Te pomieszczenie stworzone jest dla muzyki. Na ściany nałożone jest zaklęcie wyciszające, a w środku znajdzie się mnóstwo instrumentów - od małego srebrnego trójkąta po stary, ale nastrojony fortepian. To tutaj zazwyczaj organizowane są zajęcia z Działalności Artystycznej, jeśli tematyką jest właśnie muzyka. Raj dla każdego uzdolnionego muzycznie czarodzieja.
Czy mają wszystko już za sobą? Na pewno sporą część, chociaż i tego nie byłbym do końca pewny. Sądzę, że to co najgorsze i najtrudniejsze jest dopiero przed nimi, a raczej dopiero przed dziewczyną, jeśli naprawdę chce przy, nim zostać za wszelką cenę. Jeśli naprawdę będzie przy, nim trwać to nieuniknięcie nadejdzie dzień, w którym pozna Sebastiana i jego przeszłość, jego sekrety. Dowie się czego Sebastian dopuścił się w przeszłości tak odległej, jak powstanie świata i tak bliskiej, jak wczorajszy śnieg. Wielu ludzi dziwi się dlaczego ktoś taki jak on jest w Slytherinie. Miły, pomocny, uśmiechnięty bez pogardliwego uśmiechu i jadu w ustach. Lecz on doskonale wiedział ze to, co ludzie widzieli to tylko maska założona dla własnego bezpieczeństwa. Musiał pozostawać codziennie ostrożny, bo wiedział ze nawet tu w Hogwarcie nie jest bezpieczny. W końcu to tu czyhał na jego błąd, czy też potknięcie Auror, by móc go zamknąć raz na zawsze w Azkabanie. Sebastian wiedział ze trafił do Slytherinu nie dla tego, że miał zdolności te same co założyciel jego domu a z powodu charakteru, którego przed tiarą przydziału ukryć się nie dało. Jednak mimo wszystko nawet ktoś taki jak on odczuwał na sobie zmiany, które w ostatnim czasie zaczęły kształtować jego spojrzenie na świat. Inne, lecz czy lepsze? Doceniał osoby, które chciały mu pomóc i nie pozwoli ich skrzywdzić, lecz w pewien sposób bał się dnia, w którym przyjdzie mu dokonywać wyboru, bo z każdym dniem wybór zdawał się być nieunikniony i coraz trudniejszy. Starał się o tym nie myśleć, lecz co zrobi jak jego wuj zażąda jego powrotu? Co zrobi, jeśli kogoś będzie musiał porzuć lub sam będzie musiał skapitulować? Zaplątał się w gąszczu uczuć i nie mógł już od tego wszystkiego uciec, więc pozostało mu jedynie brnąć w to dalej. Sebastian wciąż przyglądał się Sydney a na jego ustach wykwitł figlarny uśmieszek. - Doprawdy sadzisz, że będę musiał cię do tego namawiać? – Zapytał drocząc się lekko. – Doskonale wiesz, że nigdy nie robiłem czegoś czego sama nie chciałaś. – Dodał po chwili jak, gdyby nigdy nic. W końcu tak było czyż nie? Nic nigdy nie zrobił wbrew woli dziewczyny. Owszem, czasami zdarzyło mu się ją skusić, lecz i ona czasami to jego skusiła na nie odpowiednią drogę, więc byli kwita czyż nie?
Nie wiedziała jak zareaguje na to gdy dowie się o jego przeszłości. Wiele już widziała i przeżyła, ale w takiej sytuacji ciężko stwierdzić co by zrobiła. Wiem jedno, nie odwróciłąby się od Niego. Nie potrafiła odwrócić się od siostry, przez którą za każdym razem kiedy spotkają się w domu ląduje w szpitalu, a miała by zostawić jego? Raczej nie. Wie, co mogłaby zrobić w sprawie siostry, ale nie potrafi jakoś wymazać jej pamięci. Boi się, ze może coś pójdzie nie tak. Mogłaby kogoś poprosić o pomoc, ale nie chce nikogo narażać. Wystarczy, że wujostwo i kuzynka muszą przy tym być i też nie mogą nic zrobić. - Może nie namawiał, ale raczej na pewno będziesz mnie kusił - powiedziała z takim samym uśmiechem jak on i przysunęła się do Niego. - No chyba, ze to ja tak zrobie. Pokiwała głową lekko i przejechła palcem po jego obojczyku w kierunku szyi i ucha. Tak, chciała go trochę poddenerwować, ale nie miała nic złego na myśli. Po prostu brak jej było rozrywki w życiu.
Sebastian obserwował ją i to, że dziewczyna zaczyna z, nim pogrywać w dobrze, im znaną grę. Jak to mówią;, to jest to co tygryski lubią najbardziej. No cóż jak ta dwójka się spotyka nigdy nic nie wiadomo może być dziki seks, awantura lub impreza. No fakt, że Sydney raczej ciężko było namówić na jakąś imprezę, ale od tego w końcu był Sebastian czyż nie? Chłopak się uśmiechnął do niej, kiedy do Sali przez uchylone okno wpadła sowa. Sebastian spojrzał się na liścik adresowany do niego bardzo dobrze znanym mu charakterem pisma. Bez zawahania otworzył list i przeczytał jego zawartość. Jego twarz stężała i stała się poważna a ręką zaczęła mu drzeć, by po chwili zgnieść kartkę papieru a sam chłopak wstał. - Tylko nie teraz.. – Mruknął sam do siebie i przeszedł się po pomieszczeniu. Ze wszystkich złych rzeczy tego świata akurat to musiało się wydarzyć? I to akurat teraz? Sebastian spojrzał się na krukonkę poważnym spojrzeniem i spróbował się uśmiechnąć, lecz wyszło to raczej mizernie. - Odezwę się do ciebie niedługo obiecuję, ale chwilowo lepiej, żeby nas razem nikt nie zobaczył. – Powiedział wychodząc z pomieszczenia. Tak było lepiej w tej sytuacji, bo nie mógł ryzykować ze kogoś pociągnie za sobą w swoje nie dokończone sprawy. Nim zacznie żyć ‘normalnie’ musiał wpierw po uporządkować stare sprawy i nie dokończone koleje jego życia. Wiedział ze Sydney, gdyby o to poprosił poszła, by za, nim i właśnie dla tego nie mógł na to pozwolić. Nie mógł nikogo mieszać do takich spraw. Nikogo mu z bliskich.
Skrzaty uwijały się błyskawicznie. Ogień w kominku już wesoło potrzaskiwał, gdy używały swojej magii, by ożywić parę skrzypiec, harfę i fortepian. Na stoliku między fotelami już stałą gorąca herbata, kawa i i szarlotka. Skromnie bo skromnie, ale w dobrym guście. Wszystko, by rodzice przyszłej pary młodej czuli się w miarę wygodnie.
Po chwili do pokoju weszły rodziny Le Fay i Johnson. Rosalie usiadała wygodnie w jednym z foteli, a Tom stanął za nią kładąc ręce na ramionach. Nic się nie odzywali, w ciszy czekali na młodych.
Ostatnio zmieniony przez Elena Marion dnia Sro Sty 30 2013, 10:53, w całości zmieniany 1 raz
Wszedł za Eleną do Pokoju Muzycznego. Całkiem przytulnie, oszałamiający kontrast z chaosem panującym w Wielkiej Sali. Usiadł obok matki, mimochodem zastanawając się, gdzie się podziała jego siostra i kuzyn. Miał nadzieję, że Isidor ogarnie Borisa, zanim wpadnie na jakiś głupi pomysł wraz z jego siostrą. Jeszcze zarażą tym Lynnette. I Marion trafi przez nich do psychiatryka. A jego narzeczonej przyda się odrobina spokoju, całe to przyjęcie było niewypałem. On od początku chciał kameralnie, najlepiej we dwójkę, ale Rosalie stwierdziła inaczej, musiała się liczyć z konsekwencjami, prawda? - Więc, coś uplanowaliście? - Spytał matki, biorąc do rąk filiżankę z herbatą. Załatwi uprzejmości i pójdzie poszukać Borisa, Lynn, Isidora i Sheili. O ile to oni nie wpadną na pomysł by poszukać jego... Spojrzał krzywo na skrzypce, które zaczarowane nie były w pełni oddać piękna muzyki, jakie może ten instrument wydawać... Tylko jego skrzypce potrafiły oddawać to, co juz na nich on sam grał, ale były po to specjalnie robione, za te galeony które na nie wydał można było spokojnie kupić mały dom w Hogsmeade. Przysunął się bliżej kominka, napawając się ciepłem. W sumie, to nie lubił tłoku, ale tutaj też czuł się jakoś dziwnie... Pewnie gdyby Sheila tu była byłoby lepiej. Ale pewnie teraz molestuje Borisa, jak zwykle.
Po kilku minutach do pokoju weszła Elena wraz z Quietusem. -Mamo, tato, mogę was prosić na słówko?- spytała grzecznie i delikatnie uśmiechnęła się do teściów. -Przepraszamy państwa na chwilę.- powiedziała zamykając za sobą i rodzicami drzwi.
=^.^=
Na korytarzu -Czy wyście już do końca zgłupieli?! Jak wy się zachowujecie?- naskoczyła na rodziców wściekła Elena.- Skompromitowaliście mnie przed całym Hogwartem! Tak się zachowuje... -Nie tym tonem!- zagrzmiał Tom.- Nie zapominaj z kim masz do czynienia. To ze jesteśmy twoimi rodzicami nie upoważnia cię... -Nie upoważnia mnie do czego?! Jak mam was traktować?!- krzyknęła rozgoryczona nastolatka. -Należy nam się szacunek, czy tego chcesz czy nie.- syknęła jej matka. -Szacunek?! Za co? Za to, ze zachowujesz się jak zwykła dziewka ze wsi?-Panna Marion przeniosła wzrok na mężczyznę.- A ty mógłbyś jakoś zareagować, a nie stoisz i mamroczesz coś pod nosem jak obłąkaniec... Jednak Elena nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponieważ poczuła siarczysty policzek, który wymierzył jej ojciec. Od tego uderzenia aż upadła na ziemię. Rosalie nachyliła się nad nią. -Nie zapominaj z kim masz do czynienia.- wysyczała jej do ucha. -Nie... To wy nie zapominajcie. A ja wam powiem co teraz zrobicie.- Powiedziała dziewczyna wstając z podłogi.- Za minutę wasz eliksir przestanie działać, a we wejdziecie tam już nie jako Tom i Rosalie Johnson, ale jako Seamus i Catriona Marion, zrozumiano? W tym momencie Elena ponownie upadła zwijając się z bólu, a jej rodzice stali nad nią z wymierzonymi w jej stronę różdżkami, powoli zmieniając swój wygląd. Dziewczyna nie wydała z siebie ani jednego dźwięku, mimo iż podwójny Cruciatus jej rodziców niemal doprowadzał do szaleństwa. Po kilku minutach ból ustał i Elena leżała na ziemi ciężko dysząc. -Nie ty będziesz decydować, co będziemy robić.- powiedział chłodno i dumnie jej ojciec. Niestety, nie mieli innego wyjścia tylko zrobić to co powiedziała Elena, bo eliksir wielosokowy im się skończył... Kurcze, co za nie fart!
