Kawiarnia została zaczarowana w taki sposób, że padający deszcz czy śnieg nie dosięga stolików stojących przed urokliwą kamienicą. Kawiarnie wypełnia zapach cynamonu i pieczonego ciasta. Możesz zawsze liczyć na słodkości, które poruszą Twoje zmysły. Nie obawiaj się kalorii. Wchodząc do środka, czujesz, że możesz całkowicie się zatracić i nie istnieją już żadne problemy.
Dostępny asortyment::
► Yin i yang ► Imbirowa mątwa ► Cytrynowy Raj ► Malinowy Chruśniak ► Sen Memortka ► Wiśniowy Gryf ► Zielona herbata ► Herbata jaśminowa/goździkowa/kardamonowa ► Herbata z dzikiej róży/z czarnego bzu ► Herbata z konfiturą/z sokiem/z miodem i cytryną ► Dyptamowy smakosz ► Smocze espresso ► Chochlikowe cappuccino ► Bazyliszkowe Macchiato ► Syrenie Latte ► Frappucino smakowe z bitą śmietaną i polewą ► Czekolada orzechowa/waniliowa/piernikowa/biała ► Czekolada z rumem/irish coffee ► Czekolada z likierem owocowym/z musem owocowym ► Świeżo wyciskany sok/smoothie owocowe/koktajl ► Drink dnia (zapytaj obsługę)
Śniadania: ► Croissant z konfiturą, sok ze świeżych pomarańczy, jogurt z granolą i owocami ► Tosty francuskie z dowolnymi składnikami, kawa lub herbata ► Grzanki serowe, jajko po benedyktyńsku, bekon, kawa lub herbata ► Ciabaty zapiekane na ciepło, świeżo wyciskany sok
Słodkości: ► Malinowy sernik ► Szarlotka z lodami ► Eklerki 3 sztuki ► Tiramisu ► Deser lodowy z bitą śmietaną i owocami sezonowymi ► Naleśniki na słodko z dowolnymi składnikami ► Creme brulee ► Rurki z kremem 2 sztuki ► Kanarkowe kremówki ► Suflet czekoladowy ► Ciastka nasączane eliksirem rozśmieszającym
Nie powiedziałby, że ma jakiekolwiek problemy z opanowaniem gniewu, a jednak ta krótka pogawędka z szefem aurorskiego biura w pewnym stopniu działała mu na nerwy. Wystarczającym stopniu do tego, by zadecydował podążyć za nim, zamiast zapomnieć o tym całym przypadkowym spotkaniu. Nie podniósł jednak nawet dłoni zaciśniętej w pięść; wręcz przeciwnie, grzecznie poczekał aż mężczyzna zapłaci kelnerce za napoje i włożony przez nią w zrealizowanie zamówienia wysiłek. - Nie mam ochoty na słodycze. – Podziękował za pojednawcze ciastko, delikatnie przesuwając talerz w stronę Kubańczyka, chociaż cały czas wpatrywał się w jego chłodny, beznamiętny wyraz twarzy, z którego niebywale trudno było wyczytać jakąkolwiek emocję. – Z pobłażaniem. Nie docenia mnie pan i ignoruje. – Wyrzucił po chwili namysłu, nie spodziewając się że jeszcze przyjdzie mu odpowiadać na pytania. – Wydawało mi się, że aurorzy powinni być bardziej przystępni, skoro mają zadbać o bezpieczeństwo i edukację społeczeństwa, a ja… mam wrażenie, że chce pan, żebym poczuł się jak ostatni frajer. – Wytknął również jego całkowicie nieempatyczne podejście, zastanawiając się czy aby nie przesadził z uwagami i czy czasem nie powinien ująć ich w nieco lżejszych słowach.
Podobno wystarczy szybciej zamrugać, aby wprowadzić kogoś w konsternację. Tak też właśnie postąpił Azariah po raz pierwszy czyniąc coś z premedytacją tego dnia. W tym momencie nie miał chęci na utratę sił wobec tak błahej sytuacji ignorowanie i bycie niedocenianym. Auror naprawdę chciał teraz wypluć z siebie jad toksycznej męskości. Powiedzieć, że on dba o to, aby biedny chłopiec przed nim nie zrobił sobie kuku tj. ktoś mu nie zrobił bez jego zgody. A wszystkie problemy, zwłaszcza te ze swoim ojcem powinien rozwiązać w św. Mungu. W miejscu, które powie mu: tak, twoje uczucia są ważne. No i co z tego, że są? Na brodę Merlina! Oni, w gruncie rzeczy, widzieli się po raz pierwszy. - Przypominam, iż już niemal tyczy pana status dorosłego. W dodatku, odbywamy dziś pierwszą rozmowę w życiu, która nie wyniknęła z oczywistej kurtuazji. Traktuję pana jak każą osobę poznaną przed kwadransem w podobnych okolicznościach. - Zaznaczył ostatnio słowo, aby okoliczności wybrzmiały: skarżenie się na problemu z ojcem obcemu człowiekowi, co trzecie zdanie (liczyłem); frustracja wynikająca z niemożności wykorzystania swoich bonusów wynikających z urody (ang. pretty privilege); kupowanie niedozwolonych substancji; propozycja zjarania aurora na służbie. Trochę tych rzeczy można wymienić, ale kto by się nad tym głośno spuszczał? - Wątpię, aby wykazywał się ignorancją w tym momencie. Nie chcę nic ująć twojej osobie. Jednak czy są jakieś osiągnięcia okraszone pańskim nazwiskiem, które wyświetlają się opinii publicznej, aby widzieć w panu od razu autorytet? - Dopytał, zagryzając to ciastkiem. Goldwyn był synem swojego ojca na ten moment.
Toksyczna męskość, paternalistyczne podejście, aroganckie okazanie własnej wyższości… Ollie nie próbował nawet nazywać zachowania Suareza. Słowa nie miały większego znaczenia, istotne było to, że nie podobała mu się prezentowana przez mężczyznę postawa, którego siłą rzeczy – z powodu przyozdabiającej pierś odznaki – łączył z równie nieprzystępnym ojcem. Czy naprawdę każdy auror musiał być takim bucem? Chłopak zaczął się zastawiać czy aby kandydaci do biura nie zdają uprzednio z grubiaństwa egzaminu. Nie powinno natomiast dziwić, że nie pałał do stróżów prawa sympatią. Pewnie, może i był to problem jego, nie stojącego przed nim Kubańczyka, co nie oznaczało że ma z tego powodu gnać do szpitala świętego Munga. - Każdej osobie poznanej przed kwadransem mówi pan, że jest glizdą i że nigdy nie spełni pana oczekiwań? – Przechylił wymownie głowę, z szczwanym uśmiechem na ustach, wszak udało mu się złapać faceta za dość niefortunnie wypowiedziane słówka. Nie powinien go traktować w ten sposób, niezależnie od okoliczności. – Sam pan zauważył, że jestem młody. Przyjdzie czas na osiągnięcia. Nie wymagam też traktowania mnie jak autorytet, a jak człowieka… – Przerwał na moment swój wywód zdekoncentrowany przygryzanym przez Azariah ciastkiem. – We wszystkich widzi pan tylko wady? Zboczenie zawodowe? Mam też wiele zalet. – Nie było to chyba do końca to, co chciał powiedzieć, ale w międzyczasie zgubił gdzieś wątek, a w konsekwencji… nawet nie zauważył, kiedy usilnie zaczął walczyć o względy mężczyzny, który wcześniej określił go mianem robaka.
Pokiwał głową z pełną aprobatą, po raz pierwszy od momentu, kiedy ów niefortunne spotkanie miało nieszczęście się wydarzyć. Przez moment przytakująca głowa Azariaha jakoby ostała mu się nazbyt długo, a on w tym czasie rozważał słowa stundeta. - Tak, właściwie tak, chociaż większość osób nazywa to rozmową rekrutacyjną - zdobył się na żart. To serio był żart. Nic na to nie wskazywało, ale Ass właśnie w taki sposób silił się na śmieszność. Wszak większość jego sytuacji komunikacyjnych opierała się właśnie na kwalifikowaniu przyszłych aurorów, a z racji pewnego prestiżu tj. wielkich zobowiązań wobec społeczeństwa takie osoby musiały przechodzić bardzo krytyczne rozmowy. No, albo rozmowy krytykujące jak w tym wypadku. - Czyli uważa pan, iż młodość zobowiązuje do prokrastynacji? - tak to wybrzmiało. - Przynajmniej, jeżeli wiążę się to z byciem szczęśliwym - wycofuję swoje słowa o niemożności osiągnięcia sukcesu. To piękna rzecz. - Wyznał, wycofują się powoli ze swojej pozycji. Centymetr po centymetrze jego buty zbliżały się do ściany, wychodząc z reflektorów kawiarni, aby owe małe widowisko nie stanowiło czegoś nazbyt nachalnego. - W żadnym momencie nie wypominałem panu przywar - obronił sie jeszcze.
Pokiwał głową z pełną aprobatą, po raz pierwszy od momentu, kiedy ów niefortunne spotkanie miało nieszczęście się wydarzyć. Przez moment przytakująca głowa Azariaha jakoby ostała mu się nazbyt długo, a on w tym czasie rozważał słowa stundeta. - Tak, właściwie tak, chociaż większość osób nazywa to rozmową rekrutacyjną - zdobył się na żart. To serio był żart. Nic na to nie wskazywało, ale Ass właśnie w taki sposób silił się na śmieszność. Wszak większość jego sytuacji komunikacyjnych opierała się właśnie na kwalifikowaniu przyszłych aurorów, a z racji pewnego prestiżu tj. wielkich zobowiązań wobec społeczeństwa takie osoby musiały przechodzić bardzo krytyczne rozmowy. No, albo rozmowy krytykujące jak w tym wypadku. - Czyli uważa pan, iż młodość zobowiązuje do prokrastynacji? - tak to wybrzmiało. - Przynajmniej, jeżeli wiążę się to z byciem szczęśliwym - wycofuję swoje słowa o niemożności osiągnięcia sukcesu. To piękna rzecz. - Wyznał, wycofują się powoli ze swojej pozycji. Centymetr po centymetrze jego buty zbliżały się do ściany, wychodząc z reflektorów kawiarni, aby owe małe widowisko nie stanowiło czegoś nazbyt nachalnego. - W żadnym momencie nie wypominałem panu przywar - obronił sie jeszcze.
