Osoby: Sapphire Sparks, Jack Reyes Miejsce rozgrywki: Las Vegas Rok rozgrywki: czerwiec 2014 Okoliczności: Spotkanie po kilkumiesięcznej przerwie. Oderwanie się od rzeczywistości, a finalnie podróż do miejsca, którego ani on, ani ona nie znają. Kilka kolejek w najbardziej rozrywkowym mieście i w jeszcze bardziej rozrywkowej części magicznej LV. Zwieńczenie przygody może być nadzwyczajnie zaskakujące, ale tego co wydarzyło się naprawdę, chyba nikt się nie spodziewa...
Życie zmienia ludzi. Jedni wyjeżdżają, drudzy wracają, a trzeci umierają. Właściwie każdy mógłby siebie przypasować do każdej kategorii, zależnością jest tylko bajka, którą chcemy opowiedzieć przyjaciołom. Skomplikowany proces tworzenie wysublimowanych relacji spalił na panewce, a co za tym idzie… Podróż przed siebie wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Porzucenie stanowiska. Zostawienie wszystkiego, a finalnie zakończenie i oderwanie cieniutkiej nitki, którą łączyła Sparks z przeszłością. Dla wielu była martwa. Nie odpisywała na listy. Ignorowała wszelkie próby kontaktu, a ostatecznie dała w końcu znać komu trzeba, insynuując swoją śmierć. Nie planowała wracać do Hogwartu, zwłaszcza teraz. Dokończenie roku w Riverside wydawało się nawet lepszą opcją. Jakby nie patrzeć to tam spędziła dwa lata życia, nim ojciec postanowił przeprowadzić się do cuchnącego Londynu. Właśnie. To jednak jest ciągle przeszłość, do której wracać nie warto, a skoro nie warto… Dziś ta nitka się urywa. I tak o to podróż rozpoczęła od Riverisde, ale w rodzinnym domu było jej ewidentnie źle, bo wytrzymała tam raptem osiemnaście godzin. Gdy tylko wszyscy zaczęli się kłócić, a Chiles rozpoczęła swoje dzikie gwiazdorzenie, Sapph zrobiło się niedobrze. Nie czekając na jakiekolwiek usprawiedliwianie się, ani tym bardziej rozmowy, zabrała swój kufer i udała się na peron, na który miał przyjechać pociąg, a potem? Z reguły w tym miejscu mówi się „zobaczymy”, ale to co zostało faktycznie zobaczone już nie tylko dla dziewczyny było szokiem, ale chyba i dla drugiej strony. Można się wszystkiego spodziewać, bo przecież życie bywa przewrotne, ale spotkania kilka tysięcy kilometrów od docelowego domu i to jeszcze na peronie, czekając prawdopodobnie na ten sam pociąg, bywa dość mylące, czyż nie? I nie wiadomą było, czy rozpęta się wojna, jakieś ogromne tornado czy wichura, która przejdzie nad miastem i zbierze plony. Szokiem było to, z pewnością dla większości, a przynajmniej dla nich samych, że rozmawiali. Normalnie. Bez unoszenia głosu. Zmarnowali kilka tygodni, potem miesięcy, a finalnie zmarnowali rok. Wiele się wydarzyło, ale chyba niektóre zmiany były potrzebne wszystkim. Chociażby takiej Sapph i Jackowi. Czekając przez kilkadziesiąt minut na swoje pociągi wpadli na pomysł, dość szalony, ale jakże do nich pasujący. Pomijając już kwestie biletowe, wsiedli do pierwszego magicznego pociągu, który przyjechał. Ten miał ich dostarczyć w miejsce zupełnie im obce, ale równie magiczne. Pobudka po kilku godzinach podróży i wysiadka na pierwszej lepszej stacji. W trakcie podróży działo się z pewnością wiele, aż za wiele, ale w intymność nie ma sensu teraz wchodzić, bo potrzebowali nacieszyć się sobą, dla siebie. I tak udało im się dotrzeć do… Las Vegas. Początkowo było to niemałym zaskoczeniem, a przynajmniej u dziewczyny, która nie słynęła raczej z imprez, ani tym bardziej jakiś niemoralnych podbojów, tu co prawda można spekulować, ale po co… Skoro magia otaczając dwie, niemal zbłąkane duszyczki, przyćmiła ich umysły urokiem i magią, która zaczęła się tu rozprzestrzeniać. Pytanie zostaje tylko jedno, jak do cholery mają trafić na jakiekolwiek magiczne knajpy, skoro w świecie mugolskim z pewnością się nie odnajdą. Szukali trochę i hotelu i pubu, ale właściwie pieprzyć to. Udało im się po jakimś czasie dopiero dotrzeć do względnie czarodziejskiego miejsca, a przynajmniej takie się wydało Sapph, która podekscytowana tym co robiła, po raz kolejny wpadała w jakieś niepodważalnie idiotyczne problemy. -To jak… Dziś pijemy za nas i świętujemy to, że od dawna się nie kłóciliśmy? Właściwie pobijamy wspólny rekord. Powinniśmy mieć jakieś darmowe kolejki ognistej czy absyntu. – Na jej ustach wymalował się szerszy uśmiech, a zaraz wsunęła drobną dłoń w rękę Reyesa, by ruszyć przed siebie i zająć w końcu stolik, wbrew pozorom od tego ciągłego chodzenia rozbolały ją nogi. Lata już nie. Młodość szybko ucieka. -To co mi dziś zapewnisz, oprócz oczywiście alkoholu?
