Wielka wierzba o potężnych konarach. Gdy ktoś podejdzie za blisko, próbuje uderzyć intruza, machając nimi gdzie popadnie. Podobno kryję się pod nią przejście do Wrzeszczącej Chaty jednak nikt ze znanych nam osób nie może tego potwierdzić, z prostej przyczyny - podejście do pnia wiąże się z ogromnym ryzykiem. Drzewo rośnie tu od czasów gdy jeszcze dziadkowie obecnych uczniów chodzili do Hogwartu.
Uwaga. By pisać w wątku rzuć obowiązkowo kostką! Wyjątkiem są prowadzone tu nieopodal lekcje bądź treningi.
Spoiler:
1, 2 - wierzba najwyraźniej “przysnęła” i dała Ci święty spokój, bowiem gdy zbliżasz się to jedynie szeleści. To nie znaczy, że Cię nie zaatakuje, jeśli ją zbudzisz. Lepiej zachowaj ciszę! 3, 4 - najwyraźniej stanąłeś o pół metra za blisko i naruszyłeś “prywatność” drzewa. Smagnęła Cię długim pnączem w dowolnym miejscu na Twoim ciele i pozostawiła tam czerwony i bolący ślad. Okład z wywaru ze szczuroszczeta z pewnością nie zaszkodzi. 5, 6 - zachowałeś odpowiednią odległość od agresywnego drzewa tylko sęk w tym, że nie dało się przewidzieć iż ona może postanowić zaatakować… korzeniami. Tuż pod Twoimi stopami ziemia się rozchyla i obrywasz wilgotnym od ziemi korzeniem przez co niefortunnie upadasz i skręcasz kostkę/nadgarstek. Odpowiednie zaklęcie medyczne załatwi sprawę ewentualnie wizyta w Skrzydle Szpitalnym.
To raczej nie byłyby głupie pytania tylko irytujące i to nawet bardzo biorąc pod uwagę nastrój w jakim się znajdowałem, ale to mnie mało obchodziło. Niepokoiła mnie przesyłka od rodziny, to prawda że prosiłem o kilka rzeczy tylko ciekawe czy moje siostry czegoś nie wymyśliły, cóż tym się nie zamierzałem na razie zajmować. Schowałem zwitek listów do kieszeni i odezwałem się do Aleksandra. - Dzięki, naprawdę mogę ją zatrzymać? Zdaje się że jest cenna i często Cię z nią widziałem więc pewnie jesteś do niej przywiązany. Oddam Ci ją przy następnym spotkaniu. - przeważnie nie przyjmowałem podarunków, bardzo często kryło się za tym coś więcej, chociaż w tym przypadku w to wątpiłem. Student był najzwyczajniej w życiu miły, a w dodatku miał dobry gust może nie znałem się na tego typu przedmiotach, ale wyśmienicie wykonana laska przypadła mi do gustu. - Nie martw się wszytko zażyję tak jak będzie zalecone, chciałbym być w formie jutrzejszego dnia. Dzięki za pomoc, jeśli kiedykolwiek potrzebowałbyś mojej skontaktuj się ze mną. Doszliśmy to chyba pora na pożegnanie. - podałem dłoń mężczyźnie i pokuśtykałem do dormitorium.
Chłopak przysiągł sobie, że ostatnie chwile przed rozpoczęciem zajęć spędzi na dworze. Przytłaczał go świadomość, że w najlepszym wypadku do ferii będzie użerał się z szkolną bibliotekarką, a co gorsza próbował przyswoić całą masę informacji, potrzebnych przy zdawaniu egzaminów. Na szczęście jego kierunek nie wydawał się tka makabrycznie nudny, jak większość które proponowano studentom innych wydziałów, w bogatej ofercie kierunków. Czytając to można nabrać mylnego wrażenia, iż Louis jest najleniwszą istotą na świecie. To mijałoby się z prawdą, otóż on jest po prostu wygodny. Po co ma wziąć się za coś go przykuje do książek skoro można oddać się przyjemniejszym zajęciom, do których teatr niewątpliwe się zaliczał. Ta perspektywa zaczęła wydawać mu się jeszcze bardziej okazująca, kiedy uświadomił sobie, że kilka dosyć obiecujących przedstawicielek płci przeciwnej postanowiło takowy kierunek wybrać. Po spotkaniu z kobietą-osiłkiem Lou postanowił udać się do jednego z niewielu miejsc w Hogwarcie, w którym mimo braku towarzystwa nikt się nie nudził, przy odrobinie inwencji twórczej oczywiście. Już daleka można było dostrzec to cudo. Bijąca Wierzba, była zdecydowanie nie do pominięcia, nie dało się jej przeoczyć, nawet gdyby się chciało. Była wyjątkowa zwłaszcza przez zwoje właściwości którymi zwykłą uraczyć tych śmiałków którzy podejdą za blisko. Louis jak na razie nie zamierzał oberwać gałęzią, tka też zajął bezpieczną odległość od drzewa, a usadowiwszy się na trawie westchnął cicho. Pogoda niedługo się zmieni, wszystko będzie inne. Chłopak nie należał do takich którzy użalali się nad sobą, jednak był na tyle spostrzegawczy by wiedzieć, że po odejściu z Salem, jego życie czy che czy nie diametralnie się zmieni. Przymknął delikatnie oczy pozwalając by promienie słońca muskały jego bladą twarz, może złapie trochę opalenizny, pamiątki z minionego lata?
To chyba były najwspanialsze, a jednocześnie najbardziej bolesne wakacje, dla Bellatrix. Ostatnie dwa tygodnie spędziła ze swoim najlepszym przyjacielem, robią najzwyklejsze rzeczy. Pokłóciła się z matką, i już przestały być najlepszymi przyjaciółkami. Tylko nie zmieniła koloru włosów. No i miała trochę niedowagi po pobycie w szpitalu i wenflon w żyle,ale to taki malutki szczególik. Najważniejsze ze żyła co nie? Chciała pobyć sama. Pomyśleć. Miała ochotę na dłuuugie spacery. Jeden taki spacer miał właśnie finał bod bijącą wierzbą. Jako mała, pulchna dziewczynka zawsze bała się tego drzewa, jednak jej przeszło i zaczęła wierzbę darzyć ogromnym szacunkiem... Gdy podeszła na bezpieczna odległość, prawie się zabiła... O kogoś. Ten ktoś była tka nieziemsko przystojny, że Bellatrix miała ochotę już teraz mu się oddać, być tylko jego. przygryzając delikatnie dolną wargę usiadła nie dlatego tego ktosia. Dziwiło ją nieco że jak zahaczyła stopa o jego ramie to nie zaczął się wydzierać tylko spokojnie patrzył na nią tym magicznymi oczami... Język ugrzązł jej w połowie drogi i tylko siedział i jak ta głupia się gapiła przez dobre dziesięć minut. Dopiero po tej dłuższej chwili uśmiechnęła się przepraszająco i powiedziała cicho: -Przepraszam, nie chciałam się o Ciebie potknąć- BOŻE! Co za głupi tekst!