=^.^=
Drzwi pokoju ponownie się otworzyły i weszła przez nie Elena z delikatnym uśmiechem na twarzy, lecz dziwnym błyskiem w oku. -Przepraszam, ze musieli państwo tak długo czekać.- powiedziała z delikatnym dygnięciem w stronę państwa Le Fay.- Jeśli mogę, chciałabym jeszcze raz państwu przedstawić moich rodziców. Oto Seamus i Catriona Marion.- powiedziała, a za nią weszła para około czterdziestki. Gdyby nie stroje nikt by w życiu nie pomyślał, ze to ci sali ludzie, którzy wyszli stąd kilka minut temu. Wysoki, dość szczupły mężczyzna o kruczoczarnych włosach, ziemistej cerze i czarnych jak węgiel oczach podszedł do pań Le Fay i delikatnie ucałował każdą w dłoń. Obok niego stąpała średniego wzrostu kobieta również o czarnych włosach, białej cerze i zielonych jak dwa szmaragdy oczach. Ona również podeszła do państwa Le Fay i każdemu delikatnie uścisnęła dłoń. Obydwoje mieli zimne, aczkolwiek uprzejme wyrazy twarzy. -Serdecznie państwa przepraszamy za to zamieszanie z wyglądem i nazwiskiem. Są to jednak niezbędne w naszym przypadku środki bezpieczeństwa. ufam, iż państwo zachowacie to w tajemnicy.- powiedział Seamus takim samym głosem co wyrazem twarzy. -Eleno nalej nam herbaty.- poleciła Catriona wyniosłym tonem. Gdy dziewczyna to zrobiła usiadła w fotelu miedzy rodzicami a narzeczonym, tam gdzie jej miejsce. -Ja chciałam najmocniej przeprosić za zamieszanie na Wielkiej Sali, oraz zachowanie mojej matki.- powiedziała zerkając na swoja rodzicielkę trochę złośliwym spojrzeniem.- Widocznie w Hogwarcie nie da się już wydać wykwintnego przyjecie, a mama jest czasem trochę przewrażliwiona na moim punkcie. -Eleno.- syknęła ostro kobieta karcąc ja wzrokiem. Jednak Panna Marion nic sobie z tego nie zrobiła tylko uśmiechnęła się uprzejmie do rodziny Quietusa i usiadła wygodniej.
Wszyscy Le Fay'owie mieli takie same miny - uniesiona w zdziwieniu brew, ostrożne spojrzenie skierowane w stronę Marionów, usta ściśnięte w wąską linię. Ich umysły pracowały na najwyższych obrotach starając się ogarnąć zaistniałą sytuację i wybrnąć z niej odpowiednio. Quietus pierwszy porzucił rozmyślania, zostawiając to swoim rodzicom i babci, sam zwrócił się do Eleny, która miała dziwny wyraz twarzy.
― Wszystko w porządku? ― Zapytał bardzo cicho, tak żeby tylko ona mogła usłyszeć. Widział, jak nieznacznie drgają jej mięśnie i zastanawiał się, czy to efekt emocji, czy klątwy, którą państwo Marion mogli rzucić na córkę. Teraz wszystko nabierało innego sensu, dzieci Śmierciożerców nierzadko byli przez nich torturowani przecież...
Larissa zmarszczyła brwi. Poczuła się winna tego, iż nie sprawdziła wszystkiego dokładniej wcześniej, zanim przyjęli ofertę zaręczyn. A teraz... teraz trzeba bylo przemyśleć wszytko w innym świetle. Ich rodzina zawsze popierała ideę czystej krwi, natomiast nigdy nie mieli bliższych stosunków z żadnym Śmierciożercą, wystrzegali się tego. Głównie dlatego, iż gardzili ludźmi, którzy decydowali się zostać czyimiś niewolnikami, jak silny czarodziej by to nie był, jak wielkiej potęgi by nie miał. Le Fay'owie od setek lat zawsze byli stroną neutralną w każdej wojnie, sporze, chyba że dotyczyła bezpośrednio nich, jak ten z Merlinem i Morganą, ale to było tysiąc lat temu... Naprawdę nie wiedziała, co teraz ma myśleć o tym wszystkim, bo niby dziecko niczemu winne, ale z drugiej strony przyjmować z własnej woli Śmierciożerców do rodziny...
― Zostanie między nami. ― Odezwała się nagle Vivian. ― Jednak teraz uważam, że bez poważnej, długiej rozmowy to się nie obędzie. ― Dodała zimnym jak lód, twardym tonem nieznoszącym sprzeciwu. Quietus nie lubił, gdy jego matka wchodziła w ten tryb pseudoopiekuńczy, który świadczył, że każda próba sprzeciwu skończy się tragedią. ― Bardzo poważnej. ― Podkreśliła hardo i spojrzała na męża, który jedynie pokiwał głową, zgadzając się z nią w stu procentach. ― Quietusie, weź Elenę i wyjdźcie na razie. ― Zwrócił się Sicarius do syna. Przez chwilę Quietus mierzył się z ojcem spojrzeniem za nic nie chcąc odpuścić ani jednego słowa, które tutaj padnie, ale w końcu skinął powoli głową, gdy babcia spojrzała na niego srogo. Wiedział, że przekażą mu wszystko, co najistotniejsze. Wstał powoli i poczekał, aż Elena też się podniesie i wyjdą.
Na pytanie ślizgona tylko skineła delikatnie głową. Wiedziaął, ze to co właśnie nastąpiło, może wszystko zmienić... Czy państwo Le Fay będą chcieli mieć w rodzinie oszustów i złoczyńcow? Przecież gdyby nie informacja, ze rodzine Eleny zginęli na froncie, dalej byliby poszukiwani.
Catriona i Seamus nineznacznie drgnęli słysząc o "poważnej rozmowie". Przecież nie mogli dopuścić do tego, by ich córka zostałą znowu wystawiona do wiatru! mimo to, kobieta uśmiechneła sie delikatni i pewnie. -Oczywiście. Eleno wyjdź proszę.- powiedziała nawet nie spoglądając na córkę. Między nimi dało wyczuć się delikatne napięcie, więc może to i lepiej, ze nie utrzymywały kontaktu wzrokowego. Dziewczyna już chciała zaprotestować, ale ojciec odezwał się pierwszy. -Nie dyskutuj.- powiedział chłodno i cicho. Panna marion obrzuciła go chłodnym spojrzeniem po czym wstała i wyszała ślizgonem.
-Rozumiem, ze mają państwo mnustwo pytań, oczywiście razem z żoną postaramy się odpowiedzieć na większość z nich.- mężczyzna zwrócił sie do Państwa Le Fay już bardziej uprzejmie. Catriona siedziała w milczeniu i czekała na pierwsze pytanie.
=^.^=
-Ty zapewne też masz parę pytań.- stwierdziła Elena gdy wyszli już na korytarz.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Zapał Alana do wszystkiego wokół został dziś jakby przyhamowany, musiał więc zrodzić się na nowo. Był on bowiem zły na siebie, że zmarnował większość dzisiejszego dnia - zasnął po obiedzie i nikt nie raczył go obudzić! Tak więc kiedy ociężały i senny otworzył oczy, pierwszym co zrobił, było spojrzenie na zegarek. Zerwał się z łóżka jak oparzony, zrywając tym samym ciemnoczerwone kotary, ale nieważne. Nic już nie było ważne, wszyscy mieli zajęcie na dzisiejszy wieczór, wszyscy gdzieś poszli bądź ulokowali się w jakimś przytulnym miejscu, aby poleniuchować. On miał tego dość, leniuchował całe popołudnie, nic zatem dziwnego, że nie mógł zdecydować się, co robić. Głowę miał wypraną z jakichkolwiek pomysłów, która stopniowo zapełniała się wraz z kolejnymi krokami, kierowanymi w tylko sobie znanym miejscu. A kiedy dotarł do sali muzycznej, otworzył drzwi i usadowił się na jednym z beżowych foteli. Miał na sobie czarną bluzkę z oczojebnym zielonym jednorożcem i spojrzał na nią z uznaniem - tak, całe wieki jej szukał, mając nadzieję, iż nikt więcej w zamku takiej nie posiada. No cóż, zwyczajnie musiał odwalić coś, co byłoby w jego stylu, a taka koszulka idealnie pasuje! Spoglądając na instrumenty, które leżały niemalże wszędzie, a których nawet nie miał w rękach, zaczął się zastanawiać. On nie chce być sam! Może jakaś cudowna siła z nieba, przywlecze tu jakąś uroczą niewiastę albo kogokolwiek innego? Och, a może lepiej pójść do sowiarni? Nie, wcale nie zignorował po drodze kilku propozycji spędzenia dzisiejszego dnia, WCALE. Cóż, może zwyczajnie nie zadowoliły go osoby, które do niego mówiły? Może miał na myśli kogoś konkretnego, ale nie chciał dopuścić do siebie tej myśli... Przecież wtedy to oznaczałoby, że ktoś zawładnął jego myślami i on nie ma nad tym kontroli, a tak być nie powinno. On powinien mieć kontrolę nad każdym centymetrem swojego ciała! W każdym bądź razie co się odwlecze to nie uciecze, skoro już tutaj przylazł, to mógłby się chociaż zapoznać z jakimiś instrumentami - niektórych nawet na oczy nie widział! Wziął do ręki gitarę stwierdziwszy, że idealnie wygląda w jego dłoniach. Ciekawe, czy na taką da się wyrywać laski. Urodzony grajek z niego, nie ma co, hehs. Jaki dziwny post. xD
Dzisiejsza przejrzystość umysłu ją zaskakiwała. Nie było chwili, w której odpłynęła i rzuciła się w wir nielogicznych monologów, w jej zachowaniu nie było nic sprzecznego, irracjonalnego, ale jeszcze nie czułą spokoju. Obudziła się dziwnie podenerwowana, jakby przeczuwała, że właśnie dziś stanie się coś niedobrego, że ten chaotyczny spokój, w którym wczoraj zasypiała dziś przerodzi się w przerażającą, szarą masę, której nikt nie będzie w stanie pokolorować. Ale mimo wszystko, obrazy przed oczami były jaskrawe. Wiedziała, że musi wstać, zjadła nawet śniadanie, poszła na lekcje, dziwnie milcząca, rozmyślająca nad pracą domową, którą chyba po raz pierwszy będzie mogła oddać w terminie. Kilka dobrych godzin spędziła w bibliotece, przekopując się przez księgi wielkie i jeszcze większe. Oglądała ich okładki, wdychała niesamowity zapach, który kreował w jej głowie historie idealne i można powiedzieć, że zrobiło się jej trochę przykro, kiedy zwoje zostały zapełnione. Przeczytała swoje wypociny i zadziwiona samą sobą stwierdziła, że to nadaje się do oddania natychmiastowego. Nie było jej wywodów na tematy nikomu nieznane, nie było niezrozumiałych tez i pytań retorycznych, suche fakty, nie ubarwione nawet jej charakterystycznym stylem. I chociaż z jednej strony się cieszyła, to kiedy odkładała ostatnią książkę, w jej głowie pojawiło się pytanie, czy przypadkiem w ostatnim zabieganiu, nie zgubiła gdzieś siebie? Głupiutka, przecież czuła swoją duszę bardzo intensywnie, miała głowę na miejscu, włosy uczesane, nawet ubranie ułożone prawidłowo, a nie jakby przed chwilą ktoś zgwałcił ją w krzakach. Po raz pierwszy z czystym sumieniem mogła powiedzieć, że jest uporządkowana i ogarnięta, a jednak czuła niepokój, że taki stan utrzyma się dłużej. Nie chciała tego, przerażał ją fakt, że mogła już nigdy nie spotkać się w swoim umyśle, że już nigdy nie poprowadzi dialogu ze swoim własnym i nierozsądnym sercem, musiała zainterweniować. Szła z grupką puchonów, śpieszących do dormitorium. Też miała się tam znaleźć, zrobić porządek z rzeczami, które wczoraj rozwaliła w swojej nagłej rozpaczy, ale coś ukuło ją między żebrami, kazało odłączyć się od roześmianej gromadki i znowu poszukiwać drzwi ciekawych. Ale teraz była całkowicie trzeźwa, nie najadła się grzybów, nie szukała pociągu i dworca. Teraz szukała siebie. W pokoju muzycznym. Nie bywała tutaj często, ale wszędzie walające się instrumenty przenosiły ją do dzieciństwa, kiedy ciotka uparcie prowadzała ją do szkoły muzycznej. Ale w środku nie była sama, widziała czyjeś włosy, włosy w nieładzie i sylwetkę tak bardzo znajomą. - Lepiej byś chyba wyglądał przy fortepianie. – Stanęła za Alanem i uśmiechnęła się delikatnie, choć jeszcze na nią nie patrzył. Anal przy fortepianie i kisiel w gaciach Jude. Ale esencją Howetta w głowie Jackson była perkusja, tam mógłby wyrzucić całe swoje szaleństwo.