To niezwykłe miejsce powstało dosłownie kilka lat temu jako opozycja do kostycznego (w mniemaniu wielu młodych artystów, aktorów, scenarzystów i reżyserów) Magic Royal Theatre. New Magic Theatre to scena awangardowa, promująca nowych artystów, ich świeże, często bardzo kontrowersyjne pomysły, eksperymenty twórcze. Tutaj możesz spodziewać się dokładnie wszystkiego, począwszy od aktorów biegających wśród widowni i mierzących ci obwód czaszki, poprzez przyczepione do baloników puszki pigmejskie kołyszące się pod sufitem, aż po milczące, nieruchome postaci oplecione złocistymi smugami światła będące metaforą... właściwie nie wiadomo czego, interpretacja zależy od ciebie! Wewnątrz znajduje się mała kawiarnia, w której toczą się najdziwniejsze rozmowy, widzowie mogą porozmawiać z aktorami lub reżyserem, przedyskutować pewne aspekty sztuki, wyrazić swoje zdanie. Jak wygląda scena? To trudne pytanie, gdyż wystrój zmienia się zależnie od potrzeb - raz widownia znajduje się na scenie i chcąc nie chcąc, stajesz się częścią przedstawienia, kiedy indziej obserwujesz wszystko z góry albo siedzisz bezpośrednio na podłodze. To z pewnością ciekawe doświadczenie, choć nie wszystkim odpowiada.
Spodziewał się wielu znajomych twarzy, ale Calum znajdował się raczej w końcowej części tej listy. W przeciągu poprzednich kilku miesięcy obydwaj ciężko pracowali i mocno się starali ocieplić relacje, tak że przez pół roku z mocno neutralnych stosunków mogli śmiało rzec, że powoli zmierzali ku przyjaźni. Dorien nie zdążył nawet machnąć zachecająco ręką, kiedy Cassian bez zawahania zaprosił młodszego Deara na balkon, najwidoczniej nie mając przeciwwskazań do dzielenia z nim loży, nawet jeśli jego koszula przyozdobiona jest wielką plamą z czerwonego wina. Widząc minę chłopaka i słysząc ten błagalny ton, Dorien wyjął różdżkę i prostym zaklęciem czyszczącym pozbył się plamy. Podejrzewał, że brat próbował sam, ale jego różdżka wydwała się być dużo bardziej kapryśna i podatna na magiczne zaburzenia. – Nooo... – głupi uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy podchwycił żarcik – Teoretycznie miała być tu ze mną moja żona, ale przypuszczam, że takie atrakcje są jej zupełnie zbędne. Przygasły światła, zapadła cisza, a aktorzy pojawili się na scenie. Oczywiście nie było tam miejsca dla piękniejszej ani bardziej uzdolnionej dziewczny od Vivien, reszta aktorek zostawała daleko w tyle. Szkoda tylko, że główna rola męska przypadła temu szlamowatemu idiocie. Nie tylko Calum wiercił się w swoim fotelu, Cassian widocznie też miał te same, nieprzyjemne odczucia. Wpadli na ten sam pomysł praktycznie jednocześnie, chociaż Dorien dłużej się wahał odnośnie tego, czy ryzykować zakleciami po ciemku. Niewątpliwie z poduszką pod zacnymi pośladkami było wygodniej. – Sądziłem, że właśnie ty wiesz o tym najlepiej – mruknął, uciekając wzrokiem i mając nadzieję, że Calum tego nie słyszał – Wyglądacie razem bardzo przekonywująco. Chyba że... Zrobiło mu się głupio, nawet bardzo. Doprowadził do sytuacji, gdzie jego siostra i najbliższy kumpel są na siłę swatani, i jeszcze mu o tym przypominał, naciskając na fakt, że wszystko jest kłamstwem, a Vivien tylko udaje miłą i zapatrzoną w Cassiana jak w obrazek. A co, jeśli nie?
Kiedy instrumenty zostały nastrojone, Carson rozgrzewała palce i obserwowała rozgardiasz za kulisami, niezwykle fascynujący. Na przykład taki Ezra Clarke wyszedł z ciemnego kąta z jedną z aktorek, drapiąc się i uśmiechając niepewnie. Hm, ciekawe, istotnie... Odwróciła jeszcze głowę w kierunku Lanceley, która najprawdopodobniej poradziła sobie ze swoim instrumentem równie dobrze, co Gilliams - powróciła wzrokiem do oglądanych wcześniej perypetii. Nadszedł jednak w końcu czas, by wyjść na scenę i wystąpić. Czuła w środku brzucha łaskotanie będące objawami stresu, ale takiego fajnego, motywującego do działania! Była po prostu bardzo podekscytowana debiutem i nie dopuszczała do myśli, że cokolwiek mogłoby pójść nie w porządku. Niestety jej pewność siebie została zachwiana podczas sceny balkonowej, kiedy to zaczęła odnosić dziwne wrażenie, że szwankująca od dawna magia wpływa również na jej grę. Dźwięki wydobywające się ze strun brzmiały nieco zbyt głośno, a kilka z nich zdawało się powielać, wskutek czego melodia nie brzmiała schludnie, a chaotycznie. Carson z przerażeniem spojrzała na własne dłonie, lecz nie przestała grać. Może to czyjś zabieg zza kulis? Może to panna Jenkins zwiększała ukradkiem głośność, bo było zbyt cicho? Nie wiedziała do samego końca sceny, co poszło nie tak. Czuła serce bijące w klatce tak głośno, że równie dobrze mogłoby robić za bęben w orkiestrze. Przy kolejnej scenie jednak wszystko wróciło do normy. Struny zachowywały się normalnie, a dźwięki brzmiały dobrze, niemniej jednak wcześniejsza sytuacja przysporzyła dziewczynie znacznie więcej tego negatywnego stresu, niż powinna. Bacznie uważała na każdy ruch palców, by już do końca występu grać perfekcyjnie.
Gdy słyszę słowa Doriena czuje jak przechodzi mnie dreszcz. Nie chcę, żeby wyobrażał sobie, że między mną, a Vivien coś mogło powstać. Bo przecież nic między nami nie ma. Chyba... Szybko i zupełnie swobodnie wyślizguję z tej niezręcznej sytuacji jak przystało na pilnego ucznia domu węża, sięgając po moją ulubioną broń czyli dyplomację. - Powiedzmy, że dogadujemy się na tyle dobrze, że udawanie zakochanych nie jest aż takim wyzwaniem - mówię szybko i nie za głośno starając się nie wpuszczać go na manowce domysłów - Zresztą powinieneś to rozumieć, ty i Aurora też jesteście wybitnie przekonujący Nawet gdybym chciał i nie miałbym z tyłu głowy duchów przeszłości, to nie mógłbym się w niej zakochać, ani tym bardziej jej pożądać. Moja więź z Dorienem jest na to zdecydowanie zbyt silna i cały czuję, że fizycznie czy uczuciowe pożądanie jego siostry, mimo naszych zaręczyn, jest czymś chorym. A jednak, wbrew tym wszystkim przeciwnościom, nie potrafię patrzeć na nią bez zachwytu, co rzecz jasna usprawiedliwiam tym, że w mojej opinii nikt normalny tego nie potrafi.
Wszystko szło po myśli Donny, a przynajmniej tak się rudej wydawało. Obserwowała aktorów, posyłając im podnoszące na duchu uśmiechy, starając się zagłuszyć ewentualną tremę. Wiedziała, że persony takie jak Vivi czy nawet Ezra takich nie miały, jednak wciąż do przedstawienia zgłosiło się wiele osób, które ze sztuką do czynienia często nie miewały. Jej samej to wcale nie przeszkadzało. Była Lanceleyem, miała do czynienia z muzyką i występami właściwie od urodzenia, stąd też była pewna swoich umiejętności. Opanowywanie nowych melodii przychodziło jej naprawdę łatwo, a słuch absolutny pozwalał na odtworzenie niemalże wszystkiego. Korzystając z chwili przerwy, przysiadła i zjadła zabranego ze sobą batonika, popijając sokiem jabłkowym. Posłała Carson przyjazny uśmiech, rzucając w jej stronę cukierka i chwaląc jej zaangażowanie oraz obeznanie z instrumentem. Nadszedł czas na kolejny etap przedstawienia, więc korzystając z ostatnich minut, poszła do garderoby i poprawiła makijaż oraz fryzurę, wypuszczając ze świstem powietrze z ust. Chodzenie na szpilkach nie było meczące, jednak dopasowana sukienka z dość ciasnym dekoltem sprawiała, że było jej zwyczajnie niewygodnie. Całe szczęście, że nie miała ramiączek, bo nie wie, jak zagrałaby na fortepianie. Psiknęła się perfumami, zrobiła kilka łyków wody i chwilę przed czasem poszła na swoje miejsce, zajmując stołek stojący przy instrumencie. Elegancki, piękny fortepian wzbudził zachwyt na jej drobnej, bladej buzi i sprawił, że kąciki ust powędrowały ku górze, układając się w subtelny uśmiech. Przejechała palcami po klawiszach, następnie sprawdzając znajdujące się na podstawce nuty. Chociaż znała utwory doskonale, wolała mieć materiał przed oczyma, aby w razie potrzeby zerknąć i się wspomóc. Sztuka się rozpoczęła, a razem z nią Lanceleyówna wpadła w swoisty trans, doskonale wpasowując się melodią w dany fragment i dodając nieco zmian, które zdaniem rudej wyszłyby scenom na lepszy. Lepiej oddałyby ich charakter. Jej dłonie niczym zaczarowane sunęły po klawiszach, a brązowe ślepia w większości tkwiły zamknięte, pozwalając działać słuchowi oraz wyobraźni. Rozkład instrumentu znała na pamięć, jej palce z precyzją zegarmistrza odnajdowały odpowiednie dźwięki, momentami jednak przeskakując na wyższe lub niższe i zmieniając przy tym strukturę piosenki. Zmiany te były jednak subtelne i brzmiały zupełnie tak, jakby były wcześniej zaplanowane. Uśmiechała się pod nosem, zadowolona ze swojej pracy. Poszło jej naprawdę dobrze, chociaż w przypadku działań związanych z muzyką — oczekiwała od siebie doskonałych i wybitnych rezultatów. Nie mogła przynieść wstydu rodzinie ani nazwisku. Czas poświęcony na zapamiętanie utworów oraz próby nie poszedł na marne, a poza doświadczeniem scenicznym, Nessa wyniesie z tego przedstawienia jeszcze kilka piosenek, które była zdolna zagrać z pamięci. Zatrzymała wzrok na swoich dłoniach, przygrywając ostatnie dźwięki i wypuściła cichutko powietrze z ust, pozwalając sobie odetchnąć. Pomimo braku większej traumy, zawsze istniało ryzyko, że z przyczyn niezależnych od niej coś nie wyjdzie. Tym razem jednak poszło śpiewająco. Odgarnęła włosy na plecy, rozluźniając palce i zamykając klawisze fortepianu pod błyszczącą, czarną klapką. Tak, aby się nie kurzyły. Wstała z gracją, wygładzając dłońmi materiał sukienki. Miała nadzieję, że usiadła na tyle ostrożnie, że ten aż tak się nie wygniótł. Schodząc ze swojego miejsca, dostrzegła błyszczące na ziemi monety i schyliła się, aby je podnieść. Galeony zniknęły w niewielkiej torebce po upewnieniu się, że nikt ich nie szukał. Nie była złodziejką, musiała sprawdzić.
