Osoby: Shenae D'Angelo i Victor Cunney Miejsce rozgrywki: Wielka Brytania, hrabstwo Chesham, dwór państwa Cunney Rok rozgrywki: 2011 Okoliczności: We dworze należącym do państwa Cunney odbywa się pełne przepychu przyjęcie dla czystokriwstych czarodziei. Wiktuały na stole, taniec, muzyka klasyczna i piękne stroje wieczorowe. A w środku tego wszystkiego dwójka młodych Hogwartczyków, którzy jeszcze nie wiedzą, jak dalekosiężne plany mają wobec tej dwójki ich rodzice.
I oto w tej wielkiej sali rozbrzmiewa piękna, poważna muzyka. Niektórzy gawędzą półgłosem upijając raz na jakiś czas łyk wina z lampki. Inni przypatrują się wchodzącym zza pięknych kreacji, które są ich specyficznym kostiumem, bo tu nikt nie jest sobą. Jakaś dama brnie szybszym krokiem niż powinna przez salę i już to budzi nieprzyjemny komentarz u starszych. Bywa też, że już kogoś poproszono do tańca i oto dama w błękitnej sukni jest prowadzona przez dość sztywnego partnera, który połknął kij, ale to nic... Wszak to pieniądze i jego status ułożą mu życie... A nie kobieta i nie jej taniec. I to właśnie przez tą salę, pełną toksyczności brnął Logan Drake szukając wzrokiem swojej córki, która znów mu umknęła. Już dziś miała się dowiedzieć o jego planach, które były bardzo proste. To on decyduje, ona wykonuje. Słaba płeć piękna nie mająca nic do powiedzenia. Już nieistotne było to czego ona chce, ważniejsze było to, że Drake odjął jej bólu z życia młodocianych kobiet i oto ona dziś już miała poznać swojego przyszłego męża. Bez dwóch zdań będzie mu wdzięczna. Choć on gardził jej gwałtowną osobowością, która stawiała przed nim więcej "nie" niż "tak" to dziś sądził, że będzie inaczej. W przeciwnym razie wydziedziczenie będzie odpowiednią karą. Zatem gdy już ją odnalazł wzrokiem skłonił się nieznacznie ku osobie, z którą rozmawiała, ale zaraz tego pożałował, kiedy zdał sobie sprawę, że to nikt znaczący. - Shaene, czy mogę Cię prosić na ten moment? - Choć nie czekał na jej decyzję jakby nie dając jej wyboru i już szedł w inną stronę sali głęboko wierząc, że córka za nim poszła. Z odnalezieniem Cunney'ów nie miał już takiego problemu Tak jak się umówili stali oni przy głównych schodach, a gdy zauważyli tylko kroczącego ku nim Logana z pociechą uskoczyli nieco w bok wzrokiem doszukując się Victora. Tylko Gabrielle Cunney wydawała się być nieco zdenerwowana, może smutna i pewnie dlatego wciąż gniotła czarną kokardkę przy swojej sukience za co została wzrokiem skarcona przez męża. Natychmiast przybrała na twarz firmowy uśmieszek gotowa teraz przycisnąć syna do piersi, by powstrzymać te głupie zwyczaje, jednak... Jednak nie miała nic do powiedzenia. To Marcus grał pierwsze skrzypce w ich rodzinie, a kiedy Victor wyrósł obok nich, a Drake podszedł z córką, to wyraz twarzy Maruca złagodniał... Jakby był pewny, że już wygrał. - Witaj Loganie. Czy ta urocza dama to Twoja córka Shaene? - Spytał, choć doskonale wiedział, że tak... Choć doskonale wiedział, że to będzie jego synowa. Gabrielle przebiegła wzrokiem po dziewczynie oceniając czy właściwie nadaje się ona na żonę dla jego syna, lecz nawet jeśli byłaby niewłaściwa, brzydsza, okropniejsza... To i tak nie mogłaby nic zrobić. Chciała ścisnąć za dłoń syna, jednak nie ruszyła się ani w prawo, ani w lewo uśmiechając się lekko, choć bała się jak nigdy. - Pozwoli pani... - Tu Drake skłonił się ku pani Cunney by ucałować jej dłoń, a ojciec Victora poczynił to samo ku Shaene. - Tak, to moja córka. Shaene D'Angelo. - przedstawił córkę oblegając ją przez chwilę wzrokiem czujnym jak u węża. - Urocza dama. - Zauważył ojciec blondyna. - To Victor, Victor myślę, że mógłbyś zabawić swoim towarzystwem Shaene i poprosić ją do tańca. - Zauważył wspaniałomyślnie ojciec głosem miłym, acz nieznoszącym sprzeciwu... Bo w istocie... Należało im wszystko przekazać dopiero kilka chwil później.
