trzeba być w dużej mierze egoistą, aby nie dać się przeżuć światu, a później pozwolić mu nas wypluć na zimny beton. Może za szybko dorosłem, bo w dzieciństwie za swoich kolegów uważałem poetów, myślicieli, wynalazców i filozofów, a każdy z nich był starszy ode mnie trzy, cztery, albo nawet i dziesięć razy. Choć mawia się, że dorośli powinni brać odpowiedzialność za swe czyny – z drugiej stony nikomu niczego nie obiecuję, pocałunek nie jest przecież wieczystą przysięgą, a seks to dobra zabawa. Nie chce być niczyją własnością, ani też kaprysem, nigdy też nie traktuję nikogo jako kaprys, bo nawet jeśli jesteśmy ze sobą przez jedną noc, w tę jedną noc chcę oddać siebie w całości. Nie chcę wywracać twoich poglądów do góry nogami, jedynie otwieram kolejne furtki. Nie lubię mówić „nie”, wolę dodać „i”. Ale, jak słusznie zauważyłeś, jesteśmy młodzi. Szukaj swoich kaprysów, Raphael, nie ma w tym absolutnie niczego złego. Papieros przypalił mi delikatnie palce, bo zupełnie zapomniałem o tym, że ciągle go trzymałem. Nigdy nie byłem właściwą osobą do oceniania moralności innych, może faktycznie byłem zbyt cyniczny – a może jedynie zbyt beztroski? Ale czy właśnie w tym Raphael nie był do mnie najbardziej podobny? Słuchając jego słów, wyszukałem płyty i ostrożnie podłożyłem ją pod igłę gramofonu, po czym odpaliłem kolejnego papierosa i rozejrzałem się po pokoju w poszukiwaniu wina. - Mamy jakiś alkohol? – nawet, gdybym usłyszał, że mam z nim problem, niewiele by mnie to obeszło. – A więc jesteś szlachetnym złodziejem osobowości. Nie twierdzę, że to źle, ale może jednak inni też bywają twoimi kaprysami. Literackimi.
Raphael patrzył na niego w milczeniu, rozważając jego słowa, nie mogąc się z nimi zgodzić i zaczynając odczuwać swego rodzaju intelektualne zmęczenie. Papieros tlił się bez przekonania, przestał mu nawet smakować. De Nevers potrząsnął powoli głową i skrzyżował nogi w kostkach, zbierając myśli. - A ja lubię rzeczy skończone, bo skończone są tylko pozornie. Nigdy nie masz pewności, czy gdzieś nie czai się ciąg dalszy. Perfekcyjna konstrukcja wymaga jakiegoś dopełnienia, harmonii wszystkich elementów. Nie może być urwana w połowie. Do każdej historii, każdej teorii, każdego utworu można zawsze dopisać coś jeszcze. Albo nawet nie dopisywać. Ja często zostawiam swoim bohaterom możliwość podjęcia różnych decyzji i to czytelnik wybiera, jak chciałby, by postaci postąpiły. Trzeba zostawiać tę przestrzeń na myśl czytelnika, ale nie można zostawiać jej zbyt wiele, bo wtedy może się on najwyżej zagubić, stracić poczucie, że tekst ma jakikolwiek sens. Lubię rzeczy skończone - powtórzył, bardziej z odruchu niż przekonania zaciągając się papierosem. - Nie mamy takiej mocy sprawczej, by zadecydować, że coś jest ukończone, możemy tylko uznać, że sami nie dodamy już nic więcej. To wszystko. Ale to wcale nie oznacza, że to, co stworzyliśmy, jest zamknięte. Chcę, by mnie rozumiano. Tworzę dla siebie, to prawda, ale jednocześnie nie ma dla mnie większej radości niż zachwyt w oczach czytelnika albo słuchacza. Chcę dzielić się tymi wytworami mojego umysłu i mojej wrażliwości, dlatego muszę i chcę przedstawiać je w