Oparł łeb o materiałowe oparcie siedzenia, czując jak serce łomocze mu w piersiach. Nie zastanawiał się, na ile podejrzany był nowy tor myśli pędzących mu po głowie. Minutę temu głównym tematem przewodnim jego cichych rozważań był sposób, w jaki mógłby odkupić swoje koszmarne oceny u rodziców lub też kibicowanie Jackowi, który w oczach prefekta był tutaj główną gwiazdą. Jednak w tym momencie pod brązową, idealnie ułożoną fryzurą kłębiła się wyłącznie jedna, stresująca myśl: jak zareaguje Neirin? Wpatrywał się rozanielony w twarz rudzielca, czując, jak na policzkach wypieka mu się rumiany odcień, podkreślony szerokim uśmiechem. Nie potrzebował od niego żadnych słów, czując, że gest był dużo wyraźniejszy od jakiekolwiek zdania. W otumanionej eliksirem głowie wesołego Puchona było tylko jedno wyjaśnienie podobnego zachowania – Vaughn musiał czuć to samo. Przysunął się znów bliżej przyjaciela, tym razem opierając policzek o jego ramię, nie potrafiąc zmyć z twarzy szerokiego uśmiechu. To, że prefekt się szczerzył, nie było niczym nadzwyczajnym, toteż z perspektywy Walijczyka nie było najmniejszych powodów do podejrzliwości: nawet teraz, gdy Londyńczyk mocno wtulił się w jego ciało. Mało to razy Liam utożsamiał się z przytulanką? W swoich żartach i zaczepkach potrafił być wyjątkowo przylepny. Wtulony, czekał na rozpoczęcie przedstawienia, co jakiś czas zerkając z uśmiechem w twarz Neirina, jakby nie potrafił się zdecydować, gdzie powinien patrzeć. - O, zaczyna się. – szepnął, tylko wygodniej układając na nim głowę. W końcu jego uwagę przykuła akcja dziejąca się na scenie, choć Liam ani myślał rezygnować całkowicie ze swojego zaangażowania względem Walijczyka. Co jakiś czas przesuwał wolno opuszkami wzdłuż jego dłoni, bądź też sam nieco mocniej zaciskał palce, próbując jakkolwiek bawić się i zaczepiać Vaughna. Poza tym był zaskakująco grzeczny podczas przedstawienia – nie odzywał się prawie wcale, poza cichymi chichotami, gdy znów postanowił nieco podroczyć się z rudym, smyrając go po ręce. Co dziwne, nie wydawał się specjalnie powzruszony, gdy na scenie pojawiła się tak wyczekiwana przez niego postać – podstarzały Moment. Normalnie najpewniej parsknąłby śmiechem na cały teatr, zaczął gwizdać i klaskać lub przynajmniej wyrzucił z siebie miliardy uwag odnośnie jego osobliwego wyglądu… ale nie: Liam wolał skupić się na rudym, przesuwając policzek po jego ramieniu jak łaszący się kot. Wtem jednak… nieco się zdziwił. Uniósł głowę ku górze, wyciągając nieznacznie dłoń. Padało? W sali? - Czujesz? – szepnął, widząc jak po palcach spływają mu nieznaczne kropelki wody. Najpewniej powinien rozejrzeć się po pomieszczeniu i sprawdzić czy problem dotyczy całej widowni, ale zamiast tego oczywiście wlepił niebieskie ślepia w Neirina, z troską doglądając, czy przypadkiem nie robi mu się mokro. Przecież było na to jeszcze za wcześnie… – Kurczę, ale mam pecha, nie? Dobrze, że chociaż ty nie mokniesz… - odparł z wyraźną, wręcz przesadzoną ulgą, gdy strzepywał wodę z rękawów - W razie jakbyś coś poczuł, to mogę podrzucić ci mój płaszcz.. zakryjesz się, czy coś. – skończył się tulić i włączył tryb gaduły…? Idealnie w sam środek przedstawienia. – Chyba, że to ze stresu… rany, cieszę się, że czujesz to samo. Znaczy.. nie ten deszcz, ale ogólnie. Tę całą sytuację… - plótł bez sensu… czyli w zasadzie nic nowego, tylko temat obrał sobie nieco inny. – Znasz historię Romeo i Julii, nie? Ja co prawda nie za dobrze, ale trochę kojarzę. Dziwię się, że nie mogli tak po prostu uciec. – a później wlepił znów wzrok w Neirina z nieco zawadiackim uśmiechem. – Hej… może my gdzieś ucieknijmy?
Widok znajomego byłego studenta @Leonardo O. Vin-Eurico przywołał na twarzy Daniela Bergmanna uśmiech; nawet - jeśli ostatnie doświadczenia lekcyjne z grupą Gryfonów nie należały do zbyt fortunnych. Całe szczęście, mężczyzna posiadał wystarczająco trzeźwe spojrzenie - wiedział, że podsumował ich wszystkich, z mniejszą lub większą sprawiedliwością (próżno jej szukać na świecie) w związku z wyłaniającym się wewnątrz klasy chaosem. Dlatego też - w aktualnym momencie - myślał o już-absolwencie szkoły wyłącznie w pozytywnych odcieniach - posiadał doskonale zakorzenioną w pamięci owocną współpracę oraz doszlifowanie animagicznych zdolności. Dystans wydawał się znacznie lżejszy. To dobrze. Wolał nie stawać się źródłem czyjegoś zmieszania. Nie spieszył się z odpowiedzią; jeszcze, wyszukając dogodnej pozycji - w końcu poddał się przekonaniu, nie da się - cholerne, felerne krzesło posiadało wygodę więziennej pryczy (lub gorzej, nawet - jeśli nie porównywał dosłownie). Ostatecznie, tuż przed prawieniem wyjaśnień - Daniel Bergmann leniwie machnął swą różdżką; przetransmutował siedzenie. Od razu lepiej. - Nie mam w zwyczaju czynić czegoś wbrew sobie - zagadkowo oznajmił, rozsiadając się przy tym wygodniej. Nie musiał wcale tu być; do obowiązków nauczyciela transmutacji, nawet tych zgodnych z regułami zachowywania dobrego smaku (w końcu, z tego co wiedział, nie wybierała się cała, bez żadnych wyjątków kadra) - nie należało towarzyszenie w czas amatorskich przedstawień. Niemniej, Daniel Bergmann nie omijał większości kulturowych wydarzeń. Owszem - interesował się sztuką. Nawet, jeśli nie stwierdził tego w możliwie łatwy i bezpośredni sposób. Taki po prostu był, pełen precyzji wyłącznie w czas prowadzonych zajęć; w sytuacjach odmiennych - niejednoznaczny, skomplikowany. Przesadzony? - A pan? - dopytał, wędrując zaintrygowanym spojrzeniem w kierunku twarzy Vin-Eurico. - Wspiera pan tylko znajomych czy może coś więcej? - dodał. Interesował się sztuką? Nie byli znajomymi, poruszali wyłącznie tematy wiążące się z transmutacją. Niewiele o sobie wiedzieli. (Może to lepiej?) Obserwował z zaciekawieniem pierwsze zmagania spektaklu; niektórzy popełniali drobniejsze, wnikliwszym okiem zauważalne błędy, choć w gruncie rzeczy - wszystko pozostawało niezmiernie miłe dla oka. Co będzie dalej?