Louis z kolei wakacje spędził w iście mugolski sposób, jeśli mam być szczera to były one wyjątkowo nudne. Jego rodzinny Paryż obfitował w mugolskich turystów, którzy o tej pięknej porze roku jaką jest lato, postanowili pozwiedzać. Paryż to ponoć miasto miłości. Fairchild doszedł do wniosku, że także desperatów, niektórzy ludzie z złudną nadzieją liczyli, że poznają miłość swojego życia nieopodal wieży Eiffla. Jakież to żenujące. Czy każdy na tym świecie wieży, że życie to film. Louis nie twierdził, że miłość jest czymś złym, nic z tych rzeczy. Wiedział po prostu, że nie nadaje się do związków. Był typowym flirciarzem, nie za wiernym i nie za uczciwym jeśli chodzi o wyznania. Jego uczucia były raczej tematem tabu, nie należał do osób które lubią się przed kimś otwierać. Na tym świecie nie ma chyba kobiety która zdołała by go ujarzmić, więc trzeba inaczej rozplanowywać życie. Po co ładować się w związek bez przyszłości, skoro można spędzać czas z niewiastami, które nie liczą na nic więcej niemiły wieczór czy noc. Tak jest łatwiej. - Nie szkodzi, zdarza się. - uśmiechnął się posyłając w stronę dziewczyny jeden ze sowich najbardziej czarujących uśmiechów. Czy ja już mówiłam o maskach? Nie? No, więc Lou potrafił być miły, ale mało kto potrafił wyczuć, czy przypadł mu do gustu czy pół-wil coś od niego chce i jest to tylko próba manipulacji. Z facetami było lepiej. Potrafił przyjaźnić się z nimi, pewnie przez to, że nie zaciągał ich do łóżka, chociaż gdyby chciał i trafił na kogoś zainteresowanego, ten sam by za nim poszedł i nie było by mowy o namawianiu.. Zdarzały się oczywiście kobiety które szanował, ale rzadko. Tym był gotowy pomóc w każdej chwili nawet obudzony w środku nocy, ale było ich tka niewiele… - Louis. -0powiedział wyciągając w jej stronę rękę. Spojrzał brunetce prosto w oczy obserwując jej reakcję. Wiedział jak ludzie, a raczej kobiety na niego reagowały i zdecydowanie mu to nie przeszkadzało. Taki był i nic by w sobie nie zmienił.
Bellatrix nie potrafiła, i nie chciała się angażować. zapewne przez swoje wariactwo. Przepraszam co ja mówię, wyłącznie przez swoje WARIACTWO! Nienawidziła ludzi którzy się nad nią litowali tylko dlatego ze zdarzało jej się udawać kota. A po za tym bała się miłości. Bo co otworzy serduszko dla jakiegoś na pozór miłego pana, a ten ją zrani. O nie, to nie wchodzi w grę. I można bez wahania powiedzieć ze dla swoich kochanków była wręcz okrutna.Wystarczyłą ze zatrzepotała rzęsami i pokazał kawałek biustu, a już miała na własność wszystkich naiwniaków. Dla tych bardziej wymagających obiecywała wspólne życie do grobowej deski, dzieci, domek na wsi, tylko po to żeby zaciągnąć ich do łóżka. Była akurat w tym punkcie świetnym kłamcą. Gdy już było po wszystkim strasznie mocno ich raniła, albo udawała że ich nie zna, a na tych bardziej natrętnych używała zaklęcia zapomnienia. Widząc uśmiech chłopaka, nie trudno było jej się domyślić, że facet działa na podobnej zasadzie co ona. Oczarować, zjeść, wyrzucić. Rzadko spotykała kogoś kto potrafił się w ten sposób bawić innymi. Przez ta właśnie dedukcje, chłopak zaczął ją intrygować i już nie był tylko tymładnymblondasem tylko kimś lepszym. Bellatrix nie chciała być jego zabawką. Chciała być partnerem do zabawy. Co było jednoznaczne z tym, że nie mogła dać się uwieść i wykorzystać. Musiała grać.: -Bellatrix-złapała go za dłoń i delikatnie uścisnęła, patrząc cały czas w oczy jak się okazało, Louisowi. Mimo że był bardzo czarujący, studentka nie mogła pozwolić żeby ją omamił. No było trudno, fakt, ale gra była warta świeczki…
Delroy już od dłuższego czasu knuł różne plany, w których rozmyślał, co by tu można rozwalić. Zniszczyć. Destrukcja, potrzebował destrukcji. Ale niestety w swoich genialnych planach nie natrafił na osobę, która by mu pomogła. Chętnie zobaczyłby się z Vendzią, ale widział ją gdzieś po drodze i chyba była zajęta. CUDEM nie przeszkodził jej i nie zabrał ze sobą, aby porobić coś ciekawego. Serio cudem. Ale, idąc sobie po błoniach stwierdził, że skoro jest tak zimno i nudno, to można by pobawić się nieco inaczej. ALE w pobliżu nie było ofiar. Za to była Bijąca Wierzba, jego ulubione, hogwarckie drzewko! Tak więc postanowił dostarczyć sobie rozrywki ganiając między jego gałęziami. Podszedł do drzewa i uśmiechnął się wyzywająco, jakby było człowiekiem. A ono najwyraźniej zrozumiało i zaczęło szaleńczo wymachiwać gałęziami. Ha, umykał sprytnie i unikał ciosów, aż w końcu zaczaił się na gałąź i skoczył, trzymając się jej kurczowo. No proszę, wspinamy się po wierzbie bijącej. Co tam kilka draśnięć, zabawa dobra!