Życie bywa nieprzewidywalne. Szczególnie dla Jacka, który zrezygnowany i zmęczony wydarzeniami w Londynie, postanowił usunąć się w cień. Nie wiadomo dlaczego, skoro jego zaborczy i stanowczy charakter kazał mu walczyć o Sparks; jednak poddał się w przedbiegach, widząc, jak ta pada w ramiona żałosnego kanadyjskiego żigolaka. Może czuł się już wykończony tym, że dziewczyna co chwilę wyślizgiwała się mu z rąk niczym mydło. Z jednych ramion do drugich, by ostatecznie wypiąć się na niego po całej akcji z Lunarnymi. Siostra także żyła swoim życiem, nie za bardzo przejmując się jego losem, choć nie miał jej tego za złe. W każdym razie miarka się przebrała i najzwyczajniej w świecie wrócił do Kanady, bojąc się jednocześnie o życie swoje i ojca. Nie miał jednak wyboru. Śmierć z rąk oprychów w Ameryce wydawała mu się lepsza niż ciągłe użeranie z Sapphire i staranie się o względy Lotte. Powoli też zapominał o ciekawej nieznajomej, którą jako pierwszą przewiózł na swym magicznym motocyklu. Bezwzględnie zostawiał wszystko za sobą, nie chcąc pozwolić smrodowi porażki ciągnąc się za nim. Jednak życie ponownie okazało się zbyt trudne, kiedy w Ottawie dowiedział się, że jego zatarg z magicznymi zbirami wcale nie uległ przedawnieniu. Szczególnie, gdy spalili knajpę jego ojca, którą otworzył wraz ze swoją nową partnerką. Oczywiście mężczyzna dowiedział się, że to jego syn ma problem z prawem i kazał mu się wynosić. Na nic zdały się tłumaczenia Jacka, zapewnienia, że odda pieniądze, choć nawet nie miał pojęcia skąd je weźmie. Wkurwiony więc mieszkał jakiś czas u kumpla, dopóki nie skończył drugiego roku studiów. W wakacje musiał sobie już radzić sam. Sfrustrowany więc znalazł się na dworcu. Zupełnie nie spodziewał się tego, co miało tam nastąpić. Ubrany w przetarte jeansy, zwykły t-shirt i skórzaną kurtkę, z plecakiem turystycznym, bo mimo wszystko nie chciał tachać kufra, a zaklęciami nie mógł sobie pomagać, stał trochę oderwany od rzeczywistości, zastanawiając się, gdzie właściwie miałby się udać. Trochę bolało go wydawanie pieniędzy na takie bzdury jak środki lokomocji, szczególnie, że miał swój motor, ale zostawił go tymczasowo na przechowaniu u kolegi, uznając, że koszt eliksirów napędowych będzie jednak wyższy niż biletu na pociąg. Kiedy zaś podjął już decyzję i kierował się na odpowiedni peron. Lecz kiedy tam wreszcie dotarł, stanął jak wryty, widząc kogoś, kto dla niego umarł i zasadniczo powinien być w Londynie czy tam gdzieś w Wielkiej Brytanii. Poczuł tylko, jak jego puls przyspieszył i nie był w stanie absolutnie nic zrobić. Dopiero po chwili na jego twarzy przybłąkał się nieokreślony uśmiech. Nie wiedział, dlaczego nagle o wszystkim zapomniał. O tym, co było, co miał na swoich barkach, co oboje ciągnęli za sobą, bo to nigdy nie zniknie, choć zawsze łudził się, że będzie inaczej. I że mu już nie zależy, że zobojętnieje. A tymczasem poczuł, jak gdyby to wszystko, co było, uderzyło w niego z impetem. To wystarczyło, aby wsiadł "do pociągu byle jakiego" z Sapphire Sparks, swym marzeniem i koszmarem jednocześnie. A kiedy wreszcie dotarli na miejsce, znaleźli to, czego szukali, wreszcie zdołał się nieco odprężyć. Zamówił dla nich butelkę ognistej i absyntu, skoro dziewczyna tego tak bardzo chciała, bo przecież był męskim mężczyzną, heheh. Uniósł brwi na jej ostatnie pytanie i uśmiechnął się delikatnie. - Moje towarzystwo ci nie wystarczy? - spytał, nalewając im po szklance alkoholu. - Widocznie podczas tych wszystkich miesięcy stałaś się bardziej zachłanna niż mógłbym przypuszczać - dodał lekko, nieco żartobliwie.
Ostatnio zmieniony przez Jack Reyes dnia Pią Sie 22 2014, 16:15, w całości zmieniany 1 raz
Życie bywa przewrotne. Zaskakujące, czasem wręcz niemożliwe. Wszystko toczy się intensywnie, szybko, nad wyraz wolno bądź po prostu dzieje się w najmniej oczekiwanym momencie. Tak właśnie było z Sapph i Jackiem, którzy w swych porywczych pragnieniach potrafili zniszczyć wszystkich na swojej drodze. Niczym pieprzona famme fatale z jakimś bosem meksykańskiej mafii, czy jakiejś innej instytucji. I tak było za każdym razem, gdy wychodzili na prostą, a finalnie zabijali się niemal nawzajem przy pierwszej możliwej okazji. Dziwne, że jeszcze oboje potrafili stać na nogach, bez większych obrażeń i zaklęć uśmiercających. Oczywiście dziewczyna nie miała do tej pory pojęcia o jego problemach, a przynajmniej nie na taką skalę. Nawet nie chciała teraz psuć tego momentu, w którym znów odnaleźli siebie na kilka najbliższych godzin, bo przecież za jakiś czas wszystko może się wydarzyć. Ona rozbije wazon na głowie, on natomiast nazwie ja puszczalską ździrą. Wrócimy do porządku dziennego i wszystko przybierze normalnych kształtów i rozmiarów. Za tydzień w przypływie emocjonalnego uniesienia znów się ze sobą prześpią, a potem? No cóż… Bajka się skończy, kółko się zapętli, znajdziemy drogę do finału grozy i rozpaczy. Wróćmy jednak do rzeczywistości, do tego co się działu tu i teraz, pomimo tego co się wydarzyło, bo przecież czasami powroty bywają dużo gorsze, a nikt nie chce tego, by to wszystko się rozwaliło. Sapph z pewnością wolała uciekać od indywidualnych problemów poszczególnych jednostek. Tak samo uciekała od siostry, którą dymali wszyscy po kolei, a ona jeszcze z radością rozkładała nogi przed kolejnym fagasem. W szkole? No cóż, zostawiła pewne wspomnienia, a do boskiego żigolaka z Kanady nawet nie chciała wracać myślami. Z prostej przyczyny. To było tylko uniesienie. Wyimaginowany związek trawiący ich oboje. Dlatego spotkania Reyesa ponownie w miejscu gdzie razem chodzili dawno temu do szkoły było nadzwyczajnie… Niecodziennie, ale poczuła dokładnie to samo co on. Wszystko wróciło. Uczucia. Myśli, które pędziły tylko w jego kierunku. I nigdy nie była nasycona na tyle, by po