Fakt, że wpadła tuż przed rozpoczęciem przedstawienia w chmarę piór z jakimś powodującym swędzenie proszkiem, wcale nie ułatwiał jej przygotowań, ani, tym bardziej, nie pomagał na nerwy, które powoli brały nad nią kontrolę. Wszystko było nagle ogromnie stresujące - rozgardiasz za kulisami, zapamiętywanie kwestii, wbicie się w kostium, który wcale nie był wygodny, a najgorsze ze wszystkiego było wypicie eliksiru postarzającego. Wiedziała, że występując w przedstawieniu w tej roli, podejmowała pewne ryzyko, jednak do samego końca nie była do końca z nim pogodzona. Chyba z dziesięć razy zapytała pannę Jenkins, czy eliksir jest świeży, czy jest dobrze przyrządzony, czy pochodzi z zaufanego źródła itp. W końcu, niestety, nadszedł ten moment i Bridget przechyliła fiolkę. Nie było odwrotu... Unikała patrzenia w lustra, w ogóle unikała patrzenia na kogokolwiek zanim wyszła na scenę. Swędziało ją ciało, a ręce trzęsły się ze zdenerwowania. Nie tak wyobrażała sobie swój debiut, ale z drugiej strony czego innego miałaby się spodziewać? Trema była raczej naturalnym zjawiskiem. Wzięła kilka głębokich wdechów zanim wyszła zza kulis na scenę. Światła były bardzo jasne, podłoga odrobinkę skrzypiała pod naporem stóp. Scena została odegrana prawidłowo, na szczęście nie zapomniała żadnej z kwestii. Nie musiała być na niej zbyt długo, bowiem w większości stanowiła tło dla wydarzeń. Było jej to bardzo na rękę. Niestety przy schodzeniu ze sceny kostium okazał się być przeszkodą i Bridget potknęła się. Miała jednak nadzieję, że nie zwróciła tym niczyjej uwagi...
Cieszył się, że nie musi przebywać na scenie przez cały czas trwania spektaklu. To by było męczące. Nawet jeśli w większości aktów jego rola ograniczała się do stania w tle i tworzenia sztucznego tłumu, to nie lubił kiedy tyle par oczu zwróconych było w jego stronę. Nie widział ich co prawda, zmyślnie oślepiany przez reflektory wskazujące aktualnie wypowiadających się aktorów, jednak wyraźnie czuł je na sobie. Wszystkie, poza tym jednym... Czy puchoni w ogóle przyszli na przedstawienie? A może go nie poznali? Cóż, taki był plan. Niemniej to dziwne, nie słyszeć z oddali tak dobrze mu znanych podczas meczy okrzyków dopingu Rivaia - ten teatr to strasznie nudne miejsce - pomyślał, czekając na swoją kolej. Niemalże by się zagapił... ah, kto by w tedy podsunął dwójce zakochanych tak wspaniałą myśl jaką jest śmierć? Cudowny lek na wszystko! Zabij się Julio! Klecha wie co mówi... ledwie zaczął w głowie przedrzeźniać inteligencje występujących aktorów, a zanim się spostrzegł nadeszła jego kolej. Postąpił na przód kilka kroków i otworzył usta rozpoczynając genialne wywody szalonego klechy. Niestety ktoś z widowni wyraźnie go nie lubił. Bowiem z ust Momenta nie wydobył się żaden dźwięk, wprawiając go w lekką konsternację. Wyrwały go z niej dopiero skapujące nań pojedyncze kropelki wody, które raczyły zrosić twarz Ojca Laurentego wraz z jego koszulą, zmuszając tym samym do szybkiego ponowienia próby głosu. Tym razem wszystko było już w porządku. Miał delikatne obawy, iż znowu zacznie piskorzyć jak dziewka ciągnięta na siano. Jednak wszystko skończyło się bez większych problemów. Pomijając oczywiście tę podążającą za nim chmurę deszczu, która po chwili wyparowała poprzez ciepło bijące z reflektorów, uprzednio jednak zamieniając świątobliwą postać duchownego w mistera mokrego podkoszulka - prawdopodobnie będącego ostatnią osobą, która zdawała sobie z tego sprawę. Chyba nie tak to miało wyglądać? Co to za dodatkowe efekty specjalne? Nikt z nim tego wcześniej nie omawiał. Niemniej, musiał podziękować za tę małą ochłodę. Ten żar z lamp odrobinę go już męczył. Kończąc, uśmiechnął się lekko w stronę widowni oraz swojej partnerki, po czym zszedł z podium, tym samym zaliczając kolejny akt. Teraz mógł sobie pozwolić na nieco dłuższą przerwę. Szczególnie, że prawdopodobnie będzie mu potrzebny jakiś ręcznik albo różdżka. Musiał zostawić ową w garderobie podczas przymiarek. Co się odnajdzie szybciej?
Kostka: 1
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Nie widział w zachowaniu Liama niczego podejrzanego. Może tylko był zbyt cichy. Ale czy nie tak powinno zachowywać się w teatrze? Wszak to nie koncert, by skakać jak popapraniec i drzeć się niczym stare prześcieradło. Należy okazać szacunek do pracy aktorów. Bawił się palcami Liama, dając się smyrać do woli, mocniej zainteresowany sztuką aniżeli jego poczynaniami. Przynajmniej do momentu, aż nie zrobiło się dostatecznie niewygodnie. Krzesło uwierało, sięgnął zatem po różdżkę, aby zmienić je w coś miększego. O dziwo, zadziałało... Ale magia nie była tak łagodna dla Liama. Rudzielec zauważył kropelki wody, spływające po skórze chłopaka i moczące jego ubranie. Aż nie zaczął paplać, jak to on ma w zwyczaju. Wyciągnął rękę, kładąc kciuk na ustach Anglika. Nakazując mu tym samym ciszę. To nie czas ani miejsce na takie rozmowy - trudne i skomplikowane, o uczuciach czy emocjach. Przesunął opuszką palca po wargach szatyna, niezbyt delikatnie, uciskając je lekko i zbierając z nich kropelki zgromadzonej wody, aż cofnął dłoń. - Jack jest na scenie - szepnął jeszcze tylko, wracając do oglądania zmagań podstarzałego Puchona. Chciał przypatrzeć się temu wyglądowi. Nie ujrzy go chyba przez następne dziesięć lat.
To, że Lily w pierwszym i drugim akcie miała do powiedzenia zaledwie jedno zdanie absolutnie nie przeszkadzało jej w aktywnym udziale w przedstawieniu przez cały czas. Przeżywała całą sztukę tak, jakby widziała ją pierwszy raz, a jednocześnie miała w sobie coś z reżyserskiego napięcia, kiedy musi zaufać całej ekipie, że zrobią wszystko jak trzeba. W końcu to był jej pierwszy udział w wydarzeniu takiej rangi! Puchonka z zapartym tchem przyglądała się zwłaszcza @Daisy Bennett, która miała więcej do powiedzenia od początku wydarzenia, niż księżniczka Eskalie. I szło jej tak pięknie! Lily była oczarowana siostrą, aż nagle... Gryfonka się przewróciła! Puchonka momentalnie przybiegła do niej, pomagając jej się podnieść. - Jesteś cała?! - szepnęła, tak, żeby nie zakłócić przedstawienia. Kiedy Daisy się pozbierała, Lily rzuciła okiem w stronę aktorów i odkryła, że jeden z nich stracił głos! Puchonka postąpiła zupełnie instynktownie, najpierw rzucając zaklęcie, a potem uświadamiając sobie, że to było bardzo niemądre. Zaklęcia przecież nie szły jej jakoś wybitnie, a to było ważne przedstawienie. No! Ale się udało! I to najważniejsze. Przedstawienie mogło trwać dalej!
Kosteczka piąteczka!
Daisy Bennett
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Tatuaż na żebrach w kształcie różdżki z trzema gwiazdkami; czarodziejski tatuaż z ruszającą się palmą na nadgarstku.
Jeszcze zanim zaczęło się przedstawienie za kulisy wpadła przerażona i spanikowana @Lily Thicket. Daisy od razu spoważniała i wzmogła czujność. Czy ktoś jej zrobił przykrość? Już była gotowa biec w obronie swojej przyszywanej siostry! Jednak kiedy usłyszała, że Lily zapomniała scenariusza to odetchnęła w duchu. Na zewnątrz tego nie pokazała, Lily mogła być zestresowana, w końcu za kilka minut miało zacząć się przedstawienie! Daisy więc z poważną miną pospieszyła jej na ratunek. Sięgnęła po torbę i wyjęła scenariusz. - Nic nie zepsujesz, kochanie, zobaczysz, że zachwycisz wszystkich! - powiedziała z uśmiechem, obdarowując ją krótkim przytuleniem. Podała Puchonce scenariusz, a sama zaczęła obserwować wszystko co dzieje się dookoła. Nie miała zamiaru już powtarzać, bo za chwilę wszystkiego zapomni. Powinna się tera rozluźnić z cierpliwością czekając na rozpoczęcie spektaklu. W końcu ta chwila nadeszła. Aktorzy wchodzili, wychodzili, jednym szło lepiej, innym gorzej, ale chyba nie było tak źle. W końcu nadeszły jej sceny i z mocno bijącym sercem wyszła na scenę. Gdy stanęła w świetle reflektorów przed tłumem publiczności serce zabiło tak, że myślała, że przebije jej pierś, a po chwili... jakby stanęło zupełnie. I w końcu, po kilku sekundach, które Daisy czuła jakby trwały wiecznie, sere odzyskało rytm, a na nią spłynął spokój. Sama musiała przyznać, że zagrała swoją rolę tak, jak powinna i nim się obejrzała musiała już zejść ze sceny. Odwróciła się, aby pójść w stronę kulis i odetchnęła głęboko. I chyba zbyt wcześnie. Tuż przy kulisach potknęła się i wyrżnęła na podłogę jak długa. Na szczęście wylądowała niemal w całości za kulisami, ale jej potknięcie musiało zostać zauważone. Przerwała wpół przekleństwo, które mamrotała pod nosem, bo momentalnie podbiegła do niej Lily. Daisy starała się robić dobrą minę do złej gry. - Tak, wszystko w porządku - Daisy posłała Lily uśmiech. Podniosła się i stanęła obok Puchonki, obserwując spektakl. Nim Daisy zdążyła zaregować Lily rzuciła zaklęcie na jednego z aktorów, który stracił głos! - Świetnie! - pochwaliła ją, czując dumę z siostry.