Przez moment wpatrywał się w twarz starszego mężczyzny z pewnym skonsternowaniem, nie do końca spodziewając się zgodnego potakiwania głową i tak prędkiego wycofania się z najwyraźniej pochopnie rzuconych słów… a przynajmniej tak zrozumiał próbę wybronienia się przez Suareza z niezbyt komfortowej sytuacji i ocieplenia nadszarpniętego w młodzieńczych ślepiach wizerunku. - Pomylił mnie pan z innym Dearem. Nie jest pan moim szefem. – Wyszczerzył się weselej, odpowiadając w zdecydowanie śmielszym, żartobliwym tonie, czym udowodnił zresztą, że złość mija mu raczej szybko. – Nie powiedziałem, że spoczywam na laurach, a że czasami… – Spojrzał wymownie na kieszeń spodni. – …potrzebuję odskoczni… Młodość rządzi się swoimi prawami i chyba nic w tym złego. – Wzruszył ramionami z nonszalancką lekkością, początkowo krocząc niemal na równi z poważnym panem z odznaką. Wyprzedził go dopiero przy drzwiach, w pierwszej kolejności opuszczając budynek kawiarni o jakże kuszącej nazwie. Szkoda, że tak odległej, która tylko przypominała mu o wizji samotnego wieczoru z lulkiem w roli głównej. - Chcę osiągnąć sukces, ale na swoich warunkach. Niekoniecznie z aurorską odznaką na piersi. – Podzielił się z nim swoimi ogólnikowymi planami, tym razem wyraźnie wskazując że wolałby nie być wyłącznie synem swojego ojca. – Niech będzie. – Przyjął także słowa, które sam potraktował jako dość zawoalowany wyraz przeprosin, a nawet wyciągnął do szefa biura dłoń. – Zacznijmy od początku. Olivier. Miło pana poznać. – Przedstawił się z uśmiechem, unosząc zaczepnie podbródek, kiedy tylko poczuł się swobodniej. Tak, pogawędce przy stole rzeczywiście bliżej było do rozmowy rekrutacyjnej bądź przesłuchania, a to przekonywało go, że mógł nieopatrznie mężczyznę ocenić.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Błądziła. Przechadzała się uliczkami Hogsmeade bez większego celu czy pomysłu, co jak na nią było stanem raczej niespotykanym. Nie lubiła niewiadomych, marnowania czasu – swój własny zwykła liczyć w osobistych projektach i drogach do ich wykonania, gdzie każdy jej krok, ruch ręką czy nawet kurtuazyjne skinienie głowy miało przybliżyć ją do mety, w czymkolwiek by jej sobie nie ustawiła. Żyła konkretami, jasno ustawioną listą zadań, którą wyznaczała sobie drogę do sukcesu. Nie miała korzyści w oglądaniu się za siebie, codzienne przyjemności były tylko rozproszeniami, których nie potrzebowała, a nawet nie życzyła sobie w swoim dokładnym planie. Łaknęła perfekcji, w niej się obracała, nią się otaczała i to właśnie z tym słowem zamierzała kroczyć do celu, bez niepotrzebnych sentymentów czy wspomnień. A jednak. Teraz spacerowała, z lekkim uśmiechem na twarzy, gdy poprawiła swoje hollywoodzkie fale, które delikatnie zawirowały na towarzyszących jej pierwszym chłodem podmuchami. Zatknęła idealny kosmyk tak, by na pewno usiadł pod czarnym, jesiennym kapeluszem, pilnując, by nie miał szans się od niego odkształcić. Sama nie wiedziała, czemu dokładnie tutaj była, czego szukała na gwarnych, choć jeszcze nie pełnych ulicach miasteczka? Może po prostu uciekała od zgiełku i problemów szkoły? A może czegoś szukała? Czy to oddechu, czy inspiracji, nie mogła sobie odmówić, że było to po prostu przyjemne, gdy tak w ostatnich ciepłych promieniach odbiegała myślami gdzieś wstecz. Może zbyt surowo odmawiała sobie prostych przyjemności? Nie sądziła, że go spotka. Czwarta runda nigdy nie nadeszła, a i bez niej nie spodziewała, się, by mieli się widywać. Nie lubiła błądzić bez celu. Nie chciała tracić czasu na niewiadome. Nie gubiła uwagi na rzeczach, które nie leżały w jej planie. Tamte schadzki, bo jak inaczej miała je nazwać? Randki? Dobre sobie, coś takiego miałoby w sobie większy sens, koncepcję, tymczasem oni gubili się w nich, błądząc po omacku i dając się ponieść chwili, swobodzie – a na nią najbardziej nie mogła sobie pozwolić. Co więc pchnęło ją właśnie do tej kawiarni? Chęć upewnienia się, że był to on? Co by jej to miało przynieść? To było… Bezcelowe. Zgrabna, smukła dłoń odziana w czarną, aksamitną rękawiczkę złapała za klamkę, otwierając drzwi z delikatnością i wyczuciem, tak, że dzwoneczek rozbrzmiał tylko jeden raz, prawie że niezmącony jej wejściem, a jednak wcale na nie nie obojętny. Stanęła w wejściu z wyższością, przeleciała ciemnym, przenikliwym spojrzeniem po pomieszczeniu, jakby szukała wolnego miejsca, albo, co chyba było bardziej trafne w jej przypadku i całej pozie, miejsca, które byłoby godne jej towarzystwa. Nie spieszyła się, kiedy zdejmowała długi, beżowy płaszczyk, podłużnymi ruchami odsłaniając zgrabne ręce, a zaraz i całą sylwetkę wraz z kreacją. Przylegająca, czarna sukienka podkreślała wszystkie jej walory dokładnie tak, jak kobieta podkreślona by zostać chciała. Choć miała ona golfowy kołnierz, sam dekolt był wycięty głęboko w kształt odwróconego trójkątu, odsłaniając wyraźnie obojczyki. Na które to zwróciła uwagę niby niewinnym ruchem dłoni, chwytając brzegu płaszcza, by ściągnąć go z drugiej ręki, tak naprawdę zarysowując przeciągnięciem paznokci linię dekoltu, lekko trącając przy tym zdobny, ciężki, ale bardzo kobiecy wisiorek, który dodatkowo go podkreślał. Powiesiła płaszczyk na wieszaku, obróciła się do lady, łapiąc krótko, zaledwie na ułamek sekundy, wzrok innych czarodziejów, a jej prawy kącik pomalowanych na karminowo ust uniósł się w wyrazie wyższości, gdy jednemu z wybranych, tak zwanych „godnych jej chwilowej uwagi”, kiwnęła głową, kokieteryjnie unosząc jedno ramię i idąc dalej, jakby nigdy nic. Przez chwilę zdawało się, że i jej przenikliwe, ciemne spojrzenie zawiesiło się na nim, a wraz z tym nikłym gestem w jej oczach błysnęło coś groźnego, zaraz jednak wróciła do swojego aktu, drobnej sztuki, którą tak wspaniałomyślnie dzieliła się z innymi. Czerwony, niebotyczny obcas miarowo stukał w posadzkę. Prawdziwą damę wszak powinna się słyszeć, gdy kroczyła. A ta konkretna robiła to z niezwykłą gracją i wyczuciem, dociągając każdy krok z nienachalną, naturalną filuteryjnością, ot, jakby po prostu stworzona była do oglądania przez innych. Jak mogła sprzeciwiać się z czymś takim? Zamówiła kawę, spokojnie, jakby do niej należał cały czas, jakby wcale nie spieszyło jej się do jej spraw w Hogwarcie. Bawiła się bowiem tym czasem na swoich zasadach, posyłając subtelne uśmiechy do sprzedawcy, modulując mrukliwy głos tak, by jak najbardziej zawiesić na sobie jego uwagę, wciągnąć do rozmowy, zakręcić i zostawić, dla własnej satysfakcji oglądać, jak wychodził z jej drobnego pokazu, czy wpłynęła na niego jako to dzieło dworskich zagrywek, czerpiąc z tego zwyczajnie prześmiewczą przyjemność. W końcu zwykły pionek nie mógł sprawić jej prawdziwej satysfakcji, dać prawdziwe emocje z nieprzewidywalnej rozgrywki, jak tylko godny przeciwnik potrafił. A niech cię, Bloodworth. Myślała, że zamknęła rozdział podpisany niekwestionowaną zielenią, że przeczytała wszystkie jego strony i odłożyła na półkę z tymi niebezpiecznymi wspomnieniami, do których nie powinno się wracać. Do których nie było celu wracać. Jak widać wcale nie była tak uczciwa. Nie wiedziała jeszcze tylko, czy oszukiwała siebie z brakiem celu, czy jego, że była w stanie tak po prostu go odłożyć. Podeszła do stolika, przy którym siedział, przeciągle, powoli przejeżdżając odzianymi w rękawiczkę palcami po blacie, prężąc je przy tym znacząco. - Czy to miejsce jest przypadkiem wolne? – zapytała melodyjnym francuskim, obdarzając go pozornie niewinnym półuśmieszkiem i spojrzeniem znaczonym ogniem wszystkich ich spotkań, nadającym samej jej mimice dużo bardziej dworskiego, może nawet oczekującego, wyrazu. Wyrazu, którego nie spodziewała się, by śmiał zapomnieć. Prowokowała go? I to całkiem jawnie, lecz właśnie w tej jawności była cała jej kobiecość i siła. Przecież... Jeżeli będziesz chciał się oprzeć, sam sobie zaszkodzisz, panie Bloodworth, czyż nie?, bezprecedensowo wystawiła swoje pierwsze zagranie, bezwstydnie można by rzec, zmuszając go do ruchu, cóż, absolutnie.