Harukichi wróciła do Hogwartu! Po niezapomnianych wrażeniach w Nowym Jorku, zatęskniła za starą szkołą, znajomymi, za wszystkim. Ale na pewno ta przygoda jest wart zapamiętania, choć nie potoczyło się tak jak gryffonka sobie postanowiła. Była blisko Alfredy, lecz tylko na koncercie. I co z tego koncertu ma? Skrawek jej ubioru. Nieźle się tym podnieciła i przez jakiś czas będzie lansować się przed uczniami oraz całą kadrą nauczycielską Hogwartu. Także nie udało jej się zdobyć obywatelstwa Francuskiego. Po udanym koncercie Alfredy, los pokierował ją do niejakiego Clementa G. z Francji, który (jak on sam mówił) przyjechał do Nowego Jorku do swojej dalekiej rodziny. Haru od razu zaprzyjaźniła się z Francuzem, lecz po niecałych pięciu godzinach chłopak uciekł i słuch o nim zaginął. Przecież on tylko poszedł do toalety. Czemu? Bo japonka zaczęła u wmawiać, że są do siebie przeznaczeni, ale chodziło jej tylko o jedno - obywatelstwo, o którym tak bardzo marzy. Trudno się mówi. I ostatnia rzecz do omówienia oraz bolesna dla Haru - jej marka ubrań ,,Jajo" podupada. Zaniedbała swój sklep w Japonii, dawno nie projektowała i co gorsze straciła wenę. Ale nie podda się. Będzie nadal walczyć o swoje ,,dziecko". Kierowała się ku Błoniom Hogwartu. Sama nie wie czemu, akurat to miejsce przyciąga wielu uczniów. Szła swoimi ścieżkami, lecz dziwnym trafem doszła do Bijącej Wierzby. Zauważyła, że nie jest sama. Wierzba energicznie wymachiwała swymi gałęziami, więc nie ma się co dziwić. Harukichi podeszła nieco bliżej a tam zauważyła pewną postać. Chłopaka. Chłopaka o czarnych włosach. Dziewczyna nie mogła za bardzo go poznać, gdyż nie mogła ujrzeć jego twarzy. -Może Ci pomóc? - Bo co miała zrobić? Wskoczyć i mieć kilka siniaków na ciele? Choć z drugiej strony jak chce pomóc to musi wskoczyć. Tak więc podeszłą jeszcze bliżej, lecz nie weszła. Cały czas obserwowała co wyczynia chłopak, aż nagle zauważyła jego twarz. To Saturn.
W zasadzie nie było się co dziwić, że to Saturn. Kto normalny skakałby po Wierzbie Bijącej? A on miał z tego niesłychaną frajdę, moi mili. Zaiste, wielką zabawę. Swoją drogą - wcale nie spodziewał się, że zjawi się ktoś do towarzystwa. W tym szaleńczym, gałęzim pędzie nawet nie rozpoznał osoby. Drzewo za bardzo się miotało, a głos jakoś niewiele mu mówił. - Jasne, bardzo proszę - zaśmiał się, chrypiąc. Już widział, jak włazi w te gałęzie i wydostaje go stamtąd, szczególnie, że WCALE nie było widać, że świetnie sobie radzi. Poganiał jeszcze trochę, ale ciekawość była silniejsza i chwilę później stał już obok tej osobistości, która zaszczyciła go swoim towarzystwem. No proszę, proszę, kogo my tu mamy, hmm? - Hakuruchikichi Yamato - mruknął z uśmieszkiem, przekręcając imię Japonki. Mała Gryfoneczka, która wręcz uwielbia jaskrawe połączenia kolorów i tęczę. - Jednak wróciłaś? - zapytał retorycznie, przyglądając jej się spod ciemnej osłony włosów. Wywinął się zgrabnie gałęzi, która śmignęła mu nad głową i w trzech krokach odszedł trochę dalej, aby przypadkiem nie oberwać. Zepsułoby to efekt, chciał się trochę ponabijać z nowych strojów, które zapewne miała mu do zaoferowania. - To jaki kolor dziś mi zaproponujesz? - zapytał, odsłaniając lekko zęby. Usiadł po turecku na zimnej i brzydkiej już trawie, udając grzecznego chłopca. Jesień kolorowała drzewa swoimi barwami, trochę irytowało go ciepło tych wszystkich kolorów, obecnych wszędzie. Nie lubił tej pory roku, była zbyt kolorowa. Bogu dzięki, że deszcz dostarczał szarości.
Kiedy chłopak zszedł z drzewa, Haru była w stu procentach pewna, że to on. Żucia do niego lekki uśmieszek na wymowę jej imienia. Całkiem fajnie to brzmiało. Może od dziś dziewczyna zacznie się tak wszystkim przedstawiać? Tak czy owak bardzo jej się spodobało nowa oraz przekręcona wersja jej imienia i nazwiska. -Wróciłam - odpowiedziała na pytanie Saturna potakując. Z jakiego powodu ona wróciła? Tego nie wie, aczkolwiek sentyment oraz tęsknota za tym miejscem była silniejsza. Także oddaliła się od drzewa, aby gałęzie przypadkowo ją nie poturbowały. Nie chce przecież mieć siniaków oraz jakichkolwiek draśnięć. Jak by to wyglądało. I jeszcze grupka pytających ludzi 'co ci się stało' byłaby bardzo irytująca. -Na pewno nie czarny - zaśmiała się swym charakterystycznym uśmieszkiem i także usiadła na trawie na której znajdowało się kilka liści różnych odcieni pomarańczy, zieleni, brązu oraz żółci. Wzięła do ręki jeden z liści koloru bladej pomarańczy i przez chwilę popatrzyła na niego. Po niecałej minucie milczenia spojrzała na ślizgona po czym uniosła listek do góry. Zamknęła jedno oko tak aby coś zobaczyć. - Taki kolor do Ciebie by pasował - rzekła do chłopaka puszczając liść tak aby spokojnie gdzieś leżał. Harukichi zdecydowanie woli kiedy na niebie świeci słońce, a szczególnie 'złotą jesień'. Deszcz zakłócał charakter tej pogody, no ale matki natury nie oszukasz i trzeba pogodzić się z tym. Dziewczyna ma nadzieje, że jutro będzie ładniej. - Paskudna dziś pogoda - wydusiła z siebie patrząc w niebo.