prostu to przerwać. Chciała więcej. Więcej. Jeszcze więcej. Jakby wszystko miało nagle sie skończyć, a ją utrzymywała jego bliskość przy życiu. Rozsiadała sie jednak wygodnie na krześle, nawet przez moment zapomniała, że z alkoholem czy czymkolwiek innym była raczej na bakier i to musiało być coś wyjątkowego żeby się napiła, ale widocznie dzisiaj tego potrzebowała. Jak niczego innego. Napić się i przypieczętować to, że przeszłość minęła i nie szyje jej żadnego śladu na psychice, która przecież po wszystkich wydarzeniach była nadzwyczajnie krucha. Zaczynając od sytuacji z lunarnymi i tym jak poświęciła się dla Reyesa w siedzibie, a kończąc na niemym wyznaniu miłości, które nigdy nie padło z jej ust, a już na pewno nie kiedy była trzeźwa. Szczegóły, hehs. Jednak, niektórzy potrzebują strzelić setę amortencji, w przeciwnym razie odwaga i inne zachowania grożą klapą. -To raczej fakt, że za Tobą tęskniłam. Może w to nie wierzysz, ale naprawdę. Dodajesz mojemu życiu niezłego kopa, bo chyba nikt nie wprowadza mnie w tak abstrakcyjny sposób z równowagi jak Ty… – Parsknęła śmiechem i pokręciła z aprobatą dla swoich słów głową, zaraz potem wyciągnęła w jego stronę swoją rękę, by opuszkami palców przejechać po zewnętrznej stronie jego dłoni. -Chyba jesteśmy na siebie skazani, skoro potrafimy się spotkać tyle tysięcy kilometrów od Hogwartu, a dziś? Dziś jesteśmy w Las Vegas, serio… To niesamowite. Opowiedz mi. Opowiedz wszystko co robiłeś przez ten czas. – Uśmiechnęła się nieco szerzej, a palce zaciskała coraz mocniej na jego ręce. Jakby miał jej uciec, albo co gorsza… Jakby miał się okazać iluzoryczną ułudą.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że Jack chyba był już zmęczony niszczeniem. Zniszczył Sapph, zniszczył ojcu życie, zniszczył Elsę, zniszczył swoich kumpli i w ogóle sam też czuł się cholernie zniszczony. I poturbowany. Cokolwiek za co się brał, obracało się w pył. To jednak trochę deprymujące. Mimo to nie byłby sobą, gdyby się poddał. Reyes nigdy się nie poddaje. No dobra, prawie. To są jednak bardzo nieliczne momenty, w których jest po prostu na wykończeniu. Podsunięty pod samą granicę wytrzymałości i cierpliwości, nawet jego. Tak czasem bywa. Takie jest życie. Znajdzie sposób nawet na najbardziej hardą jednostkę, prędzej czy później. W końcu nie można być cały czas superbohaterem. Niewzruszoną skałą na morzu klęsk i wojen. Choć ten tutaj ślizgon próbował trzymać wszystko w ryzach. Każdy mięsień, który wyrywał się do czegoś innego niż podporządkowanie się umysłowi, mianowicie uczuciom. Coraz gorzej mu to wychodziło, choć nie było tego widać na zewnątrz. Na zewnątrz wyglądał spokojnie, ironicznie. W środku targało nim wiele sprzecznych emocji, które dławił gdzieś najbliżej zarodka. Ale teraz o tym nie myślał. Jakby wszystko, co złe, uleciało do atmosfery. Na czas bliżej nieokreślony. Na kilka godzin, kilka dni. Nie więcej. Póki tu była. Wiedział, że zaraz znów mu zniknie. Wyślizgnie się w kolejne ramiona, odejdzie w innym kierunku. Ale teraz tu była, z nim. Jechali w to samo miejsce, jednocześnie nie obiecując sobie nic. Bez żadnego konkretnego planu, bez wyjaśnień. Z dumą schowaną w kieszeń. Zachowywali się, jak gdyby nigdy nic się nie wydarzyło. Jak gdyby te wszystkie awantury, rękoczyny i słowa, które padły, nie miały żadnego znaczenia, albo w ogóle się nie zmaterializowały. Gdzieś tam pod sercem czuł delikatne ukłucie, ale nie było mu ono teraz w stanie zniszczyć tego, że siedzieli razem przy stoliku i pili alkohol. Dwie osoby, które tego zazwyczaj po prostu nie robiły. Teraz zachowują się, jak gdyby nic innego w swy towarzystwie nie robili. Jak gdyby znali smak każdego, procentowego trunku. Nonsens. Oboje wiedzieli, że to się tak naprawdę nie może dobrze skończyć. Mimo to brnęli w to, pijani... szczęściem? Tęsknotą? Chęcią oderwania się od codziennej rzeczywistości? Nie wiadomo. Ale Reyes czuł się zadowolony, pomimo jasnych ostrzeżeń umysłu. Powinien jej wygarnąć, albo po ludzku porozmawiać. Nie chciał. Chciał utrzymać ten słodki stan zapomnienia, gdzie nie istniała jego rodzina, Elsa, kumple, amortencja i wiele innych rzeczy, na które nie miał teraz ochoty. Byli oni. Nie wiedział, czy Sparks znów nie jest pod wpływem czegoś niekorzystnego, ale znów się nad tym specjalnie nie zastanowił. Działał instynktownie, niezbyt rozsądnie. Jak tu się więc dziwić temu, że ciągle ładował się w tarapaty? Siedział spokojnie, a nalawszy im absyntu, ułożył swoje ręce w okolicach szklanki, której był chwilowym właścicielem. Dobrze, że to ona zaczęła. Nie miałby pojęcia, co powinien rzucić w tym dziwnym spotkaniu, kiedy chcą się upić, w sumie nie wiadomo po co. W każdym razie uniósł jeden kącik ust ku górze, gdy poczuł jej dotyk na swojej dłoni i mimowolnie poczuł, jak po jego ciele przechodzą ciarki. Tylko jeszcze jedna osoba potrafiła to wywołać, ale w ostatecznym rozrachunku... nie, nikt nie potrafił dać w kość tak mocno jak Sapphire Sparks. Zdecydowanie. Dlatego chcąc nie chcąc uśmiechnął się ponownie, słysząc jej słowa. Odzwierciedlały całą ich dwójkę. - I vice versa - odparł spokojnie, przechylając szklankę i upijając z niej kilka łyków, czując palący żar wysokoprocentowego napoju. Jednak jego dobry humor momentalnie prysł, kiedy poprosiła go o te dziwne opowieści. Nie chciał jej mówić o tym, co było w jego życiu złe i niepoukładane. Nie chciał przerywać tej niewidzialnej nici bezpieczeństwa, która się tutaj zaplątała. - Nic ciekawego. Siedziałem u kumpla, próbowałem pracować - odparł na odczepne, a potem skinął głową, aby sama również się napiła. Może to ją odwiedzie od tych niewygodnych pytań? - A co u ciebie? - spytał, w ostatnim momencie gryząc się w język, aby nie pytać o tego kanadyjskiego frajera, który był jego wrzodem na dupie. Nice.