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Wakacje minęły w zastraszającym tempie. Czując, że gubi gdzieś samego siebie, postanowił wyjechać, zamiast mieszać się w cały ten burdel związany z Ministerstwem, Shercliffe'ami i smokami. Był daleki od tego, by chcieć kolejny rok spędzić na poszukiwaniu nieistniejących technik leczenia, które miałyby przywrócić mu sprawność utraconą w imię... czego właściwie? Nie walczył wszak za sprawę, a jedynie dla własnej przyjemności. Tym głupsze wydawało mu się to wszystko, całe to zamieszanie i pomysł, by miał znów się w to pakować, równie przyjemne było bowiem miarowe bujanie skrytego w cieniu hamaka, na którym spędził większość wolnych chwil. Wybrał Prowansję i pierwszy raz od dawna czuł, że dokonał właściwego wyboru. Uciekł. Od niej, od siebie samego. Daleko, jak najdalej, tam, gdzie nie mogły sięgnąć go wygłodniałe myśli. Zwiał, gdzie pieprz rośnie, zaszył się w bezpiecznym kącie ogrodu, w którym spędził połowę życia i ledwie wyściubiał z niego czubek nosa. Nie w pełni docierało do niego, że wrócił. Nie do końca chciał przyjąć to do wiadomości. W jego głowie po raz kolejny na przestrzeni przeżytych lat pojawiła się myśl o przeprowadzce i po raz pierwszy była ona wystarczająco realna, by dało się wprowadzić ją w życie. Mógł tłumaczyć teksty zdalnie, pojawiać się w szaroburym Londynie maksymalnie raz w miesiącu, a na co dzień kąpać się we francuskim słońcu. Zdawałoby się, że po śmierci matki, a potem zerwaniu z Emily nic go tu już nie trzyma; przecież dokładnie tak było, nic go nie trzymało. A jednak wrócił. Wolał nie pytać siebie, dlaczego. Zamglona zieleń powoli zyskiwała na ostrości, gdy z bliżej nieokreślonej przestrzeni przed sobą przeniósł wzrok na nią. Podniósł brodę z ręki, na której ją opierał, odłożył pióro, które od dłuższego czasu trwało w bezruchu i przeniósł wzrok na całkiem zimną kawę, by skontrolować, czy kubek nie wymaga aby uzupełnienia. Choć był głęboko zamyślony, starczyło mu bystrości na to, by ostentacyjnie zerknąć na zegarek, nim sformułował jakąkolwiek odpowiedź. — Jeszcze przez kilka chwil — odpowiedział, starając się nie zabrzmieć na zdezorientowanego, choć niewątpliwie tak właśnie się czuł. Nie spodziewał się, że ją tu spotka, a już tym bardziej, że zajdzie go tak cicho i niepostrzeżenie, że nie zdąży się na to nawet przygotować. We francuski wszedł zupełnie odruchowo, nawet tego nie odnotował i nic zresztą dziwnego, biorąc pod uwagę, że po uszy tkwił w powieści, którą próbował właśnie przetłumaczyć w odpowiedni sposób. — Czy życzysz je sobie zająć? — odbił piłeczkę w jej stronę, stawiając ją w pozycji, gdzie nie odmawiał jej miejsca przy stoliku, ale i nie zapraszał jej wprost, natomiast sugerował, że takie było właśnie jej życzenie. Zajrzał odważnie w ciemne oczy i pilnował się, by ni uśmiechem, ni jakimkolwiek drgnieniem nie zdradzić, jak dobrze było ją znów widzieć. — Czyżby randka? — skwitował, unosząc nieco brew, gdy, nim usiadła lub odeszła, omiótł ją spojrzeniem, nie siląc się na to, by jakkolwiek to skrywać. I choć nie poprosił jej, by usiadła, zebrał rozłożone przed sobą papiery w jedną kupkę i odłożył je na bok, organizując dla niej zachęcającą przestrzeń. Bo mógł nic nie mówić – ale nie znaczyło to przecież, że wcale nie chciał, by znalazła się naprzeciw niego.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Była go doszczętnie, dotkliwie, dusząco wręcz świadoma. Gdy zobaczyła go przez szybę, gdy weszła do środka kawiarni, gdy całą swoją osobą przykuwała uwagę i gdy jego tak bezczelnie była skupiona na czymś zupełnie innym. Zabawne, można powiedzieć nawet kliszowe, że jej spojrzenie bezwiednie wędrowało właśnie do niego, osoby, która nie zdawała sobie jeszcze sprawy z jej prezencji. Prychnęłaby, gdyby to było na miejscu. Nie mogła jednak pozbawić go tej przyjemności spotkania z nią, prawda? Była łaskawą damą, mogła dać mu szansę naprawienia tego błędu, jakim było zignorowanie jej. Przecież, gdyby był świadomy jej obecności, sam chętnie przyjąłby ją do stołu, nie śmiałby odmówić. I nie śmiał się też otwarcie zgodzić. Jej uśmieszek tylko się wyostrzył w parze z przymrużeniem mądrych, czarujących oczu. Nie spuszczała z niego spojrzenia. Przypatrywała się mu z nieskrywaną satysfakcją, jakby był jej słodkim dodatkiem do kawy, małą, popołudniową rozpustą, gdy w taki sposób odpowiedział na jej zagranie. Nawet rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć, jednak, zamiast wydobyć jakikolwiek dźwięk, po prostu uniosła kąciki ust, lekko, zaledwie na chwilę przygryzając wargę i trudno było stwierdzić, czy była to mina kogoś, kto cieszył się na rozpoczęcie spotkania, czy nowej walki. Jeżeli miałaby być ze sobą całkowicie szczera, prawdopodobnie były to oba te powody na raz, do tego jednak nie przyznałaby się nawet przed sobą. Nie wycofała się, jeszcze bardziej zachęcona do tej rozmowy z nonszalancką wręcz gracją zajęła miejsce naprzeciwko niego. Przez chwilę nic nie mówiła, w żaden sposób nie skomentowała jego braku odmowy, nosząc niekwestionowany uśmieszek równie dobrze, co czerwoną szminkę. Nie była skrępowana, rozsiadła się wygodnie, choć elegancko, może nawet trochę z biznesową manierą, jakby znała już wszystkie rozłożone karty w ich malej gierce. Bezczelny blef i to chyba podobało jej się najbardziej, fakt, że musiała się do niego uciec. - Randka? – odparła w końcu z małym zainteresowaniem w głosie, wreszcie ściągając uwagę z niego na swoją małą torebkę, w której niespiesznie zaczęła za czymś szukać. – Widzisz tutaj kogoś godnego uwagi? – zerknęła na niego z ukosa, zaraz wyciągając swoją cygaretkę-lufkę i zręcznie obróciła ją między palcami, przekrzywiając głowę z niemalże znudzeniem, bezczelnie pokazując, że nie, nikogo takiego nie było. I jeszcze bardziej ostentacyjnie, pomiędzy obrotem lufki, spojrzała prosto na niego, znów z nieskrywaną, groźną i zdecydowanie kokieteryjną satysfakcją. Nikogo, z jednym wyjątkiem. Cholernie dobrze było go znów zobaczyć. - A ty? – spytała, odpalając lufkę. – Czekasz na kogoś? – specjalnie pominęła słowo randka z tym swoim lekceważącym brzmieniem w mrukliwie zalotnym, a jednak niewymuszonym głosie. Nie trzeba było przecież wymawiać otwarcie prawdy, że nawet jeśli miał się z kimś tu spotkać, na pewno nie był to ktoś aż tak ciekawy, aż tak godny uwagi. Jedno, krótkie pytanie i cała jej mimika przy tym, w pełni przemyślane i z dumą wykonane ruchy, to uniesienie ramienia, odchylenie głowy, spięcie obojczyków, gdy wręcz prześmiewczo, wyzywająco oparła brodę na smukłej dłoni, wszystko było bezgłośnym znakiem, że on sam byłby głupcem, gdyby w tej chwili przyznał się, że miał z kimś randkę. Na dodatkowe potwierdzenie, nie jakby go potrzebowała, a jakby dla własnej, diabelskiej przyjemności nim zagrała, złapała lufkę w usta, przy prawym kąciku, opierając na niej zęby i jednocześnie przejechała po nich językiem. Drobny, niemalże niewidoczny, ulotny gest skryty pod czerwonymi wargami i dostrzegalny tylko z ich zalotnego rozchylenia. Nie miała pojęcia, co chciała tym osiągnąć, wiedziała za to, że czuła się niezwykle kobieco, wyniośle, pod jego zielonym spojrzeniem, którym tak bezprecedensowo ją omiótł. Można powiedzieć, że ot częstowała go dworską manierą, skoro potrafił ją docenić. Byli wszak całkiem zgrani w sprawianiu sobie takich przyjemności.