Osoby: Mathilde O. Young, Sasha Lahiri Miejsce rozgrywki: Kopenhaga, Dania Rok rozgrywki: 2015, styczeń, jakoś początek Okoliczności: Mathilde rewanżuje się zaproszeniem Sashki na ferie zimowe witając ją w gorącej Australii. A przy okazji ma dla niej pewną niespodziankę. Kto z nas nie lubi niespodzianek?! Och no tak, wszyscy. A co jeśli magiczny dym zacznie unosić się w powietrzu?
Wszystko się zmienia, wiesz? Ja, Ty, nawet wiatr który łaskocze Cię w stopy kiedy spacerujesz piaszczystą plażą... Mathilde jeszcze nie wierzyła. Nie wierzyła w to wszystko co się wydarzyło, w tę całą historię, którą czasem spotykasz tylko w bajkach. Siedząc w ogródku wsłuchiwała się w dźwięki, które wydawał kot sąsiadów i młodsza dziewczynka, która właśnie spadła z huśtawki. Instynkt macierzyński nakazał się jej natychmiast podnieść z huśtawki, dopiero potem przyszedł rozum mówiąc: "ależ Mathie, to nie twoje dziecko". Przesunęła zatem wzrokiem po ramie balkonu natrafiając na uchylone drzwi od sypialni jej maluchów i zwyczajnie weszła do domu kierując się na piętro, aby zobaczyć czy jej misiaczki faktycznie śpią. Były takie drobne, delikatne, może nawet nie rzeczywiste? Wciąż nie wierzyła, że udało się jej donosić bliźniaczą ciążę, która przykuła ją do łóżka szpitalnego na ponad miesiąc... Ale po raz pierwszy miała kogoś, kto faktycznie ją wspierał. Miała kogoś, kto zwykł z tego, że ją ciągle zostawiał, ale jeśli wierzysz to możesz mieć wszystko. Mathilde uwierzyła w szczere intencje mężczyzny, który podjął niesamowitą odpowiedzialność oświadczając się jej, sprowadzając do miejsca, w którym faktycznie przyrzekła mu swoją wierność, choć w jej przypadku była to tylko formalność. A teraz? Teraz w łóżeczkach postawionych obok siebie leżały dwa maleństwa wcześniej okryte kocykami, ale jakimś cudem skopały je z siebie albo sama Math je zsunęła. Któż to wie, ostatnio niewiele spała. Gorący klimat dawał się we znaki jej, maluszkom i każdemu kto przebywał w tym kraju dłużej niż było to wskazane. Była naprawdę zmęczona, ale mimo wszystko nadal chciała żyć. Wszak teraz grono osób dla kogo warto było to robić powiększyło się. Uśmiechnęła się jeszcze raz do swoich maleństw, a potem przeniosła wzrok na magiczny zegar, który wskazywał, że Kai jest w podróży. Miała nadzieję, że ta zaprowadzi go do domu. Naprawdę za nim tęskniła. I to wcale nie przez to, że ją zostawił. Po prostu dzieci, intensywność czasu, sportu do którego wrócił... Ich bycie razem było teraz inne, trudniejsze. Przyprószone substancją, którą nie jest sproszkowany eliksir szczęścia. To po prostu normalne życie. Gdzieś poza ciągłym wrażeniem, że zaraz będzie awantura. Właśnie z tą myślą nieznacznie przymknęła drzwi od pokoju maluchów rzucając zaklęcie nieco ochładzające powietrze, a potem zapukała do sypialni gościnnej tym samym budząc gościa, który wczoraj przybył bardzo zmęczony. Math przykucnęła przy łóżku przyjaciółki przesuwając palcem po jej ramieniu, by zaraz klepnąć ją energiczniej. - Sashi, chyba czas, żebyś wstała, bo na wszystkie merlinowe anioły, musisz zjeść, a przede wszystkim poznać swoją niespodziankę. - Wywróciła szmaragdowymi oczami, bo naprawdę liczyła na to, że dziewczę się podniesie i przestanie udawać worek hipogryfowego łajna. - Jest takie ładne słońce! Może nawet uda nam się wyrywać na plażę! - zaczęła się entuzjazmować, bo faktycznie jej tego brakowało. Bycia wśród ciepłej empatii Sashki.