Wiedział, że to przyjęcie nie będzie miłe. Wiedział już o tym wtedy, gdy zauważył, że jego rodzice adresują listy z zaproszeniami. Zawsze tak długo zastanawiali się nad tym kogo zaprosić. Dyskutowali nad tym, kto teraz ma najwyższą pozycję w tym arystokratycznym świecie czarodziejów, by przypadkiem nie wyjść na kogoś, kto zaprasza ofiary losu. Wtedy to przyjęcie nie byłoby już tak elitarne. Dzięki temu ludzie, którzy byli na nie zapraszani czuli się wyjątkowi. Vic też musiał oczywiście w tym pomagać. Starannie wyćwiczonym, kaligraficznym pismem pisał do gości zaproszenia, na białym pergaminie z gustownymi, srebrnymi wzorami w rogach. Nie wiedział co to za okazja, pewnie nic ciekawego. Ich skrzat domowy już parę dni przed przyjęciem uwijał się to w kuchni, to w salonie, czy w innych miejscach w domu. Wszystkie podłogi zabłysły wypolerowane, obrazy przodków odkurzone, wszędzie czuć było nieco nerwowy nastrój przygotowań. Vic wolał się do tego nie mieszać. Były ferie zimowe, czas wolny. Przebywał głównie w swoim pokoju, pisząc listy do przyjaciół i grając na gitarze. Przebywanie w jedynym miłym pomieszczeniu w domu, wystrojonym w ciepłe barwy Gryffindoru było dużo przyjemniejsze, niż plątanie się po zimno urządzanych przestrzeniach ich dworu. Gdzieniegdzie tylko było można w nich wyczuć rękę jego matki, choć i tak bardzo subtelnie. Wolała się nie narażać mężowi. Gdy nadszedł wreszcie ten wieczór, chcąc nie chcąc Vic musiał przebrać się w idealnie dopasowany garnitur, z szykownym, zielonym krawatem. Szesnastolatek udał się ku wejściu do sali balowej, by tam z uśmiechem witać pierwszych gości. Jego ojciec kierujący się ku podestowi, na którym zajął już miejsca kwintet smyczkowy, obdarzył go pełnym aprobaty spojrzeniem. Fakt, tak dobrze Victor nie prezentował się odkąd wrócił do domu. Ogolił się, uczesał włosy, które zapuścił nieco w ostatnim czasie, użył nawet perfum. Powoli, przez paręnaście minut od ustalonej godziny rozpoczęcia do sali wchodzili kolejni goście. Vic witał ich z przyklejonym do twarzy zdystansowanym uśmiechem, jaki przyjął się w wyższych sferach. Zbyt wiele otwartości można było uznać nawet za niestosowne, zwłaszcza u młodzieży. Po skończeniu swego przykrego obowiązku chłopak skierował swe kroki ku stołowi, który zastawiony był alkoholami. Dostał od ojca pozwolenie na picie trunków, oczywiście z umiarem. Przyglądał się więc znudzonym wzrokiem gościom, którzy zabawiali się tańcem i rozmową, popijając z kunsztownie wykonanego kieliszka czerwone wino. Rozbawiony słuchał ich wydumanych wypowiedzi, gdy chcieli się popisać przed swoimi rozmówcami inteligencją i wykształceniem. Gdy poczuł na sobie badawcze spojrzenie matki, która przyglądała mu się z drugiego końca sali uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. Wiedział, że ona też nie przepadała za takimi przyjęciami. Głownie towarzyszyła na nich trzymającemu ją pod ramię ojcu, jakby swoją urodą poprawiając jego wizerunek. Pozwalała całować się gościom w dłoń, uśmiechała się do wszystkich i wtrącała od czasu do czasu parę słów. Ale w przeciwieństwie do większości zgromadzonych tutaj nie bawiło jej przechwalanie się swoim majątkiem i arystokracją. Dzisiaj jednak jego matka wydawała się być szczególnie niezadowolona. W jej oczach, gdy na niego patrzyła można było dostrzec pewne roztargnienie. Vic intensywnie zastanawiał się, co mogłoby być jego powodem, ale jakoś nie potrafił do tego dojść. Po mniej więcej półgodziny biernej obserwacji dostrzegł, że jego ojciec lekkim skinięciem głowy przywołuje go do siebie. Automatycznie wyprostował się i przytaknął posłusznie, po czym ruszył ku swojemu ojcu. Marcus Cunney zapatrzył się w wysportowaną sylwetkę syna. Nie dopuszczał do siebie myśli, że Victor może nie być tak idealny, jak to sobie wyobrażał. Myśl o tym, że należy do Gryffindoru i nie zawsze zachowuje się po jego myśli była przez niego kompletnie