Departament zajmuje się ściganiem i wymierzaniem kary czarodziejom, którzy wbrew prawu użyli czarów. Właśnie w tym Departamencie mieści się Urząd Niewłaściwego Użycia Czarów, zajmujący się głównie użyciem czarów przez nieletnich czarodziejów lub w obecności mugoli, Kwatera Główna Aurorów, zajmujących się łapaniem czarnoksiężników oraz Służba Administracyjna Wizengamotu, o której pracownikach nic nie wiadomo.
Yvonne zamarzyła sobie powoli rozwijać swoją karierę w Ministerstwie, nie chciała osiadać na laurach tylko wspinać się dalej małymi kroczkami. Stąd też pomysł na to by w końcu podjąć się stażu na pomocnika amnezjatora, dobrze wiedziała, że prędzej czy później jej się to to przyda. To teraz to odbębni w wolnym czasie zwłaszcza, że miała czas dla siebie na odzyskanie sił i chęci na powrót do pracy po tym co ją spotkało. Jedni pytają po co jej to skoro i tak już ma dobre stanowisko, na które i tak marudzi, a inni przeciwnie, zachęcają ją do póki jest młoda i ma do tego siły. Od pierwszego dnia zapisania się na staż czuła, że będzie dobrze. Co prawda wyszła z w prawy w pracy bo zawsze tak jest po dłuższym urlopie, jakby znalazła się na innej planecie i nie ogarnia. Zwłaszcza, że głupia podjęła się teraz tak właściwie drugiej pracy no i jak tutaj czegoś nie skiepścić? Nie wiadomo czy podziwiać czy się modlić za to jak w ogóle da sobie radę. Nawet jeśli nie da się nie zauważyć, że szybko została pupilkiem szefa to i tak kilka razy zawaliła sprawę, to jakoś to się obchodziło mimo chodem no bo w końcu sam szef ją lubi. Za to już pracuje zawodowo w Ministerstwie to już wie jak to wygląda. Chociaż raz usłyszała takie słowa jak "niezdara" czy inne podobne to miała to w czterech literach. Każdy ma gorsze dni, a Yvonne musi przywyknąć, że po powrocie zdecydowała się na coś takiego. Plus, że szef machnął na to ręką i mimo wszystko wręczył kobiecie malutką podwyżkę. Zadaje sobie tylko pytanie, czy to przez znajomość, że już pracuje w tym miejscu od jakiegoś czasu czy ładną buzię? No bo pracowitością i dokładnością jeszcze się nie wykazała.
Kobieta poświęcała całą siebie na stażu. Dziw, że w ogóle stoi na nogach. Kilka godzin snu i to nie było wymagane minimum, była dużo poniżej normy. Jeszcze biorąc pod uwagę fakt, że miała jeszcze swoje obowiązki z podstawowego stanowiska jaki ma. Stąd nie dziwne było, że dawała sobie radę i nie sprawiała problemów dla współpracowników, nie będąc tak zwaną kulą u nogi. Było dobrze, nawet bardzo dobrze. Potrafiła dopilnować wszystkiego na ostatni guzik, żadnych braków i tak dalej, i tak dalej. Chyba po prostu została stworzona do takie pracy, kto by pomyślał. Bo na pewno nie jej rodzina. Ta dni mijały, wszystko było elegancko, aż z uśmiechem na twarzy uczestniczyła w stażu. Było zbyt prosto to mogło być prawdziwe. Pewnego dnia przez głupią nie uwagę dotknęła jakiegoś przedmiotu. Ciekawość zwyciężyła i mimo słów "Lepiej ostrożnie z tymi rzeczami" to zadziałało odwrotnie. Jak na złość musiała coś strącić biodrem i chcąc ratując jakąś szkatułkę czy coś takiego chwyciła ją i odłożyła na miejsce tak by nikt nawet tego nie zauważył. Głupi wypadek i już się zaczęło. Od razu poczuła swąd na dłoniach, zaczęła mocno drapać. Gdy na nie spojrzała okazało się, że pokryły się krostami.. fuj. Co to mogło być? Uzdrowicielem nie była, głupia też nie. Dlatego nie zwlekała i od razu udała się do kogoś kto jej by mógł pomóc. Kto wie co to za cholerstwo było, lepiej uważać z takimi. Magomedyk szybko zareagował podając jej eliksir, który miał niby pomóc na to coś. Z magią nie ma żartów. Po wypiciu substancji natychmiast poczuła ulgę na dłoniach. Brak swądu, takie cudowne uczucie. Jak sobie pomyślała "Co by było gdyby to odłożyła na kolejny dzień, albo do czasu aż samo zejdzie". Za jakiś czas nie było śladu po wysypce. Mogło już się nie martwić, że musiałaby opuszczać pracę z powodu nie dopatrzenia i głupoty.
To już był ostatni dzień. Mogła być już szczęśliwa, gdyby nie wiedziała co ją czeka tego dnia. Szkoda, że nie ma umiejętności jasnowidzenia i nie przewidziała tego co jej się przytrafi. Chciała nadrobić papierkową robotę i mieć spokój, trochę tego było. Tak się zasiedziała, że nie wiedziała kiedy ten czas mijał. A jak się siedzi to się coś podjada lub popija, tu kawa tu herbatka. No i przyszedł ten czas kiedy poczuła parcie na pęcherz, co liczyło się z konieczną wizytą w ubikacji. Przykuta do krzesła nie była to mogła iść spokojnie załatwić swoją potrzebę, byłoby dobrze jakby nie to co się stało zaraz po wstaniu. To była dosłownie sekunda, a wylądowała na ziemi... w dość bolesny sposób. Przywaliła nosem dość mocno, co to w ogóle miało być? Jak? No jak? Kiedy chciała się podnieść zdała sobie sprawę, że spotkała jakiegoś żartownisia... nawet nie wiedziała kiedy to się mogło stać. Jednak jej buty zostały przywiązane do krzesła. Nigdy więcej butów ze sznurówkami. Nie sądziła, że w takim miejscu na żarty kogoś weźmie. Krew się lała, gdyby była lepsza w zaklęciach uzdrawiających pewnie by zaryzykowała, żeby sobie pomóc. Jednak wolała nie pogarszać sytuacji więc, szybko znalazł się ktoś kto jej pomógł. Po kilku minutach krwotok ustał, ale nie ból. Bolało, ale nie na tyle by od razu coś na to brać. Dała radę. Czasami domowe sposoby radzenia sobie z ranami też są dobre, bez ryzyka. Wystarczyło trochę cierpliwości. Jednak jej koszula już się nie nadawała do niczego. Lepiej żeby ten żartowniś się nie przyznawał to wygłupu bo Uzdrowiciele z Munga by mu nie pomogli. Na do widzenia nie mogło się obyć bez ostatniej rozmowy z szefem. Był bardzo sympatycznym człowiekiem, ale przynajmniej tak się kobiecie wydawało bo był wyjątkowo dla niej miły. Gadał w kółko o tym jak się sprawowała i tak dalej, i tak dalej. Zbędny bełkot, z którego Yvonne i tak doskonale sobie zdawała sprawę. Nie ma to jak dobra samoocena i skromność, ale taka prawda. Wyjątkowo dobrze przetrwała ten miesiąc. No poza wydarzeniem z przed kilku godzin, ale nic już nie czuła nawet, więc było dobrze. Szef w ramach rekompensaty za wyrządzoną krzywdę i oczywiście dobrą robotę postanowiła wynagrodzić kobietę. No cóż, na pewno nie mogła na to marudzić. Była to bardzo miła niespodzianka i z uśmiechem na twarzy podziękowała za to. Oby więcej takiej dobrej passy w życiu.