Choć czas mija, otoczenie się zmienia, wygląd, to dusza zostaje ta sama. Nasza niewidzialna osobowość, która napełniona dobrą energią potrafi zdziałać cuda. Sashce pozwoliła wyjść z choroby, chyba najdłuższej w jej życiu. Zimne poty, nieprzespane noce i mgliste poranki to już przeszłość. Hinduska w końcu mogła wrócić do cieszenia się z życia. chwytania malutkich iskierek przelatującego dobra. Marzenia patrząc na spadające gwiazdy. Co najważniejsze - do dzielenia się swoją dobrą aurą, by zrobić kolejny krok w ścieżce ku swojej nirvanie. Wiedziała, że to co przeszła było tylko częścią samsary, która spotyka każdego. Umocniło ją to. W końcu uwierzyła, że może spełniać marzenia, nie patrząc na swoją rodzinę. Na Indie, tak bardzo odbiegające od tego co pamiętała z dzieciństwa. Więc może zajrzysz do jej sklepiku pełnego szczęścia? Gram miłości nie kosztuje więcej niż parę słów, które wypowiedziane uskrzydlają. Miłość poniosła ją na skrzydła. Pięknych, orlich piórach w nieznane. Ku osobie, którą mogła nazwać "jedyną". W końcu to przetrwało próbę czasu, zdarzeń, dorosłości. Już nic nie było jak dawniej, jednak Lahiri wciąż patrzyła z tą samą dziecięcą radością na białe włosy przenikające fotografie. Nie mogła uwierzyć, że niedługo to nie będzie już tylko wspomnieniem. Czy to nie najpiękniejsze co człowiek może otrzymać? Czyjąś pamięć, tę bezinteresowną, pochodzącą z głębi serca. Wartą pielęgnowania nawet największym kosztem. Choć w tym przypadku zanosiło się tylko na przegrzanie upalnym Australijskim słońcem. Miekki dotyk płynący po ramieniu niczym kropla wody. Melodia głosu dźwięczna i kochana. Promienie słońca swoim ciepłem zachęcające do podniesienia głowy z poduszki. Świat wołający "Kocham Cię!". I myśl, że to się dzieje naprawdę. W końcu przyleciała, odpoczęła i może stawić czoła nowym realiom. - Dzień dobry motylki! - Przywitała ją podnosząc się z łóżka. Przeciąganie stanowiło jej codzienny rytuał, więc parę razy się rozciągnęła, by świeższym spojrzeniem spojrzeć na sprawę. - Długo spałam? Chyba minęło dopiero pięć minut. Kochana nie traćmy więcej czasu. Jedzenie zaczeka, mistyczna energia rozpiera moje piersi. - Stwierdziła wesoło, kiwając głową na lewo i prawo. Ciemne oczy błądziły zapamiętale po twarzy przyjaciółki. Znała każdy szczegół tych delikatnych rys, a jednak chciała się im przyjrzeć jeszcze raz. Że też tyle czasu minęło, a śnieżynka ani odrobinę nie stopniała! - Słońce, plaża, niespodzianka! Wow, widzę wszystko przygotowałaś spryciulo! - Powiedziała ucieszona tak wieloma cudownymi propozycjami. Fakt, że każda zaproponowana przez Math byłaby w jej oczach spełnieniem marzeń, wcale nie umniejszał randze zdarzeń. Niech się śpieszą, zanim Sashka wybuchnie ze zniecierpliwienia!