Sapphire nie podchodziła do tego w ten sposób. Nikt jej nie zniszczył oprócz Chiles, a przecież miała niesamowity żal do kilku osób oprócz siostry, za to co zrobili. Jednak to ona miała największy udział w tym, że Sparks ledwie funkcjonowała przez kilka ostatnich tygodni. Reyes nigdy miał się nie dowiedzieć o tym co się wydarzyło, a mimo to z kunsztem i wyrachowaniem wszedł do jej umysłu, gwałcąc go raz po raz, a zaraz potem zdając sobie sprawę z tego ile musiała znieść, by dotrzeć tu gdzie aktualnie tkwiła. Nie wracali jednak do tego. Dla nich to było dobre i bezpieczne. Mogli rozmawiać. Dotykać się. Całować i pieprzyć, a potem znów rozmawiać. Trwać to będzie z pewnością tak długo, aż nie wrócą do przeszłości, a przecież znając możliwości dwóch uśpionych wulkanów, to wszystko jest możliwe, prawda? I gdyby tylko Szafir miała świadomość ile kłopotów ma Reyes, to z pewnością chciałaby mu pomóc. Właściwie to kilka miesięcy temu, miała tendencje do wybawiania go z jakichkolwiek opresji, a co za tym szło – mógł jej zaufać. Przynajmniej tak jej się wydawało w tej chwili, chociaż absynt, który krążył w jej krwi zaczynał powoli mieszać w szafirowej głowie, która nie była przyzwyczajona do spożywania takich ilości alkoholu. Przełknęła zatem głośniej ślinę, podpierając brodę na lewej ręce, a prawą cały czas obejmując dłoń Jacka. Nie mogła zaprzestać tego, bo w jakiś sposób działało to na nią kojąco. Chciała tego jeszcze bardziej, gdy poczuła, że on wcale nie zamierza tego kończyć, a wręcz przeciwnie… Sapphire oczywiście nie wracała do tej feralnej nocy w myślach, gdzie była pod wpływem amortencji, ani tym bardziej nie miała zamiaru po raz kolejny korzystać z „dopalaczy”, byleby spędzić z nim czas. Dla niej to był przypadkowy wybryk. Zrządzenie losu, bo przecież nawet sama nie miała świadomości, co tak naprawdę pije, a potem? Poszło z górki. Uległa Jackowi, a on jej. Poniosły ich emocje, by za chwilę wszystko mogło rozbić się o skały. Powrót do tego był dla nich opłacalny? W żaden sposób, bo czuli, że to ich zniszczy jeszcze bardziej, dlatego to był jeden z powód, dla których dziewczyna pociągnęła za sobą Reyesa. Gdy tylko upiła kolejny łyk drinka poprowadziła go na środek parkietu, by mogli oddać się ruchom i dotykowi własnych ciał. Spragnionych tego, by być jak najbliżej. -Jack… To nieistotne. To przeszłość, prawda? Nie dajmy się ponieść nerwom, wiesz przecież, że możesz mi zaufać. Nie musisz się niczego bać. Jestem tu. Dla Ciebie. Z Tobą. – Wyszeptała mu na ucho, gdy tylko udało jej się wspiąć na palcach. Zarzuciła ręce na jego szyje, a zaraz potem przyłożyła usta do jego policzka, na którym zostawiła mokry ślad. Opuszkami palców drażniła kark Jacka, co jakiś całując kącik reyesowych warg. Nie chciała w tym momencie stąd odchodzić, ani wracać gdzieś, gdzie mogliby poczuć niejakiego rodzaju niepokój, który zawładnąłby ich duszami. Serce przyspieszyło nieznacznie. Nie umiała już panować nad tego typu emocjami, z którymi właściwie nigdy sobie nie radziła. Perfekcyjnie potrafiła je maskować, ale możliwość okazania ich spełzała na niczym. Dlatego ukryła twarz, opierając czoło o jego tors. Nie musiała teraz patrzeć w jego oczy. Nie zmuszał jej do szczerości. Po prostu był. Lewą dłoń zsunęła więc z jego karku, zahaczając o ramię, a po chwili wędrując od torsu, a kończąc na podbrzuszu. Palec wskazujący wsunęła lekko za wykończenie jego spodni, by przyjechać nim po skórze chłopaka. -Tylko Ty masz do mnie jakiekolwiek prawo, Jack. – Jej głos był ledwie słyszalny, nawet nie miała świadomości, czy to do niego dotrze. Choć z drugiej strony… Czy naprawdę byłaby w stanie mówić coś takiego gdyby nie procenty? Dobrze wiedziała o tym co łączyło go z Elsą, ale walczyła z tym na wszelkie możliwe sposoby. Nie wiedziała co się z nią dzieje, ani tym bardziej nie chciała już w to wnikać. Ten rozdział był dla niej martwy, podobnie jak wszelkie konszachty, w które wdała się z Cezarem. Przeszłość, od której tak chętnie uciekamy, wraca do nas jednak w najmniej odpowiednim momencie. Do nas, zatem kiedy wróci, Reyes?
Nigdy się nad tym nie zastanawiał. Że może ulec i zrzucić na nią ciężar świadomości o jego problemach. Był na to zbyt dumny, był za bardzo mężczyzną. Nie uważał, aby to mogło w jakikolwiek sposób pomóc. Przecież sam sobie świetnie radzi. Szkoda, że to w ogóle nie miało odzwierciedlenia w rzeczywistości. Jack się łudził. Bujał w obłokach. Przekręcał wszystko tak, aby wyszło na jego. Spalona restauracja, jedyny sposób utrzymania rodziny ojca? Pff! Kto by się przejmował błahostkami! Nieważne, że przecież następnym razem mogą zrobić komuś krzywdę. Komuś mu ważnemu. To wszystko wydawało się w umyśle Reyes'a oddalone o milion lat świetlnych, w dodatku zakryte gęstą mgłą. Mógł bardziej uważać. Mógł więcej analizować. Rozmawiać z ludźmi, zasięgać porad. Ale przecież był tak bardzo samotnikiem. Chciał najlepiej o wszystkim zapomnieć, ale natarczywa przeszłość z uporem maniaka szturchała go w ramię, cokolwiek robił i gdziekolwiek był. Tak samo przecież było ze spotkaniem Sapphire na dworcu. Zabawne zrządzenie losu? Wątpił. Czuł, że to wszystko jakiś spisek, że czasy zamierzchłe wciąż za nim biegną, próbując dopaść. Jasne, że pamiętał o tym, co zrobiła dla niego w akcji z Lunarnymi. Pamiętał, że chciał jej podziękować w skrzydle szpitalnym, ale nie był pewien, czy te słowa w końcu opuściły jego usta. Powiedział za to wiele innych rzeczy. Ale czy to mogło się w jakikolwiek sposób liczyć? Czy naprawdę sądził, że oddzieli to od nich grubą kreską i będzie mógł się zdystansować? Pewnie gdzieś na to liczył. Bo to przecież on miał być bohaterem, wspaniałym mężczyzną, który dba o kobietę, który wie, czego chce i to dostaje. Teraz? Był bezdomny, z resztką oszczędności, wyklęty przez rodzinę, zapomniany na wieki wieków. Nie nadawał się do niczego, a to bolało. Nie przyznałby się więc tak szczerze, tak chętnie i tak głośno do swej porażki. On ciągle wspominał tamtą noc, dlatego tak cholernie się bał. Nie okazywał tego, ale zerkał uważnie na Sparks, próbując się zorientować, czy na pewno wszystko w porządku. W końcu spotkali się po długiej rozłące, a ona nie miała o nic pretensji... dogadywali się aż za dobrze, dlatego to było takie podejrzane. Ale jednak brnął w to, wiedząc, czym to się może skończyć. Awanturą, grzebaniem w umyśle, pretensjami i całą serią niefortunnych zdarzeń, które będą w nich ciskać niczym kamienie z ostrymi krawędziami. Ukamienowani za to, że nie potrafią się dogadać i ogarnąć własnego życia, bez względu na to, jakie ono jest i z czym to się wiąże. Smutne. Dlatego Jack pił, choć zazwyczaj tego nie robił - w końcu był sportowcem. Ale absynt miał dobry, gorzki posmak, jak smak klęski. A on go wypijał, by potem wysikać - teraz powinno być lepiej, prawda? Poza tym... zielony. Tak miło. Tak ślizgońsko, prawie jakby znów był w Hogwarcie. Wtedy nie wiedział jeszcze, że nie wróci na ostatni rok studiów do zamku, tym samym nigdy nie przekraczając jego bramy. Dał się wyciągnąć na parkiet, bo był już w takim stanie, że było mu wszystko jedno. Nie mógł powstrzymać delikatnego uśmiechu, gdy w tłumie ludzi tańczyli, będąc tak blisko siebie. Patrzył zamglonym wzrokiem na dziewczynę, układając swoje ręce na jej talii, splatając palce, tworząc coś na kształt uścisku. Nie mówił nic. Czuł się rzeczywiście błogo, nie potrzebował więc teraz żadnych dowodów. Chciał chłonąć chwilę, kołysząc się w takt muzyki, zlewając się z otoczeniem, które śmierdziało od potu, fajek i alkoholu, ale to nieważne. Sapphire kusiła, wędrując po jego ciele i celowo próbując go wyprowadzić z równowagi. Ale on się tylko uśmiechał, kładąc podbródek na jej głowie. - To chyba powinniśmy coś z tym zrobić - rzucił jakby od niechcenia, przejeżdżając dłonią po jej pośladkach, a potem znów wracając na talię. Pocałował ją jeszcze w czubek głowy, nie wychodząc z rytmu. Sterowała nim jak chciała, a on... on wyłączył myślenie na amen. Dzisiejszego wieczoru.