Mądra, ładna, zgrabna, uzdolniona w wielu dziedzinach – taka właśnie była Vivien, jego młodsza siostra. Dopóki nie wpadł kiedyś po zamachach na festiwalu do mieszkania, które jej podarował, nie uświadamiał sobie, że właścwie jest już piękną kobietą, która może się podobać mężczyznom, a co więcej, że ma jakiegoś chłopaka, wobec którego żywiła uczucia, ale pewnie też istniały pomiędzy nimi kontakty cielesne. Wzdrygał się na samą myśl – zdecydowanie wolał utrzymywać, że wciąż była niewinną, małą dziewczynką. Chłopak zniknął, a obudzili się rodzice. Pomimo wpaprania Vivien i Cassiana w ten nieprzyjemny dla nich układ, Dorien nadal sądził, że uratował siostrę. – Najważniejsze, żeby była w miarę szczęśliwa. Zrobisz to lepiej niż jakiś przypadkowy typ. Troszcz się o nią. Wiem, że spieprzyłem sprawę w obie strony... ale mogliście trafić dużo gorzej. Mimo to, mimo tych słów czuł się dziwnie wiedząc, że oddał siostrę w ręce najlepszego przyjaciela. Niepisana zasada męskiego kodeksu mówi, że siostry kumpli są nietykalne. To często burzy więź między panami, choć w tym przypadku na całe szczęście do niczego takiego jeszcze nie doszło. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby byli w sobie zakochani (Cassian i Vivien, nie Dorien) i nie staliby pod zupełnie żadnym przymusem. Czas pokaże. – Dobrze, że nie jest paskudną zołzą. Wytrzymam. No i... rośnie. Duże sukienki już nie pomagają – nerwowo obrócił dosłownie ciut za dużą obrączką, która swobodnie ślizgała się na palcu i zerknął ukradkiem w stronę Caluma zastanawiając się czy słucha, czy bardzo zajęty jest oglądaniem swojej nowej świecy, która posłuży mu przy wywoływaniu duchów, czy co on tam sobie robił wieczorami – Chwilami wciąż nie mogę w to uwierzyć. Nie dociera do mnie.
Wraz z rozpoczęciem trzeciego aktu, z sufitu teatru zaczyna padać deszcz. Omija on widownie - problem skupia się na samej scenie. Trudno ustalić co jest przyczyną tej nietypowej sytuacji, ale Donnie zupełnie nie udaje się naprawić dachu, a aktorzy muszą poradzić sobie sami. Część może zdecydować się moknąć, natomiast część pewnie spróbuje zapobiec katastrofie. Niezależnie od wszystkiego - nietypowe wydarzenie z pewnością przykuje wzrok publiczności. Spektakl musi trwać.
Możesz zdecydować, czy chcesz coś zrobić z problemami atmosferycznymi, czy wolisz ignorować je i zmoknąć. Jeżeli zdecydujesz się zatrzymać deszcz zaklęciem, rzuć kostką (opisane wydarzenia aktorom i muzykom przytrafiają się na scenie, a dekoratorom za kulisami): 1: Wyjmując różdżkę i robiąc krok do tyłu, niespodziewanie poślizgnąłeś się na jednej kałuży. Nabijasz sobie bolesnego guza i o ile to możliwe - mokniesz jeszcze bardziej. Jedynym plusem sytuacji jest znalezione na ziemi 10 galenów. 2: Nie wiesz co poszło nie tak, ale nad twoją głową zamiast kropel deszczu, pojawiają się krople dziwnej i lepkiej substancji. Na początku wydaje ci się, że to po prostu obrzydliwy w dotyku płyn, który nie robi większej krzywdy. Jednak jak się potem okazuje, przykleił on twój kostium do ciała wyjątkowo mocno! Nie łatwo będzie zedrzeć z siebie ubranie i przez kilka dni będziesz na nie skazany. 3: Wydaje ci się, że deszczu nie da się powstrzymać w żaden sposób. Próbujesz wielu zaklęć, ale bezskutecznie - dalej mokniesz, co nieźle utrudnia ci skupianie się na czymkolwiek innym. Zauważa to osoba spoza ekipy teatralnej. Widz widząc twój upór i zmagania z deszczem podaje ci magicną parasolkę, która unosi się nad tobą i chroni przed wilgocią. 4: Próbujesz swoich sił w postrzymaniu niechcianych opadów i w pewnym momencie rzeczywiście zatrzymujesz krople. Omijają cię, więc możesz poczuć się lepiej, kiedy już nie mokniesz. Masz nawet wrażenie, że wyjątkowo dobrze wyszedł ci ten czar. Otrzymujesz punkt z zaklęć! 5: Walczysz wytrwale z deszczem, ale w pewnym momencie zakłócenia zadziałały na twoją niekorzyść. Światło całkowicie zniknęło, a ty pogrążyłeś się w ciemnościach. Dalej słyszałeś szum deszczu i w pewnej chwili wydaje ci się, że wpadłeś na osobę, która napisała wyżej (i nie jest z widowni). Dopiero po parunastu sekundach światło znów wraca. 6: Zrobiło się ślisko, a ty w pewnej chwili potykasz się. Nie upadasz, bo akurat zdążyłeś przytrzymać się fragmentu dekoracji - niestety, już po chwili tego żałujesz, bo trafiłeś na wyjątkowo ostry, metalowy element. Masz rozciętą skórę i decydujesz się szybko rzucić proste zaklęcie leczące. Udaje ci się już za pierwszym razem! Otrzymujesz punkt z Magii Leczniczej!
Widownia
Wieczór zdawał się trwać długo, ale nie czujesz zmęczenia w kościach, za to pewnie w każdej chwili oczekujesz kolejnych efektów i wrażeń. Nawet kiedy zmierzasz do wyjścia z teatru - ze znajomymi bądź też w pojedynkę, stałeś się celem paru młodych czarodziejów. Wręczyli ci ulotkę z następnymi spektaklami odbywającymi się w teatrze w ciągu najbliższych kilku dni, a także pamiątkowy breloczek "New Magic Theatre", który posiada specjalne, magiczne właściwości. Po zachętach do wybrania się do teatru ponownie, możesz wyjść na zewnątrz. Każdy widz otrzyma ten przedmiot, który zostanie wpisany do kuferka!
Zakończenie
Spektakl udaje się dokończyć, mimo licznych potknięć, na naprawdę dobrym poziomie. Aktorzy do ostatniej chwili dają z siebie wszystko i tworzą niepowtarzalny klimat. Scena samobójstwa Romeo i Julii wzbudza ogromne emocje i doprowadza niejednego bardziej wrażliwego widza do łez. Okazuje się być ona jednak dużo bardziej prawdziwa, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. @Ezra T. Clarke, który w założeniu miał wypić zwykły sok przelany do fiolki, najwidoczniej zgarnął z półki z domu nie to co trzeba i bez wahania opróżnił niewielkie szkiełko wypełnione wywarem żywej śmierci. Realistyczny upadek zostaje odebrany jako dobra gra aktorska, a to że chłopak nie rusza się ani o milimetr do samego opuszczenia kurtyn - pewnie na wielu robi wrażenie. Widownia zajmuje się sobą i zaczyna powoli ubierać i wychodzić. Przestają też działać wszystkie eliksiry i kostkowe efekty, które zostały wylosowane podczas spektaklu. O tym co tak naprawdę się stało dowiedzą się pewnie z gazet i plotek.
Jedynie aktorzy, muzycy, dekoratorzy i Donna orientują się, że coś jest nie tak, kiedy Ezra nie wstaje długo po zakończeniu spektaklu. Wzywają pomoc, a po krótkim czasie krukon zostaje teleportowany do szpitala. To wygląda na śpiączkę, naturalną po wypiciu takiej ilości wywaru żywej śmierci.
Termin - 31.07, po nim będą rozdawane punkty.