odrzucana. Za bardzo zapatrzony był w perfekcyjny obraz syna utworzony w jego głowie. Vic stanął obok ojca, milcząc i pytając go wzrokiem, jaki był powód jego przywołania. Ten jednak wzrok miał skupiony na dwójce ludzi, którzy właśnie zmierzali w ich stronę. Okazało się, że byli odpowiedzią na jego wcześniejsze nieme pytanie. D’Angelo? No tak, adresował nawet do nich list. Ta dziewczynka chyba uczyła się w Hogwarcie, jej twarz wydawała mu się znajoma. Gdy nastąpiła zwyczajowa, grzecznościowa wymiana słów, Victor ukłonił się elegancko, po czym z szarmanckim uśmiechem ujął dłoń Shenae i zbliżył ją do swych ust, by złożyć na niej delikatny pocałunek. Ach, te wszystkie konwenanse, dzięki którym ci ponoć lepsi od innych czarodzieje, mogli się dowartościować. Vic znał je wszystkie na pamięć, ojciec przez 16 lat jego życia wbił mu je dosyć dosadnie do głowy. Po otrzymanym polecenia, ponownie ujął rękę dziewczyny i wyszedł z nią na środek parkietu. Kwintet zaczął słodko grać melodię walca, zapewne po ustalonym wcześniej znaku, nadanym przez Marcusa Cunneya. Victor jedną ręką podtrzymał Shenae w talii, a drugą dłoń splótł z jej dłonią i przyjął pozycję sylwetki adekwatną walca. Był pewien, że ona tak samo znała większość tańców, które były używane na tego typu okazje. Bez wahania poprowadził ją lekko w takt muzyki. Nie było tutaj nawet mowy o nadepnięciu na stopę. - Czy my się przypadkiem nie uczymy w tej samej szkole? – zapytał, nie przestając elegancko wirować ze swoją partnerką na parkiecie. – Wydaje mi się, że znam twoją twarz. – dodał po chwili, dyskretnie jej się przyglądając.
Powinna była się cieszyć na bankiet rodzinny. Nie szczędzić entuzjazmu. Była w końcu trzynastoletnia dziewczyną, której takie okoliczności powinny się jeszcze kojarzyć z balami, o jakich wcześniej czytała w bajkach. Strojne suknie, wyrafinowani ludzie, dobre przystawki. Znała to wszystko. Już we wczesnych latach dzieciństwa ojciec oswajał ją z takim towarzystwem. Właśnie z tego powodu, wiedząc z kim ma do czynienia, niechętnie przywdziała na siebie czekającą na nią w pokoju, pudrową suknię. Ojciec widocznie chciał się upewnić nawet co do tego, co na siebie włoży, ingerując we wszystkie jej możliwe wybory. Jakby bardziej interesował go dobry prestiż niż komfort córki. Tak strojna, wieczorowa suknia nie pasowała do trzynastolatki. Ale nie była przecież zwykłą nastolatką, tylko tą, dla której ojciec rozplanował całe życie, uwzględniając w swoich rozmyśleniach to, czy jego córka wypadnie dostatecznie dojrzale w oczach swoich przyszłych teściów. Rozkloszowany dół sukienki miał imitować pełne biodra, których, jako jeszcze młoda dziewczyna, nie miała. Stała więc przy kolumnie w sali bankietowej, wystrojona jak stara maleńka, odprowadzana spojrzeniem dużo starszych od siebie chłopaków, symulując pełną dojrzałość. W rzeczywistości nawet nie musiała udawać. Dorastanie u boku Logana Drake’a szybko nauczyło ją powagi, a z czasem, może nawet spaczyło sztywnym podejściem do życia. Nie chowała się przed ojcem, ale też specjalnie nie wystawiała mu się na widok. Dostrzegając go na końcu sali, przecisnęła się przez tłum, łapiąc pierwszą lepszą osobę, próbując zaczepić ją do rozmowy. Był to kuzyn kuzyna kuzyna, którejś tam dalszej gałęzi jej rodu, ale też przy okazji człowiek, do którego Logan Drake najmniej chętnie by podszedł. Właśnie to czyniło go dobrym obiektem do rozmów. Ale widocznie ojciec chciał wcielić w życie jakieś poważne zamiary, skoro nie zaszkodziło mu to, żeby się z nią przywitać. Spojrzała na niego chwilę milcząc, w końcu rzucając do swojego towarzysza. - Przepraszam – i posłusznie ruszyła za mężczyzną. Jeśli coś wiedziała o Loganie, to na pewno fakt, że w towarzystwie o wiele korzystniej mu ulec, niż wdawać się z nim w dyskusję. Poprawiła więc suknię, spięła spinką wcześniej luźno puszczone na ramiona pasma włosów i… i coś jeszcze? Nie zauważyła