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Czyżby role się odwróciły? To Jude zazwyczaj była tą, która odpływała, to Alan zazwyczaj był tym myślącym racjonalnie, chociaż... nie do końca wiadomo. Kiedy wygłupiał się, robił to w pełni świadomie, więc w zasadzie można uznać to stwierdzenie za prawdziwe. Nie do końca wiadomo było, co wydarzy się w takim stanie rzeczy, bowiem co jeśli Anal palnie coś irracjonalnego, a Jude potraktuje to poważnie? Co robić, co robić... Jednak nie zapominajmy, że póki co Howett nie miał zielonego pojęcia o tym, co dzieje się wokół, bo zwyczajnie nie ogarniał i prawdopodobnie zostanie mu tak do końca dzisiejszego dnia. Chociaż trzeba przyznać, wolałby być prawdziwym sobą, wolałby żeby wszystko wróciło na swoje miejsce i było jak dawniej, bo czuł się w tej chwili dosyć nienaturalnie. Jakby wyjęty z życiorysu i postawiony obok, jakby nie stąpał po ziemi, tylko szybował nad nią niczym duch. Niby wszystko było w porządku, niby dawny zapał wracał, co jednak nie zmieniało faktu, że trudno mu było pojąć otaczające go rzeczy. Przecież tak rzadko przychodził do pokoju muzycznego... Ba! Jeśli użył go podczas całego swojego pobytu w Hogwarcie w celu do tego przeznaczonym, może być z siebie dumny. Nie było zakątka, którego by nie zwiedził, tutaj jednak nie bywał zbyt często. Nie grał, nie śpiewał, nie był zagorzałym fanem muzyki, zatem nie widział większego sensu w przesiadywaniu tutaj. - Jude. Jude... - wypowiedział dwukrotnie jej imię zamiast powitania, w jego tonie wyczuwalna była iskierka ciepła. Poznał ją po samym jej głosie. Może się wydawało i może to tylko światło padające na jego twarz, ale w jego oczach widoczne było swego rodzaju rozanielenie. Jakby wreszcie znalazł to, czego szukał... Nadal był tym Analem, który nosi różowe płaszczyki dementorów, bo musi być soł hipsta. Nadal był tym Analem, który uśmiecha się do swoich największych wrogów i nadal był tym Analem, który zdaje się zapominać o urodzinach swojego najlepszego przyjaciela, a potem zapewnia mu najlepszy prezent pod słońcem. Może nie do końca się obudził? Jeśli tak wygląda stan między snem, a jawą, to on podziękuje! O wiele bardziej woli być normalnym. W każdym bądź razie odłożył na bok gitarę, święcie będąc przekonanym, że skoro Jackson nie rzuciła się jeszcze na kolana, to zapewne wygląda z nią niekorzystnie. Może faktycznie lepiej spróbować czegoś innego. - Tak uważasz? Mamy tu gdzieś fortepian? - zapytał ze znajomą mu pewnością siebie, rozglądając się po sali. Pełnym energii ruchem zerwał się z kanapy i dosłownie sekundę później znalazł się tuż obok dziewczyny, kładąc rękę na jej ramieniu. Ściszając nieco głos, dodał: - Mogę spróbować, ostrzegam tylko, że nie potrafię grać... Czuł, że jego aktualny nastrój zaprowadzi go tam, gdzie zaprowadzić nie powinien. Zdawało mu się, jakby unosił się na cienkiej chmurce i to nie był właściwy mu stan. Jakby wszystko wokół było nie istniało naprawdę, jakby to był tylko wymysł jego wyobraźni, jakby to nie było w stu procentach realne. Nie zdziwiłabym się, gdyby zaraz wokół niego zaczęły tworzyć się różowe obłoczki. Tylko dokąd to wszystko go zaprowadzi...?
Czyli teraz Alan miał idealny wgląd w psychikę Jude. Ona czuła się tak codziennie, nieustannie dryfowała nad rzeczywistością, wiecznie nie mogła opanować rzeczywistości, spacerowała z obłąkanym uśmiechem, próbowała skakać z okien, które tak naprawdę były tylko drzwiami do kolejnej sali. Ta zamiana ról była nieco przerażająca i mogłoby się wydawać, że nie przyniesie im nic dobrego, a zwłaszcza puchowce. Ona teraz jeszcze bardziej niż poprzednio…czuła. Ale wtedy wszystko otoczone było roztargnieniem, teraz przepełniało ją racjonalne uczucie, teraz na sto procent wiedziała, że nie jest i nie będzie jej obojętny. Bała się tego, bała się, że przez chwilowe bycie Howettem coś wypadnie z jej ust i przekształci sytuację. Czuła, że jest w niebezpieczeństwie, bała się samej siebie. Chciała, żeby to wszystko się już skończyło. Może dziś też się nie obudziła? Takie przywitanie ją usatysfakcjonowała, ale widziała w jego twarzy obcy, a jednak tak znajomy promyk. Nie była przyzwyczajona do widywania tego na innych twarzach, jej też wydało się to nienaturalne. Przyglądała się chłopakowi w ciszy, ale nie z fascynacją, jak miała to w zwyczaju robić wcześniej. Patrzyła na niego z niepokojem, którego ukryć nie potrafiła, jeszcze chwila, a zaczną trząść się jej ręce. Ale mimo wszystko spróbowała się uśmiechnąć. To chore Jude, chore. Uspokój się, przecież to jeszcze nie koniec świata, on nic ci nie zrobi, cóż to w ogóle za irracjonalna myśl, że mógł by ci coś zrobić? Ale…ale spójrz tylko w jego oczy, coś jest nie w porządku, są obce, to nie te oczy ostatnio zapamiętałaś, Jude uciekaj, pożegnaj się z nim i wyjdź. Albo nie, pożegnanie to za dużo, przecież ty nigdy się nie żegnasz, rozpłyń się, tak jak zawsze, po prostu zniknij. Bijąc się z myślami kompletnie zapomniała, że główny podmiot jej rozmyślań siedzi obok. Jude, wstawaj, obudź się, ogarniaj, HALO! Krzyczała na samą siebie i za trzecim razem zadziałało. Miała wielką nadzieję, że nie wypowiedziała nic na głos, często bowiem zdarzało się, że zacierała granicę między monologiem wewnętrznym a faktycznym monologiem, prowadzonym dla publiczności. Kiedy poczuła na swoim ramieniu dłoń Alana, o mały włos nie cofnęła się do tyłu, w porę jednak się opanowała i tylko delikatnie drgnęła, biorąc głęboki oddech i wysilając się na kolejny, blady uśmiech. - Tam jest. – Spojrzała w stronę fortepianu, którego właściwie nie dało się nie zauważyć. Powoli ruszyła w stronę instrumentu i usiadła na szerokim krzesełku, zostawiając miejsce Howettowi. – Ale ja potrafię. – Powiedziała wpatrując się natrętnie w klawisze, próbowała przypomnieć sobie, jak brzmiała każda gama, ale razem z tym przypominały się jej też nieprzespane noce, kiedy usiłowała nauczyć się stroić skrzypce za pomocą fortepianu. Taka była…umuzyczniona. Palcami prawej ręki powoli nacisnęła pierwsze klawisze, biały, biały, czarny, biały. Usłyszała prostą melodię, urywek piosenki i uśmiechnęła się do własnych wspomnień, nie takich dawnych, bo sprzed ostatnich wakacji.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Gdyby tylko wiedział, jakie myśli czają się teraz w główce Jude, istnieją dwa wyjścia. Zapewne wyśmiałby ją, bo przecież on niebezpieczny? Ewentualnie przeraziłby się i to całkiem na serio, ale on przecież nie jest nieobliczalny. Nie chciałby, aby Jude w ten sposób o nim myślała, broniłby się przed tym w jakikolwiek możliwy sposób. Takie stanowisko przyjął w tej chwili. Kto wie, co myślałby, gdyby nie był taki oderwany od rzeczywistości? Nie chciał wzbudzać w niej jakichkolwiek negatywnych uczuć. Jednak póki co o niczym nie wiedział, całe szczęście, nie myślał przecież racjonalnie. Nawet nie zdołałby w tym momencie spojrzeć jej w oczy, a przecież uwielbiał to robić, upewniać się, że wszystko jest w porządku i tonąć w odchłani jej niby przeciętnych, a jednak dla niego tak niezwykłych tęczówek o nieokreślonym kolorze... Gdyby jednak się odważył, jego spojrzenie byłoby zapewne jakieś zamglone. Jeśli w tej chwili, tuż obok niego, sam Godryk Gryffindor hasałby wesoło, pewnie nawet by nie zauważył. Chciał zauważać, tak bardzo chciał mieć nad sobą kontrolę, że gdzieś się w tej chęci zatracił. Nieświadomie stracił to, co było mu najbardziej potrzebne tego wieczoru, stracił to, czego tracić przy Jude nie powinien. Taka nagła zamiana ról nie była korzystna, uczucie jakiegoś dziwacznego szczęścia przepełniało go od środka, ale było w tym coś nieznajomego, może nawet niebezpiecznego? Nie, absolutnie, chyba, że za niebezpieczne uznać kłębiącę się w jego główce wesołe myśli, że tutaj i teraz jest mu dobrze. To niegroźne, naprawdę, on tylko zwyczajnie nie obudził się do końca, prawda? On śni, tak, śni na jawie... Może zawiesił się między tymi dwoma światami, tak, na pewno... Kiedy patrzył, jak Puchonka podchodzi do fortepianu, prawie nie zdając sobie z tego sprawy poszedł za nią, usiadł tuż obok i wsłuchiwał się w krótkie dźwięki muzyki, które wydobyły się z instrumentu, gdy tylko panna Jackson dotknęła klawiszy. Wydawałoby się, że to choć trochę go otrzeźwi, a on jeszcze bardziej pogrążył się w niecodziennym i obcym do tej pory dla niego roztargnieniu. - Naprawdę? Gdzie się nauczyłaś? - jego ton głosu był pozornie normalny, on sam próbował siebie przekonać, że jest normalny. Nie chciał robić niczego pochopnie, ale nawet jeśli zrobi, to przecież nie będzie tego żałować. A może jednak? Przecież nie wybaczyłby sobie, gdyby stracił na opinii w oczach Jude, bo trzeba przyznać, nie była dla niego jedną z wielu dziewczyn, które znał. Była piękna, miła, dziewczęca... Jak to większość, niby nic nadzwyczajnego. Ale miała w sobie to coś - może chodzi właśnie o to wieczne roztargnienie, które podarowała jej matka natura? Nie wiadomo, on nie wiedział i nie wiedział nikt inny. Jedno było pewne: coś zdecydowanie ją wyróżnia spośród tej całej masy otaczających go dziewczyn. I to coś mu się podobało. - Mogę spróbować? - zapytał, próbując doszukać się odpowiedzi w oczach Puchonki, zanim otrzymał odpowiedź. I nie czekając nacisnął kilka przypadkowych klawiszy, wyglądał przy tym na mocno roztargnionego i skupionego zarazem, zupełnie jak prawdziwi artyści. Okej, może trochę przesadzam, zwyczajnie taka była sytuacja, co nie zmienia faktu, że spod jego dłoni wyszły dźwięki zupełnie nie współgrające ze sobą, jakby niedopasowane elementy układanki, nie stworzyły nawet żadnej sensownej melodii. Ukojeniem dla uszu to raczej nie było. Uśmiechnął się szeroko. - Tobie chyba wychodzi lepiej. Nauczysz mnie?
ogólnie to pisałam przy mozarcie, więc no, pora ich ruszyć!