Życie miało swoje barwy szczęścia. Math dotykała ich teraz zupełnie na poważnie. Układała je w sercu głęboko wierząc, że nic ich nie rozedrze. A nawet jeśli, to czy nie przeżyła już wszystkiego, co mogło uczynić ją spełnioną? Miała swoją iskrę, życie które dała, życie które tętniło delikatnie w jej dłoniach, gdy trzymała maleństwa w ramionach... Wciąż się bała, że zrobi im krzywdę, choć bardzo jej nie chciała. Paradoks, co? Z jednej strony uważała, że powinna je chronić, a jednocześnie obawiała się swojego niedoświadczenia w byciu matką i nie mogła uchronić ich przed swoimi błędami, a przecież musiała być blisko nich. Uzależniona od tego, by dodawać im otuchy każdej nocy, każdej chwili... Była taka niesamowicie szczęśliwa w fakcie, że sama też wyszła z tego cało. Wciąż pamiętała, gdy lekarz powiedział jej że możliwe, że trzeba będzie wybrać, że Kai zostanie postawiony pod murem jeśli ona podpisze dokument teraz. I rzeczywiście tak zrobiła. Zgodziła się na to, by w razie czego oddać życie za dwie kruszynki, które narastały w niej po to, aby być dowodem tego jak bardzo kochało się tych dwoje. Dzisiaj to prawie jak zjawisko nienormalne, co? Że dwoje ludzi posiadanie dzieci nie traktuje jako nieprzyjemnego przypadku. Witaj w rzeczywistości, która nie musi ocierać się o tanią patologię, by istnieć. Usiadła na brzegu łóżka przyjaciółki uśmiechając się szerzej, gdy ta wykazała nieco więcej energii życiowej niż sama gospodyni by się spodziewała. Mathilde przytuliła się do Hinduski nim odważyła się podjąć temat: - Wiem, że nie poznałaś jeszcze moich drobinek... No wiesz, Delilah i West'a, ale bardzo bym chciała żebyś została matką chrzestną Deli. Oczywiście jeśli nie masz nic przeciwko, ale to byłby dla mnie zaszczyt gdyby od początku naznaczała ją taka dobra energia też od Ciebie. Zależy mi na tym, aby moje dzieci nie musiały wspominać ciotek i wujków z opowieści i przypadków. A wiem, że gdyby coś mi się stało nie pozwoliłabyś, aby Kai został z nimi na sam. Nieznane są koleje mojego losu, ale wiem, ze należysz do rodziny Saszi. - Stwierdziła luźno Tillie wstając z łóżka i zapraszającym gestem wskazując Sashce, że powinna pójść za perłowłosą i tym samym odbyć pierwsze spotkanie z ponad miesięcznymi bułeczkami, które spoczywały w swoich łóżeczkach z tym, że jedno z nich właśnie otworzyło oczęta. - Och zobacz Sashi, coś mi się wydaje, że śniadanie zjemy w pełnym zespole. - szepnęła cicho uśmiechając się do maleństwa, które zaczynało właśnie bezradnie poruszać rączkami, a co gorsza otwierać buzię do płaczu. - Czasami myślę, że mają to po ojcu, ja na pewno tak często nie płakałam. - stwierdziła oczywiście półżartem orientując się w tym, że drugie zaraz również się przebudzi. Dlatego szybko podniosła Westa do góry próbując go uspokoić zanim zaczęłaby go karmić.
