Biuro Przedstawiciela Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów
Zdecydowanie owy gabiet można przydzielić do ciemnych pomieszczeń. Naprzeciwko schematycznych drzwi wejściowych, znajduje się stukturalna ściana, która do złudzenia przypomina cegłę w kremowym kolorze. Nań wisi obraz, zatrzymujący szybkie życie na ulicy Pokątnej. Tuż obok obrazu znajdowała się roślina doniczkowa o rozłożystych liściach i ognistoczerwonych kwiatach. Niektórzy nazywają ją gwiazdą, bowiem kwitnie tylko wtedy, gdy jej się to podoba, taka kapryśna przedstawicielka flory. Zaproszeni goście mogą spocząć na magicznej kanapie w kolorze intensywnej czerni, która powiększa się i zmniejszała w zależności do liczby osób. Naprzeciwko znajduje się mały stolik, a na jego blacie masywna, biała świeca zamoczona w suszonych płatkach miecznika. To zwykle na nim stawia się porcelanowe filiżaneczki, wypełnione po brzegi ciepłym napojem. Pod stolikiem oraz kanapą leży dywan w kremowym kolorze, który idealnie kontrastuje z hebanowymi panelami. W owym biurze nie mogło zabraknąć również barku, który znajduje się po prawej stronie biurka. Co prawda rzadko kto z niego korzysta, lecz jest wykorzystywany do specjalnych (tylko i wyłącznie) sytuacji. Na blacie biurka zawsze leżą posegregowane dokumenty z różnokolorowymi naklejkami - widać, że przedstawicielka konfederacji czarodziejów nie lubi bałaganu. Zaś po lewej stronie znajduje się cała ściana zastawiona hebanowym regałem, w którym znajdował się księgozbiór potrzebny na co dzień w gabinecie.
Dzień, choć słoneczny i stosunkowo piękny, wydawał się jej ponury. Nawet nie słyszała uroczego śpiewu letnich ptaków, które przysiadały na gałęziach drzew naprzeciwko okna w sypialni Cassandry. Nie potrafiła podjeść do niego, przywitać się, opowiadając swój sen. Wszystko przez tą sytuację z Williamem. Och, jakże chciała, aby było już po wszystkim! Oczywiście, jest sobie sama wina. Skończyła się sielanka, Cassandro. Nie chciała po sobie pokazywać, że nie może sobie poradzić. Ubrała się jak zwykle, elegancko. Pomimo swojego nastroju wciąż gardziła czernią oraz stonowanymi kolorami. Wystarczy, że jej twarz wyglądała na zmęczoną, zarówno życiem jak i płaczem. Powtarzała sobie, "nie warto płakać nad rozlanym mlekiem", lecz pierwsze dni były najgorsze - a co tu dużo mówić - trzeba było zacząć dorosłe życie. Mimo swoich uprzedzeń do ponurej czerni, właśnie taką założyła garsonkę, którą ożywiła czerwonymi ustami, koralami oraz satynową, białą bluzką. Włosy postanowiła dziś utrzymać w ładzie, tak więc dzięki swoim zdolnościom były proste. Blondynka spojrzała na siebie w lustrze, wciągnęła na delikatne stopy obcasy i tak teleportowała się na uliczkę Londynu. Nie przyglądała się ludziom jak zwykle. Po prostu weszła do jednej z kawiarni, zamówiła latte. Przez chwilę zastanawiała się, wręcz zamartwiała, jak to teraz będzie. Wysoki głosik nastolatki wybudził ją z odległego świata, podając parujący kubek z napojem życia. Położyła na blat mugolskie pieniądze, prędko wychodząc. Ach, nawet i ten napój kojarzył jej się z tym chłopakiem. Szybkim krokiem, z wyprostowanymi plecami, podążyła w stronę butki telefonicznej, która to była wejściem do Ministerstwa Magii. Dziś, czyli dwudziestego siódmego sierpnia, był jej pierwszy, prawdziwy dzień w pracy. Wyszła z windy uśmiechnięta, udając osobę pełną sił witalnych. Co prawda gdyby nie Chuck i jego wrzask, że ma stać z łóżka, najpewniej olałaby ową posadę. Weszła