Nagły wybuch śmiechu Alana pewnie by jeszcze bardziej utwierdził Jude w przekonaniu, że coś jest z nim jednak nie tak, ale z drugiej strony, jaka część jej dobrze wiedziała, że tworzy sobie chore wyobrażenia, które nijak mają się z rzeczywistością. I tu pojawiał się kolejny problem, przecież nie znała go tak dobrze, patrząc mu w oczy, nie była w stanie upewnić się całkowicie, że po głowie chodzi mu plan zupełnie nieszkodliwy. Chciała, naprawdę bardzo chciała dojść do takiego poziomu, ale w tym stanie jeszcze długa droga przed nią. Potrzebowała chwilowego zamglenia, niewyraźnych kształtów przed oczami, potrzebowała swojego spokoju. Takie proste i z pozoru niewinne pytanie, a ona nie potrafiła na nie odpowiedzieć. Z tym jej graniem wiązała się pewna historia, a Jude nie była do końca pewna, czy to odpowiedni czas i miejsce, aby o tym mówić. Mogła też mieć wątpliwości, czy Howett jest odpowiednią osobą, ale po chwili przeszły jej całkowicie. Czuła, że może, nagle ubzdurała sobie, że to wszystko byłoby przy Alanie bezpieczne. Za dużo sobie wyobrażała, czuła się za dobrze w jego obecności, może właśnie dlatego zaczął ją przerażać? Lekkomyślność dosłownie wypływała z jej oczu, naiwna. Znowu patrząc gdzies w bok, prawdopodobnie szukając, uśmiechnęła się. - W szkole. – Z pewnością, wiele mu to powiedziało. – Mugolskiej. –Dodała jeszcze, bo jaką miała pewność, że Alan wie o istnieniu takich miejsc? No nieważne. Nie była to jednak do końca prawda, Jude wyparła z siebie najistotniejszy fragment. Nie w szkole muzycznej pierwszy raz zetknęła się z klawiszami, to było jeszcze w Shieffield, to było jeszcze z marką. Biedna cioteczka Anna, straciła tyle nerwów, tak bardzo chciała, żeby Jude miała coś wspólnego ze swoją matką, nie zdawała sobie nawet sprawy, że łączy je zdecydowanie za wiele cech wspólnych i głupie granie na instrumentach tylko jeszcze bardziej dołuje JJ. Już sama nie wiedziała, jak ma to wspominać, jej głowę bombardowały sprzeczne uczucia, biły się ze sobą, żeby dojść do wniosku, że to jednak nic przyjemnego, że o tym powinna raczej zapomnieć, już nigdy nie powinna fortepianu dotykać. W milczeniu patrzyła na chaotycznie poruszającą się dłoń chłopaka. Przypominał jej teraz małego chłopca, któremu po raz pierwszy pokazano ten instrument i pozwolono zrobić, co tylko się mu podoba. Chyba byłaby beznadziejną nauczycielką, nie potrafiła przekazywać innym konkretnych informacji, nie była wzorem do naśladowania i nawet nie chciała, ale dla niego spróbuje. Nawet jeśli to ich siedzenie i uderzanie w klawisze nic nie przyniesie to nie będzie uważała tych chwil za straconych, wręcz przeciwnie. Powoli wyciągnęła rękę w jego stronę i chwyciła za dłoń, dziwacznie wplatając w nią palce. Gdyby mogła, zastanowiłaby się pewnie, co przed chwilą poczuła, ale wydawało się to raczej fantastyczne urojenie, jakby przeskakiwał przez nich prąd, ale w całkiem przyjemnym znaczeniu. Wydawało się jej, że mogłaby trzymać go tak w nieskończoność, czas się dla niej zatrzymał i chciała, żeby nigdy ponownie nie ruszał, znowu dopadło ją chore uczucie, tak dobrze znane z Zakazanego Lasu. Przecież nie po go to złapała, nie miała trzymać go za rękę jak idiotka, jakaś napalona fanka, daleko jej było do takich niedorzeczności. W końcu się opamiętała. Nakierowała palce Alana na odpowiednie klawisze, a dalej poszło łatwo. Co jakiś czas zerkała na jego skupioną twarz. Ale czy aby na pewno się opamiętała? Jakby zahipnotyzowana położyła głowę na ramieniu Howetta i z uporem maniaka powtarzali jedną melodię, aż w końcu mogła przejść kawałek dalej. Nadal go prowadząc zaczęła grać drugą ręką. I kiedy już poczuła, że chłopak da sobie radę sam, z wielką przykrością i chyba swego rodzaju zawodem, musiała go uwolnić, nie wyprostowała się jednak. Miała rację, że przy fortepianie wyglądał znacznie lepiej, może nawet idealnie? A może to po prostu jej głupie hiperbole? Może nawet słuch ją zawodził i to, co roznosiło się po całej sali, przypominało raczej tłuczone szkło, niż dobrze znana jej melodia, którą próbowała odtworzyć. To działo się naprawdę, w końcu mogła odetchnąć, w końcu wchodziła w swoją fazę, jedyną słuszną.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
On też to poczuł, poczuł dokładnie to samo co Jude, kiedy położyła swoją dłoń na jego dłoni. Ostatkiem sił zmuszał się do skupienia na klawiszach, których kolejno dotykały jego palce prowadzone dłonią Jude. Tak trudno było mu na moment oderwać swoje myśli od samego faktu, że byli tak blisko, który w tym momencie wydawał się mu tak cudowny, że wprost niemożliwy. Melodia, która wydobyła się z fortepianu, wlatywała do jego głowy jednym uchem, a wylatywała drugim, choć Alan wcale nie chciał jej zapomnieć. Kiedy Jackson położyła głowę na jego ramieniu, poczuł się jeszcze lżej, niż przedtem. Wcale nie wrócił mu zdrowy rozsądek, choć wyglądał bardziej ludzko, w środku jednak wciąż był tak nienaturalnie rozkojarzony, a może rozmarzony? Gdyby ktoś w tej chwili powiedział mu, że wiolonczela leżąca na jednym z foteli jest ciężka i spadając z najwyższej wieży rozbije się, nie uwierzyłby. Sam czuł się niczym piórko, miotane przez wiatr po same chmury, przez które przebija się blask słonecznego światła. W pewnym momencie nagłe zimno dotknęło jego rąk, które teraz już nie stykały się z rękoma Jude. Wciąż jednak trzymała głowę na jego ramieniu, co utwierdzało go jedynie w przekonaniu, że ta chwila mogłaby trwać wiecznie i musi, po prostu musi powtórzyć sekwencję. Powoli wodził dłońmi po klawiszach - czarny, biały, biały, czarny... Tempo jego gry nie było najlepsze, robił to wszystko powoli, wychodziły więc jakby pojedyncze dźwięki, które aby stworzyć całość musiały być powtórzone szybciej. Wkrótce przestał zwracać uwagę na kolejność. Ponieważ przedtem bacznie obserwował ich palce błądzące po fortepianie, teraz odtwarzał w głowie wszystkie ruchy i robił to jakby mechanicznie. Profesjonalistą nazwać go nie można, kilkukrotnie zacinał się, gubił, melodia nie była taka, jak być powinna. Już miał prosić Jude o powtórzenie, chciał znów poczuć jej ciepłe dłonie i być jeszcze bliżej, tymczasem zrobił coś, czego po sobie zupełnie się nie spodziewał. Chciał tylko popatrzeć w jej oczy, naprawdę! Co za tym idzie, delikatnie dał jej do zrozumienia, że powinna wyswobodzić jego ramię, a potem... Potem wszystko działo się w zaskakującym tempie. Spojrzał w tęczówki o trudnym do określenia kolorze, przybliżył swoją twarz do twarzy Jude i... stało się. Pocałował ją, najpierw nieśmiale, potem pewniej i wciąż delikatnie. Nie wiedział, czy była na to gotowa, nie wiedział nawet, czy on był gotowy. Zrobił to pod wpływem chwili, jakiś wewnętrzny głosik mu podpowiadał "tak", choć rozum radził chyba nieco inaczej... To był dla niego wspaniały moment, wspaniały pocałunek, tak różniący się od wszelkich innych pocałunków! Chwila ta trwała krótko, postanowił bowiem posłuchać głosu rozsądku, dopiero teraz zastanawiając się nad konsekwencjami. Powoli wracał jakby dawny Alan, ten bardziej ogarniający i świadomy, który jednak niczego nie żałował. Czuł się jak wtedy, kiedy pierwszy raz wsiadał do czerwonego ekspresu Hogwart, kiedy pierwszy raz wybrał się do Zakazanego Lasu, kiedy otrzymał swój pierwszy szlaban. To był dla niego pierwszy pocałunek z Jude i miał nadzieję, że nie ostatni, chociaż w głębi duszy skarcił siebie za to. Nie jesteśmy jeszcze gotowi, tak sobie to tłumaczył, ale czy aby na pewno? On był gotowy, a może to wszystko dzieje się za sprawą jego dziwnej aury, która go dziś otaczała? Dopiero teraz w jego oczach można było dostrzec jakieś iskierki opamiętania, przeplatające się z tym samym stanem, w którym znajdował się wcześniej. Zupełnie jakby ze sobą walczył, jakby zastanawiał się, czy zrobił właściwie. Trzeba wiedzieć, że takie myśli są dla niego niezwykle rzadkie, z zasady nie przejmuje się pierdołami, ale... no właśnie, to nie była pierdoła. Chyba zaczęło mu zależeć i zdał sobie z tego sprawę akurat wtedy, kiedy tępo wpatrywał się w oczy dziewczyny, będąc wciąż zdecydowanie za blisko. Odsunął się zatem na tą samą odległość, w której znajdowali się kilka minut temu, może kilkanaście, a może kilkadziesiąt? Swój wzrok skierował na biało-czarne klawisze, co wyglądało zapewne dość nieudolnie w jego wykonaniu, bowiem po raz pierwszy miał wątpliwości, co do słuszności swoich czynów. Ciekaw był, co Jude na to wszystko powie, jego myśli bowiem zaczęła zaprzątać obawa, że to wszystko potoczyło się zbyt pochopnie i nie będzie chciała mieć z nim więcej do czynienia. Chociaż... on przecież zrobi wszystko, dosłownie wszystko - wciąż nie dopuszczał do siebie tego, że mogłaby być dla niego ważna tak, jak niewiele dziewcząt faktu, ale gotów był o nią walczyć.