Ja na miejscu Hakuruchikichi zastanawiałabym się jeszcze, czy to na pewno Saturn. Skacząc po drzewie musiał bardziej przypominać Tarzana, tylko nie miał tej dziwnej spódniczki na wiadomo co, ale swoje ulubione, czarne ubranie. I nie był boso, ale przyodział glany. Najlepsze buciory, które idealnie miażdżyły stópki niewinnych, spotkanych na drodze osób. Trzeba było nie iść tamtędy, nie byłoby bólu! Saturn nie wierzył w sentyment. Wszędzie było ciekawie. Hogwart był super, ale reszta świata także oferowała całkiem ciekawe atrakcje i... takie jakieś inne. Zależy kto co lubił, Specter zapewne szalałby na koncertach metalowych i dorywał mikrofon, aby sobie trochę powrzeszczeć. W zasadzie ostatnio nawet myślał o tym, żeby założyć taki jakiś zespół, ale ostatecznie odłożył to na później, bo mu się nie chciało. - Oczywiście, czarny jest okropny! - oburzył się teatralnie, przykładając dłoń do piersi, rozczapierzając palce. Uwielbiał słuchać jej barwnych wywodów na temat mody i urody. Już widzę Saturna w ubraniu z jej kolekcji "Jajo", w różowej koronie Małej Księżniczki i makijażem Lady Gagi. No, GENIALNIE. Tylko jakaś małomówna była dzisiaj. Albo jeszcze nie zdążyła rozkręcić się po powrocie, bo powiedziała tylko, że blady pomarańcz pasowałby do niego (no, nie wątpimy!). - Super, a coś więcej? - zapytał trochę rozczarowany. A szykował się na taki ubaw! - Jak twój interes? - zapytał, żeby jakoś nakręcić ją na te zwyczajowe fazy. Może dopadła ją melancholia jesienna? - Ta - skwitował krótko pogodę.
Spontaniczne wyprawy na błonia nie były czymś, co bez wahania dopasowuje się do Thomason. Nawet kiedy wychodzi na papierosa, rzadko zapuszcza się dalej, niż na dziedziniec, jeśli nie ma kompana. A tu proszę - nawet nie myśląc o tym za specjalnie, wzięła pod pachę płaszcz, wsunęła na bose stopy trampki i wyszła, mechanicznie pokonując wszystkie załomy korytarza, z przyzwyczajenia wybierając dobrą drogę. Jej myśli uciekły gdzieś daleko. Dokładniej błądziły gdzieś po jednym zamorskim kraju, ale cicho, to przecież nieprawda, aha? Na błoniach było jedno miejsce, które szczególnie przyciągało jej uwagę i tak było od zawsze - było to nic innego, tylko Wierzba Bijąca. Melanie uwielbiała w zamyśleniu zbliżać się do niej powoli, sprawdzać, kiedy zacznie się denerwować. Obserwowała każdy ruch witek, drażniła drzewo, dopóki nie zarzuciło koroną, by odskoczyć w odpowiednim momencie, czując pulsowanie adrenaliny w skroniach. Świetna zabawa dla kogoś pokroju Thomason! Tym razem szczególnie była w nastroju do drażnienia drzewa. A tego dnia wierzba wydawała się być wyjątkowo nerwowa, jakby dzieliła samopoczucie z naszą Ślizgonką. Mina Melanie, gdy z determinacją przyglądała się drzewu, przypominając przy tym Clinta Estwooda mierzącego się wzrokiem z innym kowbojem, mogła wydawać się dla postronnego obserwatora całkiem zabawna.
Nate zachęcony przez lekkie promienie słońca wychodzące zza chmur wyruszył na błonia, gdzie miał nadzieję znaleźć miłość swojego życia. Słodka istota uciekła mu z samego rana z łóżka i chłopak powoli zaczynał się denerwować, ponieważ jeszcze nie wracała. Bał się, że coś jej się stało, dlatego wiedzony dziwnym przeczuciem wyszedł na świeże powietrze. Dobrze wiedział, że Mała powinna się gdzieś tu kręcić, w genach otrzymała bowiem pociąg do natury. - Kochanie! - krzyknął zaniepokojony, rozglądając się na wszystkie strony. - Mała, przepraszam cię bardzo, jeśli zrobiłem coś złego! Chodź, pójdziemy do Pokoju Wspólnego i odpoczniemy, razem! Będę grzeczny, obiecuję! Jego głos rozchodził się po błoniach bez żadnego odzewu. Chłopak jednak nie odpuszczał i nadal wołał ciągle ten sam tekst. Był naiwny, ale miał nadzieję, że po prostu nie dosłyszała (wymazywał z myśli fakt, że mogła nie mieć dziś humoru i go nie chcieć). Przechadzając się więc po błoniach nagle dostrzegł pojedynczą osóbkę, która czaiła się przy Bijącej Wierzbie. Dziewczyna (tak, poznał po długich włosach) ta podskakiwała w dziwny sposób i co chwilę wydawała z siebie zabawny pisk. Z punktu obserwacji Nejta można było powiedzieć, że próbuje naskoczyć na jaszczurkę. - Hej, Melka! Nie widziałaś gdzieś może mojej kochanej? Uciekła mi rano z łóżka bez pożegnania, nic! - zaganął od razu, nie owijając w bawełnę. Nadal przeszukiwał wzrokiem błonia, prawą ręką natomiast czochrając sobie włosy. Nie zwracał uwagi na to, czy dziewczynie się coś stanie, ponieważ doskonale znał jej umiejętności i radość z pogrywania z drzewem. Sam jakoś dziś nie był w nastroju z powodu Małej. Gdyby się odnalazła, bardzo chętnie przyłączyłby się do Melki, ale teraz? Co on ma biedny począć?
Nie, piski musiały być urojone. Nawet jeśli Melanie w ogóle wydawała z siebie jakiekolwiek dźwięki, na pewno nie były to piski, prędzej niecierpliwe, gardłowe pomruki, ot co! A jeśli o dźwięki chodzi, jego wołania w pewnym momencie dotarły do Melaśki i dziewczyna zaczęła zastanawiać się, cóż za psychopata tak pokrzykuje. Była przekonana, że nie może być normalny, co do tego, czy nie chce go spotkać, już mniej. Wszkaże szaleńcy okazywali się często bardzo interesującymi ludźmi. A Melanie takich właśnie lubiła. Zapytana Melka wytrąciła się na chwilę z równowagi i pojedyncza witka zarysowała jej skroń. Melanie syknęła gniewnie, łapiąc się za bolące miejsce i odwracając do szaleńca. Och, cóż za przypadek, to był Nathaniel! - Jeśli uciekła, to najwidoczniej musi coś znaczyć - rzekła z prostotą, uśmiechając się przy tym słodko, a jednocześnie przewrotnie, tak po Melaśkowemu. - A któż to? Może widziałam. - Nie, Melanie stuprocentowo nikogo nie widziała, bo na nic nie zwracała uwagi, ale czysta, ludzka ciekawość sprawiła, że nie mogła powstrzymać się od zadania tego pytania.