żadnych dodatkowych, krytycznych spojrzeń w jej kierunku, więc teraz chyba wszystko było dobrze. Jeszcze tylko Logan podał jej bez słowa łańcuszek z wisiorkiem o rodowym herbie i… taaaaaak – teraz mogli udawać perfekcyjną rodzinę. Spojrzała na palone srebro na piersi, zastanawiając się tylko, skąd to wytrzasnął? Może to jej matki? Nie była pewna, w końcu nikt w jej domu nigdy o niej nie wspominał, a jej nigdy nie ciągnęło do poznania obcej jej, zmarłej dawno kobiety. Miała obawy zawieść się na tym, co mogła się dowiedzieć. Przystanęła przy ojcu, dumnie wyprostowana, jak ją uczył, dystyngowana, jak chciał, milcząca, jak, wypadało, a kiedy nieznajomy jej mężczyzna przekręcił jej imię, uśmiechnęła się – sama jedna tylko wiedząc jak sztucznie – przeklinając go w myślach. Pod nosem, słyszalnie tylko dla siebie szepnęła: - Shenae. Nie Shanae, na Merlina! Ale ojciec podjął dyskusję, powtarzając błędnie jej imię. Tak, poznaj, moja córka: „Shanae D’Angelo”, bo lepiej było oczywiście nie urazić mężczyzny, niż przypilnować, żeby cholera wie co za zuchwały facet, dobrze odmawiał jej imię. Patrzyła na mężczyznę co prawda z uprzejmą miną, ale wzrok miała zimny, więc przerzuciła go na jego syna, lustrując chłopaka uważnym spojrzeniem. Skóra jakby zdjęta z ojca. Już w tym momencie wiedziała, ze go nie lubi. Shanae! Pffff. Liczyła w głowie sekundy do szybkiego odwrotu, nie zakładając nawet, że dzisiejszego wieczoru zdana będzie na towarzystwo Ślizgona (tak błędnie podejrzewała), którego taksowała chwilę spojrzeniem. Ostatecznie wędrówkę wzrokiem zakończyła na matce chłopaka i tam go zatrzymała, jako, że kobieta wydała jej się najbardziej interesującym widokiem. Spróbowałaby się nawet do niej uśmiechnąć, ale ta zdawała się uciekać spojrzeniem gdzie indziej. W tym jednak momencie sama odczuła na sobie czyjąś presję. Zerknęła na ojca, a zaraz potem na mężczyznę, który się przed nią kłaniał. Sama zrobiła to samo, z wyuczoną grzecznością, hojną uprzejmością i tylko z kilkoma zastrzeżeniami ukrywanymi w głowie. - Niezmiernie przyjemnie mi Pana poznać, panie Cunney. Kimkolwiek był. Może jakimś współpracownikiem jej ojca? Kto to wiedział? Szefem? To wyjaśniałoby dlaczego Logan Drake był dla niego tak uprzejmy. Ale nie rozjaśniało powodu, dla którego drugi mężczyzna odnosił się do niego z tym samym szacunkiem. Nie zastanawiała się nad tym dłużej. Niewiele chyba starszy od niej chłopak chwycił ją za dłoń, ponawiając wcześniejszy gest ojca. Kolejny raz udała aprobatę dla tego uczynku, choć nienawidziła tych sztywnych norm, które kazały obcym facetom szorstko obcałowywać jej dłoń. Usta chłopaka były jednak zaskakująco miękkie, pewnie od wcześniej spożywanego trunku. Nie znaczyło to jednak, że z tego powodu polubi tę niby uprzejmość. Dała się porwać do tańca, dziękując, że oddalają się od ich rodziców, i kląć jednocześnie, że to nie z jej decyzji skazana była na jego towarzystwo. - Nie spytałeś się mnie, czy chcę – zauważyła na początek skromnie. Przed starszymi być może musiała udawać grzeczną, ale czy chciała udawać przed nim, nad tym się jeszcze zastanawiała. - Ale z rozkoszą… - „z rozkoszą pójdę w tany i wyskocze poza mury tego domu”, dodała w myslach, a głośno: - … przystąpię do tańca. Zanim złapała go za dłoń, rozpuściła włosy, teraz, skoro już powoli zginęli w tłumie, a ojciec nie patrzył już na nią z dezaprobatą. Dopiero wtedy przybrała tę sztywną pozę, instynktownie, perfekcyjnie stawiając kroki w tańcu. - Właściwie to Shenae – zauważyła – Nie Shaene. A najlepiej: D’Angelo. Spojrzała za jego ramię, przez chwilę milcząc w tańcu, dopóki nie zadał pytania. - Hogwart? – upewniła się – Niewykluczone. Nie pamiętam Cię. To Twój dom? Ogarnęła wzrokiem salę robiąc przerwę na piruet, a kiedy do niego wróciła, oparła się lekko na jego ramieniu, niszcząc pozycję jaka zaraz miała nastąpić pochyleniem się nad jego uchem: - Zimno tu. Bez wyrazu.