Ludzie w białych pidżamach wleczący nogi powoli po szpitalnych korytarzach. Atmosfera porażki przewlekanej z nadzieją rozpływająca się po każdym centymetrze. Nie dająca uciec od swojej beznadziejnej egzystencji. Przygarniająca niczym matka pod swoje opiekuńcze skrzydła. Nie dająca nic dobrego. Tylko smutek, który powiązanych z koniecznością podejmowania decyzji staje się obciążeniem. Balasem ogromnego statku życia. Szybkiego okrętu, którym jest każdy z nas. W końcu te białe korytarze nie pomijają nikogo. Wnoszą w życie te nutę realizmu, która pozwala rozróżnić kiedy jesteśmy naprawdę szczęśliwi. Sashka również zna tę historię. Epidemia w Indiach, w jej rodzinnym mieście była nieubłagana. Każdy musiał pójść się zaszczepić, a jej przyszło spędzić tam nieco więcej czasu na obserwacjach. Choć szpitale na pewno nie były tak zadbane jak w Sydney, nie miała na co narzekać. Widziała gorsze przypadki niż ona. Nie chciała być specjalnie traktowana, gdy jakieś dziecko niemal z dnia na dzień znikało między rękami. Wszechobecny smutek, płacz rodziców i pacjentów przepełniały ją większym bólem niż uwierające bąble. Nie spuściła jednak głowy, rozdając uśmiech niczym najskuteczniejsze lekarstwo. Cieszą się z każdego poranka w którym może wstać o własnych nogach, by przywitać śmiertelnie chorego chłopca w sali obok. Widziała pogardę w oczach jego rodziców, jednak nawet to nie skłoniło jej do weryfikacji swojej wiary. Każdego składała pod opiekę, życząc pomyślnego przejścia przez samsare. Choć nikt w Indiach nie patrzył na śmierć jak na koniec, wszyscy jednak czuli ból po utracie bliskiej osoby. Po jej przemianie. Pewnie dlatego gdy chłopczyk zmarł, ona wstąpiła w kolejny etap na drodze ku swojej dorosłości. Etap trudny, ale koniecznym. Nie zamierzała jednak myśleć o tych problemach, które choć minęły, to nękały Saszkę w najmniej odpowiednich momentach. W końcu tak wyglądał krąg życia. Dlatego właśnie na słowa przyjaciółki promiennie się uśmiechnęła, obejmując ją za szyję i wtulając głowę w jej śnieżnobiałe włosy. Delikatny zapach jej rozniósł się po nozdrzach niczym najczystsze perfumy. Cieszyła się, nie zważając na wszystkie różnice kulturowe jakie je dzieliły. - Jeju! Będę matką chrzestną najwspanialszego dziecka pod słońcem, a ty będziesz śmiać się z tego. Zobaczysz, nauczę się z nią skakać za kangurami! Nie zawiedziesz się, obiecuję! - Powiedziała radośnie, odklejając się od przyjaciółki i pokazując najwspanialszy uśmiech, który w delikatnym świetle mógł się wydawać nawet nieco przerysowany. Tak na dobrą sprawę Saszka nie znała Kaia, a o dzieciach widziała tylko w listach. Sowia poczta była cudem w świecie, gdzie papierowe koperty bezpowrotnie ginęły na statkach czy w magazynach. Z resztą czas przesyłki całkowicie nie był sobie równy. Lahiri uśmiechnęła się, gdy maleństwa zaczęły się budzić. Nie raz widziała takie szkraby w swojej lekko przeludnionej rodzinie. Częściej oczywiście męczyła ją opieka niż radowała, w tym przypadku jednak ta wprawa dawała jej trochę możliwości. Zwinnym ruchem podniosła Delilah, która najwyraźniej zamierzała z krzykiem rozpocząć kolejny dzień. Ospałe dłonie błądziły, by po znalezieniu materiału z chustki Sashki, delikatnie trzymać go niczym największy skarb. Saszka za to kołysała się miarowo, przenosząc ciężar ciała z prawej nogi na lewą i z powrotem. Zapach dziecięcej oliwki dopełniał sielankowy nastrój. - Na szczęście z tego się wyrasta. Inne zalety mają pewnie po tobie. - zachichotała na słowa koleżanki, po czym pół szeptem dodała swój komentarz. Śniadanie w powiększonym gronie brzmiało lepiej niż można było się tego spodziewać.- To lecimy jeść, co? Im pewnie też lepiej będzie się jadło leżąc! - Stwierdziła, już stojąc w drzwiach pokoju. Nie zamierzała czekać.