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Żałował, że nie przyszła tu na randkę. Przez tę krótką chwilę, choć spodziewał się odpowiedzi, żywił nadzieję, że przytaknie lub wymiga się od odpowiedzi. Chciał siedzieć tu i patrzeć, przyglądać się, jak traci rezon, świadoma, że traci czas na zwykłe ochłapy, mając coś znacznie lepszego tuż pod nosem. Niemal czuł smak słodkiego zwycięstwa, kiedy wyobrażał sobie, jak blado wypadłoby każde spotkanie, na którym miałaby się stawić po zamienieniu z nim kilku zdań. Niemal słyszał, jak w myślach powtarza jego imię, spędzając noc z zupełnie kimś innym, niemal widział, jak jego obraz tłucze się po jej głowie jak ćma zamknięta w ciemnym pokoju, niedająca chwili spokoju. Rozumiał to, bo wystarczyło kilka słów, by odebrać mu ochotę na rozmowę z kimkolwiek innym. Bo w uszach bez przerwy rozbrzmiewał mu jej głos, a w myślach tonął w ciemnych oczach za każdym razem, gdy próbował zapomnieć o nich z cudzą pomocą. Próbował wielokrotnie; każdy kolejny raz tylko bardziej go pogrążał. — Mhm, teraz już tak — odpowiedział bez emocji, jakby od niechcenia, jakby nie było w tym nic wielkiego, jakby za tymi słowami nie stała żadna prawda, do której nie powinien się ot tak przyznawać. Palce zupełnie beznamiętnie i bezwiednie złożyły pióro i zamknęły skórzany notatnik, wiążąc supełek, by zawartość przypadkiem nie wypadła w niewłaściwym momencie. W tym samym czasie nieruchomą zielenią zatopił się w głębi brązu, nie do końca planowanie wkładając w to spojrzenie wszystkie niewypowiedziane uczucia, jakie się w nim kłębiły, a jakich sobie odmawiał. Cała tęsknota i ulga, gorycz, że się nie odezwała i złość, że sam również tego nie zrobił. Wstyd, że nie potrafił przestać o niej myśleć. Niemożliwe do zniesienia pokłady namiętności. Chłonął nią, tą zielenią, każdy jej ruch, każdy gest, każdą minę i z chwili na chwilę stawała się coraz to drapieżniejsza, łakoma, trudna do zignorowania. Przytłaczająca. Ściśle kontrolował tempo oddechu, nakazywał sobie spokój i niejaką opieszałość. Gdyby spieszył się z odpowiedzią, wprost pokazałby, że mu zależy, a było to wszak ostatnie, czego sobie życzył. Słysząc więc pytanie, uśmiechnął się zagadkowo i uniósł filiżankę do ust, spokojnie biorąc dwa niewielkie łyki chłodnej, ale wciąż smacznej kawy. Znad jej brzeżka mierzył ją spokojnym spojrzeniem, kiedy tak igrała z jego wzrokiem, świadomie jak cholera wystawiając go na próby. W końcu oparł się łokciami o stolik i podniósł się, nachylając się tym samym ku niej, tak blisko, że bez problemu czuł znajomy zapach jej perfum zmieszany z równie znajomą, choć jeszcze nie w pełni zidentyfikowaną wonią czekolady. Pewnie, choć delikatnie objął palcami jej nadgarstek, obracając jej dłoń ku sobie i nachylając ją w swoją stronę, by dzięki temu móc objąć końcówkę lufki między wargi i zaciągnąć się intensywnym, lecz słodkim dymem wizz-wizzów. — Tak — odpowiedział, kiedy z błąkającym się na wargach uśmiechem opadł z powrotem na swoje miejsce. Poprawił czarny, perfekcyjnie zawiązany krawat i w końcu wypuścił z płuc wstrzymywany dym. — Mogłem się domyślić, że to Wizz-wizzy. Pasują do Ciebie. Wiedział, że z łatwością wyłapie w jego słowach komplement, że może nawet doceni to, że nie był ani trochę oczywisty. Kiedy tak się nad tym zastanawiał, zdawały się być jedyną słuszną opcją, słodko-gorzkie, kobiece i niezwykle eleganckie. Dobrane do niej tak dobrze, jak szyta na miarę sukienka. Był święcie przekonany, że właśnie taką miała teraz na sobie. — Czekam na moją uczennicę, powinna tu być za godzinę. To oznacza, że przez godzinę powinienem jeszcze pracować nad książką, a spędzam czas na pogaduszkach — oderwał wzrok, który na moment skupił na tarczy zegarka i nie podnosząc głowy spojrzał ku górze, prosto na nią. — Jak zamierzasz sprawić, że będzie mi się to opłacało? — dodał zaczepnie, bezczelnie, z pewną dozą rozbawienia, całemu kipiąc pewnością siebie.
Charlotte Brandon
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 169 cm
C. szczególne : Zawsze lekko uniesiony nosek i half-smile na twarzy, jakby wiedziała więcej od innych. Nosi się z dumą. Nierozłączna ze szpilkami, przynajmniej sześciocentymetrowymi! Maluje usta mocnymi kolorami. Aż zauważalne zmiękczenie w jej zachowaniu i noszeniu się, kiedy rozmawia z innym Brandonem.
Kobieca duma mogła być podawana w różnych temperaturach. Niby tak kontrolowana, pozornie zupełnie świadoma, dzierżona niemalże jako broń, a jednak w sytuacji największej próby tak bezsprzecznie zależna. Arogancja kierowana nie tylko ekspresyjnymi ruchami jej dłoni, ubranymi w kokieteryjność równie jawnie, co w rękawiczkę, ale i samą sytuacją, otoczeniem i, żeby chociaż nie pozwolić sobie na przyznanie, że wręcz przede wszystkim, odbiorcą. Jej odbiorcą. Częstowała go wieloma jej smakami. Zimna pycha najlepiej komponowała się do tej beznamiętności, gdy każdy jego opieszały ruch kazał jej czekać. Każdy gest palców, zwrócony nie do niej, nie przeciw niej a pomimo niej, wstrzymywał ją, więził w duszącym zawieszeniu, nie dając możliwości na własne zagranie, a jednocześnie zmuszając ją do jego wykonania, gdy nawet nie mogła głębiej odetchnąć w tłumiącej stagnacji. Traktował ją z chłodną kalkulacją, surowo każąc i jeszcze mniej litościwie nagradzając własną obecnością tutaj, teraz, bezprecedensowo przed nią, uwagą jeszcze mniejszą, niż tą, którą obdarzył notatnik. Wyniosły jak zawsze. Zaśmiała się mrukliwie, ledwie dosłyszalnie, gdy ten drobny, zimny dźwięk zadrżał jej na języku. Zawsze dostawała to, czego chciała. Tym razem jednak zostało jej to zaserwowane w najmniej oczywisty sposób, z najbardziej intrygującym wykonaniem. Nie chciała mu się poddawać, tej ciszy, napięciu, iskierkach, które zdawały przejść po jej karku, gdy przeniósł na nią spojrzenie. Tak kontrastowe do całej beznamiętności jego kłamliwych działań. Nie bez powodu zwróciła na niego uwagę w Upswingu i miała nadzieję, że pamięć co do tego dnia, wyborów i przede wszystkim oferty i jego nie zawodziła. Że miał świadomość, dlaczego spędził z nią wtedy czas, ten duszny wieczór w jej upajającym towarzystwie, dając w zamian równie odurzający akompaniament. Bo i ona potrafiła grać w zimne oszustwa, przecież, choć z tryumfem było mu tak do twarzy, pech chciał, że ją także najlepiej komplementował blask wygranej. Trudno było powiedzieć, czy to wyniosłe napięcie szyi, gdy lekko uniosła głowę i mocniej wyprostowała plecy w płynnym, kocim wręcz ruchu było zamierzone, czy wyszło zupełnie naturalnie w odpowiedzi na jego spojrzenie. Nieznosząca sprzeciwu zieleń, którą nauczyła się wielbić na swoim ciele równie mocno, co zapach markowych perfum i do której równie dobrze pasowała zdawała się dyktować im tempo. Wymuszać zmianę temperatury. Może i miała do niego słaby punkt, a może tylko uraczyła go dawką uzależniającej litości w tej swojej sprytnej grze dworskiej, gdy uśmiechnęła się, niemalże ze zrozumieniem, albo i groźbą zrozumienia dla niego, zagrożeniem, jakie wynikało z pojęcia wszystkich tych emocji targających jego spojrzenie. Nachyliła się lekko w jego stronę. Jej duma mogła być i pokojowa. Spokojna i niewymuszona, niesprowokowana agresją i nie mająca jej wywołać. Unosząca się w powietrzu subtelnie, dymnie i równie niezaprzeczenie jak intensywna woń czekolady. Ten brak wzruszenia też należał do gestów wyuczonych, nie było bowiem nic naturalnego w jej zachowaniu powagi, zgrabnego zadowolenia wypisanego wprawnie na czerwonych wargach, gdy ujął jej dłoń, zaciągając się głębokim smakiem z lufki. Skórę przeszył jej dreszcz, wypisując na jej ciele tak jawną prawdę, od której z jeszcze większą zuchwałością się odwracała, nie dając ani jednej myśli o tęsknocie wybrzmieć w momentach nudy jak i tych absolutnych uniesień. Uniesień tak kłamliwych jak ona teraz. I tak brakujących temperatury, której teraz wzrostu zdawała się nie zauważać. Udawała, że jej nie zauważała. Że wcale nie czuła, jak ta jej buta wynosiła się na gorącu, które zaległo między nimi lepko, łapczywie, nadając nowego, ostrzejszego wyrazu w jej głębokim brązie. - Opłacało? – mruknęła za nim, płynnym francuskim, nieznacznie unosząc brwi, gdy jej spojrzenie rosło na sile, wrzało od palącej dumy, jak wtedy, w hotelu, gdzie pierwszy raz w ciemności pozwolił sobie na znieważenie jej. Podważenie jej wyboru. Zabranie tego, co sobie wybrała. Na jego szczęście, doskonale pamiętała doskonale, że tak jak teraz tak i wtedy chciała mieć właśnie jego przed sobą. – Z tego co pamiętam, to ty zaoferowałeś mi opłacalną inwestycję – żachnęła melodyjnie, grając tak dobrze tembrem niskiego, uwodzicielskiego głosu, jak i całym ciałem. Zadarła brodę do góry, zwycięski uśmieszek wymalował się na jej ustach na wzór pożogi jej zuchwałej dumy. – Chcesz mi powiedzieć, że to ja mam teraz szukać sposobów na to, by mi się zwróciła? Może to ja powinnam zgłosić się do ciebie o należny mi podatek?