Pierwsze dni na stażu, tuż po zakończeniu kursu wydawały się, aż zaskakująco przyjemne. Wprawdzie wśród moich obowiązków przeważała papierkowa robota, której nie chciało robić się aurorom, to i tak było całkiem przyjemnie. Szło mi naprawdę nieźle i bez problemu dogadywałem się ze współpracownikami – wprawdzie z nikim się nie zaprzyjaźniłem, ale czułem się w ich towarzystwie naprawdę w porządku i dobrze nam się pracowało. Co do szefa: odniosłem wrażenie, że traktował mnie odrobinę lepiej niż innych stażystów. Jednego dnia dał mi nawet małą premię za pomoc w biurze, a po korytarzach departamentu zaczęły krążyć plotki, że po stażu mam już zapewnione stanowisko w biurze aurorskich. Ja jednak powstrzymywałem się od osądu – znałem życie i wiedziałem, że szef może jeszcze zmienić zdanie na mój temat. Na razie cieszyłem siętym co było, wciąż jednak wszystko mogło się zmienić.
Wyuczony już trochę tych run, a także orzeźwiony kielonem wmaszerował raźno do sali, gotowy na rozpoczęcie stażu. Próbował również wymazać wspomnienie porannej rozmowy z szefuniem. Naprawdę, wszystko układało się znakomicie! Zaintrygował tego człowieka, odpowiadając mu zręcznie na pytania, dowcipkując elokwentnie, pocierając tyłek smianiem się z jego żartów, jak również dał powód do admiracji, niby to przypadkiem wplatając w rozmowę kilka mądrych słów. I co, proszę państwa? Szef zbliżył się trochę za bardzo, na tyle, by wyczuć subtelną woń alkoholu z ust Warrena, i czarodziej z miejsca został zwyzywany od najgorszych, a całe starania poszły się paść. Co gorsza! Miał w perspektywie stratę dziesięciu galeonów, którymi mógłby się cieszyć już po ukończeniu stażu. Życie jest pełne zawodów, zwłaszcza dla młodych, wykształconych ludzi. Powinien był się nie oszukiwać i od razu iść pracować do McBurgera czy jak ten szmelc się nazywa. Gdy jednak tylko szef zniknął mu z oczu, a pojawili się nowi ludzie i nowe zadania, Warren rzucił się w wir nowych znajomości, szybko zjednując sobie powierzchowną sympatię współpracowników i tylko czasami irytując ich swoim egocentryzmem. Nie można było jednak narzekać nań jako wspólnika. Dobrze wywiązywał się z zadań. Obiecywał sobie co najlepsze po tym stażu i liczył, że niedługo zagrzeje krzesło w Wizengamocie.
Dwa tygodnie pracy wydawały się swego rodzaju udręką - przez większość czasu zwyczajnie zdychałem z nudów, ewentualnie przewracając jakieś okropne papierzyska. Szczerze powiedziawszy liczyłem na więcej pracy terenowej, więc staż dość mocno mnie rozczarowywał. W ciągu tych dwóch tygodni jedyną emocjonującą rzeczą było znalezienie zagubionego samonotującego pióra - głupia zabawka wydawała mi się ciekawym odkryciem w obliczu tej całej nudy. Upewniwszy się, że pióro nie jest niczyją własnością przygarnąłem je i wróciłem do wypełniania turbo nudnych dokumentów. Z nadzieją oczekiwałem końca tej udręki i rozpoczęcia prawdziwej pracy moich marzeń.
Szumowiny. Obrzydliwe zwyrole. Zapluci kłamcy. Takimi wspaniałymi epitetami Warren Singer obrzucał swoich współpracowników, tylko w duchu niestety, bo choć staż zaczął się okazywać biegiem po omacku, nie zamierzał dać się tak łatwo wygryźć. Sam, oczywiście, był jak najdalej od określania siebie leniwym. Wręcz przeciwnie, dużo pracował umysłowo, a fakt, że po wprowadzeniu tuzina poprawek do tego samego raportu, który jego współpracownik całkiem sfajdał, pozwolił sobie na pięć minut tylko dla siebie i kubka czarnej z cukrem ukradzionym kiedyś z hotelu, można było przecież całkiem łatwo usprawiedliwić. Tak czy siak, teraz czuł się całkiem sterany, a żeby zająć czymś wściekłe myśli, układał po kolei plany mordu na każdym ze swoich współpracowników. Wróci do domu to je rozrysuje i pokoloruje. A co, każdy czasem chce poczuć się dzieckiem. 4
Cieszyłem się, że staż dobiegał końca - marzyłem o prawdziwej pracy, a nie nudnym wypełnianiu papierków. Pozostawały mi już ostatnie godziny. Pod koniec stażu przyszedłem do pracy bardzo wcześnie, bo chciałem nadrobić zaległości w dokumentacji. To był ciężki dzień, więc wypiłem hektolitry kawy, żeby nie zasnąć przy biurku, co spowodowało, że dość szybko poczułem potrzebę. Wstałem z krzesła i... po chwili padłem jak długi. Jakiś żartowniś przywiązał moje buty do nóg. Podczas upadku dość mocno uderzyłem się w głowę co sprawiło, że na początku nie można było mnie dobudzić, a gdy to się udało to strasznie majaczyłem. Chociaż nie stało się nic strasznego, jeszcze przez parę dni byłem strasznie skołowany. Po odbytym stażu zostałem wezwany do szefa, który podarował mi premię w wysokości stu galeonów mówiąc, że z chęcią zobaczy mnie tutaj na stałe. Rzecz jasna, nie potrafiłem odmówić i już kilka dni później, po odpowiedniej rekonwalescencji dołączyłem do zespołu jako młodszy auror. Ale to już zupełnie inne historia...