Ją właściwie pierdoliło ile jeszcze ma unieść, by w końcu oprócz kłopotów zaczerpnąć chociaż gram szczęśliwego powietrza. Nie chciała więcej siać zamętu, który niszczył. Musiała skupić się na nauce, które była priorytetem. Planowała podjąć się stażu zaraz po studiach, bądź zrobić jakikolwiek kurs, którym zapewni sobie pracę w Ministerstwie albo św. Mungu. Nie wierzyła, że jej relacje z Chiles się poprawią, nawet nie chciała myśleć o tym co robi w tym momencie jej ojciec, który po prostu zawiódł. Po całej historii z anoreksją, z próbą samobójczą… Ze wszystkim, nadal trzymał stronę starszej bliźniaczki, która w tym momencie puszczała się jak rasowa kurwa w Riverside. Smutne, ale dziewczyny były naprawdę różne. Może gdyby ktoś je kiedyś postawił obok siebie, to miałby problem ze stwierdzeniem tej samej linii krwi, a jednak… Dzieliło ich wszystko i nic nie potrafiło połączyć. Jakby nie patrzeć, Sapphire też była bezdomna. Nie miała się gdzie podziać, a jedyne w co wierzyła – to jeśli wróci do Hogwartu, to odzyska klucze do mieszkania w Hogsmeade. Niczego bardziej nie pragnęła w tym momencie, by zamknąć się w tych czterech ścianach. Uciec od problemów, a myśli zatopić w książkach. Teraz jedynie odciągał ją od tego Jack, który trzymał ją w objęciach, którego dłoń wędrowała po jej pośladkach. Może jak wytrzeźwieją – uda im się porozmawiać? Szafir nie chciała krzyczeć. Nie miała na to siły wewnętrznej. Bała się tego. Było za wcześnie. A może już za późno, by po raz kolejny roztrząsać przeszłość, która była bolesna? Nie umiała w tej chwili myśleć na trzeźwo, dlatego poddała się emocjom, które zawładnęły jej ciałem i umysłem. Wsunęła dłonie pod jego koszulkę, a zaraz potem paznokciami zarysowała z pewnością widoczną linię na jego brzuchu. Zagryzła dolną wargę, by po chwili chwycić go za rękę i pociągnąć za sobą. Jeszcze w ostatniej chwili sięgnęła po absynt, który stał na stoliku i nie przejmowała się tym, że będzie pić z butelki, bo przecież procenty szumiały w jej głowie, a w ciele alkohol połączył się z krwią. Chciała teraz czegoś zupełnie innego niż przyzwoite trzymanie się za ręce, niemniej jednak gest pocałunku w czubek głowy, był fenomenalnie uroczy, dzięki czemu poczuła się przy nim jeszcze bezpieczniej. Nie chciała już myśleć o smutnej przeszłości, w której pobłądziła. Nawet nie chciała wracać do lunarnych, a co za tym szło… Zaczynała nowy rozdział. Może tym razem z nim. Dotarli w końcu do łazienki. Chłopak, który tam stał chyba zrozumiał, że powinien na razie wyjść, dzięki czemu zostali sami. Sapph uśmiechnęła się szerzej, a zaraz potem pociągnęła go w stronę kabiny, którą zamknęła od środka jednym machnięciem różdżki, żeby czasem nikt im nie przeszkadzał. Ściągnęła z niego koszulkę, od razu usta zbliżając do jego szyi. Koniuszkiem języka zaznaczyła wilgotną ścieżkę, która prowadziła w dół, a kończyła się na wysokości torsu. W miejscu, w którym skrywał serce. Uśmiechnęła się szerzej, a po chwili wzięła łyk absyntu, wlepiając w niego bezczelne spojrzenie. -Chyba to ten moment, w którym powinniśmy coś zrobić, prawda? – Wyszeptała, a po chwili sama zaczęła ściągać z siebie koszulkę, pozostając jedynie w staniku. Nieprzerwanie patrzyła w jego bystre oczy, które jak zawsze były dla niej najlepszym afrodyzjakiem. Chciała teraz postawić wszystko na jedną kartę. Chciała należeć do Jacka Reyesa. Chciała znów być jego kobietą, która znajduje miejsce gdzieś w czołówce osób dla niego ważnych. Kolejny łyk alkoholu, a teraz jej pocałunki mogły mieć smak absyntu, który zostawał na wargach ślizgona. Dłońmi błądziła po jego klatce piersiowej, co jakiś czas zsuwając je niżej, a gdy w końcu dotarła do paska od spodni – rozpięła go jednym zwinnym ruchem, natomiast wyjęcia go ze szlufek było nieco trudniejsze. Kiedy już jej się to udało, rozpięła guzik, potem zamek i… Czekała na kolejny ruch, tym razem ze strony chłopaka. Wiedział co lubiła. Musiał mieć tego świadomość, że potrzebuje w tym momencie jego bliskości, jak niczego innego. -Tylko Twoja Jack…
+18 Może chciał zabrać od niej ten ciężar. I unieść na swoich barkach. Ale nie potrafił. Musiałby chyba wyczyścić jej pamięć, a to było zbyt radykalnym posunięciem. Już samo grzebanie w umyśle było czymś pogwałcającym prywatność i naruszającym strefę intymności, a co dopiero tak ogromna ingerencja w struktury wspomnień. Choć zdawało się to być jedynym rozwiązaniem, chyba by się na nie nie odważył. Nie był nikim wyspecjalizowanym, wolałby nie ryzykować. Bałby się, że zrobi jej większą krzywdę. Więc jedyne, co mógł, to ją wspierać, ale to też okazywało się być niewykonalne. Ciągłe kłótnie, pretensje, wybuch silnych emocji doprowadzających do rzeczy gwałtownych... to wszystko było nierozerwalną częścią ich bytowania. Nie potrafił więc przy niej stać, kiedy oskarżała go o wykorzystanie jej, kiedy w jej oczach był powodem wszystkiego, co najgorsze. Może nie powinien uciekać, może powinien znosić te wszystkie razy, a potem próbować żyć z nią długo i szczęśliwie, ale w gruncie rzeczy nawet Reyes potrzebował... potrzebował trochę oddechu, odpoczynku. Potrzebował czuć się dobrze z samym sobą, a kiedy tak zawodził na całej linii, to miał ochotę jednak to wszystko pierdolnąć i iść w swoją stronę, uprawiając parkour czy też po prostu biegając. Odreagować. Sport jest na to najlepszym lekarstwem. A Sapphire... ona była gorzkim lekarstwem. Takim, który czasem, gdy przełkniesz jakąś część, stwierdzasz, że dalej nie dasz rady. Ale potem wracasz i pijesz, bo wiesz, że pomaga. Trochę to skomplikowane. Uśmiechnął się lekko, kiedy poczuł jej paznokcie na swoim torsie. Przejechał więc swoimi dłońmi pod jej koszulkę, delikatnie muskając jej skórę na plecach, ale nie zdążył w zasadzie zrobić nic więcej, bowiem Sparks wpadła zapewne na jakiś szalony pomysł, skoro został ciągnięty przez cały parkiet, aż do ich stolika z alkoholem. Kiedy dziewczyna się napiła, on również wziął od niej butelkę i trochę z niej upił. Nie na odwagę, tylko aby wprawić się w jeszcze lepszy nastrój. Trochę się zdziwił, gdy wylądowali przed toaletą, ale zaraz jego humor uległ diametralnej