Tik-tok, tik-tok, tik-tok. Z reguły czas leciał jej w pracy znacznie szybciej, ale tego dnia miała wrażenie, że wskazówki zegara cofały się, zamiast przesuwać do przodu. Dodatkowo ruch był jakiś taki średni - o ile w ogóle można to było nazwać ruchem. Miała jeszcze dwie godziny do końca zmiany, a odkąd weszła do kawiarni przygotowała ledwie trzy kawy, z czego jedną dla siebie samej, co możliwe że było błędem, bo teraz rozpierała ją energia, której nie miała gdzie spożytkować. Myślała, czy nie zacząć nowego listu do Amaruqa, ale jeszcze nie dostała odpowiedzi na poprzednią wiadomość, a nie chciała wyjść na nachalną. Sowom zajmowało naprawdę dużo czasu, by przetransportować listy tam i z powrotem, zdawała sobie z tego sprawę, a jednak było to bardzo trudne. Czekanie było najgorsze! Stała za ladą, opierając się o nią łokciami i obracając w dłoniach filiżankę z kawą. Pianka, którą wcześniej ukształtowała w sposób, by przypominała kocią główkę, już dawno została przez nią zjedzona. Co jakiś czas zerkała na ten przeklęty zegarek, ale im uważniej patrzyła, tym wolniej mijał czas. Westchnęła ciężko... Jeszcze godzina i pięćdziesiąt dziewięć minut...
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Listopadowy dzień rozpoczęty pływaniem w zimnym jeziorze nie mógł przejść w nic innego, jak wyjście na coś ciepłego. Owszem, mogłyby napić się czegoś w Hogwarcie, kolekcja ziół Remy była naprawdę potężna i nie brakowało w niej niczego, oprócz zdrowego rozsądku – nawet ona nie starała się wmawiać sobie, że picie takiej ilości naparów na wstrzymanie łaknienia to był dobry pomysł, zastępując słowa takie tłumaczeniem, że było jej to potrzebne. Lekka łyżwiarka lepiej skakała, prawda? Nie był to czas na takie myśli. Zdecydowanie nie teraz, kiedy szła z Marcellą do kawiarni. Przeskakiwała z nogi na nogę wesołym krokiem, tak, jakby zaraz miała puścić się w tan, lekko i w zdecydowanie zbyt dużej ekscytacji, której jednak nie mogła w sobie pomieścić czy uspokoić. Uczucia powinno się przeżywać, było to jedno z jej mott życiowych, których trzymała się z pełnym przekonaniem, nie marnując ani jednej okazji, by po prostu odczuwać. Świat malowany emocjami był wszak dużo ciekawszym miejscem. A teraz naprawdę się cieszyła. U boku Krukonki i z torbą sportową na ramieniu – bo jednak po miłym spotkaniu musiał przyjść czas na trening – czuła się jak za starych, szczylskich lat, gdy miała jeszcze czas latać ze znajomymi tu i ówdzie, bez większego ładu, składu czy przemyślenia konsekwencji, wiedząc tylko tyle, by bawić się całym sercem… I nie spóźnić pod koniec do Rozanowa. - Czasami naprawdę nie mogę uwierzyć, że jesteśmy już w ostatniej klasie – zaśmiała się pod przypływem wszystkich tych ciepłych emocji i wspomnień. I faktu, że choć pędziła w życiu pod sztandarem przygody, goniąc każdy oddech, by mógł być zużyty na pełne fascynacji zachwyty, chyba nigdy miała się w pełni nie wyszaleć. Błogosławieństwo i klątwa Seaverów. Kochali świat miłością, której zawsze było im mało. – I że piszemy OWTMy! To dopiero będzie pogrom w drugim semestrze! Kawę, to sobie chyba będę podawać dożylnie! – zaśmiała się, otwierając im drzwi do kawiarni. Już miała dodać coś więcej, ale wtedy zobaczyła tak dobrze im znaną Gryfonkę za ladą. – O! Kate! Złapałyśmy cię może na pressie, czy już kończysz? – zapytała z tym swoim promiennym uśmiechem, kiwając głową na całe osprzętowanie pod kawę.
Pływanie to bajka. W poprzednim wcieleniu Marcella musiała być jakąś syrenką taką fajną z kolorowym ogonem. Zimne jezioro nie jest jej straszne, kiedy pod ręką ma się różdżkę, to można szybko dać sobie miłe ciepło. Chłodne dni dla czarodziejów to bułka z masłem, w mugolskim świecie sam katar leczy się bardzo, bardzo długo. Jednak nigdy Hudson nie narzekała na rosołek przygotowany przez babcie ani malinową naleweczkę na spirytusie. Zerka sobie co jakiś czas wesoło na Harmony, która skacze tak energicznie niczym pluskająca lawa w wulkanie. Krukonce też się udziela i postanawia sobie nucić jakąś dziką, znaną jej tylko melodie. - Na na na na nanananaaaaa... - Słodki głosik wydobywa się z jej malinowych usteczek. Jeszcze trochę, a wpasuje się w podskakiwanie Seaver. Każdy, kto zna Marcelline, wie jedno żaden z niej żywioł ognia, a jednak jest w jej krwi jakaś nutka odurzenia. - Ale będziemy jeszcze studiować. To tak jakby nie ostatnia klasa. - Mówi bardzo poważnie, wpatrując się jak zaczarowana w gryffonkę. Nie wie, jakie dokładnie ma plany Harmony, ale z pewnością nie zamierza uciekać ze szkoły? Jeśli tak to krukonce zostało niewiele czasu... Uśmiecha się na słowa blondyneczki, która nie wygląda na taką, potrzebującą zastrzyku kofeiny i to dożylnie. - Cześć śliczna Kate. - Zwraca się do Milburn, przyglądając się jej bardzo uważnie, jak obraca w dłoniach filiżankę z kawą. - Czy coś z tą kawą jest nie tak?- Podchodzi bliżej, chcąc zajrzeć jej do napoju.
Na dźwięk otwieranych drzwi (i tego dzwonka, którego brzmienie przeklinała w myślach niejednokrotnie podczas bardziej ruchliwych dni) poderwała się znad lady i stanęła wyprostowana w gotowości do przyjęcia prawdopodobnie ostatnich klientów tego dnia. Zobaczywszy znajome twarze od razu się rozluźniła. Z nimi przynajmniej nie musiała zachowywać się aż tak bardzo profesjonalnie. Poza tym chyba wszystkie trzy wcześniej pływały w jeziorze, nie martwiła się więc brakiem tematów. Harmony zawsze tryskała nieporównywalną z niczym energią, a Marcella wcale nie zostawała w tyle, przynajmniej tak wynikało z jej osobistych obserwacji Krukonki na zajęciach. - Heeeeeej - przywitała się przeciągle z szerokim uśmiechem. - Mam jeszcze dwie godziny do końca zmiany, więc nie mogłyście przyjść w lepszym momencie! - odpowiedziała @Harmony Seaver. - Och, nie, wszystko z nią w porządku! - rzuciła w odpowiedzi @Marcella Hudson. - Wcześniej był tam kot! Ostatnio się nauczyłam... Czekaj, pokażę Ci! - powiedziała podekscytowana, wyciągając spod lady swojego wizbooka. - O, taki! Reflektujecie na catuccino? - zapytała, gotowa do działania.
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Podskakiwała radośnie do melodii Marcelinki tak, jakby jej od pół roku tańca odmawiano, choć to jedyna rzecz, której na ten moment miała w zdecydowanym nadmiarze. Miłość jednak nie wybierała, a muzyka na zawsze miała zajmować w jej sercu szczególne miejsce, w każdej formie. - Sing, my angel of music! – chichrała się w głos, wyrzucając ręce w górę i zaraz obróciła się do Krukonki, teraz podskakując tyłem. – Znasz ten cytat? – spytała się ciekawsko, w dygresjach poruszając się równie płynnie, co na lodzie. Zaraz też pokiwała zgodnie na jej słowa. - No to prawda, ale wiesz, ostatni nasz przymusowy! Mandatowy… Mandatoryjny? – uniosła na nią brew, w poszukiwaniu właściwej wymowy słowa i po prostu machnęła ręką, ćwierkając ze śmiechem dalej. – Później to już własna decyzja, tak zupełnie! – podekscytowała się niezmiernie. – No bo wiesz…! – jeszcze chwilę nie wiedzieć miała, bo przywitały się z Kate. Oczywiście od razu spojrzała na jej dzieło, które skomplementowała zachwyconym piśnięciem i złapaniem się za policzki. - O rany! Jaki przesłodziak! – zaraz jednak energia lekko jej opadła. Tylko na jedną chwilę, w której przełknęła pierwszy uśmiech i przybrała ten drugi. Taki sam, niezmienny, promienny, zduszając w sobie myśl o tym, że miałaby wypić cokolwiek poza samą kawą w kawie. To były niepotrzebne kalorie… Nie fiksowała się teraz na tym, radośnie tłumacząc swój wybór: - Wygląda przepysznie, ale nie mogę. Wiesz, za niedługo trening, sama kawa, nic, co mogłoby mi ciężko leżeć na żołądku – zaśmiała się, jakby to było nic takiego, wcale jej nie ruszało. Nagle zachciało jej się pociągnąć z termosu z jej naparem na łaknienie, powstrzymała się jednak od tego – w kawiarni nie wypadało. – Za Marcysię mówić nie będę, ale dla mnie po prostu podwójne smocze espresso, potrzebuję tej energii na lodzie! – wyszczerzyła się do niej. – Jakie macie ciekawe ziarna? Mam chyba ochotę na coś bardziej cierpkiego – myślała na głos i zaraz zerknęła na Krukonkę. – A ty na co masz ochote?