Jego przełożonemu odwaliło, i to kompletnie. Warren uniósł filiżankę z kawą do ust, odginając mały palec, i patrząc zza kolorowych okularów znad swojej pryzmy dokumentów. Widać go było zza szklanych drzwi, jak krzyczy na jedną z sekretarek, gestykulując ostro, jakby zaraz miał ją uderzyć. Gdy kobieta wyszła, nerwowo trzasnęła ściskanym segregatorem o stolik i zaczęła przekopywać dokumenty, zaciskając powieki, jakby zaraz miała się rozpłakać. - Kiepsko znosisz stres, kochanieńka - oznajmił jej, skacząc palcami lewej dłoni po kolanie. - Ktoś nastąpił mu na odcisk? Kobieta westchnęła ze wzgardą i odeszła, stukając obcasami. Warren skrzywił się, dopił kawę i usiadł w powrotem do dokumentów, i siedział tak całe przedpołudnie, aż nastąpiła upragniona przerwa na jedzenie. Wychylił się zza stanowiska i krzyknął gromko do swojego ulubionego współpracownika: - Parker! Wypełnij swój zawodowy obowiązek i przynieś mi lunch! Zamówiłem dwa smutne, wystygłe sajgonki, i niech no tylko spróbują je dziś dobrze podgrzać. - Mój przyszły zawód nijak nie wiąże się z jedzeniem - poinformował go chłopak, mrugając niepewnie, lecz wstając. - Jak to? Przecież chcesz zostać oskarżycielem posiłkowym! - mrugnął do niego i skierował się w stronę męskiej łazienki. - Idź tam, byle szybko! Wszedł i zamknął się w kabinie. Zaraz za nim weszli do łazienki dwaj inni pracownicy. - No i co robimy z tym zasranym wazonem? - spytał jeden. Zabrzmiał dźwięk odkręcanego kurka i szum wody. - Szczerze, to twój problem, Hal, ty go rozpieprzyłeś, a na twoje nieszczęście mamy sentymentalnego szefa. Rozmawiali tak przez pięć minut, utyskując na życie i raz po raz dochodząc do wniosku, że nie da się nic z owym fantem zrobić. Po upływie tego czasu Singer znał już calutką historię, a także załatwił, co trzeba, i wywrócił ze zmęczeniem oczyma. - Ludzie, halo, halo - zawołał gromko i ujawnił się, wychylając głowę zza drzwi kabiny. - Nie przyszło wam do głowy, żeby kupić jakiś rupieć u Chińczyka i podstawić na miejsce tamtego? - To wazon jego świętej pamięci babci - odparł jeden z nich słabym głosem. - No i co z tego? Żyjemy w epoce czarów - prychnął przyszły prawnik i ruszył jeść swoje sajgonki. Następnego dnia z triumfem wypisanym na twarzy zaniósł zaczarowany wazon szefowi; podstęp się przyjął. Czuł, że ostatnie dni stażu będą dla niego czystą przyjemnością. Szef sypnął mu dwadzieścia galeonów podwyżki. Zakańczając staż, oczywiście żegnał się ze wszystkimi bardzo wylewnie, zwłaszcza z przełożonym i jego galeonami, których na pamiątkę otrzymał całe sto.
Choć bardzo chciałem zostać aurorem to pierwsze zetknięcie ze stażem było lekko rozczarowujące - przede wszystkim dotąd byłem przyzwyczajony do tego, że osoby nade mną (na przykład nauczyciele) zazwyczaj mnie lubili (no może z wyjątkiem tych od transmutacji). Tutaj dość szybko okazało się, że szef nie zamierza wybaczać mi mojego ostrego języka, ani licznych wad - na każdym kroku spotykałem się ze złośliwymi odzywkami, zamiast jednak puszczać je mimo uszu odpyskowywałem, co zazwyczaj nie kończyło się dla mnie zbyt korzystnie. Po jednym ze sporów szef przyczepił się mnie o złe wykonaniu zadania i potrącił mi z wynagrodzenia dziesięć galeonów. Psia mać. Mimo złej opinii szefa szło mi naprawdę dobrze - wprawdzie zajmowałem się niemal wyłącznie papierami, których bardzo nie lubiłem, ale i tak nieźle sobie radziłem. Dobrze dogadywałem się ze współpracownikami i sprawnie wykonywałem zadania. Gdyby nie ten wrzód na dupie byłoby doskonale. Miałem świadomość, że nie jest to departament mojego ojca i nie mogę liczyć na specjalne traktowanie, więc zaciskałem zęby i zapierdalałem.
Po pierwszym tygodniach udało mi się w końcu wyjść w teren. Jasne, byłem tylko przydupasem, niemniej jednak wszystko wydawało się lepsze niż kolejne dni zawalone papierami. Byłem pilny i mimo mojego raptuśniczego charakteru starałem się nie popadać w konflikty. Wszystko szło gładko, aż do momentu, gdy podczas jednej z interwencji przypadkiem dotknąłem przedmiotu, który prawdopodobnie miał na sobie jakąś wyjątkowo upierdliwą klątwę. Jeszcze tego samego dnia moje ciało obsypały duże, czerwone i wyjątkowo piekące krosty. Początkowo myślałem, że to zwykła wysypka, jednak gdy po kilku dniach nie ustępowała, a na dodatek stawała się coraz bardziej bolesna, zdecydowałem się udać do uzdrowiciela. Obawiałem się, że zawalę staż, jednak strach o własne zdrowie (i atrakcyjność) definitywnie wygrały. Na całe szczęście strach ma wielkie oczy - nie musiałem rezygnować ze stażu, a po kilkukrotnym zażyciu przepisanego przez uzdrowiciela eliksiru sytuacja definitywnie się poprawiła.
Staż okazał się bardziej przyjazny dla Thomasa niż kurs. Przynajmniej na początku nie zdążył nikomu podpaść, wykonując swoją pracę solidnie z paroma błędami nowicjusza. Jego opiekun okazał się całkiem miłym gościem, chociaż nie było tutaj mowy o zacieśnianiu relacji. Powiedział co trzeba zrobić, wytłumaczył dlaczego tak a nie inaczej, odpowiedział na wymagane pytanie i wio Rowell do roboty. Takie warunki nawet odpowiadały Thomasowi, nie musiał się z nikim użerać(pomijając te parę osób które zdążył przesłuchać) ani stresować się, czy zaraz wyleci. Chociaż z tym ostatnim nie można było wychodzić bardzo do przodu, bo szefa biura to on kompletnie nie znał, i vice versa. Pogadali trochę podczas załatwiania papierkowej roboty, a później jakoś nie wchodzili sobie w drogę. Raz jeden został zaczepiony przez zastępce i otrzymał pytanie "co pan tu robi, to teren zastrzeżony". Widok odznaki Thomasa zdziwił go na tyle, by można było domyślić się jak dobrze znają i pamiętają swoich stażystów. Pozostało wzruszyć ramionami i wykonywać robotę dalej, licząc, że szef nie zapomni o wypłacie.