Czuła się w środku pusta. Czuła się pełna. Pusta. Pełna. Pusta. Jej umysł można było porównać do obrotowych drzwi, które co chwilę wyrzucają śpieszących gdzieś ludzi. Te małe ludziku, to właśnie jej myśli. Nie jest to jakieś wyszukane porównanie, ale idealnie obrazuje coś, co nie łatwo jest opisać. Nie potrafiła poradzić sobie z tą niezwykłą aktywnością i chociaż wydawało się jej, że pracuje na większych obrotach, że nad jej głową unosi się dym, to w jej oczach wszystko zwalniało. Ogarnęło ją uczucie bezradności, chorej bezradności, przez którą wiele razy wylewała morze łez. Przypominała sobie, jak jeszcze kilka dni temu leżała na łóżku. Wszyscy dookoła smacznie spali, jedyne dźwięki, jakie docierały do jej uszu to miarowe oddechy koleżanek i bicie jej własnego serca. Z każdym kolejnym wdechem przyśpieszało, chciała wstać i pobiec w ciemność, ale coś blokowało jej kończyny, nie potrafiła zdobyć się nawet na głupie odgarnięcie włosów. Takie odczucia podobały się jej tylko, kiedy sama się w nie wpędziła jakimiś kolorowymi eliksirami, ale teraz jej ciało robiło co chciało, jej umysł przestał należeć do niej, była obcą jednostką w osobie, którą kiedyś znała, ale teraz nie potrafiła jej rozpoznać. I pomimo tej hiperwentylacji umysłu jeden punkt zaczepienia pozostał. Niezmienny, statyczny, niezniszczalny. Alan. Kiedy chłopak przestał grać natychmiast zabrała głowę z jego ramienia. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że mógł to odebrać za akt natręctwa, za pokaz ślepego uwielbienia, które, o ironio, i tak w sobie miała, ale była prawie pewna, że różniło się od tych standardowych manii, czuła to, a jednocześnie wiedziała, że to może być wyraz jej pychy. Uciekaj. Ponownie usłyszała w swojej głowie głos rozsądki, ale było już za późno. Utonęła w jego spojrzeniu, zahipnotyzowana badała każdy milimetr jego tęczówek. Trwała w bezruchu, chwilowo zamroczona. I na początku nie zorientowała się nawet, że jej wargi zetknęły się z ustami Alana. Poczuła niezidentyfikowane ciepło, które rozchodziło się właśnie z tego miejsca i powoli rozlewało się po całym jej ciele, ale najbardziej skupione było na policzkach. Szczypały ją aż za bardzo, jakby przed chwilą ktoś natarł ją śniegiem. Oddała pocałunek, również niepewnie, nieśmiało, delikatnie, jakby bała się, że za chwile ktoś przejdzie obok, a sylwetka Howetta rozmaże się przed nią. A co jeśli on nie istnieje? Zabawne. Chociaż intensywnie czułą jego obecność, to i tak zaczęła mieć wątpliwości, co do realności tej sytuacji, gdzie nie spojrzała spotykała przerażenie. Swoje własne przerażenie, wymalowane na jego twarzy. Przymknęła oczy i czekała, obawiając się końca. I ledwo udało się jej zapomnieć o wszystkim, to po prostu się skończyło. Znowu siedziała obok Howetta, znowu wpatrywała się w jego oczy. Czy ich pocałunek był prawdziwy? Czy tylko wyobraziła sobie tą cudowną i jednocześnie przerażającą sytuację i zrobiła z siebie kompletną idiotkę, praktycznie się do niego śliniąc? Co było prawdą, a co było fałszem? Gdzie ona właściwie była? Wystraszyła się. Musiała wyglądać teraz jeszcze żałośniej, niż przed chwilą, ale im dłużej czuła wpatrzone w nią, gryfońskie tęczówki, tym bardziej była spokojna. Odnajdywała w nim zbawienny spokój, był jej ratunkiem. - Czułeś kiedyś, że znikasz? – Szepnęła słabo, ale nie wiedziała jeszcze, po co zadała mu to głupie pytanie. Był chyba do nich przyzwyczajony, zadawała mu je co chwilę, niepozornie, dla zabicia czasu, ale teraz, w tym jednym, cichym zdaniu, zawarła cały swój stan. Znikała. To słowo idealnie ją opisywało. Może nie fizycznie, ale psychicznie właśnie tak się czuła. Przeczuwała też rychłą ucieczkę, ale nie chciała uciekać. Chciała, by chłopak ją zatrzymał, nie dał stchórzyć, by wręcz nie pozwolił jej zniknąć. Kolejne sprzeczności zapełniły jej głowę, przeklinała samą siebie, za te wszystkie słabości. Czuła się pusta, przytłoczona własną głupotą. Mówiłam Ci, uciekaj póki możesz, nie posłuchałaś, idiotka… Ale przecież, przed czym chcesz uciekać? Nie możesz, nie teraz. Nie, kiedy zaszliście tak daleko. Teraz już widzisz? To wszystko, na co wydawało Ci się, że byłaś gotowa… to wszystko było tylko twoim głupim urojeniem. Nic. Nic nie możesz przewidzieć, znikaj, powoli, niepostrzeżenie, ale znikaj. Potrzebowała zimnej wody. Potrzebowała kogoś, który rzuci w nią rzeczywistością, pokarze brutalność świata i sprowadzi na ziemię. Ale przecież przed chwilą była najbardziej racjonalnym człowiekiem, jaki kiedykolwiek dostał się do Hogwartu, przecież chciała wrócić do bycia sobą. A teraz? Czego właściwie chciała? Być sobą. Być kimś innym. Wpaść w niekończącą się przepaść. Odlecieć. Zniknąć. Zapomnieć. Żeby on zapomniał. Żeby obydwoje nie pamiętali. Chciała wpaść w jego objęcia. Chciała, żeby pocałował ją ponownie. Pustka.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Próbował ochronić się przed taką reakcją Jude. Chciał, aby była wszystkiego pewna. Chciał, aby on był wszystkiego pewien. Zamieszanie i mętlik w głowie jest im w tej chwili zupełnie niepotrzebne, choć przez jego głowę co rusz przelatywały myśli, że to jedyne, co wynikło z tego pocałunku. Próbował uporządkować sobie to jakoś, odłożyć na bok niepotrzebne myśli, ale nie mógł. Nie potrafił od siebie odsunąć wątpliwości, które nawiedzały jego sumienie, a zarazem nie mógł - i nie chciał - pozbywać się poczucia szczęścia, którego w tamtej chwili zaznał. Usłyszał szept i nie wiedział, co powinien odpowiedzieć. Jude rozumiała chyba to pytanie w sensie metaforycznym, zresztą większość jej pytań taka była. Powinien teraz zarzucić jakąś filozoficzną sentencją, przemyśleniami, do których go zmuszała jako jedyna. Jednak nie potrafił. W tej chwili myślał tak przyziemnie, a zarazem tak niemożliwie... Nie tylko w pannie Jackson pojawiły się sprzeczności, choć u niego taki stan jest rzadki i zapewne minie prędko. Potrzebuje tylko kilku minut, aby sobie wszystko wytłumaczyć i zacząć myśleć racjonalnie. Racjonalnie, nie naukowo i nie niewyobrażalnie. Racjonalnie. W duchu dziękował dziewczynie, że wciąż tutaj jest. Zawsze przecież mogła wyjść, uciec, odejść. On z pewnością by tego nie chciał. Jeśli tak czują się osoby, którym świadomie funduje darmowe zamieszanie, wyskakując ze swoimi nieprzewidywalnościami, to po raz pierwszy może zaliczyć i siebie do tego grona. Tak, to chyba pierwszy raz, kiedy można powiedzieć o nim, że wpadł we własne sidła. Jak widać czasami przyzwyczajenia i zachowania bywają zgubne, ale przynajmniej wracał dawny Howett. Zaraz przestanie milczeć i tępo wpatrywać się w fortepian. Zaraz ułoży sobie staranną przemowę, którą wygłosi przed Jude lub całkowicie ją zaimprowizuje i załagodzi sytuację, o ile w ogóle była taka potrzeba. Nie to, żeby doskonale zdawał sobie sprawę, jak w tej chwili jest między nimi. On tylko zgadywał, mógł użyć legilimencji, ale nie zrobił tego. Zgadywał, bo z tamtej umiejętności nie korzysta się od tak. Gdyby to zrobił, to oznaczałoby pójście na łatwiznę, a mimo wszystko on nie jest człowiekiem, który preferuje proste wyjścia. Skoro robi ludziom mętlik w głowach, sam ze swoim musiał sobie poradzić bez niczyjej pomocy. Czuł się niezręcznie, zupełnie jak wtedy, kiedy w pierwszej klasie siedział w gabinecie dyrektora, złapany na nocnych przechadzkach po zamku. Jednak wkrótce znalazł rozwiązanie, zaczął obierać takie drogi, gdzie nie mógł zostać złapany. Nawet jeśli już tak się stało, nie czuł wyrzutów sumienia, potrafił załagodzić sytuację i wyjść z tego cało. Czy tak będzie i tym razem? Nie, przecież wszystko jest dobrze. Nikt nie miał mu za złe tego, co przed chwilą zrobił. Prędzej czy później i tak by do tego doszło, tak. Teraz czuł to wyraźnie, chciał to zrobić, chociaż może trochę się pospieszył. Powinien poczekać aż ich znajomość będzie na dalszym etapie. Jednak co to za różnica: teraz czy za miesiąc. Nieważne kiedy, nieważne gdzie. Ważne co i z kim. Nie chciałby oddać tego wspomnienia za żadne skarby świata i nie chciałby go zapomnieć. Momentami cieszył się, że nie da się niczego od tak wymazać z pamięci. Jednak co, jeśli Jude twierdzi inaczej? Hm, to zupełnie tak, jakby zapisać swoje życie na kartkach papieru ołówkiem, a potem usunąć niechciane elementy, poprawić, ubarwić. Byłoby to nierealistyczne, nieracjonalne i nieświadome. A nieświadomość to najgorsze, co może być. Trzeba być świadomym tego, co się robi. On... cóż, w tamtym momencie on nie był. Może faktycznie nie warto zaprzątać sobie teraz tym głowę, może wszystko jest dobrze i niepotrzebnie się martwi... Tak, z pewnością. - Nie mam pojęcia - odpowiedział jej równie cicho. Pierwszy raz nie wiedział co powiedzieć. Nigdy nie miał przygotowanej odpowiedzi na takie pytania, zazwyczaj to płynęło z jego umysłu. Być może to właśnie ona napawała go inspiracją, a może zwyczajnie nigdy nie czuł się równie zakłopotany i odpowiedzialny. We wczesnych latach ojciec zapisał go do mugolskiej szkoły, aby mógł nauczyć się czytania i pisania. Przerabiali tam pewną lekturę, pierwsza zresztą książka, którą kiedykolwiek przeczytał. W każdym bądź razie tak mu się wydawało, nie miał w zwyczaju zapamiętywać takich rzeczy, nie był sentymentalistą. Bądź co bądź, w pamięć zapadł mu pewien cytat, który w tej chwili próbował odtworzyć. Na zawsze ponosisz odpowiedzialność za to, co oswoiłeś. Jakoś tak to brzmiało. Czy on oswoił Jude? Czuł się za nią odpowiedzialny, owszem. Czy jednak nie wykazuje się brakiem tej odpowiedzialności? To wszystko jest takie pokręcone. Niby miał odpowiedź na wszystko, choćby bezsensowną i nieskładną, ale miał. Tym razem można by rzec, że panna Jackson go zagięła. Spojrzał w jej oczy, mając nadzieję, że odczyta ukryte w nich zakłopotanie. Nie chciał, by coś między nimi było nie tak. Nigdy tak poważnie nie podchodził do tak błahej sprawy, jaką był pocałunek. Pierwszy raz pojawiła się w nim obawa, że taka drobnostka może zmienić ich relacje... Pytanie tylko: na lepsze czy na gorsze?