______________________
Ostatnio zmieniony przez Mistrz Gry dnia Sro 25 Lip 2018 - 15:21, w całości zmieniany 1 raz
Mieliśmy zacząć akt trzeci, gdy nagle nad sceną zaczął się niemiłosierny deszcz. Ani Donna, ani nikt z technicznych nie był w stanie się z nim uporać, więc zostaliśmy zmuszeni do pracy w tych nieludzkich warunkach. Wiedziałam, że kwestia spłynięcia mojego makijażu może zająć maksymalnie kilka minut, jednak nie zrażałam się - działanie było w tym momencie naistotniejsze. Wyszłam na scenę i szło mi wyjątkowo dobrze, jednak nadmiar wody na posadzce sprawił, że cały czas musiałam balansować. W pewnym momencie straciłam skupienie i poślizgnęłam się - mało brakowało, a wylądowałabym na podłodze, na szczęście w ostatniej chwili chwyciłam się fragmentu dekoracji. Dopiero po powrocie za kulisy uświadomiłam sobie jak bardzo źle trafiłam - najwyraźniej przedmiot, którego się chwyciłam był barzo ostry, bo poraniłam sobie rękę. Mimo iż nie byłam biegła w magii leczniczej to wiedziałam, że muszę poradzić sobie z tym samym - nie miał kto się mną zajać, zaś krwotok uniemożliwał granie na scenie. Na szczęście starczyło mi determinacji, by samodzielnie poradzić sobie z zaklęciem, nawet mimo zaburzeń magii. Mogłam wrócić na scenę. Resztę spektaklu rozegraliśmy fenomenalnie, nawet mimo tego, że Ezra byl toksycznym, atencyjnym dupkiem. Po udanym widowisku jako jedna z pierwszych dostrzegłam co się z nim dzieje - znałam się na eliksirach lepiej niż kazdy mój rówieśnik i spora część dorosłych, więc szybko zidentyfikowałam substancję i dałam do zrozumienia Donnie, że to ten eliksir. Byłam ciekawa czy to naprawdę przypadek (a raczej głupota) , czy może jednak królewiątko Clarke zrobiło to dla większego rozgłosu ze strony mediów.
Kostka: 6
Ostatnio zmieniony przez Vivien O. I. Dear dnia Sro 25 Lip 2018 - 10:44, w całości zmieniany 1 raz
Bridget Hudson
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 167cm
C. szczególne : nieodparty urok osobisty, łabędzia szyja
Wydawało się, że utrudnieniom nie było końca... Bridget zagrała swoje w pierwszym akcie, a przez cały kolejny musiała jedynie przyglądać się wydarzeniom zza kulis. Jej rola posiadała swoje plusy i minusy. Do plusów zdecydowanie można było zaliczyć fakt, że nie miała zbyt dużo tekstów do mówienia i scen do wystąpienia, wobec czego ludzie mogli oglądać jej zmienioną eliksirem postarzającym twarz przez relatywnie krótki okres czasu. Z drugiej strony dawało jej to niewiele perspektyw na zrobienie na widowni dużego wrażenia, lecz z jeszcze innej sprawiało, że czuła się pewniej - przynajmniej nie miała wielu momentów, by się wygłupić i ośmieszyć. Ale spokojnie, swoją niewielką ilość wykorzystała do maksimum! Gdy w sali teatralnej zaczął padać deszcz, z niezrozumieniem wymalowanym na twarzy spojrzała w sufit. Dlaczego? Czyżby kolejne z zakłóceń magicznych? Posłała spojrzenie równie skonsternowanej Donnie, która próbowała zza kulis naprawić defekt, niestety nieskutecznie. Spływające po twarzy krople bardzo ją dekoncentrowały, uniemożliwiając odpowiednie odgrywanie emocji. Chciała spróbować się jakoś ochronić, rzucić zaklęcie odpychające czy też suszące, by nie zatonąć w lejącym się z góry deszczu, ale długa suknia, śliska podeszwa i kałuże na deskach sceny nie współgrały ze sobą. Zanim się obejrzała, uderzyła głową w podłogę, aż huknęło! Tego było zbyt wiele. Bridget, jak tylko pozbierała się z ziemi, zniknęła za kulisami, nie dbając już o resztę przedstawienia. Miała serdecznie dość tego, że od samego początku wszystko działało przeciwko niej. Całe ciało swędziało ją od tego cholernego worka z pierzem, do tego już raz potknęła się podczas schodzenia ze sceny, ale to było nic. W chwili, gdy na oczach widowni nabiła sobie na głowie guza wielości pięści, czara goryczy się przelała. Bridget po zejściu ze sceny wybuchnęła płaczem. Łzy ściekały po jej pomarszczonych policzkach, a ciałkiem wstrząsały prawdziwe spazmy. Nigdy, ale to nigdy więcej nie weźmie udziału w czymś takim! To nie było warte jej pracy i przygotowań! Jak ona miała żyć z myślą, że tak wielu ludzie oglądało jej porażkę? Jak miałaby później spojrzeć w oczy wszystkich innych aktorów? Każdy doskonale widział jej upadek, a jeśli nie widział, to z pewnością słyszał huk, z jakim przywaliła o podłogę. Miała dość. Schowała twarz w dłoniach, szlochając w ciemnym kącie. Nienawidziła tego przedstawienia. Nienawidziła tego, że wyglądała teraz jak jakaś stara baba i że tak wiele rzeczy jej się nie udało. Chciała jak najszybciej się stąd ulotnić, po prostu wyjść i uciec. Tkwiła tam jednak, spuchnięta, czerwona i w śmiesznym kostiumie, czekając na resztę, aż wszyscy zejdą ze sceny. Potrzebowała teraz pocieszenia, uścisku mocnych ramion - ramion Ezry. Potrzebowała dobrego słowa od Marceline, pełnego współczucia spojrzenia od Daisy podzielającej jej los w roli dojrzałej kobiety. Nasłuchiwała oklasków - nie wyszła na scenę, by ukłonić się ze wszystkimi, mimo że proszono ją o to. Nie zamierzała pokazywać się w takim stanie publiczności. Już wystarczająco się upokorzyła. Zamiast tego skombinowała sobie chusteczkę, którą osuszała twarz. Coś się jednak stało, coś niedobrego. Zorientowała się, gdy nagle za kulisami zrobił się straszny rozgardiasz. Ludzie zaczęli uwijać się nieco szybciej, szum szeptów stawał się nieznośny dla ucha. Bridget pytającym spojrzeniem omiotła otaczających ją ludzi. Co się stało? Postanowiła sprawdzić i ruszyła w kierunku epicentrum całego zamieszania. Jej serce na moment stanęło - Ezra leżał bez ruchu na deskach sceny, a w oczach Donny Jenkins wyczytała szczere zmartwienie i strach. - Co się stało? - rzuciła pytaniem w przestrzeń, chociaż odpowiedzi i tak nie byłaby w stanie zarejestrować. W uszach jej szumiało, a serce dudniło jej w piersi. Panika zawładnęła jej umysłem, nie była w stanie zdecydować się na kolejny ruch. Ezrę teleportowano do świętego Munga, a Bridget była gotowa teleportować się za nim, tak jak stała. Strach jednak unieruchomił ją w miejscu, wobec czego tylko stała i patrzyła na wszystko wkoło pustym wzrokiem. Dopiero czyjaś dłoń otrzeźwiła ją nieco i przywróciła jej zdolność ruchu, wobec czego w ekspresowym tempie pozbyła się uwierającego kostiumu i tak prędko, jak tylko mogła, udała się do Munga. Do Ezry.
Przedstawienie przebiegało bez większych problemów aż do ostatniego aktu. Carson ze zdziwieniem zorientowała się, że na czubek jej nosa spadła kropla wody - skąd? Spojrzawszy w górę, kolejną kropelką oberwała w samo oko. Mrużąc je i krzywiąc się, powróciła do grania, które stało się niezwykle utrudnione. Skąd deszcz w sali teatralnej?! Nie potrafiła się dostatecznie skupić na grze, gdy jej plecy oraz głowa mokły. Zaklęcia, które próbowała rzucać, zdawały się nie przynosić żadnych efektów. Była sfrustrowana, nie chciała pozwolić, by jakieś zakłócenia magiczne wpłynęły na jakość jej występu! Tyle czasu spędziła na przygotowaniach i ćwiczeniach, a teraz to wszystko miało legnąć w gruzach? W dodatku obawiała się o instrumenty, które w żadnym wypadku nie powinny moknąć, nie mówiąc już o tym, jak trudno było odpowiednio przytrzymać mokrą strunę. Miała ogromne szczęście, że jeden z widzów postanowił przysłużyć się sprawie i opuścił swoje krzesło, by podać jej parasol. Carson nie posiadała się z zachwytu nad jego życzliwością i z szerokim uśmiechem podziękowała mu chyba z dziesięć razy. Pod osłoną materiału grało jej się lepiej, chociaż i tak nie były to najlepsze warunki na występowanie. Przedstawienie jednak dobiegło końca, publiczność biła brawa, a Carson z uśmiechem ukłoniła się, gdy nadeszła jej kolej. Dopiero za kulisami zrobiło się niezbyt ciekawie - okazało się, że główny aktor, Ezra Clarke, uległ wypadkowi, prawdopodobnie wskutek zażycia złego eliksiru. Dziewczyna przejęła się, oczywiście, lecz nie było wtedy nic, co mogłaby zrobić, więc po prostu zabrała swoje rzeczy i wyszła, by odnaleźć rodziców, których zaprosiła na przedstawienie.