Staż szedł mi coraz lepiej, jednak wciąż nie udało mi się poprawić mojej pozycji w oczach szefa. Nie zależało mi na podlizaniu się mężczyźnie, jednak pozytywne kontakty były mile widziane. Chciałem trochę nadrobić, dlatego gdy nadarzyła się okazja i szefowi zaginął kot postanowiłem pomóc w poszukiwaniach. Niestety nigdy nie miałem ręki do zwierząt i złapanie kocurka okazało się zaskakująco trudne. Po kilkudziesięciu minutach starań, zrozumiałem, że nie ma żadnych szans, żebym sam sobie poradził. Wróciłem do biura zrezygnowany i to co zobaczyłem totalnie mnie zaskoczyło. Na moim biurku stał transporter z kotem szefa i drobnym, niewiele mówiącym liścikiem, który sugerował, że to ja powinienem oddać kota, by nadrobić swoją złą reputację. Tak też się stało, niemniej jednak szef chyba nie był do końca zadowolony, że to akurat ja przyniosłem kota. Wprawdzie dostałem 20 galeonów premii, ale czułem, że dystans wcale nie zmalał. Sam staż został podsumowany wypłatą o wysokości 100 galeonów, niemniej jednak czułem, że mój szef podpisywał kwit na śpiku albo pod wpływem Imperiusa - nie oszukujmy się, rzekome znalezienie kota nie naprawiło mojej reputacji.
Szef nie miał zielonego pojęcia o tym, że ktoś taki jak Laverne w ogóle pojawił się w biurze. I niekoniecznie samemu zainteresowanemu to przeszkadzało, bo póki co zupełnie nie wiedział jak się w tym miejscu odnaleźć. Nie spodziewał się żadnych ciekawszych zadań ponad te, które obecnie wykonywał - przydzielali go do drobnej pomocy, a mimo to regularnie wykładał się na jakiejś głupocie co doprowadzało go do szału. Miał miesiąc na doszlifowanie pewnych mankamentów i nie zamierzał tego zawalić. Kolejne błędy kwitował wyłącznie ledwo zauważalnym grymasem, w zasadzie to w ogóle rzadko się odzywał. Jedyną rzeczą jaka szła mu relatywnie porządnie była papierkologia - Remor od dawna miał łatkę formalisty i przynajmniej do uzupełnianych przez niego raportów nikt nie mógł się przypieprzyć. Znikał więc często za biurkiem i wychylał się zza niego wyłącznie wtedy, kiedy ktoś czegoś od niego chciał. Miesiąc. Coś czuł, że ten staż będzie mu szedł jak krew z nosa.
Wiało nudą. Przez dwa tygodnie zajmował się sporządzaniem reportów, zaczynał już kojarzyć twarze współpracowników, a z szefem nie miał poważniejszych scysji. Było w miarę stabilnie, aczkolwiek wolałby zostać przydzielony do czegoś bardziej wymagającego. Pracując do późna w archiwum zdarzyło się jednak coś nieoczekiwanego; kiedy przedzierał się przez kolejne kartoteki i porządkował je celem usprawnienia pracy na przyszłość, z jednej z teczek wypadło samonotujące pióro. Nie miał zielonego pojęcia kto mógł je tutaj zostawić, ale ponieważ nie zauważył by ostatnimi czasy ktoś się za takowym rozglądał, po prostu je wziął. Nie był pewien czy kiedykolwiek mu się do czegoś przyda, ale może jednak za jakiś czas zasłyszy o jakimś roztrzepańcu, który będzie próbował je odszukać. Na ten moment pióro wylądowało w jego aktówce, a Remor wrócił do roboty.
Podobała jej się praca w Biurze Bezpieczeństwa. Zdecydowanie nie był to szczyt jej marzeń, ale teraz przynajmniej znajdowała się na tym samym piętrze co ów wierzchołek. Nie przeszkadzały jej tony papierkowej roboty, ani dziadowskie zadania zrzucane na nią jako na najmłodszego stażem urzędnika. Tak długo jak zdarzało jej się spotykać na korytarzu sędziów Wizengamotu, nic nie było w stanie odwieść jej od planów. Raz nawet jeden pierwszy powiedział jej dzień dobry w windzie. Powoli (właściwie w żółwim tempie, ale jednak) zaczynała budować tu sobie reputację i w odróżnieniu od tej szkolnej, ta miała być bez skazy. "Panna Wykeham" nabierało w tych murach zupełnie innego znaczenia. Jedynym mankamentem było sąsiedztwo kwatery głównej aurorów, do której nawet musiała od czasu do czasu zaglądać. Wmawiała sobie, że miała to gdzieś, a jednak za każdym razem, gdy znajdowała się gdzieś w pobliżu, mimowolnie rozglądała się za pewnym wysokim blondynem - trudno powiedzieć tylko, czy chciała go unikać, czy wręcz go szukała, to miało się jednak wkrótce wyjaśnić. Tego dnia miała zanieść jakiemuś aurorowi raporty jakichś starych sprawy, które jak twierdził, były mu potrzebne, niestety nie zastała go w jego boksie. Nie była pewna, czy może je tak po prostu zostawić na biurku z jakąś ewentualną notatką, czy ma mu je wręczyć do rąk własnych. Cholerny dupek powinien na nie chociaż poczekać, skoro sam o nie prosił, a nie chciał sam ruszyć po nie tyłka do Biura. Najwidoczniej wszystkie te jebańce wyżej srały niż dupę miały. Pewnie siedział gdzieś w kącie, wpierdalał pączki i w nosie miał, że ktoś tam przez ostatnią godzinę kompletował papiery specjalnie dla niego. W Biurze wszyscy narzekali na aurorów i mówili, że uważają się za lepszych od urzędników. To wiele tłumaczyło... Miała ogromną ochotę zachować się jak prawdziwa biurwa i zabrać te raporty, żeby super ważny pan auror poczekał na nie do jutra i dostał nauczkę. Z drugiej strony sprawa tego kretyna mogła być ważna, a ona chciała służyć prawu i mieć na uwadze dobro ogółu. Wyszła z boksu, rozglądając się za kimś, kogo mogłaby spytać, kiedy ten buc wróci i wtedy zobaczyła @Lysander S. Zakrzewski. I co gorsza on też zobaczył ją. Patrzyli na siebie przez jakąś sekundę, po cym Ettie bez chwili zastanowienia rzuciła raporty na biurko nieobecnego aurora, obróciła się na pięcie i energicznym krokiem wymaszerowała na korytarz. Zasuwała w stronę Biura Bezpieczeństwa najszybciej jak się dało bez zdradzania, że tak naprawę ucieka. Chociaż w sumie nie wiedziała nawet czy ktoś ją goni. I jakie w ogóle byłoby jej stanowisko w tej kwestii.