Ah! No tak, przecież Alan opanował bardzo pomocną umiejętność, która mogłaby na zawsze skreślić go w oczach Jude. Nie dlatego, że gardziła tym, uważała za zabawkę niższych klas, która wręcz stawiała człowieka na równi z upadłymi, deprecjonowała ich szlachetność i godność. Nie, takie twierdzenia byłyby raczej głupie, to zwykłe przejawy chorej zazdrości i nienawiści. Jackson, po odkryciu tej niezwykle przydatnej informacji zaczęłaby Howetta odsuwać od siebie na niemożliwe odległości. Już nie byłby jej spokojem, stałby się największym zagrożeniem. Jude ufała ludziom, była naiwna, ale jeśli chodziło o bezpieczeństwo jej myśli, miała odruchy zbliżone do paranoika. Niczego na świecie nie bała się tak bardzo, jak wślizgnięcia do jej umysłu. Myśl, że ktoś mógłby w ciągu dwóch minut przestudiować całą jej psychikę, poznać przeszłość i wybadać wszystko od źródła, paraliżowała ją jeszcze bardziej, niszczyła ją i przerażała, dlatego nawet nie zastanawiała się nad tym, to było odległe jak jeden z księżyców Neptuna, a ona nie miała ochoty przybliżać się ani o krok. Bierność była w tym wypadku najlepszym wyjściem. Dlatego to dobrze, że Alan postanowił jednak nie iść na łatwiznę i zmagać się ze sprzeczną osobowością Jude. Mało osób miało odwagę poznać ją dogłębnie, jej zmiany nastrojów i nagłe wpadanie w katatonię nie jednego śmiałka wystraszyły, a on mimo wszystko się tego podjął. Może dziewczyna podświadomie czuła, że tak będzie? Może właśnie dlatego, od samego początku wydawał się jej niezwykły? Dzień, w którym zobaczyła Alana Howetta po raz pierwszy pamiętała będzie pewnie do końca życia. To wyryło się w jej mózgu, przeniknęło w jej kości i naznaczyło je. Była wtedy w trzeciej klasie. Niby nic, bo przecież to jeszcze dziecko, życia nie zna, nie wie co to miłość, ale już wtedy nie była przecież normalna. Powoli szła na eliksiry. Była spóźniona i niewyspana, włosy przysłaniały jej widoczność, ale gdzieś przed sobą dostrzegła nieznajomą sylwetkę. Szła w jej stronę, z podniesioną głową i iskierkami w oczach, a Jude, z całego swojego roztargnienia, zapomniała jak się chodzi. Przystanęła na środku korytarza i patrzyła z lekkim uśmiechem, a on przeszedł obok. Nie widziała jego reakcji, nawet o niej nie myślała, ale coś kazało jej zwrócić wzrok w stronę tego wesołego gryfona po raz kolejny. I wtedy wszystko się zaczęło. Z każdym spojrzeniem intrygował ją jeszcze bardziej, a kiedy okazało się, że jest bratem Laika Jude prawie zakrztusiła się grejpfrutem. Niepostrzeżenie oczywiście. Nigdy jednak, we wszystkich tych zabieganych spojrzeniach, nie pomyślała, że może to ich doprowadzić właśnie tutaj. Do miejsca bez odpowiedniego wyjścia. Miejsca, pełnego wątpliwości i obaw, ale jednak pięknego. Bo JJ tak naprawdę też czuła się szczęśliwa. Przepełniało ją ciepło, jego ciepło. Nie jakieś pospolite motyle, które tak naprawdę były wynikiem trawienia, po prostu ciepło. I nie chciała się tego uczucia pozbywać, pewnie dlatego jeszcze nie uciekła. Nagle w jej głowie zapaliła się lampka ostrzegawcza. A co, jeśli stąd wyjdzie i już nigdy nie spotka Alana? Co, jeśli chłopak w tej chwili żałuje swojego czynu i ma ochotę uciec, a jedynym, co go tu trzyma są dobre maniery? A jeśli od tej chwili będzie między nimi tak niezręcznie, że nie będą w stanie rozmawiać ze sobą tak jak wcześniej? Tyle miała możliwości, a żadnej nie potrafiła dopasować. Kiedy usłyszała tą krótką odpowiedź, wytworzyła jeszcze więcej niepokojących myśli, które zdenerwowały ją do tego stopnia, że zaczęło kręcić się jej w głowie. Nagłe ataki paniki też były jej specjalnością, jeszcze chwila, a wpadnie w histerię, bardzo zbliżoną do tej, którą ostatnio zafundowała młodej panience Howett. Zacisnęła pięść i starała się pozostać na miejscu. Miała teraz ochotę zamknąć oczy i zasnąć, żeby już za chwilę obudzić się w swoim łóżku, w mieszkaniu cioci Anny. - To się właśnie dzieje. – Zebrała się w końcu na słowa, przerywając kontakt wzrokowy, jej psychika nie mogła tego dłużej wytrzymać, chyba potrzebowała wyraźnego określenia się, to było chyba najlepsze, co mogli zrobić. Czuła, jak grunt sypie się pod jej stopami, a przecież to był tylko pocałunek. – Znikam? – Sama nie wiedziała, czy chce odpowiedzi na to pytanie, właściwie wypowiedziała to nieświadomie, wyrzuciła z siebie kawałek wewnętrznego monologu, jedną tysięczną wszystkich myśli, a mówiła to tak cicho, że Howett mógł tego nawet nie usłyszeć. Taką przynajmniej miała nadzieję. Matka głupich, która kocha swoje dzieci. Dookoła panowała niebezpieczna cisza, która pozwalała dostrzec wszystko, w ciszy nic nie dało się ukryć, tutaj najmniejszy oddech stawał się dźwiękiem niewyobrażalnie głośnym, dosłyszalnym dla każdego, kto był w stanie ją uszanować. A Alan szanował ciszę, wiedziała to. Udowodnił jej, że cisza nie jest mu obojętna, właśnie wtedy, w zakazanym lesie, kiedy sprawił, że na twarzy puchonki pojawił się uśmiech, kiedy opowiedział jej piękną teorię na temat otaczającej ich ciszy, kiedy milczał razem z nią, nie narażając wszechobecnego spokoju na zakłócenia. I Jude była pewna, że ta cisza nie będzie Alanowi obojętna, wynagrodzi mu to oddanie. Uśmiechnęła się delikatnie, ale w uśmiechu tym można było dostrzec smutek. Tak bardzo chciała zostać, ale już szykowała się do wstawania. - Nie pozwól mi. - Kolejny, ledwo dosłyszalny dźwięk, który stworzył jej niekontrolowany umysł.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Teraz, kiedy już wszystkie możliwe opcje przewinęły się przez jego głowę, nie miał nawet sił na myślenie. Przestał myśleć. Przestał rozpatrywać wszystkie możliwe teorie, szukać złego w tym dobrym i na odwrót. Może nawet zrobił to z obawy, że dojdzie do jakiegoś niezadowalającego go i w efekcie katastrofalnego dla jego wewnętrznego sposobu bycia wniosku? Może nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, kiedy w jego umyśle zapanowała niebezpieczna pustka. Czuł ją już kiedyś... chyba czuł. Jednak jeśli faktycznie tak było, to nie w takim stopniu. Nie pojmował tego, dlaczego nagle zrobiło się tak dziwnie i powstało tyle szumu. Szumu, a może ciszy? Przecież nic nie było słychać, jedynie coś dźwięczało mu w uszach i nie dawało spokoju. Nigdy nie spodziewał się, że dziewczyna wywoła w nim takie zachowanie. To kobiety zazwyczaj miewały taki mętlik w głowie, dla niego wszystko było jasne, a teraz? Chciał to uratować... Usłyszał jakiś szept, ledwie dosłyszalny. Nie był w stanie zidentyfikować słów, ale nie prosił o powtórzenie. Czuł, że nie powinien. Milczenie czasami jest najlepszym rozwiązaniem, może tak będzie i tym razem? Ojej, ona tak smutno się uśmiecha. Jednak nie robi tego z jego powodu, prawda? Chyba nawet nieświadom tego, że Jude planowała wstać z miejsca, chwycił ją za rękę. Skoro i tak ta znajomość może się spieprzyć, to niech chociaż spróbuje ją uratować na wszystkie możliwe sposoby! Nie ma nic do stracenia. Wolał wiedzieć na czym stoi, mieć pod nogami pewny grunt. Teraz natomiast wszystko kołysało się, on potrzebował odpowiedzi na niezadane pytanie. Czy podejmą się tego wyzwania, czy jeszcze... nie teraz? Jeśli Jude nie jest jeszcze gotowa, on poczeka. Jeśli będzie trzeba - poczeka, byle tylko między nimi nie zapadła długotrwała niezręczność, napięta atmosfera i wzajemne unikanie się. Jednak czy jeśli obiecaliby sobie, że będą ze sobą normalnie rozmawiać, to byliby w stanie? Dlaczego on martwi się tak bardzo przyszłością? Powinien skupić się na teraźniejszości, bo te chwile już nie wrócą... A może uda mu się je przywrócić? Nic dwa razy się nie zdarza, nic nie jest identyczne. Ale czy nie lepiej poczekać? Właściwie to dlaczego on o tym myśli, przecież niczego sobie nie obiecywali... Wciąż trzymał ją za rękę, niepewnie, jakby nieco rozpaczliwie. Chciał dać jej do przekazania, że on chce spróbować. Powoli, krok po kroku, nie muszą się spieszyć. Czy aby na pewno zrozumie go bez słów? Czy będzie potrafił wytrzymać te zobowiązania, które nieformalnie wtedy na siebie weźmie? Może wolałby być wolny jak ptak, a może nie będzie umiał dochować danego słowa. Tyle możliwości i żadna nie jest stuprocentowo pewna, tyle rozwiązań i opcji. Użyłam pewnie z milion znaków zapytania w tym poście, ale mniejsza z tym. - Jude... - wypowiedział cicho jej imię, jednak na tyle cicho, że panna Jackson mogła je słyszeć. Nie wiedział po co, chciał je usłyszeć, chociaż o wiele pewniej czułby się, gdyby usłyszał jej głos. Głos, nie szept, ledwo dosłyszalny. Chciał usłyszeć głos pełen rozmarzenia, radości, głos szczęśliwej dziewczyny. Póki co napawał się samym jej widokiem, tym, że jeszcze tutaj jest. W każdej chwili mogła uciec, rozpłynąć się, albo odlecieć, niesiona jego obawami. Przecież żyjemy w świecie magii, ale jedyna magia, jaką chciał czuć w tej chwili, to jej magia. Magia, która mogła zniknąć równie szybko, jak się pojawiła.
Kamień spadł jej z serca. Zakomunikowała to westchnieniem i pomyśleć, że zadziałało tak na nią zwyczajne chwycenie za rękę. Poczuła się niezwykle pokrzepiona na duszy, jakby Alan doskonale wiedział o dręczących ją problemach, jakby w ten sposób chciał dodać jej otuchy, jakby tak chciał ocalić ją przed rzuceniem się w otchłań i im dłużej czuła jego dotyk, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że chłopak jest jej ratunkiem i jej ostoją. Ich znajomość była tak niewinna, że prawie niemożliwa, ich znajomość była czysta. Idealna. Spełnienie marzeń dziecinnych, on był jej rycerzem na białym koniu, ale zamiast ocalić ja z wysokiej wieży, zamykał się w niej. Odseparowali się od reszty świata i było im cudownie. A przynajmniej Jude było cudownie, miała nadzieję, że jemu też. W całym swoim Alanowym szaleństwie była nawet w stanie zacząć rozmyślać o przyszłości, ale przecież przyszłość była pojęciem względnym. To mogło być jutro, ale może to być też chwila, która nastąpi za kilka minut. Usłyszała swoje imię wypowiadane w cudowny sposób. Mogłaby słuchać tego nieustannie, nawet jeśli chłopak nie miałby do powiedzenia nic nadzwyczajnego to nieobiektywność Jude przekształciłaby to w odpowiedni sposób, albo po postu zadałaby mu pytanie. To była kolejna rzecz, którą w nim uwielbiała. Odpowiadał na jej pytania nietuzinkowo, całkiem inaczej niż ktoś mógłby się tego spodziewać. - W mózgach kochanków i szaleńców kipi nadmiar fantazji, tworzącej złudzenia w tempie, za którym nie nadąży rozum. – Przypomniał się jej nagle ten fragment ze ‘Snu nocy letniej’ i zadecydowała, że idealnie wpasuje się w jej obecny stan. Już nie szeptała, już nie musiała, nie bała się mówić, wiedziała, że on słucha. Również chwyciła jego dłoń i nie chciała jej puszczać jeszcze przez długi czas. Odważyła się nawet na przysunięcie do chłopaka ułożenie głowy na jego ramieniu. Mała powtórka z rozrywki, ale teraz miała całkiem inny wydźwięk, teraz było w tym małym geście więcej uczucia. Odurzona jego zapachem poczuła się bezpiecznie, już niczego się nie bała, oddychała spokojnie. Zatraciła się w tej kolejnej, cudownej chwili, teraz nic się nie liczyło, nawet ta późna godzina, którą wskazywały pewnie zegary. Z Alanem czas nie istniał, było tylko wymyślonym przez człowieka pojęciem, które nie znajdywało swojego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Nie miało znaczenia, dzień czy noc, zima, jesień, lato, wiosna, te wszystkie pory roku stawały się niczym. Rok, godzina, trzy minuty, dwieście sekund, wieczność. – Trwaj chwilo, jesteś piękna. - To akurat wyszeptała, prosto do Alanowego ucha, jakoś poetycko się zrobiło. Właśnie zaprzedała swoją duszę diabłu, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Mogłaby zrobić to naprawdę, gdyby tylko w zamian dostałaby więcej czasu z Howettem. Zatraciła się w nim kompletnie i teraz już wiedziała, była gotowa na wszystko. Ona nie rozdawała swoich pocałunków każdemu, właściwie to jeszcze nikt nie zrobił jej takiego numeru, jak Alan. Owszem, obdarowywała nimi policzki swoich przyjaciół, ale to było co innego. To było intymne i takie całkowicie od serca. Uśmiechnęła się, ale tym razem jej uśmiech nie zawierał w sobie ani odrobiny smutku. To był ten uśmiech, który Howett chciał widzieć, ten, który znał. Ich znajomość mogła przynieść wiele i puchonka nie chciała z tego rezygnować. Choć była osobą kochliwą, raczej w platonicznym sensie, to jej zauroczenie Alanem przewyższało wszystkie inne. On działał na nią zupełnie inaczej. Znosu się zarumieniła.