Kiwa głową przecząco, nie zna tego cytatu, ale brzmi fajnie. Jej wzrok ani na moment nie odrywa się od gryffonki, no, chyba kiedy trzeba czasami spojrzeć pod nogi, żeby nie zrobić sobie krzywdy w tym radosnym śpiewaniu i tańcowaniu. Harmony Seaver ma klasę. Tak wie, po siódmej klasie rozpocznie się nowe życie. Zamiast szkoła i Hogsmeade, będzie można podbijać prawie cały świat, no prawie. Jako studentka Hudson już widzi się w każdy weekend na obiadku u dziadków i z tatusiem na biwakowaniu. Zapowiada się pięknie, a jednak może więcej obowiązków przyjdzie, jakaś praca, więcej nauki — Marcella się tym nie przejmuje, bo w końcu nie ma co się martwić na zapas, liczy się tylko jedno słowo, a brzmi ono: - Wolność, będziemy wolne. - To zdanie wyrywa się z jej piersi niczym śpiew urokliwego ptaszka, zdradzającego piękną melodię, którą usłyszeć mogą tylko nieliczni. Uśmiech Kate każdego z pewnością doprowadza do przyjemnego ciepełka w brzuszku. Krukonka nie podejrzewa, że praca w kawiarni Francuski Pocałunek może być jakaś niefajna i męcząca, zwłaszcza kiedy tworzy się takie dzieła, chociaż z początku nie rozumie, co Milburn ma na myśli, mówiąc "wcześniej był tam kot". To skoro był, to pewnie zostawił dużo sierści, ale tu się okazuje, że to taki kot piankowy. - Oh jest cudowny. - Nie może oderwać wzroku od wizbookowego wpisu koleżanki. - Zaproś mnie na wizbooka, bo cię nie mam Kate, Harmony mam.- Tak sobie wtrąca w rozmowę, aby następnie słuchać, jak to Seaver nie może jeść uroczych kotów i potrzebuje czegoś cierpkiego, energetycznego, pewnie jakiegoś dopalacza, który nazywa się smok. - Ja chce tego kotka. - Uśmiecha się, ale nie skacze jak pięciolatka. Nie okazuje zbytniego nadmiernego entuzjazmu, chociaż jej słowa same w sobie są przepełnione lukrową radością.
- O, pewnie, już dodaję! - przytaknęła, po czym zaczęła przerzucać strony i po kilku stuknięciach różdżką... - Mamy to! - zakomunikowała z uśmiechem, po czym zatrzasnęła wizbooka jednym szybkim ruchem i obróciła się na pięcie, by zacząć zbierać w jedno miejsce wszystkie potrzebne do parzenia kawy narzędzia. - Harmony, ostra z Ciebie zawodniczka! - skomentowała, gdy Gryfonka złożyła zamówienie podwójnego espresso. Kate, chociaż kawę lubiła pijać, dopiero stawiała swoje pierwsze kroki w karierze baristki. Nie miała za wiele doświadczeni w kwestii, które ziarna sprawdzały się lepiej do czego, nie miała wyrobionych kubków smakowych, by rozróżniać "owocowe nuty" (pojęcie było dla niej obce w stosunku do kawy, ale jej szef kiedyś tak to ujął i po dziś dzień Kate nie wychodzi z szoku, że ktoś może czuć owoc w filiżance espresso). Jeśli miałaby być zupełnie szczera - dla niej picie kawy bez mleka mocno mijało się z przyjemnością. Wzięła z blatu jedną z puszek z ziarnami. - Wydaje mi się, że ta tutaj by Ci odpowiadała. To chyba robusta... - poszukała wzrokiem jakiejś etykietki na puszce, a gdy upewniła się, potwierdziła to również Harmony. Zajęła się odmierzaniem ziaren do zmielenia. - Co u was słychać, dziewczęta? Jakieś newsy, ploteczki, zmartwienia? - zagaiła w międzyczasie.
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Zaśmiała się w głos, zaraz jej wtórując! - Tak! Wolne! – wyćwierkała, zachwycona tą wizją. – Będziemy mogły po lekcjach chodzić tam, gdzie nam się tylko podoba! A w weekendy! Rany, Marcysia! W weekendy będziemy mogły podróżować! Nie wiem jak ty, ale ja planuję co tydzień gdzie indziej świstoklikować – chichrała się, wyobrażając sobie wszystkie te wspaniałe scenariusze historii i przygód. Teraz na ten przykład czekała ją kawowa przygoda, gdy przyglądała się Kate, szukającej dla niej właściwej kawy. - Robusta? Naprawdę masz mnie za mocną zawodniczkę! – zaśmiała się i z entuzjazmem pokiwała głową. – Chętnie! Z kolei na wzmiankę o ploteczkach jej uśmiech stał się dużo bardziej lisi niż promienny, jakby właśnie szykowała się na najlepszą sesję wymiany informacji wszechczasów. - Co to się nie działo. Profesor Walsh dzielnie udaje, że nie jest wcale Zamaskowanym Tenorem, chociaż przecież w Venetii odkryli jego tożsamość w gazetach! – bo oczywiście każda okazja była tą dobrą, żeby roznosić plotki o Zamaskowanym Tenorze, najlepszym soliście operowym wszechczasów. – Z kolei Elijah całkiem sporo na swoich zajęciach odkrywa… – wyszczerzyła się, nachylając się do Kate. – Widziałaś magazyn, który znalazła Marcelka?! – i spojrzała na Krukonkę, dając jej dokończyć historię.
Wizje Marcysi daleko odbiegają od Seaverskiego podróżowania. To prawda Hudson lubi biwakowanie, spacerki i rowerki, ale z tatusiem. To jej się bardzo marzy, gdy tylko studencka wolność stanie się taka realna. Więcej czasu z rodziną; tatą, dziadkiem i babcią! Harmony za to chce świstoklikować pewnie dalekie rejony świata — odważna taka jest i piękna. Krukonka uśmiecha się, z radością w sercu, kiedy Kate wysyła jej zaproszenie na wizbooka, zaakceptuje, jak wrócą na zamek i na spokojnie sobie posiedzi w tych mediach czarodziejsko-społeczniowych. Obserwuje sobie, jak delikatne paluszki Milburn zabierają się za przyrządzanie napojów. Hudson zastanawia się co ta robusta, bo zna na się na kawusiach tyle, co wcale. Ważne, żeby kotki takie fajne były z pianki. - Który Walsh i co to znaczy Zamaskowany Tenor to jakiś Zorro? Jest superbohaterem? - W głowie marcellinowej się nie mieści, że któryś z profesorów mógłby być nauczycielem za dnia, a w nocy bogatym biznesmenem z peleryną i maską niosącym sprawiedliwość światu. - Ta gazetka z tymi gołymi mężczyznami? Jak zawsze jak piękny profesor to okazuje się, że lubi chłopców. - Wzdycha, przykładając dłonie do swych rumianych policzków. Nie mogąc uwierzyć, że współczesny świat dla kobiet jest taki okrutny, ale może istnieje nadzieja i orientacja Swansea ma dwie strony medalu, a nie jedną.
Kate wzruszyła ramionami z uśmiechem. Miała Harmony za mocną zawodniczkę, to fakt. Nikt inny nie poprosiłby o podwójne smocze espresso o tej godzinie. Gdyby Kate chciała wypić taką bombę kofeinową, byłaby na nogach do przyszłego czwartku. Ale zawodowi sportowcy mieli swoje przyzwyczajenia, może dla niej był to boost zaledwie na godzinę treningu? W końcu zużywała na nim pewnie horrendalne ilości energii! Łyżwiarstwo nie było proste, dziewczyna kiedyś parokrotnie odwiedzała lodowisko, ale jej umiejętności kończyły się na krążeniu przy bandzie. Dźwięki ich rozmowy tylko na chwilę zagłuszył młynek mielący ziarna dla Harmony. Kate odmierzyła odpowiednią porcję kawy i nastawiła na magicznym ekspresie wszystko, co potrzebne, by za chwilę w filiżance zmaterializowało się czarne, lekko spienione espresso. W te pędy zabrała się za robienie catuccino dla Marcelli. Prawie oblała się mlekiem słysząc słowa drugiej Gryfonki. - Który Walsh?! - zawtórowała Marcelli, wybałuszając oczy. - Kurde, widzicie, ile człowieka omija jak nie pojedzie na wakacje... - dodała z westchnieniem i pokręciła głową. Naprawdę sporo wydarzyło się bez jej wiedzy i udziału, ale z drugiej strony nie miała czego żałować. Spędzała wakacje częściowo z rodziną, a częściowo z Amaruqiem, zanim powrócił do Tequali, także nie mogła narzekać. - Gazetka z gołymi mężczyznami powiadasz... - powtórzyła, po czym spojrzała na obie dziewczyny z miną, jakby knuła coś niedobrego. Porozumiewawczy ruch brwiami wyrażał więcej, niż mogła w tej chwili powiedzieć słowami. - Szczerze to nie jestem jakoś specjalnie zaskoczona - dodała. Może nie myślała o seksualności Elijaha jakoś szczególnie często, lecz już sam jego zawód nasuwał jej podejrzenia. - Wszyscy ci związani bardziej ze sztuką mają w sobie taki pierwiastek, przynajmniej w moim odczuciu. Chyba trzeba mieć pewien poziom wrażliwości w sobie, by tak w całości się oddać tworzeniu. Ten jego wernisaż był w sumie całkiem poruszający - nadmieniła jeszcze, spoglądając na Harmony, czy może miała coś do dodania w tym temacie. - Proszę! - rzuciła na koniec, podsuwając każdej z dziewczyn jej zamówienie.