sposób dostępny również dla innych umysłów, z którymi nie są powiązane niteczkami inspiracji i pochodzenia. Ten wywód dziwnie go zmęczył. Oparł głowę wygodniej o siedzenie fotela i westchnął. Właściwie powinien iść spać, wiedział, że dalsza rozmowa będzie już równią pochyłą, ale takie zatruwanie sobie duszy jest przedziwną przyjemnością, podobnie jak palenie papierosów. Wiesz, że ci szkodzi, masz tego pełną świadomość, a jednak znajdujesz w tym jakąś perwersyjną radość. Patrzył na Arsène'a z dziwnym wyrazem twarzy, słodko-gorzkim uśmiechem. Aksamitne, marzycielskie oczy Raphaela miały w sobie w tej chwili niepokojąco dużo melancholii. Był idealistą, bywał romantykiem. Nie miał w sobie za grosz cynizmu. - A nie marzysz czasem o powrocie do epoki niewinnej miłości? Ubóstwiania jednostki, znajdywania w niej sensu swojego życia? Nie tęsknisz czasem do uniesień, których byś doświadczał przez jeden jej uśmiech albo muśnięcie jej dłoni? Teraz nie wzrusza nas nagość kobiet, jest przypadkowa, wcale nie czujemy się wybrańcami. Bycie wybrańcem jednej nocy to oszustwo, wypełnianie zmysłami pustki, bo przecież to wszystko jest tak niewiele warte. Jesteśmy młodzi, szalejemy, kochamy, tworzymy... Nie, nie kochamy. Właśnie, kochałeś kiedyś? To zmienia wszystko, dewaluuje te wszystkie opalone ramiona, smukłe szyje i długie rzęsy. Miłość sprawia, że przestajesz myśleć o teraźniejszości, o danej nocy czy poranku w skotłowanej pościeli, pachnącej perfumami, których nazwy nie znasz i nigdy nie zapamiętasz. Miłość sprawia, że nagle przestajesz się bać przyszłości, przestajesz się bać siwych włosów, wątrobianych plam i obwisłej skóry na szyi. Czasami się zatracam, próbuję wrócić do doznań sprzedawanych hurtowo, ale czasami... czasami się z tego budzę i nie chcę nikogo widzieć - mówił szybko, cicho, ale wyraźnie, z perfekcyjną dykcją. Wydawało się, że wyuczył się tych słów na pamięć, że jest aktorem, wygłaszającym swój wielki monolog, ale nie. To był dar słów Raphaela, który pozwalał im płynąć wartkim potokiem. - Weź z barku, jest tam. Wybierz, na co masz ochotę - wskazał lekkim ruchem smukłej, długopalcej dłoni na schowany w rogu pokoju barek. - Ale czy przez to cierpią? Nie sądzę. Często nawet nie wiedzą, że czytają o sobie, bo widzę ich inaczej niż oni siebie. Zabawne, jak czasem przywiązujemy się do własnych wyobrażeń o sobie.
Słuchanie Raphaela, pomimo różnych poglądów, napełniało mnie energią – choć może działało to tylko w jedną stronę, a ja byłem niczym czarna dziura, pochłaniająca wszystko dookoła siebie. Zawsze lubiłem ludzi pewnych swoich racji, ludzi, którzy podążają własnymi ścieżkami bez względu na konwenanse. - Teraz rozumiem – treściwie podsumowałem jego wywiad. On chciał zostać mistrzem. Widziałem to w jego oczach, słyszałem w jego głosie. Wszystko to nie pozostawiało cienia wątpliwości, że posiadał poglądy wyważone, których był pewien, a tacy zawsze zachodzili najdalej – nawet, jeśli postrzegał siebie jako jedynie przeciętnego, jako słabego. O nie, w swoich słowach właśnie dał dowód niezwykłej siły, której ja osobiście nie posiadałem i mogłem jedynie zazdrościć. Z prostego powodu – byłem zbyt