Victor uniósł brwi, gdy zwróciła mu uwagę. Jej ton wydał się dość pokorny, ale jakoś mu to nie pasowało. Od czasu, gdy pierwszy raz na nią spojrzał, wydała mu się osobą dość zadziorną, z mocnym charakterem. Tym lepiej, nie będzie miał wyrzutów sumienia, gdy będzie krytykował jej życiowe poglądy. Tak samo jak Shenae, Victor od razu przyjął, że należy ona do jednych z tych snobistycznych kretynek. No cóż, nie można było im mieć tego za złe, skoro większość osób, które spotykało się na takich przyjęciach miało właśnie usposobienie tego typu. - Wybacz skarbie, to nie ja cię zapraszałem do tego tańca, tylko mój ojciec… – odpowiedział jej z lekkim, ironicznym uśmiechem, gdy wykonywał z nią w tańcu kolejny piruet. Shen nawet nie mogła podejrzewać, jak bardzo pragnienia Victora były zbliżone do jej. Chciał się po prostu stąd wyrwać. Do swojego pokoju, a jeszcze lepiej – do Hogwartu. Tam czuł się w pełni wolny, nie kontrolowany przez swojego zaborczego ojca. Gdy skrytykowała wnętrze tego domu, uniósł nieco brwi. Zastanawiał się, czy nie podoba jej się tutaj, bo faktycznie wnętrza dworu Cunneyów są odpychające, czy była to aluzja, że jej dwór jest zdecydowanie bogatszy. Doszedł do wniosku, że pewnie to drugie. Czarodzieje z tego środowiska wiecznie myśleli tylko o tym, by pokazać, że są lepsi od wszystkich innych. Chyba, że rozmawiali z kimś, kto zdecydowanie stał od nich wyżej. Wtedy oczywiście podlizywali mu się na wszelkie możliwe sposoby. Ani Vic, ani Shenae jednak nie bardzo zdawali sobie sprawę z rzeczywistego stanu majątkowego tego drugiego, więc mogli rozmawiać w miarę swobodnie. Victor podejrzewał jednak, że bez powodu ojciec nie kazałby mu tańczyć z jakąś przygodną dziewczyną, więc zachodził teraz w głowę, o co mogło mu chodzić. Co znów idiotycznego wymyślił ten człowiek? Nowy sposób na zatrucie mu życia. Gdy jakaś inna tańcząca para przesunęła się parę kroków, dostrzegł Marcusa Cunneya rozmawiającego w poufnej pozie z panem D’Angelo. Ich spojrzenia na moment się spotkały, ale po chwilę sylwetka ojca znów zniknęła w tłumie. Victor zręcznie obrócił się ze swoją partnerką i w odpowiednim momencie złapał ją w talii i uniósł do góry, obracając się z nią wokół własnej osi. Kilkoro najbliższych ludzi pokiwało głowami z aprobatą, że syn gospodarzy tego przyjęcia został tak starannie wyedukowany pod tym względem. - Nie będę cię czarował… – powiedział cicho, gdy opuścił ją delikatnie na ziemię i zaczął dalej tańczyć – Znam twoje poglądy na świat i wiedz, że brzydzę się nimi. – powiedział, nie zdejmując z twarzy maski opanowania. Równie dobrze mógłby w tym momencie powiedzieć Shenae, że jest ładna pogoda.