do swojego gabinetu, kiwając głową z uznaniem. Tak! Właśnie tak sobie to wyobrażała. Smukłymi palcami musnęła liczne grzbiety książek, zastanawiając się, jakie kryją tajemnice. Może gdzieś znajdzie romans,a w nim mapę do skarbu? Zaśmiała się pod nosem z abstrakcyjności owej myśli. Usiadła na kanapie, gładząc skórę. Czy coś dorównywało jej delikatności? Może skrzydła motyla? Choć i tego nie wiedziała. Słyszała, że gdy się ich dotknie, motyl nie może już latać, to jak zabranie mu wolności, którą wszyscy pragnęli osiągnąć. Dopiero teraz zauważyła stertę dokumentów. Skrzywiła się lekko, lecz schyliła się po nie. Ach tak! A więc to są ulotki przygody. Mogła wybrać, gdzie chce jechać i z kim porozmawiać. Zastanawiała się, co będzie mogła im zaproponować. Zaczesała kosmyk włosów za ucho, odpływając myślami gdzieś daleko.
Zanim otworzył drzwi i wszedł do środka, wziął głęboki oddech, jakby za chwilę miał wyjść na ring i walczyć o życie. Mimo że nie to czekało go wewnątrz, tak właśnie się czuł. Po raz setny z rzędu wszystkie wspomnienia przemknęły mu przez głowę w oszołamiającym tempie, jak przyspieszony film. Wszystkie, począwszy od tych neutralnych, idąc przez te najprzyjemniejsze i kończąc na tych najgorszych i najświeższych. Ponownie dotknął rany na przedramieniu, jakby tylko ona uświadamiała go, że to właśnie tak wygląda rzeczywistość i że wbrew temu, co sądzi, to wcale nie jest okropny sen. Odwinął podciągnięty rękaw, żeby zasłonić pamiątkę po wypadku. Kolejny głęboki oddech i zdecydowanym krokiem wszedł do środka, uśmiechając się niby od niechcenia. - Dzień dobry, panno Lancester. - przywitał się z nienaganną uprzejmością. Zauważył, że Cassandra przegląda stosy ulotek z wypisanymi propozycjami podróży. - Najwyraźniej jeszcze nie zostałaś poinformowana, że już zostało przydzielone zadanie. - stwierdził tym samym tonem, kładąc na jej biurku dokument, który dostał rano i czekając na jej reakcję.
Wzięła głęboki oddech, gdy drzwi się otworzyły. Była aż tak zamyślona, że nie usłyszała pukania? Widząc go, jej serce momentalnie zabiło szybciej. Chciała się zerwać i przytulić do niego. Jego formalny głos ranił Cassandrę bardziej niż tortury. Wstała z kanapy, wygładzając garsonkę. Podeszła do biurka. - Witam, panie Blaces - rzekła równie formalnie, aczkolwiek bardziej łamiącym się głosem. Za nic nie był on pewny siebie tak jak jego. Nie potrafiła grać przed Williamem jak przed innymi. Wzięła głęboki oddech, czytając dokument, uprzednio dotknięty przez Byłego Ślizgona. Pokiwała tylko głową, przygryzając dolną wargę, zapobiegawczo. Raz aby się na niego nie rzucić, dwa spytać, czy przemyślał, trzy rozpłakać. - Napije się Pan czegoś? - dodała, wciąż wgapiając się w owy dokument. Ledwo co przyszła do pracy, a już czegoś chcą od niej. Istny koszmar
Jak się okazuje, William był typowym masochistą. Przecież mógł poczekać, a nie jak kretyn od razu do niej lecieć z dokumentami. - Nie, dziękuję bardzo, proszę Pani. - odpowiedział. Mógł oszukiwać innych, mógł oszukiwać ją, ale siebie samego oszukać nie potrafił. Cała sytuacja mocno go przytłaczała i choć chciał grać dalej, chyba nie był w stanie. Zbyt wiele trudu go to kosztowało. - Cassandro, już naprawdę nie mam siły. - zrezygnowany opadł na jakieś krzesło, nawet się nie zastanawiając, do kogo należy. I co teraz? Czy to odpowiednia pora na rozmowę? W pracy? To by było nieprofesjonalne. Ale z drugiej strony czekała ich wspólna podróż, czy tego chcą, czy nie.