Alan Howett
Rok Nauki : III
Wiek : 31
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : Legilimencja i oklumencja, teleportacja
Chciał to zobaczyć, chciał ujrzeć to od samego początku. Upewnić się, poczuć tą stuprocentową radość i pozwolenie, chciał aby niepewność odpłynęła gdzieś daleko i nigdy nie wracała. Teraz byli wszystkiego pewni: on był pewien i Jude też, przynajmniej tak mu się wydawało. Została, ścisnęła jego dłoń, oparła głowę o jego ramię, była tutaj. Uśmiechała się, nie tak jak wcześniej, może to tylko wymysł jego głowy, ale ten uśmiech był jakiś inny. Taki bardziej prawdziwy, pozbawiony negatywnych emocji. Mówiła do niego, mówiła tym swoim aksamitnym głosem, który stanowił ukojenie dla jego uszu, mówiła w typowy dla siebie sposób. Czy to jakiś cytat? Chyba tak, a może nie, nieważne. Teraz nic nie jest ważne, byli tylko oni i ich azyl, pokój muzyczny, to tutaj. Podjęli się tego wyzwania, tak, on czuł, że to wszystko, ta reakcja ze strony Jude znaczy: spróbujmy. Chciał spróbować, chciał bardzo mocno i pierwszy raz zależało mu tak na dziewczynie. Nie spieprz tego, nigdy sobie tak nie mówił, tymczasem taka myśl pojawiła się na chwilę w jego głowie, by zaraz z niej odejść, ustąpić miejsca innej. Jest cudownie, taka była ta druga myśl i w głębi duszy Alan miał podświadomie nadzieję, że zostanie już na zawsze. Jest cudownie. Nie było, nie będzie, a jest - teraz, właśnie w tej chwili, choć oczywiście chciałby widzieć swą przyszłość także w świetlanych kolorach, jednak nie był przecież człowiekiem, który zanadto przejmował się takimi sprawami. Dla niego liczyła się teraźniejszość, a teraźniejszość trwała. - Ty jesteś jeszcze piękniejsza... - w końcu jest romantykiem, poza tym wcale nie kłamał, Jude była piękna w każdym calu. Piękne oczy, piękne usta, piękne włosy, nos, dłonie, ciało... Wszystko mu się w niej podobało, choć oczywiście nie chodziło o sam wygląd, charakter również się liczy. Uwielbiał te jej pytania, zadawane ni stąd ni zowąd, zmuszające do myślenia. Sposób, w jaki wymawiała jego imię i te jej ruchy. Uwielbiał ciepło jej dłoni i to, jak uczyła go grać na fortepianie. Była cudowna. Cała. Wstał i nie puszczając jej dłoni, pociągnął lekko w stronę drzwi. - Chodźmy - mają cały jutrzejszy dzień, pojutrze, mają cały tydzień. Miesiąc, rok, jeśli tylko będą chcieli, to zawsze znajdą dla siebie czas. Czasami nawet najpiękniejsze momenty trzeba przerwać po to, aby zająć się sobą, aby to wszystko wokół nas się nie wypaliło. Im dłużej na coś się czeka, tym większa radość, gdy w końcu to się dostaje. Już za nią tęsknił, ale przecież myślmy racjonalnie, nie można tutaj trwać wiecznie. Trzymając więc Jude za rękę, odprowadził ją prosto pod Pokój Wspólny puchonów, na pożegnanie całując w policzek (jakiś dzieciak z pucholandu szedł, musi mu dawać dobry przykład, nie?) i obiecując, że w najbliższym czasie jeszcze się zobaczą. Piękny dzień.
Merlin z nostalgią patrzył na krople deszczu bębniące w szybę jego nowego ulubionego pokoju, w którym mógł spełniać się jako prawdziwy artysta- w tym przypadku muzyk. Tęsknił za słońcem i leżeniem pod drzewami bądź przy jeziorze, marząc o tym, żeby zima odeszła już na dobre. Przynajmniej lubił obecnie tak mówić. Tak naprawdę latem przeklinał słońce i rzadko kiedy wychodził bez okularów zasłaniających mu pół twarzy, w obawie, że jego nieskazitelna cera zostanie usiana urokliwymi piegami. Kichną głośno, ze wstrętem wycierając mokrą dłoń w purpurowe rurki. Na dodatek nabawił się przeziębienia! Ostatnio dwa tygodnie leżał w skrzydle szpitalnym ze swoim katarem i pokasływaniem powtarzając, że prawdopodobnie jest chory na gruźlicę, czy inną odpowiednio romantyczno-dramatyczną chorobę. Wczoraj wyszedł, bo okazało się, że nie można pić alkoholu w skrzydle szpitalnym, a jego tak zwana przyjaciółka Effie Fontaine odmówiła mu przemycania czegokolwiek. Dlatego Faleroy trzasnął dramatycznie drzwiami i przeklinając personel wrócił na zajęcia. Odwrócił się w kierunku fortepianu przy którym siedział i zaczął naciskać losowo klawisze tworząc swoją niesamowitą melodię. Obecnie jego plany na przyszłość wyglądały zaskakująco klarownie. Chciał zostać pianistą, który wynajdzie najmodniejsze na świecie buty do ud, idealne do chodzenia po błocie. Merlin przymierzył się do instrumentu zapinając guzik marynarki, która była dokładnie w takim samym kolorze co spodnie. Poprawił kołnierzyk czerwonej koszuli i odrzucił dramatycznym ruchem włosy do tyłu. Zdecydowanie był idealny jako muzyk. Jego butelka burbonu leżała tak daleko, że kiedy po nią sięgał położył się na połowie klawiszów, robiąc dużo niezbyt artystycznego hałasu. Jednak cel został osiągnięty i udało mu się przyciągnąć do siebie trunek, który został już w dużej mierze opróżniony.
Jestem wprost zupełnie pewna, że Effie Fontaine znacznie chętniej przystałaby na propozycję przemycenia alkoholu do skrzydła szpitalnego, gdyby tylko Merlin przystał na opcje drastycznego zmniejszenia swego uporczywego narzekania! A przynajmniej w jej towarzystwie. No, ale nie o tej postaci powinno być w tym poście. Dexter Vanberg bardzo zabawnie spędzał ostatnio czas, latając na jakieś koncerty i cholera wie, co jeszcze robiąc. Jestem pewna, że w trakcie swej przerwy od nauki odwiedził nawet Szwajcarię by przekonać się jak tam monogamiczne życie jego, wcale nie tak wiernego wobec kobiet, przyjaciela. Poza tym Dexter Vanberg był bardzo zajęty kupowaniem ładnych rzeczy, które miały charakterystycznie ozdobić jego Londyńskie mieszkanie. Ach to trudne życie i ciężkie wybory gwiazdy rocka. Jednakże w ostatnich dniach Vanberg znów nieco więcej kręcił się po Hogwarcie, co jakiś czas trafiając na niewiasty, których jakimś cudem wciąż nie znał. A zdawać by się mogło, że powinien kojarzyć je już wszystkie! Jako, że miał ochotę znów coś nagrać, jeździć w trasy koncertowe i ogółem postarać się o kolejnego potomka w postaci płyty Veritaserum, to też uznał, że musi trochę posiedzieć nad gitarą i pobrzdękolić na niej. Co by powstało cokolwiek. Dlatego też owego wieczora Vanberg udał się w stronę pokoju muzycznego. I wcale nie było to najprostsze zadanie! Otóż muzyk wciąż niezupełnie potrafił się poruszać po innych częściach zamku niż, skrzydło studenckie. Ach Merlinowi, ale temu co już nie żyje, dzięki za koleżeńskie, chętne do pomocy dziewczęta! Dotarłszy na piąte piętro, bez wahań Dex wszedł do muzycznego pomieszczenia. I w pierwszej chwili właściwie nie zwrócił uwagę na to, iż przy fortepianie ktoś siedzi. Acz głośne brzędknięcie, chyba wszystkimi możliwymi klawiszami, od razu zwróciło jego, jakże baczną uwagę. Merlin Faleroy. Ach jego kumpel z tarota! Już tu chciał niemalże zagadać na tekst, czy odrobił zadanie domowe z rozkładu partnerskiego, bo jak coś to mogą sobie tu razem poukładać, no ale jakże to tak zaczynać rozmowę! A tak bardziej poważnie, to Dex po prostu wszedł do pomieszczenia i gdy ujrzał półwila to nagle chęć do grania na gitarze, gdzieś tam się zgubiła (ach przeklęte wile!). Zamiast tego, nasz muzyk wyciągnął z kieszeni swoje papierosy i odpalił jedną z fajek (zapałkami, różdżką to w jego przypadku niebezpieczny pomysł!), podchodząc przy tym do fortepianu. - Faleroy, czyżbyś rozważał karierę muzyka? - Zapytał Dex lekko opierając się o sporych rozmiarów fortepian, byle jak przeczesując włosy, a wzrok swój kierując ku blondwłosemu. Ach Dex nie prezentował się tak barwnie dnia dzisiejszego! Miał po prostu ciemne rurki, koszulkę w ciemnym fiolecie, nawet bardziej, niż ich prefektowska odznaka, na której nadrukowana była po prostu prosta nazwa jednego z klasycznych zespołów. Na to zarzucił czarną marynarkę, zdobioną różnymi przypinkami. Właściwie prezentował dość klasyczny zestaw ubraniowy Vanberga, bez niespodziewanych szaleństw na skalę Merlina. Acz odróżniało go od swojego poprzedniego wizerunku, to, że po prostu zmarniał. Najwyraźniej kilkumiesięczne imprezowanie było widoczne na jego wychudzonej twarzy, skoro nawet Chiara je zauważyła!