Wszystko miało być piękne, dobrze, gładko. To nie, oczywiście coś musiało się zepsuć, albo może ktoś coś zepsuł i tak oto, nad sceną nastał deszcz. Krople uderzały z nieba w aktorów, muzyków i dekoratorów, niszcząc kostiumy i makijaże, mocząc instrumenty. Czuła, jak lata jej brew. I już wcale nie chodziło o piękne fale, które teraz prostowały się i przyklejały do odkrytych pleców sukienki, nie chodziło też o ewentualne uszczerbki w makijażu, chociaż zawsze stosowała kosmetyki wodoodporne. Przyczyną narastającej irytacji był fortepian, który niezbyt lubił się z kropelkami wody, nawet tak niewielkimi i pozornie nieszkodliwym. Korzystając więc z przerwy w melodii, odsunęła rąbek sukni i sięgnęła do uda, gdzie tkwiła podwiązka, za którą wsunięta była różdżka — był to jedyny sposób na przemycenie jej! Łapiąc patyk i pewnie zaciskając na nim dłoni, ułożyła go przed sobą tak, że zasłaniała go publiczności i aktorom. Ruda przymknęła oczy, czując, jak po bladej twarzy spływa jej deszcz, kiedy w końcu kąciki ust drgnęły ku górze, unosząc się w triumfalny uśmiech. Jeden ruch, odpowiednia inkantacja i wszystko skończyło się tak szybko, jak zaczęło. Oczywiście dookoła nadal padało, ale ona i fortepian byli bezpieczni. Przetarła dłonią wodę z twarzy i poprawiła włosy, odklejając je od zmoczonej skóry. Idealnie w czas, bo musiała wrócić uwagą i skupieniem do grania tak, aby muzyczna strona przedstawienia w żaden sposób nie ucierpiała. Nie chciała, aby ktoś, coś zauważył! Wszystko to musiało być zrobione szybko, sprawnie i niezbyt widocznie. Odetchnęła cicho, prostując się i siadając w odpowiedniej pozycji do grania, a klawisze zaczęły uginać się pod naciskiem jej rąk. W końcu piosenka stała się dramatyczna, a tytułowi aktorzy opadli na drewnianą posadzkę z hukiem z dodatkowym akompaniamentem łez i szlochania widowni, której chyba spektakl przypadł do gustu. Muzyka ucichła, kurtyna opadła i rozległy się gromkie brawa, a Lance zsunęła dłonie z instrumentu, kładąc je na kolanach i masując je. Panował popłoch i chaos, wszyscy sobie gratulowali, śmiali się i oceniali, ostatecznie jednak skupiając się na Orzełku, do którego Donna musiała wezwać pomoc. Okazało się, że jego wspaniałe samobójstwo było czymś więcej, niż doskonałymi umiejętnościami aktorskimi chłopaka. Stała z boku, przyglądając się wszystkiemu w milczeniu, mając skrzyżowane ręce pod biustem. Miała nadzieję, że chłopakowi nic się nie stanie i bezpiecznie wybudzi się w mungu. Nessa omiotła wzrokiem towarzystwo, dłużej zatrzymując się na Pannie Jenkins, która chyba nie do końca wiedziała, co się wydarzyło podczas premiery. Chyba sporo rzeczy wymknęło się jej spod kontroli! Posłała jej krótki, pocieszający uśmiech i kiwnęła głową w podziękowaniu, kierując się do garderoby. Zebrała swoje rzeczy, pożegnała się z mijanymi ludźmi i następnie teleportowała do domu, gdzie przebrała się w suchą i wygodną piżamę, pogrążając się w lekturze na resztę wieczora. Była z siebie zadowolona, poszło jej naprawdę dobrze i była pewna, że nowe doświadczenia przydadzą się w przyszłości.
Przedstawienie - kierowało się w stronę nieuchronnego końca. Nie żałował - tej inwestycji czasu, nawet, jeżeli jakość pozostawała wiele wobec życzenia (aczkolwiek, liczył się - nie należało spodziewać się idealnej, zawodowej obsady); niektórzy zostali nękani - poprzez działalność mniejszych bądź większych pomyłek, co sprawne, obserwatorskie oko Daniela Bergmanna nie omieszkało się bezlitośnie wychwycić. Całokształt niezaprzeczalnie przypadał mężczyźnie do gustu; siedział na znacznie wygodniejszym miejscu, przygotowanym przez siebie, z zaciekawieniem kierując wzrok w stronę wyróżniającej się, oświetlonej sceny. Śledził - niemałe wyzwanie aktorskich zmagań, szczególnie zaintrygowany zmienioną (w przyrównaniu do oryginału) postacią - odgrywaną przez @Marceline Holmes - wyjątkowo bliską bliższą, niźli ktokolwiek przypuszczał - i niebezpiecznie podatną, bardziej niż mogła sama przypuszczać - na zawód. Gorzki, wykręcający język. Przy trzecim akcie dostrzegł bezsprzeczny problem - obejmującą scenę kaskadę deszczu. Dziwne, czy aby znowu, przeklęty syndrom zakłóceń - wdarł się, przeszkadzał także w przeprowadzeniu sztuki? Zmarszczył brwi, lustrując wysiłek osób, które z pewnością usiłowały wydostać się z tej opresji dzięki działaniu zaklęć. Szczęście w nieszczęściu - widownia pozostawała nietknięta. Przybierający sztuczność, szczelną jak drugi ubiór odbiorcy, mogli się czuć bezpieczna, bez naruszenia napompowanej dumy. A później? Później - należało już zejść ze sceny. A jemu - udać się wolno, prosto - do schronienia mieszkania. Przed wyjściem otrzymał jeszcze breloczek, nieco zaskoczony, acz przykrywając wszystko pogodnym, niezbędnym uśmiechem - schował podarek w kieszeni spodni. Spokojnym krokiem, bez oglądania się - ruszył nareszcie przed siebie.
Ostatni akt... dopiero co był mokry... i nadal jest. Co jest u licha z tym budynkiem? Dlaczego deszcz co chwila pada z sufitu niszcząc pracę tylu ludzi? Chyba jednak teatr nie jest zbyt kulturalną instytucją, skoro spraszane jest doń takie niewychowane szczeniactwo. O ile to znowu ich wina? Bo gdyby Jack teraz jakiegoś dorwał, na pewno skończyłoby się to jakąś nieprzyjemną niespodzianką. Niestety - albo na szczęście dla niewychowanej publiczności - reflektory dalej skutecznie oświetlały scenę oślepiając aktorów na tyle, by nie mogli skupiać się nadmiernie na wpatrujące się weń spojrzenia. Kto wie czy celowo, aby nikogo nie rozpraszać, czy to jednak nieumyślny zabieg. Niemniej, odegrał swoją rolę do końca - waląc żałobną przemowę ojca Laurentego, podsumowującą zaistniałą tragedię miłosną niczym grabarz nad grobem teściowej - po czym odczekał chwilę w miejscu, aż kurtyna nie opadnie ostatecznie. Mokrzy... ale przynajmniej spełnieni. Szkoda tylko tych ubrań i starań makijażystek. Chciały wszystkich zrobić na bóstwo, a wyszło gorzej. Niektórzy z rozmazaną tapetą wyglądali jeszcze straszniej niż przed malowaniem. Prawdziwa żałoba. Chcąc ulżyć części poszkodowanym w cierpieniu, pochwycił za swoją różdżkę - tym razem pamiętał aby zabrać ją ze sobą - po czym zrobił, krok w tył celując w sufitowe nieszczęście. Pozbądźmy się tego problemu! Pech jednak chciał, że skórzane buty - bez gumowej podeszwy, niezbyt nadawały się do brodzenia w wodzie, czy też kroczenia po śliskich nawierzchniach. Stąpając po kałuży, niemal natychmiast stracił równowagę uderzając o coś głową. - Tsk..! - Zmielił w ustach jakieś walijskie przekleństwo, przekręcając się na bok i unosząc z podłogi. Bolało. Taki pusty dźwięk... Tyle zostało z jego dobrej woli i chęci niesienia pomocy. Uklęknął spoglądając przed siebie. Trochę go zamroczyło, ale dość szybko odzyskał koncentracje, gdy w zasięgu jego ręki znalazło się dziesięć galeonów. Można rzec... ozdrowiał puszczając w niepamięć to nagłe potknięcie. - Ale super... - Moment klęczał na posadzce oczarowany monetą, gdy do jego uszu dotarły dziwne szepty oraz odgłosy poruszenia. Co się stało? Czyżby? Podszedł zaraz do miejsca tragedii, umieszczając monetę w jednej z wolnych kieszeni. @Ezra T. Clarke wyglądał jakby spał... nie żeby za każdym razem Jack przyglądał mu się jak śpi... brrrr... na samą myśl czuje się obrzydzenie. Ale jednak, gość zdawał się dziwnie niekontaktowy. Przedstawienie się skończyło, a ten sobie ucina drzemkę w deszczu? Do makabry tego widoku, brakowało jedynie szlochającej Julii - w sumie te krokodyle łzy wyszły jej całkiem nieźle. Przynajmniej nie można powiedzieć, że nikt nie będzie nad nim płakać. Aż korciło go odprawić jakiś rytuał... skoro i tak już gra księdza, to może go tak odprowadzić w zaświaty? Tak na zawsze, aby tu nie wracał w niematerialnej formie. Upiór w teatrze... Szekspirowska śmierć. Fajne by miał napisy na nagrobku. Poetyckie. - Romeo? Romeo pobudka? - Ścisnął jego policzki i przywalił mu z liścia mając nadzieję, że to tylko blef i zaraz nastąpi adekwatna reakcja zwrotna. - Ezra? - Cisza, zero reakcji... Czy tak się właśnie czuł ojciec Laurenty, po tym jak doszło doń, że kochankowie nie żyją? Cóż... przynajmniej Julia jest cała. Nie pomyliła swojej butelki. Cofnął się. Miał zamiar jeszcze coś zrobić, jednak poruszenie narastało i narastało. Vivien rozpoznała wywar, który zażył krukon, zaś po niedługim czasie pojawili się magomedycy. Szybcy są. Jednak chłopak musiał trafić do szpitala. Reszta aktorów była cała, trochę mokra i wstrząśnięta, ale jednak nic złego się nie stało - pomijając te pojedyncze wypadki nie zagrażające życiu. Zepchnięty gdzieś na bok przez tłum, przesunął dłonią po twarzy, odgarniając wszystkie mokre włosy w tył. Bardzo nie miał ochoty wracać do domu. Na dodatek czuł się dość nieswojo w aktualnej sytuacji. I już? I to wszystko? Można wracać? Tak po prostu? Tak. I tak zrobił, przebrawszy się uprzednio w coś suchego i zostawiwszy te wszystkie niepokojące myśli za sobą. Równocześnie zapominając też o tym, że na występ mieli przyjść również jego przyjaciele. To zdaje się być nieistotne w tej chwili. - Fatalny dzień. - Stwierdził niczym komornik po zakończonej wizycie u dłużnika.