Nate przeniósł na dziewczynę wzrok z bólem w oczach. Po jej słowach jego ramiona opadły, a cała twarz jakby straciła blask. Spojrzał smętnie na ziemię, a potem cicho pociągnął nosem. Jego cała postawa wyrażała rzadko spotykany u niego smutek, przecież zwykle chłopak nie należał do płaczków i marud. Wolał cieszyć się z życia nękając młodszych uczniów czy pijąc litrami ognistą, a tu co? Czy to tylko przy Melce potrafił się do takiego stopnia rozkleić czy to naprawdę już jego stan nerwowy tak dał o sobie znać? Trudno w zasadzie powiedzieć. Prawdopodobnie najtrafniejszym stwierdzeniem byłoby połączenie obu faktów. - Robię dla niej wszystko to, co mogę, a ona i tak ucieka... - jęknął załamany, po czym usiadł na trawie i schował twarz w dłoniach. Tym krótkim gestem zasłonił sobie cały świat, jakby chciał się od niego odciąć. Widać było, że bardzo cierpi. - A jeśli jej się coś stało?! Kocham ją najmocniej na świecie, nie może tak odchodzić bez słowa..! Jeszcze dzisiaj rano wszystko było dobrze, aż tu nagle..! Aż dziwić się można Melce, że od razu nie rzuciła się, by go pocieszać. Każdy normalny człowiek z bijącym sercem zamiast kamienia natychmiast by usiadł obok załamanego Coatesa i zaczął go pocieszać, jednak z Thomason tak łatwo nie było. Pomiędzy nimi zawsze były bardzo dobre relacje, ale mała ślizgonka miała pewne skłonności do zazdrości. - Pomóż mi... Nie mam pojęcia, co robić! - krzyknął z bólem, który przepełniał jego głos. Nate odsłonił w końcu swoją twarz i spojrzał z błaganiem na Melkę. - Pomóż mi ją znaleźć! Kochanie! Ostatnie zawołanie było skierowane w pustkę błoni. Chłopak znowu przeczesywał wzrokiem przestrzeń, jakby w nadziei, że coś się zmieniło. Dopiero po dłuższej chwili jakby przyszło mu coś do głowy i wstał. Podszedł do dziewczyny, położył jej rękę na policzku i wyjął z tylnej kieszeni jeansów różdżkę. Jej końcówkę przyłożył do krwawiącej szramy na policzku i ze skupieniem zaczął wymawiać zaklęcie, które miało zasklepić małą rankę.
Melanie uniosła brwi, widząc ten jego smutek, rozpacz wręcz! Nie, zdecydowanie nie zapamiętała go jako takiego, o nie. Jego zachowanie wydało jej się w takim wypadku absurdalne, nie wahałaby się ze stwierdzeniem, że biedny Nate postradał zmysły. Różne rzeczy się ludziom przytrafiały. Zazwyczaj lubiła, kiedy kogoś dotknęła jej wspaniałomyślna uwaga, a teraz - zapiszmy to sobie, śmiało, drugi raz się to nie powtórzy - trochę zbiło ją to z tropu i poczuła... lekkie wyrzuty sumienia? Trudno stwierdzić, to uczucie gościło u niej tak rzadko, że nie potrafiła go nazwać. - Tak to już z ludźmi bywa! - a Melanie znała to doskonale z autopsji. Gdy Nate usiadł na trawie, nieporadnie stanęła tuż nad nim. Miała przez chwilę ochotę usiąść obok niego i przytulić, żeby przestał robić takie rzeczy, wywołujące w Bogu ducha winnych ludziach współczucie, ale jakoś tak... stała nad nim dalej. - Może lepiej faktycznie jej poszukaj, słyszałeś, że jakiś czas temu znaleźli w Hogsmeade zwłoki jakiejś Gryfonki, zamordowanej? - Nie, nie mogła powstrzymać tej uwagi, nie nazywałaby się Melanie Thomason. - Ale jeśli od ciebie uciekła, to pewnie nie chce, żebyś to właśnie ty ją ratował. Mimo tego, co mówiła, naprawdę żal jej było patrzeć na Nathaniela w takim stanie. Ale owszem, była zazdrosna, więc ten żal siedział gdzieś bardzo głęboko w niej. Westchnęła bezradnie. - Jak mi nie powiesz kto to w ogóle jest, nie będę miała jak ci pomóc - przypomniała mu, wcale nie mając zamiaru mu pomagać szukać jakiejśtam jego kochanki, nawet jeśli miał ją spotkać ten sam los, co tamtą jakjejtam zaavadowaną Gryfonkę. W sensie takim, że Melanie wolała nie nadstawiać życia za kogoś, kogo prawdopodobnie nawet nie lubi. Kiedy Nate wstał i położył dłoń na jej policzku, cofnęła się lekko z zaskoczeniem, ale tak dawno nikt nie trzymał dłoni na jej policzku, że aż nie odtrąciła jego ręki, tylko patrzyła na niego z uniesiono-zmarszczonymi brwiami. Sytuacja wyjaśniła się trochę, gdy Ślizgon uniósł różdżkę do jej twarzy. A, tak. Melanie już zdążyła zapomnieć o tamtej szramie. Silna była, no. - Eee, dzięki...? - mruknęła nieporadnie, trochę nieprzyzwyczajona do tego, że ktoś robi dla niej takie miłe rzeczy.