- Ciekawe, że to nie z nim teraz tańczę – rzuciła nie spuszczając z niego spojrzenia. Choć zachowywała swoją wyuczoną grzeczność, nie próbowała imitować dziewczyny spłoszonej patrzeniem mu prosto w oczy. Nie uciekała spojrzeniem, tą jedną zasadę – bycia nie tylko pokorną, ale też i mniej niezależną od mężczyzn – łamiąc. W towarzystwie elity ojca, bo faktem raczej powszechnie znanym było, że tak naprawdę wszystkie inne normy, łamała ucząc się w Hogwarcie. Mało kto był w stanie nazwać ją prawdziwie czystokrwistą czarownicą. Jasne. Ludzie znali spisy. Ale na nim widniało nazwisko jej ojca – Drake. Nie jej: D’Angelo. Tylko Ci, którzy mieli z nią styczność przy okazji spotkań takich jak to, znali jej rodowód. A i Ci, jak Victor budowali sobie o niej błędną opinię. - Zawsze mogłeś odmówić, skoro planowałeś mi to teraz wytykać – zauważyła niezbyt zadowolona z faktu, jak zabrzmiała jego wypowiedź. Bo nie on prosił ją do tańca, ale przecież on ją w tym tańcu prowadził, więc czyja to była wina, że wylądowali na środku parkietu? W duchu sama zastanawiała się, co w takim razie oboje wyprawiają, skoro żadne z nich nie było do siebie w żaden sposób przekonane? Ale chyba oboje, NIESTETY, znali na to pytanie odpowiedź i wiedzieli, że nie mogą zadziałać wbrew przyjętym schematom. Home, sweet home. Nawet jeśli to nie był jej dom, każda z tych posiadłości należących do czystokrwistych rodów, cieszyła się podobnymi zasadami. I nawet wychowanie wymagało tego samego, jak teraz, odpowiednich kompetencji w poważnych tańcach partnerskich. D’Angelo, jakkolwiek nie zgrzytałaby ich rozmowa, oparła więc lekko ręce na ramionach chłopaka, podskakując lekko, w odpowiednim momencie, idealnie synchronizując się z muzyką i ruchami chłopaka, chwytającego ją za talię. Nikt z pobocznych obserwatorów widzący tak perfekcyjnie dopięty na ostatni guzik taniec, nie spodziewałby się, że partnerzy w tym duecie zaraz zaczną sprzeczać się o swoje poglądy życiowe. - To, ze się z nimi nie zgadzasz, nie znaczy jeszcze, że nie są słuszne – rzuciła zimno, zimniej niż chciała, bo choć ograniczyła treść słów do czegoś co wypada, ten ton nie był wskazany. Jak i to, co zaraz potem zrobiła, a mianowicie odsunęła się od swojego towarzysza, planując szybką ewakuację, gdyby nie fakt, że spotkała się ze spojrzeniem swojego ojca. Nie pozostało jej wiec nic innego, jak zasymulować w tej chwili chęć porwania kieliszka wina ze srebrnej tacy. Po tej czynności mogła powrócić do tańca, na tyle lekkiego i zbalansowanego, że trunek nie wylewał się poza ścianki trzymanego w dłoni szkła. - Oboje wiemy, ze to nie siebie nawzajem chcemy oczarować – skwitowała już bez oporów widocznie krytycznie i zaczesała jedną, wolną ręką, pasma włosów do tyłu, co dla wtajemniczonych wyraźnie świadczyło o pierwszym stopniu zażenowania dziewczyny. Muzyka w tym momencie zwolniła swój rytm. Zakończył się jeden utwór, a jego miejsce zastąpił wolny taniec. D’Angelo stanęła więc w miejscu, wpatrując się w chłopaka z pewnego rodzaju pogardą dla jego słów. Myślała, że jest jednym z tych zażartych wyznawców zasady Tojours Pur – zawsze czyści. Myliła się, tak jak i on co do niej. - Więc powiem wprost: wara Ci od moich poglądów. Nic o mnie nie wiesz, Cunney, ani ja o Tobie, i nie widzę żadnego dobrego powodu żeby to zmieniać. No, ich rodzice na pewno znaleźli by jakiś jeden, chociażby podstawowy argument: ich planowane małżeństwo chociażby.