Nie tak wyobrażał sobie ten dzień. W inny również sposób postrzegał swoich kolegów z pracy, bo nie spodziewał się by w tym wieku żarty z przywiązywaniem komuś sznurówek do krzesła jeszcze kogokolwiek bawiły. Najwidoczniej ktoś taki kręcił się w pobliżu, bo ktoś istotnie odwalił mu taki numer. Oczywiście w całym ferworze papierkologii i przerzucania kolejnych akt zupełnie tego nie zauważył, więc gdy tylko stwierdził, że pora na przerwę - wstał i rozłożył się jak długi. Zamroczyło go na moment, ale chyba bardziej ogarnęła go wściekłość. Pamiętał, że jakoś po drugiej klasie w szkole przestał mieć styczność z podobnymi dowcipami, ale jak widać nie wszyscy dotarli do tego etapu.
Ostatniego dnia wiedział już, że jak tylko wróci do domu to z pewnością podsumuje to wszystko szklaneczką czegoś mocniejszego. Może w samotności, może w przyjemnym towarzystwie? Humor zrzedł mu gdy w polu widzenia pojawił się szef. Remor był pewien, że na sam koniec zgarnie tonę pretensji, ale o dziwo stała się rzecz inna; szef na pożegnanie uznał, że sto galeonów zrekompensuje mu ostatnie przygody w biurze. Laverne przyjął tę niespodziankę z niemałym zaskoczeniem, aczkolwiek nie sposób powiedzieć, by był też niezadowolony.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że cała ta awantura z Ette mi nie ciążyła - pomijając już fakt, że żałowałem piekielnie wyprawy z Bergmannem, to jeszcze tęskniłem za Gryfonką, która w gruncie rzeczy od początku mojej hogwarckiej edukacji była przy mnie. Niestety moje natrętne listy nie dawały żadnego efektu, zaś nie chciałem nawiedzać jej w domu rodzinnym, bo mimo wszystko nie zależało mi na tym, żeby robić jej problem przed ojcem. Kilkukrotnie próbowałem ją złapać w Ministerstwie Magii, w którym miała rzekomo pracować, a także w Hogsmeade - niestety bezskutecznie. Pozostawało mi oczekiwać, aż trochę ochłonie i w końcu odpowie mi na jeden z licznych listów. Tego dnia po raz pierwszy od dawna siedziałem przy papierologii i szczerze powiedziawszy dostawałem zawrotów głowy od samego wysiadywania przy papierologii. Nie spodziewałem się, że tego dnia może spotkać mnie cokolwiek ciekawego, gdy w pewnym momencie uniosłem wzrok, a moje oczy spotkały się z tak dobrze znanymi, piwnymi tęczówkami. Nie zdążyłem zareagować, a Ette już uciekła z biura - gdy tylko to do mnie dotarło popędziłam za nią. Dogonienie jej w gruncie rzeczy nie było szczególnie trudne - Gryfonka najwyraźniej nie chciała wprost okazać, że ucieka, zaś ja mogłem od razu pozwolić sobie na energiczny bieg, więc dopędziłem ją w połowie korytarza miedzy departamentami. Gdy tylko do niej dobiegłem od razu chwyciłem ją za nadgarstek. - Ette, błagam - powiedziałem, z trudem powstrzymując smutek - Wiem, że cię zraniłem, ale... Zatkało mnie. Zmierzyłem ją smutnymi oczami nie mogąc wydusić ani słowa więcej.
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Z początku nie była na Lysandra zła. Było jej po prostu głupio. Głupio, że założyła, że będzie chciał jechać z nią na wyprawę. Głupio, że łudziła się, że ich relacja nijak się nie zmieni, kiedy skończy szkołę. Głupio, że zależało jej bardziej niż jemu i że mu to pokazała. Dla Lysa wyprawa najwidoczniej nie była niczym bardzo ważnym i było jej wstyd, że dla niej owszem. Chyba zawsze czuła się przy nim trochę tak jakby musiała coś udowadniać - że to nic, że jest młodsza i że jest dziewczyną. Że mimo wszystko mogła być tak samo wyluzowana i przebojowa. Że nie była tylko sidekickiem, który chciał się poczuć lepiej, zadając się z popularnymi ludźmi. A kiedy poszła w odstawkę i uświadomiła sobie, że może jedynie dołączyć do jakiejś grupy, w której w najlepszym wypadku wszystkim będzie wszystko jedno czy z nimi idzie czy nie, tak właśnie się poczuła. Jej duma nie pozwalała jednak przyznać się do tego nawet przed samą sobą. Mimo to, wszystko tylko jeszcze bardziej się pokiełbasiło, bo list, który mu wysłała wyszedł bardziej emocjonalny niż tego chciała, a uświadomiła sobie niestety zbyt późno. Na samo wspomnienie jego pasywno-agresywnego wydźwięku miała ochotę zapaść się pod ziemię. Lysander tymczasem nie odpisywał, a ona nie miała pojęcia czy to dobrze, czy źle. Czy to może ona powinna była się z nim skontaktować? Czy w ogóle chciała. Podświadomie zawsze wiedziała, że ich przyjaźń prędzej czy później musiała się skończyć. Każda damsko-męska przyjaźń rozjeżdżała się w momencie, gdy na horyzoncie pojawiał się ktoś trzeci. Mało kto był w stanie zaakceptować przyjaźń partnera z kimś płci przeciwnej, szczególnie laski. Dawniej wydawało jej się, że Lys do końca życia będzie jedynie posuwał głupie podfruwaje, ale ostatnimi czasy zrobił się w swoich związkach jakiś taki bardziej wytrwały. Kiedy tak na to patrzyła, to nawet wolała, żeby ich przyjaźń zardzewiała przez pracę i dorosłe życie niż jakąś pannę-idealną (bo z kim innym miałby się ustatkować rozchwytywany przez wszystkie półwil). Trochę się z tym nawet pogodziła i zajęła własnymi sprawami. Dopóki nie przypomniała sobie, że w obawie przed tym, że jej tato dowie się, że uciekła z kraju na kilka dni biegać po dżungli z innymi małolatami, wstrzymała swoją pocztę. I zapomniała to anulować. Oprócz kilku prezentów i świątecznych pocztówek (których kwestię też swoją drogą zupełnie położyła w tym roku), znalazła pokaźny stos listów od Lysandra, przez który była jeszcze bardziej zażenowana. Duma nie pozwała jej jednak na wstyd, więc przekuła go w złość. Nie potrzebowała żadnych przeprosin. Nie od niego. Nie kiedy dobrze wiedziała, że potrafił przepraszać dziewczyny, kiedy chciał. Nie chciała być jedną z tych, która natychmiast wybaczyłaby mu wszystko, bo spojrzałby na nią smutno swoimi niebieskimi, wilowymi oczętami. Nie była jak one - nie leciała za pierwszym lepszym przystojniakiem z językiem na brodzie, nie dawała się zranić tak łatwo nikomu. Nikomu! A ponieważ najtrudniej jest oszukać samą siebie, najprościej było Lysandra po prostu unikać. I się na niego złościć, bo złość była dla niej znaczniej mniej bolesnym i wyniszczającym ją uczuciem niż żal i wstyd. Słyszała, że za nią biegnie, ale wolała palić głupa, przynajmniej tak długo jak było to możliwe. Kiedy poczuła szarpnięcia za nadgarstek, natychmiast go wyrwała, powstrzymując się jedynie przed odruchowym przyłożeniem mu w twarz, lub wyciągnięciem różdżki. Fakt, że przytrzymał ją siłą, dodatkowo ją rozjuszył. - Zraniłem? - prychnęła lekceważąco, chcąc dać mu do zrozumienia, że nie byłby w stanie - Merlinie, Lysander, nie wszystko kręci się wkoło Ciebie. Obejrzała się przez ramię, zerkając tęsknie na drzwi Biura Bezpieczeństwa. Gdyby chciała czymś poprzeć te słowa, wypadałoby zachowywać się jak gdyby nigdy nic. Problem w tym, że nigdy nie była dobrą aktorką. - Co? - rzuciła obcesowo, znów zwracając na niego oczy i rumieniąc się lekko. Nie zamierzała jednak przerywać spojrzenia, a pomóc jej w tym mogło jedynie więcej złości, trudno więc stwierdzić, czy był to rumieniec wywołany niezręczną sytuacją, czy podjudzaną od środka irytacją na wszystko na co tylko się dało.