- Nie ma za co, kochana - mruknął z uśmieszkiem, puszczając jej porozumiewawczo perskie oczko. Potargał jej pieszczotliwie włosy i zaśmiał się głośno. Chwilę potem na jego twarzy wikwitł jednak z powrotem niekończący się smutek. Odszedł od dziewczyny i ponownie przeczesał wzrokiem błonia. Wydawał się nic nie robić z faktu, że jakąś tam gryfonkę znaleziono zamordowaną. I taka była prawda, miał gdzieś ten czerwony kolor (oczywiście poza paroma wyjątkami). Dla niego była najważniejsza zieleń Slytherinu i tyle. Śmierciożercy panoszący się po Hogsmeade? A niech się panoszą, byle by nic ślizgonom nie robili. Może wreszcie wybiją te głupie szlamy. Tak z przymrużeniem oka wyglądały poglądy chłopaka. Można by go nazwać rasistą, co właściwie zgadzało by się z jego charakterem. Wychowany w rodzinie pełnej uprzedzeń do mugoli i mieszańców odrobinę się wyróżniał z tłumu kuzynów i kuzynek (tak, on był właściwie nadal tolerancyjny!), ale miłym dla mugoli nazwać by się go nie dało. - DŻAGAAAAAAA! - ryknął nagle na całe błonia. Echo jego głosu powtarzało ten krzyk jeszcze z dziesięć razy, gdy nagle od stronu zakazanego lasu dało się usłyszeć uderzanie łap o mokrą jeszcze ziemię. Chłopak odwrócił się w tamtą stronę i ujrzał swoją rudą goldenkę Dżagę, która z uśmiechem na pysku i rozwianymi uszami biegła do swojego pana. Jej długie i grube futro uwalane było w błocie, które zapewne wzięła ze stawu w lesie. Cwana, zawsze umiała korzystać z okazji do kąpieli. Dżaga przybiegła do pana szybciej niż strzała, a następnie rzuciła się na niego z rozbiegu. Wywracając Nejta na ziemię zatrzymała się nad nim, by po chwili zacząć wylizywać jego twarz. - Dżaguś, cholero moja! Wiesz, jak się o ciebie bałem?! Mówiłem ci milion razy, żebyś nie wychodziła z łóżka sama, no! Mieliśmy chodzić na poranne spacery razem! - wykrzyknął uradowany, nic sobie nie robiąc ze szkolnej szaty, która powoli pokrywała się błotem zarówno ze strony ziemi, jak i psa. Wyciągnął swoje ręce i mocno przytulił swoją miłość, szeroko się uśmiechając.
Czuła się zdezorientowana i wcale jej się to nie podobało. Lubiła być panią sytuacji, a tutaj nie miała takiej możliwości. W zasadzie mogła wzruszyć ramionami i pożegnać się, lub wcale tego nie robiąc po prostu odejść albo Nate'a zignorować. Dlaczego tego nie zrobiła, pozostanie już tajemnicą, a tymczasem stała i zastanawiała się, skąd u chłopaka takie przedziwne wahania nastrojów, dosłownie co sekundę. - I z czego tak rżysz? - zapytała buńczucznie, zbita z pantałyku i splotła ramiona na piersi, ale już chwilę później Melanie miała wrażenie, że Ślizgon się zaraz rozpłacze jak dziewczynka. I nadal nie zdradził kim jest ta jego ukochana. W takim wypadku nie miał co liczyć na pomoc ze strony Melki, a jej niekończąca się ciekawość pozostawała nienasycona i pomrukiwała niecierpliwie raz po raz, co Thomason, nieprzyzwyczajonej do ignorowania zadanych przez nią pytań niezmiernie irytowało. Już otwierała usta, by znowu doprosić się o szczegóły, kiedy Nate wydał z siebie krzyk, a Melanie z wrażenia aż cofnęła się o krok. A potem, zanim dziewczyna w ogóle zdążyła się zorientować, co się dzieje, już leżał na ziemi, a nad nim stało ubłocone, rude coś... pies? Ach, no tak, zupełnie już zapomniała. - To takie przykre, że pustki na twoim łóżku musi wypełniać zwierze. - W jej słowach zabrzmiał niemal autentyczny żal i współczucie. No bo jakoś musiała zatuszować swoje zażenowanie. Cofnęła się przy tym o dwa kroki, by pozostać poza zasięgiem psa, sukcesywnie strząsającego z siebie błoto.
- Oh, nie bądź wredna, Thomason! Oczywiście, że pustki w moim łóżku wypełnia pies, przecież te zwierzęta są genialne. Dżaga na przykład jest bardzo mądra! Potrafi z odległości kilometra wywęszyć składzik ognistej, a na jedno zawołanie przynosi w pysku butelkę! - zaśmiał się, powoli próbując wydostać się spod cielska swojej pięćdziesięcio kilogramowej przyjaciółki. Gdy nadal z uśmiechem dostrzegł, że Melka odsuwa się od Dżagi, chłopak zmarszczył brwi i spojrzał na nią dziwnym wzrokiem. - Nie lubisz psów? - zapytał, lekko zaskoczony. Dla niego to było szokiem. Ktoś, kto brzydził się lub nie lubił tych zwierząt nie miał duszy opiekuna, tak wszystko to postrzegał. Przecież nie da się nie kochać czworonożnego przyjaciela, a już szczególnie przyjaciółki Nejciaka. Takie psy zdarzają się raz na sto lat, a to wszystko przez to, że zostały uratowane. Mała Dżaguś została wzięta ze schroniska, dlatego teraz kochała swojego pana dziesięć razy mocniej, niż gdyby nie zaznała nieszczęścia i niedoli. Zerknął na ubranie Melci i po chwili przysłowiowa żarówka nad jego głową zapaliła się. Ona nie chce się ubrudzić! Oj, teraz to jej nie dam spokoju... - pomyślał, a następnie pochylił się ku Dżadzi i powolutku, tak, by Melka się nie zorientowała, przybliżył się do jej ucha. - Bierz ją. Krótka komenda, a jak bardzo skuteczna. Goldenka natychmiast wystrzeliła na dziewczynę i popchnęła ją w sam środek wielkiej kałuży błota. Widząc jej minę Nate zgiął się wpół i wybuchł głośnym, rechoczącym śmiechem.
- Nadal przykrym jest to, że pustki istnieją. - Wywróciła oczami. - Przecież po ognistą pożna skoczyć samemu - dodała, chociaż ta umiejętność postawiła Dżagę w bardzo jasnym świetle w jej oczach. Przyzwyczaiła się już jednak do negowania wszystkiego wokół, bardzo żadko odchodziła od tej tradycji, najczęściej trzeba było ją nieźle wymęczyć, zanim coś podobnego się stało. - Ależ lubię - powiedziała, a potem zamarła. Coś w wyrazie twarzy Nate'a ją zaniepokoiło. Jakaś... intryga. Potem spojrzała na psa i już wiedziała, co wymyślił Nejt, ale nie zdąrzyła zareagować - już po chwili Dżaga skoczyła na nią, śmiejąc się bezczelnie, a Melanie wylądowała w największej z najbliższych kałuż błota. Jej usta ułożyły się w "o" gdy poczuła, że coś zimnego i trochę gęstszego od wody nalewa jej się za kołnież, przy tym starając się odeprzeć ataki Dżagi, która starała się wylizać jej twarz. Aż zachłysnęła się z oburzenia, gdy usłyszała rechot chłopaka i zacisnęła usta w wąską kreskę. - Już nie żyjesz - wycedziła, wyjmując różdżkę z kieszeni płaszcza. Jednym łokciem wciąż powstrzymując dzielnie Dżagę, drugą wycelowała w kałużę i niewerbalnym "wingardium leviosa" uniosła połowę jej zawartości. Wycelowała i rzuciła prosto w Nejciaka, a kula mazi rozbiła się centralnie o jego głowę. Nie mogąc wytrzymać, Melanie parsknęła śmiechem i padła z powrotem w błoto.