poprawie. Ta kobieta była szalona, ale przecież to w niej kochał lubił. Z ochotą więc przystał na zamykanie się w kabinie i rozbieranie górnych partii ich ubrania. Choć wydawało mu się dziwne, że oboje mają zieloną skórę, no ale... przecież i tak Sapph wyglądała pięknie, nawet, jako ufoludek! Kabina nie była zbyt obszerna, tak samo zapachy nie należały tutaj do najlepszych, ale ta dwójka chyba była za bardzo spragniona swojej bliskości, aby mogli o tym w ogóle pomyśleć, nie wspominając już o rozsądku. I to zaowocowało tym, że Jack pozwolił zdjąć z siebie swoje jeansy, a potem zajął się guzikami swej partnerki. Która w kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund została pozbawiona dolnych części garderoby, tak samo zresztą jak on. Wtedy przycisnął ją do siebie, składając na jej gładkiej szyi mnóstwo namiętnych pocałunków, a potem całując ją żarliwie w usta. Tak długo jej przy sobie nie miał, tak długo nie czuł jej smaku i zapachu, że teraz był kompletnie odurzony. Jej bliskością, ciepłem i tym, że mogą być razem, bez kłótni, choć na chwilę. Chwilę, która przeradzała się w długie sekundy i minuty, by wreszcie podnieść Sparks za pośladki i przycisnąć do ściany kabiny, a potem połączyć ich ciała w szaleńczym maratonie o wzajemne spełnienie. Które objawiało się przyspieszonymi oddechami i hałasami niezbyt wytrzymałych, wręcz nieco leciwych ścian, ale to nie było istotne. Teraz liczyła się tylko ona. Oni. Razem, w swoich objęciach, przeżywający kolejny, wspólny romans, który palił ich od środka tak, że nie potrafili nad tym zapanować. Jak nad falą przyjemności. Wreszcie, zdyszani, uspokoili swoje oddechy, jednocześnie ubierając się dosyć pospiesznie. Na koniec jeszcze Reyes przyciągnął gwałtownie dziewczynę do siebie, kradnąć jej ostatni, namiętny pocałunek, a potem zadowoleni opuścili toaletę, by wrócić do stolika i dalej zająć się piciem. Choć robiło się coraz bardziej zielono, to było dziwne! - To jakaś impreza dla kosmitów? - odważył się jednak spytać, patrząc z niedowierzaniem na swą partnerkę dzisiejszego wieczoru. Chyba przesadził z tym absyntem. W końcu nie pił dużo alkoholu. Smutek.
Ból i żal, który możemy oddać drugiej osobie, bywa czasami na tyle silny, że nie chcąc – wyniszczamy tych, na których nam zależy. Stajemy się dla nich najgorszym ciężarem, a co za tym idzie; w którymś momencie naszego życia, jesteśmy odpowiedzialni za emocjonalną śmierć najbliższych. Czy nie tego chciał uniknąć Jack, który na swój specyficzny sposób chronił Sapph przed swoimi problemami? Była taka szansa, ale ona nawet nie potrafiła pojąć tego w tak pokrętny sposób. Chciała, by był z nią szczery. Potrafił otwarcie mówić. Nie chciała mu już grzebać w głowie, bo to przecież było bezsensowne i bezcelowe, a im dalej w to zabrniemy, tym może wydawać się, że wszystko jest nienormalne. Jednak, czy nie w ten sposób wcześniej młoda krukonka wydobywała z niego informacje? O Elsie. O zdradach. O tym co było dla niej raniące? Nie chciała tego, a mimo wszystko sam ją zmusza do podejmowania tak radykalnych kroków. Miała wrażenie, że świat się sypie tylko i wyłącznie przez wzgląd na to, że… Braknie między nimi tej szczerości. Ambiwalencja w ich przypadku, to nieodłączny środek komunikatywności. Pragną, ale tak kurewską się boją. Tylko czego? Z pewnością siebie nawzajem i zdolności, których uczyli się długimi latami. On chciała wrócić. Miała zamiar zwalczyć swoją dość burzliwą naturę, a potem jakoś pogodzić się ze wszystkim na spokojnie, bo przecież nie musiała się na niego denerwować. Nie musiała krzyczeć wystarczy, że on przejawi nieco więcej swobody w tym wszystkim, a w chwilach kryzysu… Niech powstrzyma swoją porywczość i agresję, którą nie raz i nie dwa uraczył dziewczynę. Teraz nie myślała o przeszłości, ta była daleko, bo Reyes zrobił z nią to, na co miała ochotę od dawna. Chciała do tego wracać. Chciała w tym tkwić i tym oddychać. Potrzebowała takiego bodźca jak niczego innego, chociażby przez wzgląd na uczucia, którymi dalej go darzyła, ale przecież się nie przyzna. Nie powie co czuje, co myśli. Nie powie kompletnie nic, co wskazywałoby na chęć bycia z nim, bo to co się działo między dwoma tak temperamentnymi jednostkami nie można opisać jednym słowami jak: kocham, zależy mi, chce być. Oni wyrażali to wszystko w czynach, które nazbyt porywcze, wydawały się wielu nieodpowiedzialne. Oddawała mu się więc raz po raz, mrucząc mu do ucha niezrozumiałe wyrazy. Wbijała paznokcie lewej ręki w jego tors, a prawą obejmowała za kark, by czasem nie uciekał. Oprócz fenomenalnego podniecenia, które kumulowało się w jej podbrzuszu, przyczyniał się także do ekstazy, którą przeżywała w umyśle. Nie zwracała uwagi na ich śmieszny kolor skóry, bo ten przecież nie był w żaden sposób ważny. -Ja… Jack… – Jęknęła cicho, gdy poczuła jak spełnienie uderza nagle w nią z impetem, a potem jeszcze przez kilka dłuższych chwil utrzymuje się w jej organizmie, jakby miało pozostać z nią na zawsze. Przestając wbijać w chłopaka paznokcie, dotknęła lekko lewej piersi, by miarowo uspokoić oddech i dopiero gdy ją puścił, postanowiła się ubrać, choć… Było to niemałym problemem. Na drżących nogach poszła za nim, rozglądając się po ludziach. Miała wrażenie jakby wszyscy wiedzieli, co przed chwilą robili, ale to nie miało znaczenia. Mogłaby wykrzyczeć na głos, że tylko Reyes ma do niej święte, jebane prawo, ale nie… To było w niej i z każdym kolejnym krokiem i oddechem, zdawała sobie sprawę, że to co się wydarzyło – zbliżyło ich jeszcze bardziej. W jakim cholernym błędzie była, ale zanim zda sobie z tego sprawę, minie jeszcze nieco czasu. -Nie wiem, ale bardzo kręci mi się w głowie. Może to przez Ciebie i to co ze mną robisz, a może wina alkoholu? Muszę stąd wyjść. Chodźmy… – Mruczała bardziej do siebie, bo z każdym kolejnym słowem jej głos łamał się niemiłosiernie. Gdy w końcu jednak wstała z krzesełka, na którym oczywiście uprzednio usiadła, ale ja zapomniałam o tym wspomnieć, hehs, wstała i podeszła do chłopaka. Ułożyła dłoń na jego ramieniu i krótko wyszeptała. -Zabierz mnie do gwiazd, Jack. – taka z niej romantyczka.