Mimo wszystko jestem pewna, że Merlin śmiertelnie obraził się na swoją przyjaciółkę i nie odzywał się do niej przez dobre parę godzin, póki nie był pijany. Potem w euforii podzielił się z nią swoim planem, może nawet podzielił się alkoholem i pobiegł w podskokach do pokoju muzycznego. Co do życia Vanberga jestem pewna, że jego przyjaciel nie zapomniał o nim i ich bromance rozkwitł w czasie wizyty Dexa, która była tak miłą zmianą przy dość napiętym życiu uczuciowym, zbyt monogamicznym. Jednak wracając do postaci, które aktualnie siedzą razem w pokoju muzycznym. Merlin miał podobne spostrzeżenie co Dexter, jeśli chodziło o kobiety w Hogwarcie. Jednak głównie dlatego, że zwyczajnie zapominał dziewczyny z którymi się ogarniał, bo na trzeźwo nie robił tego pewnie od czasu pierwszego pocałunku. Zlewały mu się w jedną masę, twarze w pamięci były niewyraźne, a ubrania pomieszane. Nie raz zdarzało mu się, że zdejmował stanik dziewczyny i z zaskoczeniem stwierdzał, że ten biust jest zdecydowanie znajomy. Nauczył się na szczęście nie pytać już o to, czy przypadkiem już ze sobą nie spali, odkąd dostał parę razy w twarz zostając samotny, pijany i napalony. Przynajmniej nie był tak głupi, żeby wciąż nie pamiętać układu Hogwartu! Chociaż nawet on nie był tak nieuważny, żeby po tylu latach wciąż nie pamiętać szkolnych korytarzu. Zapewne jakby był tu tyle co Dex chodziłby jak ślepiec z zawiązanymi nogami. W każdym razie obecnie Faleroy czując się jak jeden z najszczęśliwszych ludzi na ziemi, wziął parę łyków alkoholu, kiedy usłyszał kroki. Odessał się od butelki, by zobaczyć kto zmierza w jego kierunku i zmrużył oczy. Na początku średnio szło mu uświadamianie sobie kto podpala zapałkami papierosy. Kiedy jednak się zorientował z kim ma do czynienia uśmiechnął się szeroko. Anielsko i pięknie, błyskając perfekcyjnie równymi zębami i roztaczając fragmenty genu wil, które udało mu się przejąć. Był straszliwie pijany, ale i tak prezentował się dobrze, szczególnie przy zmarniałym lekko Dexterze. Czego sam Faleroy zupełnie nie zauważył. Miał zupełnie inne zdanie na temat aparycji znajomego. - Dexter Vanberg, wyglądasz perfekcyjnie! – wyraził swój podziw Merlin wstając z miejsca. Co nie było najłatwiejszą rzeczą na świecie i kiedy bardzo chwiejnie podniósł się ze stołka ponownie nacisnął parę klawiszy, kiedy musiał się podeprzeć. W końcu jednak stanął przed wokalistą Veritaserum i dość niespodziewanie rozłożył ręce, by porwać w ramiona Dextera, po czym złapać go lekko za głowę, mam nadzieję, że ogarniasz o co mi chodzi, i pocałować mocno w oba policzki chłopaka. Faleroy roztaczał zapewne wokół siebie intensywny zapach wody kolońskiej, której nadużywał gdy miał dobre dni, oraz burbonu, który był dzisiaj jego najlepszym przyjacielem. Odsunął się od chłopaka i zabrał mu papierosy, których miejmy nadzieję nie zdążył schować Vanberg. Niezbyt pewnie stojąc wsadził sobie jednego do buzi i zaczął nieudolnie zapalać zapałki, łamiąc prawie każdą. - Tak, mam zamiar grać na fortepianie. Myślę, że mogę nawet rozważyć dołączenie do twojego zespołu, co o tym myślisz? – powiedział uśmiechając się ponownie do Dextera, przez co papieros wypadł mu z ust. Faleroy zaklął głośno i pochylił się by podnieść fajka, również dość mozolnie. Kiedy mu się do udało podmuchał na niego. Po chwili jakby sobie przypomniał nagle, cofnął się w stronę fortepianu i złapał swój alkohol, by podać go Dexterowi. - Ubraliśmy się na prawie taki sam kolor, to bardzo słodkie – wybełkotał kiedy ponownie wsadził papierosa do buzi i zaczął znowu siłować się z jego podpaleniem.
Też jestem pewna, że bromance Dexa i Quenia cudownie rozkwitło i było urocze, niczym to naszych ulubionych wokalistów! Zapewne Dex widząc swojego zmarnowanego przyjaciela, nawet zachęcał go, by ten przeniósł się do Londynu, a następnie, by niczym stare, dobre małżeństwo, zajęli się kupowaniem ładnych rzeczy do ich mieszkania. Na pewno byłoby ono bardzo ładne i bardzo zaśmiecone, a do tego prawdopodobnie "tymczasowo" mieszkałaby u nich zaskakująco duża liczba osób, natomiast imprezy trwałyby tygodniami. Zupełnie jakby mieli nieustannie imieniny niczym my! Nie wiem jak Tricheur zamiast tego mógł nadal chcieć mieszkać w Szwajcarii! Ach, jakże Dexter Vanberg uwielbiał towarzystwo osób spokrewnionych z wilami. Naprawdę, ich obecność działa wprost kojąco! Bo jakże nawet mógłby myśleć o niepotrzebnie zawalających głowę głupotach, kiedy ot taki osobnik uroczo się uśmiechał, jakby nic na świecie nie miało znaczenia. I absolutnie nie przeszkadzał mu fakt, że owy wil ledwo trzymał się na nogach. Chociaż zaraz, właściwie to było akurat na plus. Ostatnio ich dyskusja się tylko niepotrzebnie dłużyła, a na dodatek wil bronił alkoholu, jakby miał przy sobie ostatnią jego butelkę na całym świecie. Wprost przeciwnie było dzisiaj! - To świetnie, że tak twierdzisz - odparł na jego komentarz o perfekcyjnym wyglądzie, choć raczej niezbyt poważnie podszedł do tego stwierdzenia. To zaskakujące, ale Dexter Vanberg w gruncie rzeczy nie był specjalnie narcystyczny. Bardzo mile przyjął również formę przywitania, chociaż wilowate pochodzenie wymieszane zapachem wody kolońskiej, na pewno odrobinę zawracało w głowie. Nagle poczuł się cudownie rozluźniony. Ach, jakże on mądrze postąpił planując dziś wymyślić jakąś piosenkę. I już nieistotnym było, że na pewno jej nie wymyśli. Dalsze poczynania Merlina obserwował z drobnym rozbawieniem w oczach, acz takim pozytywnym, zdecydowanie nie myślał teraz o niczym negatywnym. - Nie wiem, czy jestem gotów podzielić się fankami - odparł Vanberg oczywiście w ogóle nie wyobrażając sobie Merlina (zwłaszcza trzeźwego!) w swoim zespole, mimo iż ten na pewno przyciągnąłby całą zgraję nowych fanek. Ach ten egocentryzm. - No chyba, że jesteś bardzo dobry - dodał jeszcze będąc raczej przekonanym, że pijany Merlin nie zagra mu to teraz niczym Chopin. Bo jego "bardzo dobrość" teraz wyobrażał sobie raczej w innych aspektach życia, aniżeli w muzyce. Oczywiście w tarocie na przykład. Niebywale chętnie przejął od niego butelkę alkoholu, upijając parę głębszych łyków, co by poczuć owe przyjemne ciepło rozchodzące się po ciele, a którego nie czuł już od piętnastej. A gdy ostawił butelkę jak najbliżej, na czarnym blacie fortepianu, stanął bardzo blisko, tuż naprzeciw Faleroya. Zabrał mu nieudolnie rozpalanego papierosa, jednak tylko po to, by na chwilę umieścić go we własnych ustach i odpalić - zaciągając się od swojego, już do połowy wypalonego. Kiedy fajka elegancko się już kopciła, oddał ją Merlinowi, umieszczając ją między jego pełnymi wargami. Dopiero wtedy uważniej przyjrzał się jego fioletowej marynarce i czerwonej koszuli, bo rzeczywiście, istniała między nimi drobna zbieżność kolorystyczna (a może to dyrektor kazał wszystkim prefektom chodzić na fioletowo? ewentualnie tylko tym najlepszym?). Kiedy tak na niego spoglądał badawczym okiem, rozpiął guzik w jego marynarce, oczywiście tylko po to by lepiej zobaczyć koszulę pod spodem. W końcu rozmawiali o modzie, Vanberg był na pewno ogromnym specem w tych sprawach (w końcu posiadał imponującą kolekcje koszulek z zespołami!). - Ale jednak czerwony jest znacznie lepszy - w końcu stwierdził z lekkim uśmieszkiem, wciąż uczepiony wolną dłonią brzegu jego marynarki. No cóż, wszakże to był jego ulubiony kolor!
Ich wspólne zakupy były pewnie jedną z najsłodszych rzeczy, które mielibyśmy dane zobaczyć, gdybyśmy zrobili kiedyś film o postaciach z forum. I pewnie kiedy tak przechodzili przez sklep Quentin zastanawiał się dlaczego nie mieszka z Vanbergiem i wyobrażał sobie ich sielankę. Kto wie, może w tajemnicy przed swoją dziewczyną teraz przeniósł tam połowę swoich ciuchów i powoli się wyprowadza do Dexa. Świetnie, Merln też nie miał nic przeciwko towarzystwu gwiazd rocka. Chociaż chyba jeszcze bardziej lubił ten cudowny stan, w którym właśnie się znajdował. Wszystko zdawało się być piękniejsze, prostsze i urokliwe. On uśmiechał się pięknie, umilając tym samym dzień Dextera, a Faleroy sam sprawił, że w jego oczach Dexter był jeszcze sensowniejszą niż zwykle gwiazdą rocka, bez ślady zmęczenia na lekko zapadniętych policzkach wydawały się być dla Merlina czymś równie uroczym co ich podobnego koloru ubrania. I faktycznie, kiedy wil jest trzeźwy jakoś nie udaje im się dobrze dogadać, co jest oczywiście winą Merlina. - Naprawdę, wyglądasz perfekcyjnie i bardzo pociągająco. Gdyby nie obawa przed chorobami wenerycznymi już nie miałbyś na sobie ubrań – paplał Merlin gestykulując dość bezwiednie aczkolwiek żywiołowo. Uznał, że Dex nie wziął odpowiednio poważnie jego słów, dlatego postanowił trochę o tym pobredzić. I chociaż poniekąd obraził Vanberga, chociaż sam wcale nie był lepszy, zupełnie tego sam nie zauważył, będąc przekonany, że mówi mu komplement. No cóż miejmy nadzieję, że szeroki i szczery uśmiech wila załagodzi jego niespecjalnie uprzejme słowa, wypowiedziane w bardzo dobrej wierze. Faleroy zmarszczył brwi słysząc o fankach. Ponieważ przybrał minę myśliciela, Dex mógłby się domyślać, że blondyn wziął całkiem poważnie wzmiankę o fankach i zastanawiał się usilnie jak rozwiązać ten bardzo ważny problem. W końcu jednak widocznie poddał się, bo wzruszył ramionami i machnął byle jak ręką. - Trudno, pogadamy o tym jak nauczę się grać – powiedział po raz kolejny wzruszając ramionami. Obrócił się w stronę fortepianu i poklepał go jak starego kumpla, kiedy Vanberg pił jego alkohol. Bo naturalnie Faleroy nie miał zielonego pojęcia o graniu. Pozwolił Dexowi zająć się nim, a raczej jego papierosem, wlepiając swoje wielkie ślepia w chłopaka. - Och, dziękuje kochanie – rozczulił się kładąc na chwilę głowę na ramieniu Dexa i głaszcząc go po głowie dłonią, w której na szczęście nie miał papierosa, bo inaczej pewnie spaliłby chłopaka. Odsunął się od niego, by zaciągnąć się swoim nowym nabytkiem. Zdawał się nawet nie zauważyć, że Dex rozpiął mu bliźniaczą marynarkę.(swoją drogą człowiek wybierający Merlina i Dexa na prefektów musiał być chory na umyśle, powinniśmy kiedyś zrobić zebranie prefów). I z pewnością znał się na modzie, Merlin w tej chwili całkowicie ufał mu w sprawach mody. - Lubisz czerwony – powiedział unosząc do góry brwi. Wsadził do ust papierosa i szybko ściągnął marynarkę, by pozostać w tylko w koszuli tego koloru. Podciągnął jej rękawy, zahaczając się przy tym pierścieniami, które znalazł dziś szczęśliwie w pokoju wspólnym i sobie przywłaszczył. - Całe szczęście, że założyłem to wobec tego, bo miałem założyć różową koszulę, ale uznałem, że będzie idealnie pasować do mojego nowego seledynowego garnituru – mówił kiedy zdejmował ciemniejszą część odzienia i rzucał ją na fortepian. Rozejrzał się za swoją butelką alkoholu i wyciągnął po nią rękę, by napić się kolejnego łyka. Po chwili jednak wpadł na kolejny świetny pomysł. - Wiem! Napiszę o tobie piosenkę skoro mam być muzykiem, będziesz moją muzą! – oznajmił wesoło i podbiegł dość śmiesznie do stołka. Położył swoje pajęcze palce na klawiszach i zaczął w nie uderzać bez specjalnego ładu. - Ooooo, Dexterzeeeeeee, widzę w twoich oczaaaaach… szum wodospaduuuuu iiii… białe brzoooozyyy – zawodził sobie dość głośno z zamkniętymi oczami. No cóż, może Dex nie napisze dziś piosenki, ale może znajdzie inspirację w tym jakże zdolnym ćwierć wilu!