Nate zwijał się ze śmiechu czując dumę ze swojej psiej przyjaciółki. Zawsze była wierną kompanką we wszelkich dowcipach. Gdy coś psuł, podwędzał, a nawet wysadzał, Dżagi zawsze stała na czatach i jednym szczeknięciem zawiadamiała go, gdy pojawił się jakiś nauczyciel lub prefekt. Wtedy Nate chował się pod ławki/do szafy/ na parapet, a zdziwieni nauczyciele i prefekci doznawali szoku na widok strat. Wtedy zadowolona Dżaga wracała do Pokoju Wspólnego, gdzie już czekała na nią miska najlepszych smakołyków na świecie. Nic dziwnego, że teraz przypominała bardziej stoliczek pod kawę niż psa. Wszystko by było pięknie, gdyby nie pacyna błota, która uderzyła w śliczną twarzyczkę Coatesa chwilę później. Chłopak w wyrazie przerażenia i zaskoczenia wytworzył na buźce tak śmieszną minę, że nikt by się nie dziwił Melce, że wybuchnęła śmiechem na ten widok. Można by mu zrobić teraz zdjęcie i opublikować w gazecie, a jego fanki na całym świecie pewnie by popełniły samobójstwo. Raz z zazdrości wobec Melki, dwa, że jego twarz aż tak strasznie wyszła. Gdy do chłopaka wreszcie dotarło, co się stało, warknął. Nikt nie powinien widzieć go w takim stanie! Przecież teraz nie widać było w ogóle jego twarzy, a tylko face jakiegoś człowieka z bagna! Jedyne, co się wyróżniało na tle sraczkowatej mazi, to jego zielone oczy i czarne loki. - Zamorduję... - mruknął, po czym z rozpędu rzucił się na Melkę. Dżaga przyzwyczajona do takich sytuacji w porę się odsunęła, a następnie machając ogonem odeszła w stronę szkoły. Tam miała zastać ją kolejna nagroda, która sama wypełniała jej miseczkę za każdym razem, gdy pomogła swemu panu. Coates natomiast usiadł na dziewczynie, chwycił w zęby jej różdżkę, kolanami przytrzymał ręce, a następnie chwycił w ręce wielką kopę błota i z niesamowitą szczegółowością i troską o drobiazgi rozprowadził na buźce Melci. Nie oszczędził nawet włosów. Kochana Melcia, teraz miała dredy! Teraz wyglądała jeszcze gorzej niż on.
Melanie żałowała, że nie miała aparatu. Mogłaby do końca życia oglądać moment, w którym błoto uderza Coatesa w twarz, a ten przybiera tę minę i nigdy by jej się nie znudziło. Ustawiłaby sobie to zdjęcie na szafce nocnej, a może nawet kopiami tego egzemplarza udekorowałaby kominek i kilka stolików w pokoju wspólnym? Przynajmniej uśmiechałaby się non stop do końca edukacji. Ale w chwili, kiedy zorientowała się, że Nejcik chce na niej usiąść, przestało jej być do śmiechu i wydała z siebie okrzyk przerażenia. Nic więcej nie zdążyła zrobić, bo wielkie cielsko chłopaka przygniotło ją do ziemi. Niecnie przycisnął jej ręce do ziemi, aż z nich krew odpłynęła. Wymazana błotem Melka też musiała wyglądać przezabawnie, z odcinającymi się na tle błota białkami szeroko otwartych w rządzy mordu oczu. - Zginiesz! - poinformowała go gniewnie, plując błotem, które miała nawet w ustach. Przypomniawszy sobie, że nadal trzyma różdżkę, wykręciła dłoń, kierując ją w stronę Nate'a. - Aquamenti! - krzyknęła, a strumień lodowatej wody wystrzelił w chłopaka. Co prawda zmył błoto, z którym było Coatesowi szalenie do twarzy, ale Ślizgon był teraz przemoczony do suchej nitki. Melanie wyszczeżyła do niego zęby - co też wyglądało przekomicznie, z tym błotem - spróbowała go z sibie zrzucić. Niestety, z marnym skutkiem. - Złaź ze mnie, grubasie! - Wykrzykując to, spróbowała go kopnąć kolanem w najszlachetniejszą część pleców, ale z racji niełaskawości ludzkiej anatomii trafiła tylko w plecy.
Nate z radością wypisaną na twarzy oberwał wodą w sam środek buzieńki. Nadal się śmiejąc wypluł na bok wodę, która nalała mu się do ust, a następnie spojrzał spod mokrych loczków na dziewczynę. Musiał przecież wymyślić jakąś piękną nagrodę za dwukrotne znieważenie jednego z rodu Coatesów. Tak więc po krótkim namyśle wstał, otrzepał się (z czego właściwie? Błota już nie ma, została tylko woda. Tego chyba nie da się otrzepać, nie?) i nachylił się po Melkę. Beż żadnego problemu chwycił ją na ręce i nie zważając na jej krzyki, zwrócił się w kierunku jeziora. A niech się drze, i tak jej to nic nie da. Swoją drogą ciekawy był czy to Melka jest taka lekka czy może jego ostatnie treningi tyle dały...