Zerknęła jeszcze na ostatnią stronę dokumentu i trudno było jej to wszystko skomentować. Nie tego właśnie pragnęła teraz. - A więc Rumunia. - powiedziała cicho, tak jak zawsze, gdy przebywał razem z nią w pomieszczeniu, tak jak zawsze, gdy byli sami. Czy to była ich charakterystyczna cecha? Wzięła głęboki oddech, gdy opadł na krzesło i powiedział to zdanie. Czuła jakby ulgę, coś niewyobrażalnego. Podeszła do niego, opierając się o blat biurka. Spojrzała w oczy, niepewna co tak tak naprawdę zobaczy. Naprawdę się ich bała. Wcześniej był chłód, dziś ból - Ja też już nie mogę... - szepnęła cicho. Po raz drugi w ciągu dnia przygryzła wargę. Już zdążyła zauważyć, że w barku stoi bardzo dobre wino. Będzie na specjalną okazję. - Will, lecz do Ciebie należy ostatni ruch... - dodała.
Ostatnio zmieniony przez Cassie Lancaster dnia Nie 29 Sie 2010 - 12:13, w całości zmieniany 1 raz
[Rumuuuunia, proszę, niech to będzie Rumunia, bo przynajmniej coś się wymyśli, co też mogą tam robić! :D]
Ledwo się przyznał, już był na siebie wściekły. Przecież nie o to mu chodziło. Owszem, nie chciał się zachowywać jak nie wiadomo kto, byleby tylko pokazać jej, jak bardzo mu nie zależy, ale nie chciał również w jednej chwili pokazać, jak bardzo zdążył uzależnić się od jej towarzystwa! Brawo, Williamie, dobrze Ci idzie. W takim wypadku nie chciał mieć ostatniego słowa, ale faktycznie cała sytuacja stawiała go właśnie na takim miejscu. - Chyba się zgodzisz, że to nie jest odpowiednia pora, ani miejsce na rozwiązywanie prywatnych spraw. - wbił spojrzenie w soje dłonie, żeby uniknąć patrzenia jej prosto w oczy. - Dobrze, więc... załatwimy to inaczej. Kolacja, dzisiaj, powiedzmy, o siódmej u Frances'a? - zaproponował, rzucając nazwę restauracji, do której zawsze zabierali go rodzice, gdy byli w pobliżu. Jeśli nie dojdą do porozumienia, to przynajmniej, jak to się pięknie określa, znajdą się w stanie upojenia alkoholowego i chociaż jeden wieczór będą szczęśliwi. Pozostaje jeszcze tylko kwestia, czy taki układ w ogóle pasuje dziewczynie, bo w sumie nie zdziwiłby się, gdyby nie zechciała pójść z nim na kolację i tracić wieczór.