Życie może składać się z pięknych momentów. I tych toksycznych. Czasem zależy od nas, po który z nich sięgniemy. Czasem jest to uwarunkowane genetycznie, bądź narzucone przez ludzi i środowisko, w którym się obracamy. I przede wszystkim los, dla którego jesteśmy jedynie marionetkami, które on właściwie, a raczej niewłaściwie, pokieruje. Tak było z nimi. Miotali się między dobrem, a złem. Między namiętnością skierowną w stronę seksu, a w stronę zażartych kłótni. Oboje byli ogniem i na tym polegał ich problem. Ale Jack to lubił. Lubił płonąć w towarzystwie Sapphire, lubił, kiedy ona płonęła w jego ramionach. Kiedy oboli spalali się na popiół, by potem zacząć od nowa jako feniksy. Reyes lubił feniksy. Można by rzec, że były nieśmiertelne. Zapewne wiele osób marzyło, aby poznać smak długowieczności. On też chciał. Bo chciał więcej, bardziej, mocniej. Życia. Nawet, jeśli co chwilę miałby się tłuc ze Sparks i tak już całą wieczność wieczności. Bo przecież było też dobrze. Brali z tego zakichanego kurwidołku trochę dla siebie. Ba, nawet całymi garściami. Mogli więc spać na tych swoich cholernych wspomnieniach, delektować się sobą i tym, że coś ich łączy. Wspólna przeszłość, teraźniejszość, zapewne przyszłość. Nawet, jak będą osobno, to zawsze coś ich będzie łączyć. Taki typ. Reyes dominator, nie mógłby zagarnąć do siebie tylko części tej dziewczyny. Musiał mieć całość. I nie puszczał, nawet, gdy ona puszczała się z innym. Ale to nie było już ważne, w ogóle. Liczyło się to, że tu była. Że mógł ją obejmować, całować jej delikatną skórę, usta. Wdychać jej zapach i słuchać szybszego oddechu, kiedy kochali się w toalecie. Cóż, niezbyt przyjemne miejsce, więc w zasadzie powinnam napisać - rżnęli, ale przecież oprócz pożądania, w tym wszystkim była miłość. Pokrętna, nie znosząca sprzeciwu, brutalna, pełna wzlotów i upadków. Ale to ich kształtowało, pozwalało żyć - na swój sposób. Jedni prowadzili wzniosłe dysputy, inni uprawiali razem sport, a jeszcze inni wyniszczali się nawzajem. Jak oni. Każdy obierał swoją drogę. Grunt to nie rozpędzać się za bardzo, by nie wypaść z toru. Teraz ich pociąg przyjechał do stacji spełnienia, a potem na peron alkoholowy. Usiedli przy tym zdradzieckim stoliku, wypiając jeszcze trochę. Paląca ciecz rozlała się po gardle, muzyka niszczyła uszy, odór ludzkiego potu i dymu tytoniowego niemalże wyciskał łzy. Tak, to był dobry moment, aby stąd wyjść. Dlatego Reyes wstał, przyciągnął dziewczynę do siebie i namiętnie pocałował. Nieważne, że była zielona i miała piękne skrzydła wróżki. I tak była pociągająca. Dlatego postanowił spełnić jej prośbę. Zgarnął butelkę ognistej, którą im zamówił, a której jeszcze nie mieli okazji skosztować, a potem zostawił należne pieniądze na stoliku. Pociągnął Sapphire za rękę, by mogli wreszcie opuścić to miejsce. Tą zakonserwowaną puszkę, która dusiła ich coraz mocniej. A gdy wreszcie Jack poczuł powiew powietrza na swej twarzy, odetchnął z ulgą. Jednocześnie odkorkował nietkniętą JESZCZE butelkę i tak trochę nie po gentlemeńsku, ale napił się pierwszy. Dopiero po chwili oddał butelkę Sparks. - Pij, pij, będziesz łatwiejsza - wybełkotał, a potem zachichotał, bo to przecież było takie dowcipne. Biedna ta dziewczyna, naprawdę. Ale cóż, tak to jest, jak pije ktoś, kto zazwyczaj tego nie robi. I to zaczyna od absyntu. I w takich ilościach. - Wiesz co - zaczął nagle. Zatrzymał sobie krukonkę, znów ją trochę do siebie przyciągając, ojej. Będzie chyba dzisiaj trochę poniewierana. - Nie możesz się tak z innymi spotykać, bo jesteś moja. Udowodnię ci to, biorąc z tobą ślub! - dodał, wciąż bełkocząc i uznając, że ta decyzja jest super normalna i w ogóle spoko. A ta argumentacja! Najwyższych lotów. Bardzo był elokwentny ten nasz pijaczek.