Czułem się coraz bardziej wkurwiony, a na dodatek zawiedziony postawą Ette - zawsze była wobec mnie wyjątkowo szczerą osobą, a teraz zachowywała się jak typowe przebrzydłe babsko, które nie potrafi nawet przyznać się do tego, że się wściekło. Rozumiałem jej złość, żal i każdą negatywną emocję, bo postąpiłem jak kretyn, niemniej jednak jej postawa robiła mi wodę z mózgu i do niczego nie prowadziła. - Jeśli myślisz, że takie teksty sprawią mi przykrość to grubo się mylisz - rzuciłem zaskakująco spokojnie, bo nigdy nie przejmowałem się docinkami dotyczącymi mojego narcyzmu, zresztą znając Ette tyle lat i widząc jej poczerwieniałą twarz nie miałem problemu z rozczytaniem jak bardzo się zgrywa. - Nie zgrywaj się. Wydaje mi się, że gdyby nie chodziło o mnie to jednak po tylu latach przyjaźni jednak nie uciekałabyś na mój widok bez powiedzenia "hej". No i nie ignorowałabyś moich listów - skomentowałem zachowując bezwzględny spokój, pewien, że jeśli w tej sytuacji poniesie mnie moja wilowata natura to oboje możemy mieć problemy. Na całe szczęście nauka magii bezróżdżkowej mocno pomogła mi w panowaniu nad emocjami, ale również nauczyła mnie jak skupiać się na zachowaniu i intencjach innych ludzi. - Mam świadomość, że zjebałem i nie musisz udawać, że jest inaczej. Ale wcześniej zawsze byłem dobrym przyjacielem, więc jestem zdania, że zasługuję na jeszcze jedną szansę - powiedziałem cicho i nie do końca zdecydowaniu, by po chwili lekko nerwowo przełknąć ślinę i dodać - A jeśli przez jedną rzecz wolisz wyjebać lata przyjaźni do kosza zamiast to wszystko przegadać to chociaż mi o tym powiedz, zamiast zachowywać się jakbym był elementem dekoracyjnym Biura Aurorów.
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Co z nim było nie tak? Po jaką cholerę było mu aż tak potrzebne jej przyznanie. Skoro nie miała ochoty o tym rozmawiać, widocznie miała ku temu powody, ale jego ciasny chłopski rozum nie był w stanie tego pojąć. Wszystko musiał wiedzieć i jeszcze najlepiej mieć wyłożone na tacy. Sytuacja z wyprawą wcale aż tak mocno jej nie zezłościła jak to, że drążył temat, próbując dokopać się do sedna sprawy, którego po prostu się wstydziła. Zaniemówiła na moment na jego komentarz, po czym otrząsnęła się i zamrugała kilkukrotnie oczami. - Wow - szepnęła bardziej do siebie niż do niego - Myślałam, że ten tekst sprawi, że zrozumiesz, że nie wszystko kręci się w okół ciebie, ale jakimś cudem kompletnie obróciłeś jego znaczenie - przyznała z sarkastycznym podziwem. Nie "zgrywała się". Nawet jeżeli nie była do końca szczera, to nie dla jakiegoś własnego widzimisie. Była Brytyjką, na litość Merlina! Była dumna i nie obnosiła się emocjami i żalami. Pasywno-agresywne podejście do problemu miała we krwi, z tym, że w przypadku Ettie te dwa człony działały bardziej naprzemiennie niż jako kombinacja. Starała się pozostać obojętna tak długo jak mogła, kiedy jednak kumulowało w niej się zbyt dużo, uderzała z bezsilną wściekłością, choć wiedziała, że nie powinna. Jego spokój tylko jeszcze bardziej ją denerwował. Kolejna rzecz, w której był od niej lepszy. Nie mogła pozbyć się wrażenia, że traktował ją z góry, ale nie mając czym walczyć z poczuciem maleńkości, stała tylko milcząc i zaciskając zęby. Blednąc ze złości słuchała jak kawałek po kawałku, słowo po słowie, rozbijał cegiełki muru, który w okół siebie zbudowała. Muru, który miał ją chronić. Dopiero ostatnie zdanie dało jej jakieś oręże, którego - aż drgnąwszy - chwyciła się natychmiast. - Listy odebrałam dopiero po Świętach - odparowała. Chciała na nie odpisać, ale ponieważ domyślała się jak to musiało wyglądać, sama myśl o nich wprawiała ją w tak paskudny nastrój, że wciąż odkładała to na na później. Aż do teraz, kiedy było już za późno. - Ale bardzo je wszystkie doceniam, szczególnie wyjca - nim zdążył jej przerwać, po lakonicznym wytłumaczeniu, przeszła do ataku - Łajnobomba też była od ciebie? Wywróciła niecierpliwie oczami na jego ponowne korzenie się. Czy to był jego standardowy rytuał naprawiania sytuacji? Skomlenie o wybaczenie, a może jeszcze kwiaty i serenady pod oknem? Kto tak robił?! Może Francuzi, ale każdy wiedział, że oni byli dziwni. - Owszem, muszę - wcięła się, patrząc na niego jak na debila. Na chwilę zapomniała nawet, że oficjalnie nic przecież nie udawała. To on jednak brnął dalej tak usilnie, że nie była w stanie bardziej subtelnie dać mu do zrozumienia, że nie chciała iść w tę stronę. On jednak dalej nie łapał. - Czemu ty o wszystkim musisz gadać... - jęknęła rozpaczliwie, przymykając powieki i wstrząsając dłońmi, jakby chciała strzepnąć z siebie jego bezpośredniość - Jak jakaś cholerna baba... Powiedziałam ci, jest okej - musisz wszystko rozdrapywać? Zdawała sobie sprawę, że atmosfera między nimi była do dupy, ale dlaczego stawiał jej takie ultimatum? Oczywiście, że nie chciała zrywać z nim przyjaźni, ale dlaczego jedyną alternatywą, którą on wiedział była jakaś rozmowa o uczuciach? Czy nie mogli jak cywilizowani ludzi po prostu dać sobie chwili, udawać, że nic się nie stało i poczekać aż samo wszystko wróci do stanu, w jakim było wcześniej? Czas przecież leczył rany.