Wszyscy o tym wiedzieli. Nie było nic szczęśliwego w szpitalach, w umierających maleństwach, których dusze składały się w chmurę unoszącą się do jakiejś nieznanej krainy. A nawet jeśli tak nie było, to musimy w to wierzyć, żeby wciąż być blisko nich. Dobrą myślą, wsparciem, choć może nawet już tego nie zarejestrują zmysłami czy czymkolwiek innym. Dokąd by nie poszli wciąż będziemy pamiętać. Math sporo czasu przecież spędziła jako wolontariuszka w szpitalach, szczególnie gdy potrzebowała się zaangażować w coś innego niż własne życie, które w tamtym okresie mocno ją kopało i uświadamiało w tym, że na pewno sobie nie poradzi. Gdzie ta pozytywna energia i nadzieja? Może teraz właśnie jej cząstkę trzymała na rękach, ale na nic więcej nie była w stanie sobie pozwolić. To wszystko było dla niej bardzo trudne, to bycie matką, żoną, kimś kto nigdy nie powinien zniknąć a po prostu na zawsze być. Czy poradzi sobie z dotrzymaniem wszystkich obietnic? Oczywiście, że nie znała odpowiedzi na to pytanie, ale z pewnością to co czuła przeżyło zdecydowane powiększenie. Wzrosło przecież do rangi matczynej miłości, stałej opieki, chęci dawania troski w każdej postaci. Przypatrywała się Sashce, która trzymała Delilah na rękach, a tym samym nieco ulżyła perłowłosej, bo poranki bywały najgorsze. Kai przecież wstawał wcześnie rano i znikał za drzwiami, aby przenieść się na boisko. Wiedziała jakie to dla niego ważne, sama przecież namawiała go do tego, aby wrócił do latania. Nie mogła mu tego odebrać. Mimo wszystko nie potrafiła się sama zmobilizować do tego, aby zorganizować opiekę maluchom i wrócić do malowania, pracy czynnej czy do czegokolwiek, co określiłoby ją w tej sferze bycia artystką. Zachwycona i przerażona byciem matką, odnosiła wrażenie że to jest miejsce w którym winna być - czyli przy swoich pociechach. Kołysała teraz małego Westa w swoich ramionach uspokajając jeszcze zaspane oczka i gładząc go zimną dłonią po pleckach. Zadziwiające jak wiele potrafiła zdziałać tą pieszczotą. - Inne zalety? Czasem się zastanawiam jacy będą. Czy podobni do mnie, a może do Kaia... A może będą zdecydowanie inni, wiesz coś po przodkach. Bardzo bym chciała mieć szansę wychowania ich i zobaczenia tego w jakich miejscach się znajdą. Myślę, że to największy dar o jaki mogę teraz prosić. - uśmiechnęła się szerzej, bo widząc jak Saszka gładko przystała na bycie matką chrzestną coś w niej wzrastało. Pewna radość. Mimowolnie znów zawiesiła wzrok na zaczarowanym zegarze zauważając, że lokalizacja jej męża nie zmieniła się. Gdzież znów mógł znikać? Nie podejmując jednak tej myśli nadal poszła za brunetką do kuchni jednocześnie kierując się do kojca, w którym ułożyła syna. - Najpierw zrobię tobie śniadanie, potem nakarmię te dwie perełki. Może do tego czasu wróci ich ojciec albo przynajmniej pojawi się i powie czemu go nie będzie. - Nie żeby liczyła, że Young porzuci trening, po prostu martwił ją nieco fakt, że nie obudził jej wczesnym rankiem gdy wychodził. Może po prostu odkrył sekret jej przemęczenia i nie chciał nadwyrężać jej i tak słabego zdrowia? - Opowiedz mi co słychać u twojej rodziny. - uśmiechnęła się Tillie licząc, że gdy teraz zmienią temat nieco odpocznie myślami od krążenia wokół rodzinnego sportowca. Jednocześnie na stole zaczęła układać śniadaniowe przekąski!