Bezczelna. - Uwierz mi, spotykam się z takimi jak ty na każdym kroku... - powiedział cicho, zniżając głos. Napotkawszy znaczące spojrzenie swojego ojca ponownie zaczął z ciemnowłosą kolejny taniec, którego nie pragnął ani on, ani ona. Wiedział jednak, że niezbyt mądrze jest sprzeciwiać się rodzicom w tym momencie. Złapał ją od z tyłu i pozwolił, by się wdzięcznie wygięła, podczas gdy on przybliżył wargi do jej ucha. - Wiesz co? Kiedyś próbowałem nawet nawracać takie osoby. Byłem pewien, że jeszcze nie jest z nimi tak źle. Ale to jest po prostu zepsucie do szpiku kości. Wrodzone… – wyszeptał. Nie mógł się po prostu pohamować. Gdy spotykał na swojej na swojej drodze arystokratę, któremu mógł bez problemu wygarnąć robił to z dużą satysfakcją. A nuż jego nauka trafi gdzieś tam w zakamarki jego umysłu? Zamilkł, skupiając się na tańcu i dla odmiany na powierzchowności swojej partnerki. Zastanawiał się ile może mieć lat. Na oko była od niego jakiś rok, może dwa lata młodsza… Zdecydowanie nie posiadała jeszcze kobiecych kształtów, które tak sobie upodobali mężczyźni. Twarz jednak miała ładną, trzeba było przyznać. Kocie oczy… I te kruczoczarne włosy. Victor nie dał po sobie poznać aprobaty dla jej wyglądu. Szybko przekonał się w myślach, że to tylko małolata, na której chłopak w jego wieku nie powinien zawiesić wzrokiem. No cóż, w tym wieku chłopcy raczej nie grzeszyli zbyt dużym rozumem w tych sprawach. Zapatrzeni w ideały z magicznych pism nie doceniali dziewczyn w swoim otoczeniu. Ale spokojnie, Victorowi akurat ta przypadłość miała przejść bardzo szybko. Już zaraz miał się z niego zrobić całkiem niezły flirciarz, z łatwością podbijający dziewczęce serca. Chłopak arogancko patrzył przez cały czas w oczy Shenae. Tego wieczoru zaczął przeciw niej cichą batalię i nie miał zamiaru jej przegrać. Utrze jej jeszcze nosa. Cokolwiek miał na myśli jego ojciec, na pewno uda mu się uświadomić go w tym, jak bardzo się mylił. Szkoda tylko, że chłopak nie wiedział, że klamka już zapadła, a głowy dwóch rodów dobiły układu. Wszystko, byleby zachować szlachetną zasadę Toujours Pur. A jeśli jeszcze łączy się dwójkę tak ładnych młodych ludzi, czyż nie cudowniej będzie w przyszłości oglądać ich piękne, czyste jak łza dzieci? Oto zasady rządzące tym światkiem.
Jak śmieszne było to, że wystarczyło tylko jedno spojrzenie ich ojców, żeby zagwarantować im kolejne minuty katuszy w swoim towarzystwie. D’Angelo niechętnie przyjęła odpowiednią figurę, spoglądając przez ramię chłopaka na tłum. Jej wzrok ginął gdzieś między ludźmi, ale oczami wyobraźni widziała się gdzieś całkiem indziej. Nie, nie była marzycielką. Była cynikiem. Dlatego właśnie instynktownie przeczesywała pamięć w poszukiwaniu czegoś, co pozwoliłoby jej wyładować sceptyczną postawę wobec świata i ludzi. - Nie wątpię…. – prychnęła widocznie sfrustrowana tą rozmową. W Hogwarcie było wiele osób takich jak ona, które nie wyznawały czystości krwi, on zaś niczym (w jej opinii – pamiętajmy), nie różnił się od tych wszystkich klonów wokół nich z tymi swoimi hardymi zasadami konserwatywnego knypka. - Skąd pomysł, że to ja potrzebuję nawrócenia, a nie Ty? – rzuciła mu w odpowiedzi, lekko trzymając ręce na jego karku w wolnym tańcu. Zbyt lekko jak na siebie. Nie miewała tak subtelnych gestów. Widocznie już w tym momencie nie chciała mieć z nim nic wspólnego, stroniąc jak najbardziej od kontaktu fizycznego. Ona, w przeciwieństwie do niego, była w takim wieku, w którym chłopcy jeszcze w ogóle jej nie interesowali. Zwłaszcza Ci mocno starsi od niej, a za takiego uważała Victora. - Mówisz o genetycznym skrzywieniu, o moich poglądach, jakby były przywarą mojej osobowości. Chcesz porozmawiać o zboczeniach? Porozmawiajmy o zboczeniach - powtórzyła jedno zdanie w różnym tonie, potwierdzając jego ważność – dla mnie jesteś zupełnym przeciwieństwem archetypu człowieka. W niczym nie jesteś lepszy od ludzi, których tak bardzo nie lubisz. W zasadzie powinieneś sięgnąć społecznego dna, tylko w świecie, w którym żyjemy, nie wiem dlaczego jeszcze toleruje się typków takich jak ty. Utrzymała jego aroganckie spojrzenie, wcale nie pozostając mu w nim dłużna, a po złości, choć jak dotąd dawała mu się swobodnie kierować w tańcu, teraz z przekory postanowiła postąpić wbrew niemu, w efekcie zderzyli się kolanami, a zaraz potem, kiedy przystanęli na parkiecie, wpadła w nich jakaś para. Kieliszek z winem, który trzymała w ręku rozlał się płynnie po jego karku. Sama, dobrze wiedząc jak to się mogło skończyć, cofnęła się o krok do tyłu. - Wybacz. Cała wina po mojej stronie – oczywiście, że dawała mu mocną aluzję do „cała przyjemność po mojej stronie”, nawet nie próbowała tego ukryć, jako, że w jej spojrzeniu nie dało się wyczuć nawet odrobiny skruchy.