Próbowała zgadnąć, o czym myśli. "To nie jest odpowiednia pora" Och, Williamie! To jest najodpowiedniejsza pora! Cassandra momentalnie poczuła ogarniającą ją wściekłość. Nie dość, że nie wiedziała, na czym stoi, to jeszcze jej ton przypominał ojca Byłej Puchonki. Tylko on się doń zwracał pełnym imieniem z wielką arystokracją i wymuszonym chłodem. Ona właśnie chciała tu i teraz! Nawet nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Założyła dłonie na piersiach, aby przypadkiem nie zrobić nic głupiego. Tak, w tym miejscu, znanym powszechnie pracą, musieli zachować pełny profesjonalizm. Przytaknęła. - Tak, to zdecydowanie nieodpowiednia pora - przyznała. Zauważyła, że spuścił wzrok, przez to sama poczuła się na jeszcze bardziej niepewnym gruncie. W tym momencie przeklinała los i tę osobę, która zniszczyła podręcznik zegarek, cofający w czasie. Kolacja? To brzmiało dziwnie, bowiem nigdy nie byli na kolacji. Mimo to, że świata poza sobą nie widzieli. Chciała to wyjaśnić, jedno było przynajmniej pewne. - Dobrze, u Frances. O siódmej. - dodała monosylabami, nie poznając siebie. Zwykle ta wygadana... Zastanawiała się, jak to się skończy. Oczywiście, Cassie pokładała wielkie nadzieje, po prostu wierzyła, że będzie dobrze.
Nie tylko ona jedna próbowała zgadnąć, o czym myśli jej rozmówca. William zastanawiał się, skąd taka nagła zmiana jej zachowania, skoro zawsze pozostawała wesoła, bez względu na wszystko. Nie musiał być geniuszem, żeby znaleźć powód. Jedno było pewne, cała ta sytuacja mocno ich zmieniła. Pytanie tylko, jak trwale. Może w końcu pan Blaces zacznie traktować innych poważnie i myśleć przyszłościowo, a przestanie wiecznie się bawić? A może po prostu odreaguje w ten czy inny sposób to, co się stało i wróci do poprzedniego trybu życia, licząc na to, że kiedyśtam, w odległej przyszłości znajdzie odpowiednią według jego rodziny osobę do spędzenia reszty życia razem w pięknie położonym, zbyt dużym, zbyt pustym i zbyt dumnie urządzonym domu? Cóż, chyba nikt by się nie zdziwił, gdyby tak właśnie potoczyły się sprawy. - Świetnie. - odpowiedział, choć wcale nie był o tym przekonany. Może nawet ulżyłoby mu, gdyby odmówiła. - Więc to chyba wszystko...? - dodał cicho, co zabrzmiało bardziej jak pytanie, a nie stwierdzenie, po czym wstał i niespiesznie ruszył w stronę wyjścia, odpowiednio wolno, by mogła go zatrzymać jednym słowem. Dziwne, jak bardzo człowiek może być niezdecydowany. Z jednej strony chciał jak najbardziej, żeby powiedziała cokolwiek, żeby został i żeby wszystko się ułożyło, a z drugiej strony chciał jak najszybciej opuścić to pomieszczenie i zniknąć z jej najbliższego otoczenia.
Przestała się opierać o biurko. Musiała się odsunąć. Ten jego zapach... Nie mogła, po prostu nie mogła. Czyż powodował za dużo bólu? Zapewne tak. W danej chwili owy zapach przestał hipnotyzować, lecz sprawiał, że cierpi. Wzięła głęboki oddech, idąc w stronę kanapy. Zastanawiała się, czy właśnie na tym będą polegać ich rozmowy, zwłaszcza te w pracy, gdzie muszę spędzać ze sobą co najmniej osiem godzin. Nie potrafiła skomentować, czy aby na pewno będzie "świetnie". Założyła nogę na nogę, obserwując, jak wychodzi. - William, to jeszcze nie wszystko. Trzeba się skontaktować z aurorami, spytać o bezpieczeństwo owego miejsca. W dodatku omówić z Ministrem specyfikę współpracy. Wiadomo, że chodzi o smoki. Ach i może Profesor Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami, przybliży nam o jakie dokładnie zwierzaki chodzi. - mówiła wolno, chcąc jeszcze raz napatrzeć się na ten artystyczny nieład i tęczówki, w których się zakochała. - Albo nie chodzi o zwierzaki, bo nic łaskawie nie napisali. - dodała nieco ze złością. - Tak więc, jeśli jedziemy tam razem, to co chcesz wziąć na siebie?