Życie to przede wszystkim pasmo niekończących się zdarzeń, które nas zaskakują. Mogą wprawić nas w zachwyt, bądź przyprawić o ból głowy. Każdy dzień. Każdy tydzień, a nawet miesiąc zakrawają o kolejne niespodzianki od losu, które bardziej bądź mniej nam się podobają. Ale czy to co zaszło między tą dwójka nie było czymś w rodzaju oczyszczenia, bądź po prostu zabawy… Gry słów. Spojrzeń. Gestów. Oboje brnęli w to jak najbardziej wyrafinowani kochankowie, wiedząc że ich przeznaczenie może niebawem rozbić się o skały, wszak wszystko wróci do normalności, a oni jak gdyby nigdy nic – będą udawać, że się nie znają. Zapaleniec, który ma obsesję na punkcie quidditcha, a ona wyrafinowana eliksiromaniaczka. Idealne połączenie, prawda? Życie bywa tak bardzo przewrotne. Jednak to nie ma znaczenia. Najważniejsi w tej jednej chwili byli oni. Dwa zespolone ciała. Pasujące do siebie spojrzenia i przede wszystkim… Temperamenty, który uzupełniały się w każdej możliwej chwili, ale przecież nic nie jest idealne, na tyle by móc z tego bezpardonowo korzystać. Dystans, niepotrzebne komplikacje, które przede wszystkim rodziły awantury, a tych mieli już serdecznie dosyć. Czy są w stanie przestać utrudniać sobie nawzajem życie? Chciała tego. Tego co się działo w tej chwili. Dotyku. Pocałunków i przede wszystkim porywczej namiętności jaką przelewał w każdym swoim geście. Miała nawet przez moment wrażenie, że tęsknota jest dużo silniejsza niż dotychczasowa, ale właściwie… Te miesiące, które rozdzieliły ich po najgorszej przygodzie życia, sprawiały że jedno i drugie chciało eskalować swoją bliskość, która spadła na nich jak grom z jasnego nieba. Spontaniczność tych kilku momentów, które zespoliły ich ciała, a następnie na piedestale dzikich, nieopanowanych żądz przedłożyli dusze. Teraz wystarczyło żyć. Razem. Obok siebie. Przy sobie. Niby mało możliwa czynność, której mieli się dopuścić, ale przecież nic nie mogło stanąć na przeszkodzie. Na drodze do tego, by wreszcie zadbać choć o pierwiastek swojego szczęścia, a może dopiero byli przed lawiną zdarzeń, które zniszczą ich oboje? Pociąg, który rozpoczął ich podróż miał kilka stacji. Pierwszą było Las Vegas. Kolejną pub. Następną toaleta, w której jeszcze kilka minut temu uprawiali seks – przepełniony pasją i potrzebą bycia jak najbliżej siebie. Pomimo iż dał jej to chwilowe spełnienie, to w tym momencie żądała czegoś więcej. Nie mogła ograniczać się jedynie do kilku muśnięć warg. Oboje lubili ostry seks, porywczy i gwałtowny, a co za tym idzie – gdy tylko znajdą się w czterech kątach własnego mieszkania… Sapph mu pokaże ile musi zaspokoić, by nie pragnęła iść do innego mężczyzny. I tak jak jej zalecił odnośnie łatwości – piła. Nadal piła, a potem dała się wyprowadzić z baru, by usłyszeć najbardziej szaloną propozycję na jaką było go chyba stać. -Dobrze. W takim razie… Musisz mieć świadomość, że to co chcesz zrobić to jak pakt z diabłem. Jesteś mój. Należysz do mnie – mówiła spokojnie, z lekko przekornym uśmiechem, bo właściwie nie wierzyła w to, że Reyes naprawdę postanowi wziąć z nią ślub. Resztki trzeźwego rozsądku jej to podpowiadały, a może… Własne sumienie, które powoli budziło się do życia? Nieistotne, bo jej nóżki plątały się równie mocno, co myśli Jacka, ale czy to ma jakieś znaczenie? -Żadnej innej kobiety w Twoim życiu, kapitanie… – zarzuciła chłopakowi ręce na szyje, a po chwili złożyła na jego ustach ulotny pocałunek, który mógł być obietnicą wszystkiego, a przede wszystkim niezapomnianych wrażeń, które dopiero ich czekały. -Idziemy?
Byli niczym ze współczesnej bajki. Nie wiedzieli tylko czy ich kroki prowadziły do szczęśliwego zakończenia. Pewnie kilka osób pokusiłaby się o stwierdzenie, że tak właśnie wyglądają te rozdmuchane szczęśliwe zakończenia. Czy oni byli podobnego zdania? Raczej nie. Byli przecież za młodzi, zbyt niestabilni, aby utrzymać to wszystko na swoich niedojrzałych barkach. Póki co jednak czuli dziwną lekkość wspomaganą przez magiczny absynt pomieszany z ognistą whisky. Sami też chcieli się oczyścić z brudów przeszłości, która zaschła na ich podświadomości. Tak, zdecydowanie mieli się z czego wybielać. Zresztą, kto chciałby się taplać w minionym gównie, kiedy przed nim jest mnóstwo nowego? Trzeba było zrzucić balast i porwać się z motyką na słońce. Ryzykowali wiele, ale czy rzeczywiście w tym momencie życia mieli cokolwiek do stracenia? Siebie na pewno nie, w końcu tracili siebie już wiele razy. Zawsze niewidzialny magnes przyciągał ich ku sobie, powodując wyładowania atmosferyczne. Jednakże niektórzy lubią burzę, lubią ulewy i lubią zapach powietrza po deszczu. Bo każda pogoda ma swój koniec, zostawia chwilowe ślady, a potem znów się psuje, albo poprawia. Lubimy tę pewną dozę nieprzewidywalności, dzięki czemu możemy odczuwać emocje czy adrenalinę, od której także da się uzależnić. A skoro oboje tak na siebie działali, to siłą rzeczy musieli się także uzależnić od siebie. Namiętne chwile były bardzo namiętne i z pewnością odznaczą się w ich umysłach w postaci zapisanej ścieżki neuronów. W końcu towarzyszyła im ogromna przyjemność, a miłe sytuacje zapamiętuje się dużo łatwiej niż te bolesne - bo udzielamy im pozwolenia, robimy dostęp na dysku. Tak miało się stać i w tym przypadku. Kochali, nienawidzili, ale nigdy nie byli obojętni. To ich nakręcało na tak gorące uczucie jak miłość, pożądanie i pasja. Rozgorączkowane spojrzenia, zachłanne ruchy ciał, wędrówka tęsknych dłoni po upragnionym ciele. To wszystko przyprawiało o głośny jęk rozkoszy, o drżenie komórek organizmu, o falę ciepła zalewającą zmysły. Jednakże wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć, jak głosi pewna maksyma. Potem jednak wcale nie było gorzej - popili w dobrym towarzystwie, chwilę jeszcze porozmawiali, a potem oddali się w ramiona słodkiego, amerykańskiego powietrza, które orzeźwiało zmęczone dusze naszych wędrowców. Wędrowali po świecie, wędrowali po swoich rozpalonych skórach, czyniąc swą podróż jeszcze bardziej emocjonującą. Aż w końcu doszło do jakże bajkowych oświadczyn, które zostały przyjęte. Niezbyt świadomy Jack przyjął wszystko z ochotą, nawet pakt, że teraz nie może już skakać z kwiatka na kwiatek. Cokolwiek by o tym nie myśleć, to jednak życie to zweryfikuje, jak między nimi się to dalej potoczy. Bo ono mimo wszystko lubi płatać figle. A kto jak kto, ale oni o tym wiedzieli najlepiej - byli jego częstymi ofiarami. Oczywiście, że nie jedynymi, ale czy przejmowali się kimkolwiek innym? Na pewno nie. Wkrótce przypieczętowali ten szalony pomysł prawdziwym ślubem w Las Vegas. Nikt nie pytał, czy to na pewno, czy wiedzą, że to na całe życie, blablabla. Z tego żyli. Z wciskania ludziom świstków mówiących o tym, że są małżeństwem. Mieli zapewne wiele takich przypadków, gdzie ludzie się hajtali pod wpływem środków odurzających, skoro patrzyli się na tę dwójkę ze stoickim spokojem. Uśmiechali się nawet uprzejmie i zachowywali się taktownie. A państwo Reyes byli bardzo szczęśliwi, choć chyba bardziej z powodu procentów krążących im w żyłach. Było miło, potwierdzili chęć zawarcia związku, koślawo podpisali się na milionie druczków, a świeżo upieczony mąż wziął swoją żonę na ręce i parokrotnie niemalże wywalając się, zaniósł ją do hotelu, by móc z nią przekroczyć próg jakiegokolwiek domostwa. A potem... no wiecie, co jest potem. Z pominięciem wesela. Ale kto szczęśliwym zabroni?