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Aż podskoczyła, słysząc tak nagłe pytanie obu dziewczyn na raz i uniosła ręce do góry, w geście obronnym, śmiejąc się przy tym w głos. - Już, już wyjaśniam! No przecież nie zostawię was same z największą tajemnicą tego roku – aż pochyliła się nad blatem, zerkając to na jedną to na drugą lisim spojrzeniem, szczerząc się zacznie bardziej złowrogo, w oczekiwaniu. Na ich słowa? A może reakcję? Cóż, na pewno nie spodziewała się, że na rozczulenie, które zalało ją po słowach Marcelki. – Oj nie Marcyś – spojrzała prosto na nią rozentuzjazmowanym wzrokiem. – Dużo lepiej! Śpiewakiem operowym! Najwspanialszym tenorem wszechczasów! – oznajmiła, starając się wyciszyć głos. Choć plotka ta rozchodziła się w trybie raczej ekspresowym, wciąż musiała mieć pewność, że ekspres ten był limitowany tylko na jej znajomych. To, co zrobili dalej z tą wiadomością z kolei… Cóż… Niech świat niesie pieśń tę jak głos tenora. – Włoskie gazety go złapały, kiedy na chwilę zdjął swoją maskę, spod której zawsze występuje! I wiecie, czyja twarz była pod nią?! – zbudowała napięcie swoim tonem i ruchami, mimiką i gestami, aż w końcu, z trzaśnięciem dłoni o blat, położyła na nim Dziennik Przygód – tom z wakacji, na stronie z wyciętym, ruchomym zdjęciem z gazety. – Sam Christopher Walsh! – wskazała palcem. Na zdjęciu były też Scarlett Norwood i ona sama, w końcu zatrudnili ich do tej sztuki, ale to teraz nie było ważne. Ważny był zagubiony wzrok Christophera. – Widzicie? To spojrzenie? Jak sarna złapana w avadzie! To on! A wiecie, co to znaczy? – nachyliła się jeszcze bardziej, szepcząc tak konspiracyjnie, że choć tylko one mogły ją usłyszeć… Każdy mógł je zauważyć. – Musiał poznać profesora Joshuę przed karierą nauczyciela! Wiecie, wiecie, mamy z Carly teorię! On musiał być jego ochroniarzem! I zakochał się w dźwięku jego śpiewu! I… Oh, o tym to już nie powinnam mówić co dalej, ale profesor Swansea na pewno by wiedział – wyszczerzyła się głupkowato, ze śmiechem puszczając oczko koleżankom. – No cóż, może nie powinno się tego mówić na głos, ale… Fakt. Jest piękny. Myślicie, że zadaje się tylko z równie pięknymi?... No, wiecie… – zastanowiła się nad doborem słowa, gdzieś tam przez myśl przemknęło jej też, czy wypada, ale to była kwestia piątoplanowa. Najpierw musiała znaleźć odpowiednie wyrażenie, wszak dopiero po tym za dwa dni będzie mogła przemyśleć swoje słowa. Prawdopodobnie bez nadziei na poprawę. – Że jest wybredny? – chyba musiał być, prawda? Nosząc takie nazwisko i mając taki talent, no i, nie oszukując nikogo – wygląd, chyba mógł sobie pozwolić na przebieranie w kochankach? Aż zarumieniły jej się policzki! Dawno nie miała czasu porozmawiać od tak, po prostu, z dziewczynami o zupełnych pierdołach, a jednak, we wspólnym towarzystwie zmieniających się do rangi sprawy państwowej. Czasami, przy ogromie zdarzeń, emocji, sytuacji, rodziny oraz treningów, przy swojej ciągłej pogoni za przeżyciami i ucieczce od normalności zapominała, jak dobrze było usiąść, odetchnąć. Cieszyć się chwilą przy beztroskim śmiechu wywołany tylko i wyłącznie tym – przyjemną stagnacją. Duch Seavera, poszukiwacza przygód był w niej niezmiennie silny, zapał sportowca żywszy niż kiedykolwiek, ale i tak wiedziała, że czuła się tu po prostu dobrze, chichrając się i wymieniając plotkami. Podobało jej się to. – Był niesamowity! Ta gra świateł! Chciałabym, żeby kiedyś zrobił mi zdjęcie w ruchu! Ale takim wiecie, na lodowisku czy tafli jeziora, a nie przy wyskakiwaniu z krzaków – prychnęła, przypominając sobie niefortunny poranek w dolinie. No dobra, zaczynający się niefortunnie, całej reszty w życiu by nie zmieniła.
Cierpliwie czeka na swojego kotka w catuccino. Prawda jest taka, że marcellinowe kubki smakowe źle znoszą dziwne rzeczy zawierające kofeinę, ale takie catuccino musi być przesiąknięte bombą kaloryczną i słodkością, a to bilet do hudsonowego serduszka — nieważne co kotek ma w środku. Harmony nie wygląda na taką potrzebującą smoka w filiżance, wręcz przeciwnie ma się wrażenie, że to światełko o nazwisku Seaver, a raczej buchający płomień skrywa we krwi dopalacze. Jej myśli podobne są do Kate, o tej godzinie tylko niezniszczalne kobiety, jeżdżące na lodzie proszą o podwójne smocze espresso. Praca Milburn wydaje się interesująca. Marcella zastanawia się, czy też, kiedy zacznie studia, znajdzie sobie taką pracę, bo mogłaby być fajna. Pewnie Kate dużo tych kotków wypija każdego dnia. Gryffonka od przygotowania kawy ma racje. Jak się nie jeździ na wakacje, to tyle człowieka omija na przykład sekrety Walshów! Niczego jednak nie żałuje. Wspólny spędzony czas z rodziną w letnie miesiące wolne od szkoły to dla Hudson świętość taka z niej domatorka. Wcale nie musi zwiedzać tajemniczych grobowców ani odkrywać kunszty tajemne venetiańskiego Zorro, żeby czuć, że żyje i jest szczęśliwa. Rodzina dla niej to prawdziwy skarb. W Hogwarcie i tak większość czasu spędza ze znajomymi, głównie przy nauce, ale jednak ich życie zostało połączone przez szkołę magii. Kiwa głową, sama nie wiedząc, skąd Kate tak dobrze zna artystów i ich upodobania seksualne, ale coś jest, w tym, co mówi. - Właśnie ci wrażliwi artyści to lubią tylko gołych mężczyzn, a kobiety dla nich to tylko akty.- Za nim Harmony postanawia rozkręcić całką niezłą bajkę w roli głównej z jednym Walshów, albo dwóch, musi jednak jeszcze się wtrącić w upodobania wrażliwych dusz, kochających gołych mężczyzn. Tylko o jakie jej akty chodzi — nieważne! - Ja nie byłam na wernisażu. - Sięga po swoją cattucino, dziękując ślicznie Kate. Seaver rozkręca się ze swoją historią, a Marcella próbuje językiem dotknąć noska catowego puccino i sru po kotku. - Zlizałam mu całą twarz. - Ściąga brwi w niezadowoleniu, zaraz to jednak słucha tajemnicy tego roku, którą postanowiła zdradzić im Harmony. - NIE!!! - Popijając puccino, czekając w napięciu na to, który to Walsh, Marcella, zamiast połknąć łyczek, w krzyku opluła się, wytrzeszczając swoje jasne, ale brązowy oczy. - Christopher! - Nie może w to uwierzyć ten Christopher?! Wszystkiego mogła się spodziewać, ale no nie tego. - I ma maskę? - Patrzy na zdjęcie, na którym oprócz Remy jest siostra Norwooda i przestraszony Walsh. Teoria gryffonki i puchonki jest naprawdę ekscytująca. - O mój boże! To tak jak Bodyguard! Tylko tam był mężczyzna i kobieta. Mogliby nakręcić taką wersję z Walshami. - Każdy mugol zna amerykańską wersję, gdzie Frank Farmer dostaje zlecenie ochrony prześladowanej anonimowymi pogróżkami piosenkarki Rachell Marron. Mimo początkowej niechęci rodzi się między nimi uczucie. Uuuu, aż ciary przechodzą! - Piękny profesor Swansea na pewno przyciąga same piękne istoty, pewnie ciężko mu się zdecydować, chociaż jako prawdziwy artysta powinien być wybredny. - Słodki głosik krukonki ma tylko tyle do powiedzenia albo aż tyle, za czym ponownie postanawia siorbnąć swoje catuccino. Nie jest takie gorące, nie przepala języka, zresztą pewnie smocze espresso Harmony tak działa. - Na pewno jak wyskakiwałaś z krzaków, to dobrze cię złapał w kadr. - Taki artysta, jak on z pewnością radził sobie w ekstremalnych sytuacjach, a żadne zdjęcie mu się nie rozmazywało! - Pewnie bosko wyglądałaś. - Komplementuje Seaver, aby zaraz zostawić sobie wąsa po pozostałościach piankowego kotka. - Dobre to catuccino, Kate. - Jeśli dziewczyna wiązała swoje życie z kawiarnią, to tu Marcella widziała jej przyszłość przy kotach zrobionych z pianki, mniej przy wypalonym języku Harmony przez smocze pressooo.
| dziewczyny bo może mi się chronologia pomyliła wypowiedzi, ale dostosujcie to jakoś do swoich postów, zresztą to Mracella to ten...