Ciekawe czy widziała, jak obserwował każdy jej ruch, niemal z niemą fascynacją i wbrew własnej woli. Nie zdziwiło go to, że się odsunęła. Prawdę powiedziawszy, sam również tak by postąpił na jej miejscu. Słysząc jej głos, momentalnie się odwrócił, choć mina trochę mu zrzedła. Że też o tym nie pomyślał! - Och, tak, jasne... - bo po co przejmować się pracą, prawda? Wrócił na miejsce, uprzednio odsuwając na odpowiednią odległość przywłaszczone krzesło. - Chyba chodzi o handel smoczą krwią, ale głowy nie dam. - odpowiedział, wspominając coś tam, co usłyszał wcześniej w biurze. Pokiwał głową. - Można potem zagadać, może ktoś coś nam powie. Mogę porozmawiać z aurorami. - zaproponował.
Och, jakże chciałaby mieć teraz podręczną listę, aby go tu zatrzymać. Pragnęła, aby właśnie jej biuro nasiąknęło jego perfumami. Uśmiechnęła się delikatnie, gdy się zatrzymał. Dlaczego nie możesz po prostu usiąść? Załatwimy to razem. Zgrozo, na pewno tego nie wypowie. Nie przy takich wątpliwościach. Ponownie ujrzała jego tatuaże, przez co uśmiech się nieco poszerzył. Och, jakże cudownie jest, gdy mężczyźnie podwinie się rękaw. Nie przejmowała się, że mógł poczuć jej spojrzenie właśnie na nich, tak jak wtedy na klifie. - Handel smoczą krwią? - spytała zainteresowana. - Chyba będą warzone eliksiry. Albo... zabawa w Czarną Magię - rzekła z tryumfem. Podeszła ponownie do biurka, wolnym krokiem chcąc przeciągnąć tą krótką chwilę. Chwyciła pergamin i pióro pisząc na nim "Caspar Rosegold". - To nazwisko ogarniętego aurora - dodała, oddając wizytówkę. W przypływie ochoty, tudzież odwagi, spojrzała mu w oczy. Szkoda, że one nie mówiły, o czym myśli William. Jakże chciała je poznać!
Z lekkim rozkojarzeniem, ponownie usiadł na przywłaszczonym sobie krzesełku i zaczął intensywnie rozmyślać na poruszone tematy, które wydawały mu się jakoś mocno nierzeczywiste, ale, jak to się okazało, nie cierpiały zwłoki. Podążył za jej spojrzeniem i zauważył kawałek tatuażu, którego nie zakrywał już podwinięty rękaw, po czym uśmiechnął się krzywo z własnych obserwacji. - Chyba chodzi o zbyt wysokie koszty, nałożone przy imporcie. - stwierdził niechętnie. Nienawidził rozmawiać o pieniądzach. - Również pozostaje kwestia zagrożonych gatunków, bo wciąż znajdują się amatorzy kłusownictwa. To również należało by przedyskutować. Podobno ktoś wymyślił dodatkowe 3 sposoby wykorzystania smoczej krwi, co jest dosyć niezwykłe, jednak należy sprawdzić, czy faktycznie te sposoby są wiarygodne. Więc chyba Czarna Magia niewykluczona. - dodał, próbując sobie przypomnieć, co też mądrego i przydatnego wyczytał wcześniej na temat ich "misji". Przynajmniej możliwość styczności z niedozwolonymi formami magii był pasjonujący, jak dla niego. Oczywiście, zawsze chciał odwiedzić Rumunię, ale bynajmniej nie w celach służbowych.