Ćpać, ćpać, ćpać. Dzisiaj było idealnie. Naleigh wstała i jak grzeczna dziewczynka uczesała włosy w warkocza, ubrała letnią sukienkę. Nie władowała w żyły, nie zapaliła, nie wypiła eliksiru od Wolfa. Zjadła ze wszystkimi śniadanie, uśmiechała się. Nie poszła tylko na zajęcia, ale przecież nie można wszystkiego robić dobrze. Ćpać, ćpać, ćpać. Dzisiaj była grzeczna. Wyszła z zamku rozkoszując się słońcem, które grzało niemiłosiernie. Czuła gorącą trawę pod stopami, bo dziwnym trafem zapomniała butów. Ale taką wpadkę zaliczyć można. Sama nie wiedziała dlaczego idzie w kierunku Bijącej Wierzby. Ćpać, ćpać, ćpać. Dzisiaj było cudownie. Nikt nie przeszkadzał, nikt się nie wtrącał. Samotność upajała, lepiej niż czerwone wino. Lepiej niż heroina. Lepiej niż cokolwiek na tym świecie. Rozsądnie położyła się na tyle daleko od wierzby, że ta nie miała szansy jej nawet drasnąć. Ćpać, ćpać, ćpać. Dzisiaj było perfekcyjnie.
Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! Perfekcyjność dnia Naleigh była chwilowa, bo oto miał rozwiać ją on, Regis. Nie, żeby chciał, nie chciał, nie chciał spotykać Naleigh, tak było lepiej, dla niego, dla niej, gdy żyli osobno, obok siebie, nie ze sobą, bo wtedy to tylko destrukcja, niszczenie siebie nawzajem, siła, rozpacz, czarna dziura. czy czy czy czy możemy to nazwać końcem? Ale przecież do spotkania musiało dojść, wiedział to, prędzej, czy później, w lesie, na ulicy, na korytarzu, w klasie, w Wielkiej Sali, gdziekolwiek, kiedykolwiek, musiało, takie przeznaczenie, tak ich nici Mojry plotły razem ze sobą, taki miały wybryk, zachcianki. a Eros i Eris dobrali się ze sobą i tak przeplatają ich uczucia, jego, miłość, nienawiść, to przecież to samo. On szedł do zamku, właśnie po to, by spotkać na swej drodze Naleigh, choć jeszcze o tym nie wiedział. Dostrzegł ją w ostatniej chwili i odszedł, na bezpieczną odległość, od niej, od wierzby, miał taką nadzieję. Widziała go, nie widziała, już go to nie obchodziło. Wiedział za to, że ona wiedziała już, że on tu jest. I czekał nieruchomo na to, co zrobi. Na pewno nie skoczy mu w ramiona. Zabije? Może to i lepiej. Niech zrobi, cokolwiek, byleby nie udała, że go nie zna. To będzie najgorsze.
Malutki szklany świat zamknięty w bańce mydlanej runął razy dwa. Bańka pękła, szkło się potłukło. Ruiny pełne zagubionych marzeń. Krew w żyłach pulsowała znacznie szybciej, swoistego rodzaju adrenalina. Serce uwięzione w zdecydowanie za ciasnej klatce żeber zamarło, a potem szaleńczym galopem chciało dać o sobie znać. Ćpać, ćpać, ćpać. Nie, Naleigh, nie ćpaj, masz halucynacje. Nie rób tego, nie ładuj w żyłę, bądź czysta. Nie wpadaj w szał, uśmiechaj się dalej. Dzisiejszy dzień będzie idealny, jesteś grzeczną dziewczynką. ĆPAĆ, ĆPAĆ, ĆPAĆ! - Dzień dobry, panie gajowy - uśmiechnęła się i zwróciła twarz w jego stronę, jednocześnie przewracając się na brzuch, żeby mieć lepszy widok na twarz Regisa. Wcalejejtonieruszało. Obojętność, pustka, obojętność, pustka, pustka. N i c w i ę c e j. Nie do końca wiedziała czy to prawda, że go widzi, czuje, słyszy. Nie próbowała się nawet zastanawiać nad prawdopodobieństwem tego zdarzenia, na ile procent to możliwe, iż go widzi właśnie tu i teraz. I niby obiło jej się o uszy, że jest znów kolejny gajowy, że wrócił, ale przenigdy w to nie uwierzyła. Chore żarty chorych i nieuświadomionych ludzi. Ona miała zadanie od bogów, POTENCJAŁ, tajemnicę, której nikt nie znał. Żaden uczeń, żaden student, żaden nauczyciel. Ćpać, ćpać, ćpać. - Idealny dzień, aby coś spieprzyć, hm? - spytała, patrząc mu prosto w oczy; mały sygnał, że nie władowała, ostrzeżenie przed burzą, która się zbliża małymi krokami. Były dwa wyjścia: albo rozmawiała właśnie sama ze sobą, co jest naprawdę ciekawym doświadczeniem albo z Regisem z KRWI I KOŚCI, ale to.. niedorzeczne. Wróćmy do wersji pierwszej.
No tego to się nie spodziewał, jak Helios mu świadkiem, nie spodziewał się. Spodziewał się raczej krzyków, niedowierzania, pretensji, czegokolwiek, wszystkiego, ale nie stoickiego spokoju. Nie spokojnego nawiązania rozmowy, nie powitania, takiego... chłodnego. To nie mogło tak być, to było dziwne, chore, Selene, dlaczego... Halucynacja. Traktowała go jak halucynację, jak sen na jawie, jak marę, zmorę. Nie wierzyła, że był prawdziwy, że stał tu, naprawdę, z krwi i kości, żyjący, czujący, myślący, prawdziwy on. - Dzień dobry, panno Neglect - odpowiedział życzliwie i skłonił się lekko. Na coś się przydały lekcje savoir-vivre'u, zachował się jak gentleman. Co z tego, że nim nie był, już od dawna, nigdy, co z tego, że nie wyglądał, że miał na sobie znoszone ubranie, do pracy, co z tego. Przecież dla Naleigh był halucynacją, wiec mógł sobie być tym, kim chciał. Choć nie powinien, ale tak może było lepiej. Chciał wierzyć, w to, że tak będzie lepiej, że będzie myślała, że go tu nie ma i będą sobie znowu żyć obok siebie, a on może znajdzie sobie kogoś, kto będzie marnym substytutem Naleigh, zamiennikiem, bo przecież królowej Nefretete nikim nie da się zastąpić tak naprawdę. - Nic nie jest idealne. Przy takiej pięknej pogodzie musi stać się coś strasznego. Równowaga musi być zachowana. Zapomniałaś już? Co, na różanopalcą Eos on wygadywał? Jakieś pseudofilozoficzne bzdury. I widział w jej oczach, że nie wzięła nic, dlatego jego wersja, że traktowała go jak halucynację. Powinien był to rozegrać inaczej, wszystko. Mógł nie wracać. Mógł nie uciekać, wtedy, może byłoby inaczej. A teraz czuł coraz bardziej, że się spóźnił.