Kate aż stanęła na palcach, opierając się łokciami o ladę, z wielką uwagą pochylając się w kierunku Harmony, gotowa spijać każde słowo tej plotki, które tylko spłynie z jej ust rozciągniętych w szerokim uśmiechu. Była tak spragniona nowin, że aż nie mogła się doczekać! A dziewczyna skutecznie budowała napięcie. - No powiedz, powiedz! - popędzała ją zachęcająco, aż w końcu wyciągnęła dziennik i znajdujące się w nim zdjęcie. Nachyliła się jeszcze bardziej, by dokładnie móc obejrzeć fotografię. Nie dowierzała własnym oczom! - No coś podobnego... - wyszeptała pod nosem, a na jej ustach zagrał podstępny uśmieszek. Słuchała reszty historii z lekko rozchylonymi ustami, starając się przetworzyć wszystkie informacje, z którymi wychodziła Harmony. - Naprawdę bardzo to interesujące! - przyznała, kiwając głową przy teorii o poznaniu przed szkołą. Ona sama nie była specjalnie zainteresowana życiem prywatnym nauczycieli, ale do tej pory myślała, że poznali się oni w murach zamku i miłość wybuchła gdzieś na błoniach czy wyjeździe wakacyjnym. Dopiła swoją kawę i wybrała niestety zły moment na wzięcie tego ostatniego łyku. Kolejne słowa Harmony niemal zwaliły ją z nóg, a napój omal nie wleciał w złą dziurkę. - Wybredny? Myślę, że tak... Pewnie szuka sobie kolejnych muz artystycznych - zarzuciła pomysłem. - Poza tym takiemu to dobrze... Nie dość, że dobrze obdarzony przez naturę, to jeszcze może sobie ten wygląd podkręcić. Życie jest czasem niesprawiedliwe, wiecie? - dodała, wzdychając. Gdyby ona miała umiejętność wprowadzania dowolnych zmian w ciele, pewnie każdego dnia nosiłaby inny kolor włosów, miałaby cycki DD, talię osy i stopy Kopciuszka. Ale niestety z tego zestawu miała wyłącznie szczupłą talię. Uwagę Marcelli skwitowała pełnym zadowolenia uśmiechem - co jak co, ale kawę już umiała zrobić naprawdę niezłą!
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
- Pójdziemy następnym razem! – zapewniła Krukonkę i zaraz zmarszczyła brwi, patrząc na zmaltretowanego kotka. – Hmmm, poczekaj chwilkę – mruknęła, złapała za jedną z wykałaczek z podajnika na stoliku i narysowała nią nowy pyszczek. Może nie był dziełem jak ten Kate, bądź co bądź jej zdolności rysownika ograniczyły się do dwóch kropek i przewróconej cyfry „3” jako buźki, ale przynajmniej kot znów miał twarz. Płaska i wyrytą w piance, ale miał! Nie zamierzała zatrzymywać dla siebie ani pół informacji, dzieląc się każdym szczególikiem z dziewczynami. Co jak co, ale plotek nazbierało się na tyle, że jedyną logiczną koleją rzeczy było ich rozlanie – najlepiej właśnie z gorącą kawą czy herbatą, których tu zdecydowanie nie brakowało. Upiła łyka kawy, słuchając ich odpowiedzi i przeciągającym tym samym swoją własną, gestem tym chcąc zbudować jeszcze większe napięcie. - O rany, naprawdę dobre ziarno – co prawda nie to chciała jako pierwsze powiedzieć, ale nie mogła nie pochwalić aromatycznej robusty, to byłoby wbrew wszelkim jej ideałom i przeświadczeniom. – Ale, ale! Christopher! Tak! – pokiwała głową z entuzjazmem, odstawiając prawie że z hukiem filiżankę – wina rozemocjonowania, które na całe szczęście nie skończyło się zbitym szkłem. – Bodyguard? – powtórzyła, podnosząc brew, tego filmu chyba nie miała okazji widzieć, nawet jeżeli rodzice starali się ją wychować z równą wiedzą o świecie magicznym jak i mugolskim. – No ale na pewno był jego bodyguardem! Przecież to niemożliwe, żeby poznali się dopiero w Hogwarcie, pewnie udawali, że się nie znają dla zachowania tajemnicy. Myślicie, że Zamaskowany Tenor ryzykowałby, no… Tym… ODMASKOWANIEM SIĘ! Dla miłości? Pewnie chowałby w sobie to uczucie, bo wiedziałby, że dopuszczenie do siebie zwykłego nauczyciela może zniszczyć jego tajemnicę. Dlatego na pewno poznali się wcześniej! – snuła dalej swoje teorie, nawet jeżeli trochę wybujałe, to przecież już z Carly ustaliły, że są logiczne i trzymające się całości. Westchnęła ciężko na rozmowę o Swansea i oparła się o dłoń, wydymając usta. Lubiła profesora naprawdę mocno, ale niektórzy to po prostu mieli farta na loterii genetycznej. - Jako prawdziwy artysta i jako ktoś piękny – zawtórowała Marcelce. – Ja nie wiem Kate, po co komuś takiemu metamorfomagia, przecież i tak nie ma czego poprawiać w swoim wyglądzie, no chyba że… – myśli nie dokończyła, nie pozostawiając co do nich żadnych złudzeń, kiedy policzki jej się zarumieniły i zaśmiała się pod nosem. Odkaszlnęła, napiła się łyku kawy i z niewymowną miną wywróciła oczami, podejmując się tematu raz jeszcze. – Na pewno jest wybredny! Ma już na tyle renomy, że może sobie fotografować kogo tam chce… Myślicie, że profesor Vin-Eurico był jego muzą? – nachyliła się nad stołem, mówiąc do nich półszeptem. Rozejrzała się jeszcze konspiracyjnie, czy na pewno nikt nie podsłuchiwał. – I dlatego zbiera magazyny z jego zdjęciami? – wyszczerzyła się na samą myśl o podobnych incydentach i ciężkim wzdychaniu do mało cenzuralnych plakatów. - Wyglądałam jak wypłosz wyskakujący z krzaków – zaśmiała się, upijając kawę. – Mogę ci później pokazać! – zaraz pokiwała też głową w zgodzie z Marcelką, bo kawa była pierwsza klasa. – Oj tak! Masz jeszcze jakieś nietypowe smaki? Może wezmę parę ziaren na wynos do spróbowania, jak jest coś, co polecasz! Zastanowiła się też chwilkę nad słowami Kate, stukając się palcem w policzek w zamyśleniu. - Hmmm, gdybyście mogły się meta… Metamorfo… Metamorfomagować? Merlinie, jaka dzika odmiana – prychnęła w głos, uśmiechając się głupkowato. – No ale gdybyście mogły, zmieniłybyście coś w swoim wyglądzie? Ja to bym w sumie mogła sobie dodać kilka centymetrów wzrostu! – zachichotała. – I zwęziła biodra i ramiona, w łyżwiarstwie to przydatne!
Plotki, nowinki, ciekawostki — oczywiście, że Marcelle interesują. Za to piękna Harmony, przy której ma motyle w brzuchu, bardzo dużo wie, bo jest taka urocza, popularna i tańczy niczym księżniczka na lodzie. Krukonka mogłaby w myślach wymieniać same atuty blondynki, ale Hudson już taka jest we wszystkich i wszystkim widzi dobro. Zadziwiające, że Remy chce z nią chodzić tu do kawiarni i na sztukę, jaka jest miła. Veronica też jest taka dobra, chociaż z pewnością te dwie Seaver charakterem się różniły, to jednak miały w sobie koleżeńskość na miarę dobrych przyjaciółek, a nawet bardzo dobrych. Serce Marceliny rozczula się jeszcze bardziej, kiedy Remy naprawia jej kotka, może nie jest taki piękny jak Kate, bo tego trzeba się nauczyć, ale za to tak samo słodki, kiedy na nowo dziewczyna go sobie zlizuje. Kiwa tylko głową na słowa gryffonki, to ona tu gra pierwsze skrzypce, bo Milburn musi pracować (tak jakby). Nie tłumaczy, czym jest film Bodyguard. Bo nie padają słowa konkretne typu "weź, mi wytłumacz". Zresztą sama nazwa mówi, o czym ten film jest, Remy jest mądra, Remy ogarnia. - Może profesor Swansea kiedyś był brzydki i sobie poprawił metamagią siebie i dlatego jest teraz taki śliczny? - Niczym prawdziwa kukonka rzuca zagadkami jak jakiś iluzjonista z rękawa. Też ma problem z wypowiedzeniem słowa metamorfomagować. Oczywiście nie wierzy w takie rzeczy, a także że życie jest niesprawiedliwe, jeśli chodzi o wygląd. - Mój tata mi mówi, że jestem idealna. - Uśmiecha się, wycierając wąsa. Zgadzając się, że Elijah sobie kolekcjonuje takie fajne zdjęcia swoich inspiracji, a także chce, aby Harmony pokazała zdjęcie, jak wyskakuje z krzaków. Catucinko dopite to czas już iść. - Kate idziemy już? Już kończysz zmianę?- Patrzy na zegar, bo przecież mogą już iść razem, jeśli trzeba, poczekają z Seaver, aż Milburn sprzątnie stanowisko i ogarnie, co trzeba, prawda?