Byłem facetem - może trochę prostym, pozbawionym pewnych kobiecych subtelności, niemniej jednak sto razy bardziej wolałbym usłyszeć "jestem wkurwiona, daj mi czas" albo nawet "jestem wkurwiona, nie chcę cię widzieć" niż trwać w stagnacji i być ostentacyjnie ignorowanym. - Wydawało mi się, że opanowałaś sztukę czytania na tyle by dotrzeć do tego, który prezent był ode mnie. - mówiłem coraz bardziej zirytowany, już nawet nie próbując kryć się za spokojnym głosem. Choć łączyło mnie z Ette wiele, to jednak nasze temperamenty były inne - jej zimna brytyjskość pozwalała na budowanie murów. Ja, choć z przeważającą ilością chłodnych Szwedzkich genów, a na dodatek wychowany przez Brytyjczyka byłem mieszaniną wybuchowych genów otrzymanych od matki i polskiej porywczości, którą dał mi dziadek. Emocje były dla mnie czymś naprawdę ważnym, mimo że nie do końca miałem nad nimi kontrolę - dopiero podczas mieszkania w Szwecji nauczyłem się nie wybuchać w każdej możliwej sytuacji, zaś prawdziwe opanowanie przyszło dopiero niedawno, gdy musiałem skupić się na praktykowaniu bardziej skomplikowanej magii. Mimo wszystko wciąż podlegałem emocjom na trochę innych zasadach niż większość ludzkości, do czego Ette po tylu latach zdawała się już przywyknąć. A może jednak się myliłem? - Gdyby było okej to przynajmniej nie udawałabyś, że mnie nie znasz. Rozumiem, że potrzebujesz trochę ochłonąć z dala ode mnie i że nie chcesz o tym gadać, ale można to wyraźnie powiedzieć, a nie udawać, że nie istnieję - powiedziałem czując, że podniosłem głos pierwszy raz od dawna tracąc kontrolę nad gniewem. Nienawidziłem zostawiać niedomówień i czekać aż negatywne emocje same wystygną, więc reakcja przyjaciółki wywołała we mnie złość. Oczy zaszły mi mgłą i poczułem dziwny ucisk w policzkach - choć nie widziałam swojej twarzy to po reakcji organizmu mogłem się domyślić, że to początek gniewu harpii, który Harriette, po tylu latach znajomości, powinna rozpoznać. Czując jak bardzo tracę nad sobą kontrolę wziąłem głęboki oddech i odwróciłem wzrok - wiedziałem, że przy silnych emocjach zapobiegnięcie wybuchowi jest w moim przypadku bardzo trudne, jednak praktykowałem to przy nauce magii bezróżdżkowej, więc liczyłem, że jakoś opanuję sytuację. Nie chciałem wybuchać tutaj - po pierwsze, żeby nie przestraszyć Ette, po drugie, żeby nie ściągać na siebie uwagi żadnego z aurorów, bo informacja o problemach z moja przypadłością mogłaby negatywnie wpłynąć na moją i tak słabą relacje z szefem.
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Nie wszystko było tak proste jak budowa cepa i chyba tylko cep nie był w stanie tego pojąć. Wypominanie prezentu jeszcze bardziej poburzyło jej pewność siebie. Głupio jej było, że w tym roku nie kupiła żadnych prezentów oprócz rodzinie, ale pomijając już fakt, że była bardzo zarobiona w okresie przedświątecznym, nie spodziewała się, że jakieś dostanie. A on pewnie czuł się wyjątkowo poszkodowany, bo nic od niej nie dostał… - Czego ty, kurwa, nie rozumiesz? Nie dostałam twoich listów – powtórzyła wyraźnie, jakby zwracała się do niepełnosprawnego dziecka – A potem spadła na mnie cała ich chmara, w tym wyjec. Rzeczywiście, dziwne, że nie chciałam po tym rozmawiać o tym w pracy. Nie musiała chyba tego dodatkowo komentować. Oboje widzieli, że tracił nad sobą panowanie, a Ettie wcale nie zamierzała go uspokajać. Przeciwnie - miała ochotę popchnąć go dalej. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy kompletnie ignorowała zagrożenie. Wolała też rzucić się sobie nawzajem do gardeł, a potem o wszystkim zapomnieć niż przyznać, co naprawdę czuła. - Wydaje Ci, że wszystko Ci się należy. Że jak coś układa się nie po twojej myśli, to wyślesz kwiaty, przeprosisz milion razy, ładnie zamrugasz, a jak to nie podziała, to zmienisz się w harpię, bo ktoś śmiał być na tyle okrutny, by nie kupić twojego osobistego uroku? W dupie mam czy jesteś wilą – nie będę ani za tobą wzdychać, ani dreptać wokół ciebie na paluszkach – wycedziła, odruchowo wkładając rękę do kieszeni, w której trzymała różdżkę – I po raz ostatni bezpośrednio powtarzam ci, że nie wiedziałam, że pisałeś.
Nie zamierzałem wypominać jej prezentu, czy czepiać się tego, że nie odczytała listów, ciągnąłem ten temat tylko i wyłącznie dlatego, że oskarżyła mnie o wysłanie wyjca, co strasznie godziło w moją dumę. - Nie wytrzymałabyś bez wbicia mi kilku szpilek - rzuciłem gdzieś między kolejnymi jej słowami starając się mimo wszystko powstrzymać od gwałtownego wybuchu. Niestety wywód Harriette toczył się dalej, a moje sposoby na uspokojenie się zaczęły zawodzić. Po chwili absolutnie straciłem kontrolę nad sytuacją. Cały gotowałem się od gniewu, a moje oczy całkowicie zaszły mgłą. Straciłem świadomość otaczających nas ludzi, nieopanowana wściekłość, charakterystyczna dla mojej przypadłości opanowała moje ciało sprawiając, że w tamtym momencie nic innego się nie liczyło, a ja sam nie przejmowałem się problemami w pracy, czy tym, że Ette może obrazić się na mnie na amen. W tamtym momencie nie miałem mocy sprawczej - emocje stały wyżej niż rozum. - WYDAJE CI SIĘ, ŻE PROSIŁEM SIĘ O BYCIE WILĄ? ŻE MARZYŁEM O TYM, ŻEBY WSZYSCY MNIE OCENIALI PRZEZ PRYZMAT JEBANEGO UROKU I O TYM, ŻE NIE MOGĘ ZAPANOWAĆ NAD EMOCJAMI? I JAK KURWA ŚMIESZ OSKARŻAĆ MNIE O NADUŻYWANIE MOCY WIEDZĄC, ŻE PRZEZ MOJE PIERDOLONE WILOWATE GENY ZGINĘŁA MAMA - wywrzasnąłem tak głośno, że prawdopodobnie całe Ministerstwo Magii trzęsło się pod wpływem mojego głosu. W tamtej chwili byłem okropny, przerażający, co mogło być dla niektórych wyjątkowo szokujące - w ostatnich bardzo rzadko objawiałem gniew harpii.