zt/
Kostki: 1
Blaithin 'Fire' A. Dear
Wiek : 25
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : chuda, opaska na twarzy, blizny, tatuaż, zapach damasceńskich róż
Popatrzyła na @Emily Rowle z konsternacją, słysząc te słowa. - Mnie? - zbyt dobrze umiała już panować nad własną mimiką, żeby ukazać to drobne ukłucie zaskoczenia. Dlaczego życzyła jej powodzenia? Nie powinna była życzyć go Ezrze? Pomimo upływu czasu dalej czuła się niezbyt przyjemnie ze świadomością tego, jak zmienił się ich stosunek do siebie. Jednocześnie uparcie nie chciała tego zmieniać, więc na żadne próby zakopania topora wojennego się nie godziła. Skinęła więc tylko sztywno głową i odeszła, żeby przestać zaprzątać sobie tym głowę i skupić się na grze. W gruncie rzeczy nie szło tragicznie... Nawet dobrze czuła się na scenie, skupiając uwagę tak wielu ludzi naraz. W Blaithin na co dzień walczyło pragnienie skrycia się w tłumie i sprawienia, żeby ludzie ją zauważali. Teraz była jednak kimś innym, mogła więc pozwolić wykazać się Tybalte w całej okazałości. Ignorowała to, że gdzieś tam siedzi jej siostra, nie patrzyła nawet na Leo, scenę, kiedy Ezra miał ją zabić też zagrała całkiem przekonująco. Wszystko właściwie szło nieźle, czego nie można było oczekiwać po grupie przypadkowych ludzi, którzy przeważnie nie mieli doświadczenia z grą aktorską. Wtedy zaczął padać deszcz, a Fire zmarszczyła z niezadowoleniem nos. Wyciągnęła różdżkę, żeby rzucić na siebie zaklęcie, które będzie odbijać krople. Skąd się w ogóle wzięła taka anomalia? Czyżby coś z efektami specjalnymi teatru szwankowało? Grunt, że zrobiło się ślisko, a rudowłosa nie zapanowała nad kolejnym krokiem. Miała naprawdę dobry refleks, dzięki czemu złapała za fragment dekoracji i... syknęła głośno z bólu. Utrzymała równowagę i spojrzała na dłoń, którą zaczepiła o wystający metal. Z rozcięcia gęsto płynęła krew, mieszając się z kroplami chłodnego deszczu. Cóż, trzeba było działać, bo nie za bardzo chciała, żeby ktoś rzucał się jej na pomoc. Przecież już trochę wiedziała o co chodzi w magii leczniczej, prawda? Różdżkę skierowała na ranę (ostatnio zadziwiająco często robiła sobie krzywdę) i wyszeptała zaklęcie, które ją zasklepiło. Wszystko wyszło pięknie, a Fire obmyła rękę z krwi i tylko czasem czuła jeszcze w niej przejściowy ból. Ale mogła dokończyć przedstawienie i przejść za kulisy, gdy zebrali już wszystkie owacje. Gryfonkę drażniło to, że przemokły jej włosy i ubrania, ale stwierdziła, że już trudno. Bo naprawdę dobrze się bawiła i nawet uśmiechnęła się do pani Jenkins, mówiąc, że było w porządku. Wtedy obejrzała się na głównego aktora. - Ej. - wyrwało jej się, ale nie była pewna, czy ktokolwiek zwrócił na to uwagę. Patrzyła na Clarke'a i czuła podskórnie, że coś tu nie gra. Czy nie powinien już wstać? Uśmiechnąć się i stwierdzić, że wypadł najlepiej na co by sobie pod nosem cicho prychnęła? Vivien przecież już nie udawała, że jest martwa... A Ezra się nie ruszał. Nie reagował nawet na to, że Moment uderzył go w twarz, za co zgromiłaby Puchona spojrzeniem, gdyby nie interesowało jej coś innego. Podeszła bliżej, krzywiąc się przy poszukiwaniu wzrokiem eliksiru. Bo rosło w niej podejrzenie, że Krukon nie planuje po prostu ich nieco nastraszyć. Co on wypił? Przykucnęła blisko, po przeciwnej stronie do Jacka, zabierając z dłoni Romeo fiolkę. Powąchała, przyjrzała się resztkom ciemnego, przezroczystego płynu, obróciła naczynie uważnie w palcach z każdej strony, popatrzyła na zamknięte oczy chłopaka. Nie była amatorką. A na wszelkiego rodzaju truciznach znała się akurat bardzo dobrze. Tych własnych szczególnie. - Powiadomcie magomedyków. - powiedziała do najbliższych ludzi beznamiętnie; ich zmartwienie nie dotyczyło Fire. Vivien powiedziała, co wywołało śpiączkę. Ponownie popatrzyła na nieoznakowaną fiolkę z tak niebezpiecznym eliksirem. Być może nie powinna nawet podchodzić do Clarke'a pogrążonego w śnie, który niewątpliwie potrwa jeszcze długo. Być może nie powinna dotykać pustego flakonika, który znów wsunęła w nieruchome palce chłopaka. Wiedziała kto wcześniej dał go Ezrze. Odwróciła się, żeby wyjść tylnym wyjściem z teatru; bezszelestnie, spokojnie.
Vivien zdecydowanie niczego nie brakuje, lecz ja mimo ponad pół roku stażu naszego "związku" dostrzegłem to stosunkowo niedawno. Lepiej późno niż wcale, nie zmienia to jednak faktu, że jestem nią totalnie oczarowany. - To akurat mogę ci obiecać – mówię starając się wypaść jak najbardziej naturalnie - Niezależnie od naszej sytuacji, Vivien jest wyjątkową dziewczyną i zasługuje na wszystko co najlepsze - To było dość…nagłe – odpowiadam starając się nie wyjść na dupka. Czuję się trochę niezręcznie, gdy myślę o tym, że mój dziecięcy kompan, przyjaciel od zawsze na zawsze ożenił się, ustatkował i praktycznie zaraz będzie miał dziecko - Dasz sobie radę, stary. Jak zawsze. Nie rozmawiamy już dalej, bo rozpoczyna się trzeci akt. Całe szczęście, że ktoś gasi światło, bo to znacznie ułatwia sprawę. Nie muszę martwić się, że ktoś dostrzeże z jakim zachwytem wpatruję się w poruszającą po scenie Vivien. Po raz kolejny powraca do mnie zachwyt jej osobą, który po raz pierwszy pojawił się podczas wesela. Wszystko co dobre szybko się kończy, więc po długich oklaskach podczas których mam ochotę krzyknąć "to moja przyszła żona", w końcu powolnym krokiem opuszczamy salę.
Daisy Bennett
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Tatuaż na żebrach w kształcie różdżki z trzema gwiazdkami; czarodziejski tatuaż z ruszającą się palmą na nadgarstku.
Nie rozumiała co się stało tego dnia. Przedstawienie było dopięte na ostatni guzik, ale i tak nie wszystko szło tak, jak powinno. Komuś ciągle cos się przydarzało, ale może tak będzie zawsze w czarodziejskim świecie? Nie przewidzisz niczego. Spektakl chylił się ku końcowi. Podczas jej ostatniej sceny stało się cos nieoczekiwanego. Z sufitu teatru zaczął… padać deszcz. Chwila, co? Deszcz z sufitu? To nie było zaplanowane, zdecydowanie nie powinno go być w tej scenie! Daisy stwierdziła, że dyskretnie wyciągnie różdżkę i może uda jej się to powstrzymać, bo inni byli tak samo zdezorientowani jak ona, więc nikt raczej nie zrobił tego umyślnie. Błagam, byle się udało, prosiła w myślach. Przez chwilę myślała już, że deszcz udało się powstrzymać, bo krople padały coraz rzadziej, ale niestety… W pewnym momencie deszcz lunął jeszcze mocniej, a wokół niej zamknęła się ciemność. Ciągle słyszała szum deszczu, ale nie widziała nic obok siebie. Błądząc trochę jak dziecko we mgle wpadła na kogoś, ale nawet nie poznała na kogo. Dopiero, kiedy po kilku chwilach światło powróciło spojrzała w bok, a jej wzrok padł na Fire, która właśnie zasklepiała sobie rozciętą rękę. Cóż, musiała jakoś wybrnąć z sytuacji i dokończyła swoją scenę. Miała nadzieje, że jakoś jej się to udało i zniknęła za kulisami. Nie patrzyła już na scenę. Miała dość tego durnego spektaklu i teatru. Z założonymi rękami czekała na koniec. Wyszła na scenę dopiero kiedy widownia opuściła teatr, a na scenie zrobiło się nerwowe zamieszanie. Nawet nie dała rady podejść bliżej. Od innych dowiedziała się, że Romeo chyba naprawdę się otruł, a potem widziała jak transportują go do szpitala. Niezłe zakończenie tego dramatu, pomyślała jeszcze, zanim opuściła teatr.