W tym czasie Logan poświęcał czas na zabawianie rozmową Cunney'ów. Opowiadał o tym jaka jego córka jest inteligentna, jak pięknie tańczy i czym zajmuje się w czasie wolnym. Wplatał też uwagi na temat tego, że jest o wiele dojrzalsza niż koleżanki na jej roku i wielokrotnie już wspominano mu, aby pozwolił jej choć na chwilę zabawy. Choć właściwie to zawsze odpowiadał, że to Shenae chce, aby było właśnie tak. Poważnie. Również koloryzował jeśli chodziło o kontakty z dzieckiem. Córka bardzo posłuszna, córka bardzo dobra, córka gotowa wskoczyć w ogień za ojcem. Ile było w tym prawdy? Wiedzcie, że niewiele. Mydlenie oczu komuś innemu to była jedna z wielu umiejętności ojca D'Angelo, które opanował do perfekcji. Status krwi powinien mieć wyryty na czole, by wszyscy z miejsca musieli padać przed nim na kolana. Shenae według niego powinna być mu nawet wdzięczna, że oto poświęcił swój czas, aby odnaleźć jej odpowiedniego męża, który nie był nadętym, brzydkim bufonem, tylko nadawał się do pokazania wśród ludzi. Może nawet potomstwo z tego nie będzie najgorsze? Co natomiast kłębiło się w głowie Cunney'ów? Sprawa była prostsza. Pani Cunney nadal nie wiedziała czy dziewczyna, z którą miał być zaręczony jej syn nadawała się do tego. Nie chodziło o uczynienie jej kurą domową, która podawałaby jej synowi co raz to wykwintniejsze potrawy oraz nie chodziło też o urodzenie dziecka, które byłoby alfą i omegą. Chodziło bardziej oto, że czuła strach przed tym, że Victor nie zrozumie ich decyzji i ucieknie im. Bardzo kochała go, choć nigdy może nie dała na to jakiś specjalnych znaków. Kłóciłaby się z mężem gdyby nie tradycje. O niektórych rzeczach nie można było decydować, szczególnie jej... Zbyt głupia. Jednak miała ochotę podejść do syna, by ucałować go w czoło i przytulić do siebie tak samo, jak trzymała go w ramionach zaraz po jego narodzeniu choć nie był teraz małym zawiniątkiem, które wesoło machało nóżkami i kwiliło w gorszych momentach swojego życia. Natomiast pan Cunney wiedział jedno. Syn był nieokrzesany, nie potrafił się zachować. To że teraz tańczył z Sheane wcale nie oznaczało nic dobrego, równie dobrze mógł ją karmić teraz obelgami, albo czymś, co całkowicie ją zniechęci... Gdyby tylko wiedział, że popełnia teraz samobójstwo, to pewnie by podchodził do sprawy inaczej... Jednakże. Logan po wzniesieniu mini toastu i przyjęciu kolejnego kieliszka szampan wzniósł oczy ku wysokiemu sufitowi w sali i dał się poprowadzić Cunneyom na szczyt schodów, by Ci mogli poprosić o ciszę. Głos oczywiście zajął pan Cunney. Logan stanął z boku dla potwierdzenia tego co za chwilę się miało wydarzyć, a Gabrielle Cunney zamknęła na moment oczy. Na moment, w którym padły słowa: - Bardzo dziękuję wszystkim za przybycie. Chciałbym jednak powiedzieć, że nie jest to zwykłe przyjęcie. Chciałabym powiedzieć, że przyjęcie to zorganizowane zostało ku czci nowej pary, z okazji zaręczyn mojego wspaniałego syna Victora Cunneya i córki oto obecnego tu Logana Drake: Shenae D'Angelo! - Pan Cunney pchnął na moment Gabrielle, a ta z drżącą dłonią ruszyła ku tańczącej parze, by powoli zdjąć pierścionek z dłoni... Wszak przechodził z pokolenia na pokolenie. A gdy podawała go do Victorowych dłoni jej wzrok mówił bezgłośnie: "przepraszam" i spełniła swe marzenie wspinając się na palce, by musnąć syna w policzek i prosić, aby po prostu zrobił to... Co winien zrobić teraz.
Po przeczytaniu w karcie postaci matki Victora Cunney'a nadal nie widzę czegoś, co mogłabym tu zmienić. Kreacja postaci jest dość prosta, jednakże może odbieram ją na inny sposób. Gdyby jednak to stanowiło barierę nie do przebicia poproszę pw na konto Laili Howett z fragmentami do zmiany lub już przekształconymi. Wskazówki mile widziane.