Harriette Wykeham
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 168
C. szczególne : za duży, powyciągany wełniany sweter na grzbiecie, łańcuszek z obrączką na szyi
Cała ta rozmowa była czystym kabaretem. Ettie kompletnie nie rozumiała jakim cudem zaczynając od przepraszania (którego swoją drogą nienawidziła bardziej niż gdyby to ona musiała przepraszać), Lysander przeszedł do atakowania jej i rzucania oskarżeniami. Nic takiego nie miałoby miejsca, gdyby po prostu udawali, że nic się nie stało, tak jak chciała od początku. Mleko się jednak rozlało, a ona w takich sytuacjach nigdy nie ustępowała, tylko rozsmarowywała je jeszcze bardziej. Zresztą nawet gdyby chciała, nie mogłaby się wytłumaczyć. Lysa wcale nie obchodziło dlaczego tak się odizolowała. Sam sobie to wszystko wytłumaczył i oczekiwał od niej tylko tego, by potwierdziła jego teorię, choć jego przypuszczenia nie do końca były prawdą i najlepiej jeszcze za nie przeprosiła. Ettie rzadko przyznawała się do błędu, zaś do niepopełnionego nigdy. Bez względu na to, czy mogłoby to zażegnać kryzys, czy nawet przynieść jakieś korzyści. Nie załamywał się też pod atakiem, przeciwnie im bardziej czuła się naciskana, tym mocniej się zapierała. Cichy głosik z tyłu głowy mówił jej, żeby przestała, jednak wzburzona w żyłach krew skutecznie go zagłuszała, podjudzając ją jeszcze do zepchnięcia go ze śliskiej krawędzi samokontroli, na której balansował. Ona również straciła kontakt z rzeczywistością, słysząc jedynie własny pogłębiony oddech, bijące ostrożnie serce i szum krwi w całym ciele. Chciała żeby wybuchł i w podszytym satysfakcją oczekiwaniu, uważnie obserwowała jego reakcje, cedząc kolejne słowa i zaciskając palce na zimnym drewnie różdżki. I w końcu eksplodował, dając jej sygnał do wyjścia z bloków. Wyszarpała różdżkę i "w biegu" rzuciła Muffliato i Accenure, otaczając się ochronną barierą. Po sekundzie dodała jeszcze Tueri abi, dochodząc do wniosku, że Muffliato mogło nie wystarczyć, a wymazywanie pamięci pracownikom Ministerstwa, którzy mogli się pojawić w tym czasie na korytarzu, nie byłoby najlepszą opcją. Mogła być na Lysandra wściekła, mogła w dużej mierze pogodzić się z faktem, że to był ich koniec, nie pozwoliłaby jednak na to, by miał w pracy jakieś problemy. Nawet jeżeli dość świadomie sama doprowadziła do sytuacji, w której mógł ich sobie narobić. Początek tyrady Lysandra kompletnie jej umknął, z kontynuacji wychwyciła jednak, że było to głupie jęczenie na niesprawiedliwość losu. Treść wybuchu z resztą specjalnie jej nie obchodziła. Wyciągając kartę mamy dość skutecznie zasznurował jej usta, wyraz jej twarzy zdradzał jednak, że wcale nie czuła się winna. Nie powiedziała tego głośno, ale uważała nienawiść Lysandra do swojego daru za ogromną hipokryzję. Gdzie według niego leżała ta granica "nadużywania" mocy? Oboje dobrze wiedzieli, że zdarzało mu się z niego korzystać, chociażby po to, żeby wyciągnąć ich jakichś tarapatów. Kiedy kończyło się korzystanie, a zaczynało nadużywanie? Czy myślał o swojej matce, kiedy wspomagał się darem w zaspokojeniu pragnień swojego mniejszego kolegi? - Nie chodziło o ciebie - odparła w końcu, a jej głos brzmiał niemal jak szept po niosącym się wrzasku Lysandra - Sam nakręciłeś to tak, by dotyczyło ciebie. Nikt cię o nic nie winił - dodała dwuznacznie, ale zaraz podsumowała rozjaśniająco - Trzeba mnie było posłuchać. Z zadziwiającym spokojem godziła się z faktem, że prawdopodobnie straciła ostatniego przyjaciela. Wolała jednak, żeby stało się to w ten sposób. Szybko i gwałtownie, niż żeby powoli oddalał się jak wszyscy pozostali. Skoro już miało to nastąpić, chciała przynajmniej pamiętać kiedy i dlaczego.
Wybuch trwał w najlepsze i gdyby nie zaklęcia rzucone przez Ette zapewne wyleciałbym z roboty, ale mimo to nie czułem wdzięczności, a jedynie z każdą chwilą narastającą złość. To ona wykorzystała moją słabość i wiedząc, że wciąż mam problemy z samokontrolą wyciągnęła ze mnie wszystkie najgorsze emocje. To nie było w porządku. Owszem, zdarzało mi się korzystać z mocy w nieszczególnie chwalebnych celach, niemniej jednak wciąż uważałem to za użytkowanie, a nie nadużywanie. Wydawało mi się, że skoro z powodu mojej magii tak bardzo ucierpiałem to należała mi się przynajmniej jakaś korzyść z jej posiadania. W końcu wybuch ustał, a ja powoli ochłonąłem. Miałem świadomość, ze powiedziałem kilka słów za dużo, ale cóż... tego już się nie dało cofnąć. - Wystarczyło chociaż się przywitać - odparłem w końcu chłodno, wciąż dość mocno rozgoryczony tą sytuacją - Tylko tyle. Ta sytuacja mną wstrząsnęła. Z jednej strony czułem potrzebę przepraszania, z drugiej rozgoryczenie i złość, a jednak coś nie pozwalało mi po prostu odpuścić, bo czas w którym Wykeham się do mnie nie odzywała był naprawdę okropny. Chciałem to tylko i wyłącznie zrozumieć, ale nic nie układało się po mojej myśli.