Życie stawia przed ludźmi oczekiwania. Dla dziecka to konieczność nauczenia się chodzenia, dla nastolatka zdania dobrze egzaminów kończących szkołę, a dla dorosłego praca i rodzina. Czasem ma się ich więcej, czasem mniej, a Sashka chciała wierzyć, że to nie przypadkowe. To, że stała się przyszywaną ciocią, mieszkała w rodzinnym domu gdzie bardziej zachowywała się jak matka niż córka. To wszystko w jej oczach potem miało przekwitnąć, by dać owoc sukcesu. Jakiegoś małego, delikatnego, ale dopracowanego w całej swojej prostocie. Nie wiedziała co na jej ścieżce zmieni to, co już się wydarzyło. W końcu na drugim roku studiów, musiała je porzucić. Niby w Indiach na jej poziomie życia raczej nikt nie miał wykształcenia wyższego, wiec nie powinna się przejmować "innością", ale... No jakaś część jej planów nieodwracalnie odeszła. Przepadła, a ona tylko cicho miała nadzieje, że zostanie zastąpiona czymś lepszym, piękniejszym. Może trudniejszym, ale dającym jej uwolnienie. Nirvane. Najwyraźniej Deliah miała dziś więcej szczęścia niż jej brat, gdyż Saszka nie miała zamiar zostawiać jej na czas śniadania. Będzie przeszkadzać? Skądże, w końcu takie dzieci nawet złym zachowaniem zachwycają i cieszą. Przynajmniej hinduskę, która niewątpliwie już zdążyła się zakochać w małych dłoniach, sennych mruganiach i śnieżnej skórze pachnącej oliwką przyszłej chrześnicy. Na pewno ktoś mógłby jej powiedzieć, że to przecież bobas jak każdy innych. Ona jednak odpychała od siebie tę myśl. Była szczęśliwa, że może spędzać tak szczęśliwe chwile z maleństwem. - Na pewno będą niepowtarzalni. - Zaśmiała się Lahiri, w głowie tworząc wiele dziwnych zestawień cech charakteru z Kaia i Math. W końcu mieli ich całą paletę, co w pewnym stopniu zachwycało i przerażało dziewczynę. Wiadomo, w końcu nie zawsze to, że przeciwne się przyciąga jest czymś dobrym. Nie zamierzała jednak swoich obaw przerzucać na dzieci. Gdzieś tam w środku wierzyła, że ich ścieżka jest jeszcze czysta. Dusze niepotępione, a energia nienaładowana nieznaną złą energią. To by było najgorsze. - Nie przesadzaj, mam wystarczającą liczbę rąk by sobie poradzić! Patrz, wezmę pomidorki, ser i inne głupoty i zaraz będę tak najedzona, że zacznę się toczyć. - Powiedziała radośnie, składając śniadaniowe przekąski w całość, którą przyjdzie jej zjeść. Jedna ręką nie było to zbyt wygodne, ale nie zamierzała się poddawać. Zwłaszcza, że nie musiała się bać o to, że coś niebezpiecznego się rozleje i zrobi im krzywdę. Cynkowe kociołki, smrody i trucizny zostały daleko za murami zamku! - Oj nie potrzebny on nam! Patrz jesteśmy super mega samodzielne. Z resztą wiesz możemy jak w takiej bajce... No jak ona sie nazywała? No czarodziejka śpiewała i zwierzęta przyleciały, by jej uszyć suknię. Wiesz, myszy z igłami, sikorki unoszące materiał. Ciekawe, czy tak samo sprytnie dałyby sobie rade ze zmienianiem pieluch! - Radośnie mieliła jęzorem, widząc poprawę humoru na twarzy dziewczyny. Zabawne, bo choć tyle się zmieniło, Saszka nie zamierzała rezygnować ze swojej dziecięcej natury. Napawała się każdym wspomnieniem, każdą kroplą tego co najlepsze. Tutaj to było dziecinnie łatwe, hehs. - U rodziny, ach tak... - Zaczęła niepewnie jak zawsze pytana o swoich najbliższych. Wiedziała, że Math mniej więcej wie jak to u niej w Indiach wygląda, a jednak ciągle jakoś nie specjalnie uśmiechało jej się o tym wszystkim mówić. W końcu jej rodzina na dobrą sprawę była rozstrzelona po całym rodzinnym mieście, a ona nie wiedziała ile dzieciaków przed nią to jej rodzeństwo, a ile to dzieciaki z ośrodka. Czyli w sumie też jej rodzeństwo, ale nie to biologiczne. Wiadomo, w końcu w Indiach niezwykłą wagę przykłada się do biologizmu pochodzenia. Saszce czasem było trudno to wszystko pojąć. A najbardziej bała się, że ktoś inny tego nie zrozumie. Ale nie Math. Ona zawsze rozumiała hinduskę. Głębszy wdech jakby przygotowywał do długiej wypowiedzi.-A w porządku, już wszyscy zdrowi. - Jednak wypłynęło z jej ust tylko krótkie zdanie na temat bliskich.- Z resztą wiesz, powoli całe miasto wraca do zdrowia. Teraz każdy boi się pójść pod brzegi Gangesu. Święta rzeka przyjęła zbyt wiele pogrzebów. Nikt nie chce czuć zapachu palonych kwiatów i olejków do namaszczania. To od razu wprawia w jakąś niepowstrzymaną melancholię. - Mówiła, wyrażając swoją mimiką lekki smutek. Delikatny, bo jakby zajedzony śniadaniem. Mniejszy z każdym kęsem.