leniwy. Albo po prostu mi nie zależało. Nie zależało na niczym, poza łapaniem chwil, obrazów, dźwięków. Byłem jak ćma, która co wieczór wpadała do innego pokoju i odbijała się od bladego światła żarówki z nieopisaną wręcz radością. Musiałem być prawdziwym pasożytem, bo czerpałem radość jeszcze większą żerując na jego dziewiętnastowiecznej duszy. Chociaż nie, nie było do końca tak, iż nie dawałem niczego w zamian. Chciałem dać wszystko. Swoją muzykę, swój cynizm – wlałbym mu go w gardło na siłę, nawet, gdyby protestował. Chciałem uczestniczyć w procesie tworzenia dzieł literackich, nawet, gdybym dostał jedynie kilka linijek do przeczytania. Takie właśnie było moje życie. Lubiłem dopełniać je życiem innych. To chyba nazywało się protokooperacją. Nigdy nie byłem dobry z terminów biologicznych. - Nie marzę – moje słowa były jak pocisk wystrzelony precyzyjnie z zimną krwią. Trafiał prosto w serce i rozdzierał je na kawałki. – Pochodzę z innej epoki, w której wszystko gubi swój sens, w której nie ma nadziei na lepsze jutro. Nie chcę się zastanawiać nad swoją starością, bo prawdopodobnie zapiję się na śmierć przed trzydziestką. Czuję się z tym świetnie. Do tego czasu będę zapamiętany przez przypadkowych przechodniów jako średniej klasy muzyk lub filozof, i choć będą to ci najmniejsi, ci nieznaczący – szczerze zapłaczą nad moją stratą. Nie chcę błyszczeć, nie chcę chwały. Nie wiem, czy chcę miłości. Nie wiem, czy potrafię kochać, kiedy wszystko jest takie ulotne. Wiesz, czasem chciałbym. Nawet zazdroszczę ci tego, z jaką pasją potrafisz mówić o miłości, jak wiele emocji w tobie wzbudza, ile nerwów potrafi wzniecić, ile oddechów zatrzymać. Nie potrafię czerpać tej radości, tej satysfakcji, tej samej życiodajnej energii co ty. Nie uważam, że to gorzej. Chyba się z tym pogodziłem, że jestem po prostu dupkiem bez serca, którego bardziej wzruszają marsze pogrzebowe. Nie oceniaj mnie źle, nie osądzaj za brak moralności. Niemoralny byłbym, gdybym spluwał na każdego ulicznego grajka, albo gonił bezdomne paryskie koty. Wolę kupić im puszkę karmy, nawet, jeśli w kieszeni mam tylko kilka galeonów. Ucichłem na chwilę, kiedy decydowałem się na wybór wina. - Dla mnie już nie ma nadziei, Raphael. Jestem roztańczonym pyłem świata. Wielu chciałoby być takim jak ja. Wielu oddałoby majątek, by zostać takim, jak ty. Jeśli wszechświat istnieje dzięki równowadze, to mimo wielu podobieństw, stoimy na jego dwóch krańcach. Nie wiem, jak ty, ale ja odnajduję radość w takich prostych rzeczach. Jak to, że potrafimy znaleźć wspólny język. Trudno o to w dzisiejszym świecie, ludzie już nie potrafią rozmawiać – boli mnie to bardziej, niż brak miłości. Nalałem czerwonego trunku do pękatej szklanki, która służyła raczej do whisky, po czym uniosłem ją lekko w górę, jakbym chciał wznieść toast. - Zastanawia mnie, czy ktoś kiedyś mimowolnie uśmiechnął się, czytając o sobie. Albo, wręcz przeciwnie – nie był zadowolony tym, co zostało przelane na papier. Przyznam, że w pierwszym przypadku to… całkiem spore pochlebstwo. Nie trzeba być próżnym, aby odczuć satysfakcję – a jednocześnie należałoby być głupcem, by frustrować się na taką kradzież.