Udało się! Udało! Gdyby tylko mogła zatańczyć taniec radości... Uśmiechnęła się, była pewna, że robi to dla niego i tylko i wyłącznie dla niego. Czyż to właśnie nie było piękne? Założyła nogę na nogę. Ten krzywy uśmiech... Nie był miły, lecz czuła, że kiedyś będzie w końcu dobrze. Może za kilka dni to ona będzie mogła mu przynieść kawę do biurka i rzec z dezaprobatą, że znów się nie wyspał. Pokręciła głową, zastanawiając się nad niedorzecznością własnych myśli. - Tak, import zdrożał ostatnio o 22 procent. Mówił Ci szef, że dwa dni temu zabito smoka? Dodał, że pewnie chodziło o krew, lecz nawet skórę... - wzdrygnęła się. Smok to piękne oraz niebezpieczne zwierzę, nie lubiła, gdy ginęły zwierzęta, akurat na to miała za wrażliwe serce. Doprawdy kochała je, ponieważ nie potrafiły zadawać takiego bólu jak te "wyższe istoty", ludzie. - Trzy sposoby? - spytała zdziwiona - To strasznie wielkie odkrycie. Pozostaje nam tam jechać i odnaleźć motyw. Strasznie dziwna sprawa. - dodała ciszej. - Kiedy mamy tam wyruszyć?
Z braku lepszego zajęcia, wpierw wbił wzrok w wizytówkę aurora, z którym miał się skontaktować, skupiając się na każdej wymyślnej, a zarazem naturalnej i nonszalanckiej linii każdej pojedynczej literki, ponownie poprawił podwinięte rękawy, obrzucił całe pomieszczenie uważnym spojrzeniem, a na końcu zaczął obracać w palcach srebrny pierścień, który miał w swoim posiadaniu chyba od zawsze. Zapał do pracy, jeśli takowy w ogóle wcześniej posiadał, wyparował bezpowrotnie w momencie, w którym pojawiła się szansa na ułożenie spraw prywatnych, a takie właśnie ostatnio zdominowały całe jego życie i zawładnęły myślami. - Nie, jeszcze nie. - odpowiedział, jednocześnie się zastanawiając, kiedy ostatni raz rozmawiał z szefem. Albo korespondował. Z kimkolwiek. Kiedykolwiek. - Skórę? Toż to barbarzyństwo! - wydął wargi w niemal teatralnym grymasie pełnym obrzydzenia i dezaprobaty. Owszem, popierał badania i stosowanie smoczej krwi, ale to było już czysto komercyjnym kłusownictwem. - W sumie najlepiej byłoby załatwić to jak najszybciej... Mamy wyznaczony konkretny termin?
Relacja między nimi była nie do wytrzymania. Najgorsze w tym wszystkim było to, iż Cassandra nie miała już pojęcia, co ma zrobić, aby ją rozluźnić. Zapewne żadne z nich, przynajmniej nie ona, nie miało humoru na żarty, a dystans, który rósł z każdą minutą rozmowy, był niczym jak brzytwa, przykładana do niewinnej skóry. Chciała się uśmiechnąć, lecz nie potrafiła. Musiała t e r a z wiedzieć, na czym stoi. Z a r a z. Przez głowę przeszła jej myśl, iż niestety musi czekać do wieczora. - Tak, ale my się raczej nie będziemy tym zajmować. - powiedziała, czując przechodzący dreszcz po jej plecy. Nie wiedziała czy to z oziębłości uczuć, czy ze empatycznej ochoty uwolnienia biednych zwierząt, co jak co, lecz one nie powinny być krzywdzone. Zmarszczyła nos, spoglądając na niego. Przecież to nie było tak, wszystko miało być inaczej. - Will - zwróciła się do niego, mając przed oczami sytuację, gdy nazwała go "Willusiem". Jakże miał wtedy uroczą minę! Chociaż prosił, aby się do niego tak nie zwracała, posiadała wielką ochotę na to. Cóż, czy pieszczotliwe sformułowanie to nie jest też wyraz uczuć do danej osoby? Zastanawiała się, czy gdyby postąpiła zupełnie nie w swoim stylu, krzycząc, że go kocha i do jasnej choleryprzeprasza, padając na kolana, wręcz błagając, by było tak jak kiedyś... Przeszłoby to w ogóle? Może to jest formułka zaklęcia na długie szczęśliwe życie? - Jeśli dobrze zrozumiałam, to Ty otrzymałeś ten projekt z całą dokumentacją. Tak więc, od Ciebie zależna jest data. - rzekła jakże ciepło i potulnie.