Nie mogło być gorzej, do diaska. Nie mogło? Jerry Davies w swym zaskoczeniu rozwiera oczy; co prawda większość nieszczęść zdołała ominąć (nieznanym cudem) jego osobę - występ aktorski zaprezentował bez żadnych błędów, o tyle - deszcz nie okazał się być łaskawy dla kogokolwiek. Dziwne, doprawdy dziwne; z zażenowaniem przyznaje - przedstawienie okazało się wysycone błędami wszelakiej maści, na co nerwowo zagryzał wargi i powstrzymywał pokusę poobgryzania płytek paznokci (ażeby złudnie ulżyć swej irytacji). Nie może wcale spoglądać na klątwy, zaniki głosu i inne cuda nieznośne (w związku z zakłóceniami?), nie może wspominać - wstydliwego wypadku, kiedy to zderzył się wprost ze starszym (i znacznie bardziej zbudowanym) Ślizgonem, balansując tuż na granicy doszczętnej wściekłości - całe szczęście, prześlizgnął się z iście wężowym sprytem, jak gdyby wcale nie przynależał do przeciwnego domu. Rzęsiste, upadające krople, rozbijające się o podłoże stworzone z desek - przekraczają najśmielsze oczekiwania amatorskiego aktora; początkowo nie wie, co robić - niedługo później już podejmuje decyzję. Jego rola - aktualnie dobiegła końca, wobec tego odważnie sięga po swoją różdżkę, usiłuje coś zrobić, cokolwiek, choć odrobinę poskromić to nietypowe i absolutnie niechciane zjawisko. Nagle - światła gasną, spojrzenie zapycha ciemność on wpada. Na kogoś. Ponownie. - Ugh - mamrocze, podnosząc się wkrótce z ziemi. I stała się jasność. I całe szczęście, jeszcze im brakowało wadliwych lamp. - Prze- przepraszam - dodaje, z trudem odzyskuje on trzeźwość swego umysłu. Wpadł na Daisy, niestety, całe szczęście nie dzieje się nic wielkiego. Mimo wszystko, nie było aż tak tragicznie? Miał nadzieję. W końcu - zostali już pod odstrzałem ewentualnych ocen.
Tyle razy na próbach zmuszony był całować Vivien, że ten jeden raz nie robił mu już różnicy - i tak na zawsze miał pozostać ze świadomością, że przyszło mu całować żmiję. Trzeba im było jednak przyznać, że mimo własnych odczuć, scena wyszła na wysokim poziomie i nikomu niczego nie można było zarzucić. (Ale i tak nie mógł się doczekać, kiedy pójdzie za kulisy i będzie mógł otrzeć sobie usta...) I tak najbardziej czekał na akt trzeci; w ostatnich scenach kumulowało się najwięcej ciężkich i dramatycznych emocji. Samo zagranie realistycznego upadku wcale nie należało do najłatwiejszych aktorskich zadań. Ezra wierzył jednak, że podoła. Nie zraziła go nawet ta wpadka z deszczem, mimo że kostium zaczął mu się lepić do ciała i ciążyć, krople wody nie zmyły swędzącego proszku, a włosy oklapły. I tak miał lepiej niż dziewczyny, których misternie układane fryzury mogły znacząco ucierpieć. Cóż, na szczęście nie tak, jak jego duma, gdy poślizgnął się na jednej z kałuż i wylądował boleśnie na pośladkach, jeszcze bardziej moknąc. Dziesięć galeonów znalezione na podłodze było słabym pocieszeniem... Wiedział, że nie była to niczyja wina, a na każdym kroku od roku spotykali problemy z magią. Trzeba było zwyczajnie zacisnąć zęby i robić swoje. W końcu przedstawienie musiało trwać. Clarke wiele razy oczami wyobraźni przerabiał tę scenę i doskonale pamiętał każdy ruch. Nie bał się, że w tym momencie coś zepsuje. Po tych wszystkich widocznych lub bardziej subtelnych wpadkach nic już nie mogło wypaść źle. Dzierżył w dłoni szklany flakonik wypełniony cieczą tak podobną konsystencją do prawdziwego wywaru żywej śmierci - wielkie brawa dla dekoratorów - i w odpowiednim momencie bez zawahania wlał w siebie jego zawartość. To była chwila, kiedy smak eliksiru rozchodził się jeszcze po jego podniebieniu... a potem zrobiło mu się duszo i ciężko, ciemność zaczęła plątać się pod jego powiekami i Clarke nawet nie poczuł, jak jego kolana się ugięły, a ciało uderzyło o ziemię. Nie poczuł, jak flakonik wysunął się spomiędzy jego palców. Nie poczuł policzka zadanego przez Momenta ani dotyku poszczególnych rąk. W ciemności żadna z tych rzeczy nie miała znaczenia...
Spektakl przeciągał się niemiłosiernie. Co prawda bardzo podobał mu się występ siostry i był z niej okrutnie dumny, aczkolwiek sam fakt, że trzej dorośli mężczyźni (w zasadzie dwaj i jeden młodszy, niedojrzały Głuptasek) siedzieli w najlepszym możliwym miejscu w teatrze i oglądali najbardziej bezsensowną z męskiej perspektywy i do porzygu romantyczną sztukę jaka tylko mogła zostać wybrana był totalnie żenujący. Trzeci akt przebiegł już bez większych problemów, a Dorien odetchnął z ulgą, gdy Ezra padł, a niedługo potem zapaliły się światła i ludzie zaczęli wychodzić. Byli umówieni na kolację i mieli poczekać na Vivien już przed budynkiem teatru. - Calum, masz dalsze plany na wieczór? - spytał brata, w zasadzie nie oczekując mocno ani potwierdzenia ani zaprzeczenia - Wybieramy się do restauracji, Cassian stawia. Nie ma Aurory, więc może ty chciałbyś się z nami wybrać? Zaburzysz koncepcję podwójnej randki, ale wciąż może być super. Tego typu integracja na pewno wpłynęłaby na polepszenie relacji z młodszym bratem, zatem... Czemu nie? Czekali na Vivien dobre kilkanaście minuta potem we czworo wyruszyli w stronę centrum.
/zt2
Ostatnio zmieniony przez Dorien E. A. Dear dnia Pią 3 Sie 2018 - 19:38, w całości zmieniany 1 raz
Neirin Vaughn
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 196cm/106kg
C. szczególne : Oparzenia: prawa noga, część nogi lewej, część torsu, wnętrze prawej ręki. Blizny po porażeniu prądem: wewnętrzna część lewej dłoni i przedramienia.
Od pewnego czasu zastanawiał się, czy tak powinno być. Czy fakt, że Jack ociekał wodą był efektem zamierzonym? Niezaprzeczalnie wyglądał... Interesująco. Nie tylko starszy, ale też z włosami klejącymi się do twarzy, w kostiumie przesiąkniętym deszczem. Czy to dodatkowy dramatyzm do sceny podpowiadania samobójstwa kochankom? Prędzej wyglądało na upierdliwość, kiedy ubranie tak ciążyło. Ale zdawało się, że tak właśnie zaplanowali, bowiem sam Moment nie przerwał ani na chwilę swojej roli. Wczuł się. Może to zasługa nowego ciała? W kolejnym akcie z dachu jął siąpić deszcz, mocząc wszystkich. Z pewnością efekty były na wysokim poziomie, ale w którym momencie w sztuce zaczynają się problemy z papą? Walijczyk schylił się do Liama, aby cicho szepnąć. - Nie pamiętam, aby tak było w oryginale. Ale wyszło im dobrze - skomentował, po czym zamilkł do końca spektaklu, na końcu dołączając się do owacji. Nie wstawał jednak, wygodnie sobie siedząc oraz czekając, aż ludzie zaczną wychodzić. W teatrze z wolna rzedło. - Co myślisz? Jack wypadł jak rasowy morderca - wyprostował nogi, gdy już ich rząd opustoszał. - Jeszcze zacznę się go bać. Już wiesz, kim jest ksiądz? Nie mordercą - dodał, aby nie było. Wolał naprostować. - Ciekawe, czy wyjaśnili czystokrwistym kontekst całej sztuki - spojrzał w sufit, czy w razie zaraz i na nich nie zacznie coś padać. Chociaż Liam już był mokry. - To chyba po to, aby była większa... Immersja, tak - rzucił nagle, kiwając wolno głową. - Chociaż szkoda, że tylko deszcz i jakoś tak wybiórczo. Może wciąż pracują nad zaklęciami? Liczył, że Liam się rozgada. Jak w czasie sztuki milczał, można to wziąć za kulturę i dobre wychowanie. Ale teraz dziwnym by było, jakby się nie odezwał na temat przedstawienia. - Nie spodziewałbym się, że Jack będzie taki przystojny - rzucił nagle, rozglądając się. - Sądzisz, że efekt utrzyma się jeszcze trochę? Chciałbym z nim pogadać póki tak wygląda - póki co jednak nie zostawało im nic ponad czekanie, aż wspomniany Puchon zejdzie ze sceny, aby się z nimi spotkać.