Raphael podniósł się z miejsca i zaczął chodzić. Powoli, wyciągając swoje długie, chude nogi. Wsłuchiwał się w słowa Arsene'a, wszystko w nim krzyczało z oburzenia, niezgody. To dziwne, bo przecież on, Raphael, prawie nigdy nie odczuwał rzeczywistości tak gwałtownie. Jedynie Serena... ale zostawmy to, przecież Serena nie miała nic wspólnego z tym wieczorem, z dymem papierosów i słowami, które wydawały się gęste, przesycone znaczeniami, choć chwilami nie mógł się pogodzić z myślą, że jego towarzysz rzuca słowami bez przekonania, nie wierząc w nie. Że rozrzuca je jak konfetti, jak płatki kwiatów, które mają po prostu ładnie wyglądać, ale w rzeczywistości nie mają żadnego znaczenia. Raphael uważał to niemal za zbrodnię. On zawsze wierzył w swoje słowa, czasem nawet za bardzo, czasem wplatał je w rzeczywistość z takim przekonaniem, że nie potrafił odróżnić wytworów swojej wyobraźni od czegoś, co niektórzy określali mianem faktów. Zdarzało mu się wierzyć we własne słowa bardziej niż w cokolwiek innego. - Nie marzysz...? - Raphaelowi te słowa z trudem przeszły przez gardło. On ciągle marzył, uciekał w swoje wyobrażenia, wizje i sny, zacierając wszystko, co nie przypadło mu do gustu, wymyślając lepsze warianty rzeczywistości. Marzenia pozwalały mu funkcjonować w tym wyrachowanym, racjonalnym świecie, który odrzucał prawdziwą sztukę, tęskniąc tylko do tego, co niskie i brudne. Powoli potrząsnął głową, przystając przy framudze i opierając się o nią plecami z wyraźnym znużeniem. - Nie osądzam cię, nie mam prawa nikogo osądzać. Moja moralność jest bardzo blada, bardzo prześwitująca. Ale chcę tworzyć, chcę patrzeć, chcę słuchać i chłonąć świat całym sobą tak długo, jak będzie mi to dane. Czasem dopuszczam do siebie myśl, że... - zamilkł na chwilę, patrząc na popiół z papierosa -... że być może w ten sposób spopielam historie, których nie zdążę napisać. Że spopielam dni, wiesz? I czasem myślę, że dość, że nie wolno mi tego robić, bo może ten papieros, to opowieść życia. Opowieść, której nie usłyszę, nie wymyślę, nie napiszę, bo nie dożyję momentu, w którym mogłaby mnie odnaleźć. A jednak... jednak właśnie to ułatwia mi zebranie myśli, nadanie im ostatecznego kształtu. Życie to sztuka wyboru... Mamy prawo błądzić. Nie wiem, zwykle działam pod wpływem impulsu, ale życie ma jakiś głęboki sens. Strach, że mógłbym stracić najpiękniejszą chwilę, najpiękniejsze zdanie popycha mnie do przodu. A miłość...? Artysta powinien kochać, mon ami. Artysta powinien przejść drogę Dantego - od piekła cierpień miłosnych, poprzez czyściec, aż do nieba, uczucia, które uświadamia, czym jest prawdziwe szczęście. Spójrz na mnie, zobacz! - powiedział dramatycznym tonem. - Zwątpiłem w chwytanie chwil przyjemności, w rozkoszowanie się kobiecymi wdziękami z pobudek czysto estetycznych i erotycznych, bo to wszystko jest zbyt ulotne i nieprawdziwe. Niepełne. Już wiem, czym jest pełnia, dla mnie to miłość i pisanie. Nie budzenie się z bólem głowy i kobietą, której imienia nie pamiętam. Teraz pogłębia to we mnie tylko uczucie pustki.[b] Milczał przez chwilę, zamykając oczy i próbując przypomnieć sobie zapach skóry Sereny, miękkość jej włosów, ale wszystkie te wrażenia umykały mu w chwili, gdy zdawały się być tak blisko. Otworzył oczy i uśmiechnął się z nietypową dla siebie goryczą. [b]- Mon Dieu, skąd wiesz, że nie ma nadziei, Arsène? Może nie masz jej ty, ale los ma wobec ciebie inne plany? A miłość jest najprostszą i zarazem najbardziej złożoną rzeczą pod słońcem. Ale jeśli udaje nam się utrzymać wszechświat w równowadze, to nie rób ani kroku w kierunku mojej filozofii. Ludzie... ach, nie idealizujmy ich! Zawsze dzielili się na tych, którzy potrafili rozmawiać i na tych, którzy słyszeli tylko samych siebie, widzieli jedynie swoje racje. Zapewniam cię, że już w starożytności tak było. Człowiek się nie zmienia. Zmienia się tylko scenografia, a my zostajemy z tą samą pulą wad i zalet, co nasi przodkowie. Raphael odepchnął się od framugi i podszedł do swojego miejsca. W międzyczasie niedbale zdusił niedopałek papierosa, ale nie odpalił kolejnego. Zapadł się wygodne w fotelu i spojrzał na Arsène'a w zadumie. - Nikt nigdy nie miał do mnie pretensji, to pewne. Może chował je dla siebie albo udawał, że to nie on. Wiem też, że kilka osób czuło się nieswojo, ale nie dlatego że przedstawiłem je w złym świetle. Uznały, że nazwałem to, czego one w sobie nie dostrzegały. Jakbym znał je lepiej od nich samych. Jakbym widział ostrzej.