Lekko zachwiał się, kiedy chłopak uderzył go w głowę. Już miał rzucić mu pewne zawiści spojrzenie, na szczęście wszystko pozostało w sferze żartów. Na początku nie rozumiał jego zachowania. On naprawdę się martwił. Ale po chwili, gdy Sammy zaczął mu wszystko tłumaczyć, przejaśniło się to niebo, ponad nimi. – Tak, masz racje.. Przepraszam.. – powiedział do niego. Jakby na to nie patrzeć, to nie przeżył tego, co większość uczniów i studentów, jadąca Expressem. Był tam, to prawda, ale w końcu stracił tą przytomność.. Hańba do końca życia. Poza tym mina Sama wskazywała na to, że musiał przeżyć jakąś traumę.. - Tak. Masz stuprocentową rację. Pójdę po koce, chyba, że masz swój, a Ty w tym czasie zajmij nam jakieś łóżka. Pod warunkiem, że nadal chcesz na mnie patrzeć – rzucił mu pełen serdeczności, ale w dalszym ciągu wstydu uśmiech. Może gdyby był do końca przytomny czułby to samo co chłopak? Zasadniczo, wiedział jakie to uczucie. Widział reakcje matki, na samo wspomnienie o Wilkołakach. Doskonale rozumiał. Ich oboje.. - Zaraz wra… - przerwał mu krzyk jakieś osoby, wzywającej pomocy. – Zaraz wracam! – rzucił do niego, po czym pobiegł w stronę drzwi, bo tam znajdowało się źródło hałasu. Ktoś wzywał pomocy! Kolejne Wilkołaki?! A może coś innego! Co by to nie było, na pewno tym razem nie pęknie i uda mu się zwalczyć zagrożenie! Może nawet ta Ślizgonka popatrzy na niego, bardziej przychylnie? Kto wie? - Co się stało? – zapytał, łapiąc oddech. Sam bieg nie był męczący, choć bieg z przeszkodami… Tak, Thomas nienawidził czegoś takiego. A tu przeszkód była masa, w postaci ciągle chodzących w te i we w te uczniów, łóżek, Skrzatów.. Mimo to jego czas nie był najgorszy.
Od spania wyratowała mnie chyba tylko pielęgniarka, która podeszła pytając mnie gdzie mnie drasnął. Alex zaproponowała poszukanie Anthony'ego, Ambroge zgodził się i poszedł za nią. Mimo, że nade mną sterczała pielęgniarka, która za pewne nie miała dużo czasu ja patrzyłam na nich marszcząc czoło, obserwowałam dokładnie jak ja chwyciła mojego Piątka za rękę i wyciągnęła z sali. Kiedy kobieta ponagliła mnie spojrzałam w końcu na nią. - W brzuch - powiedziałam podnosząc bluzkę. - Ale koleżanka mi to opatrzyła i wysmarowała dyptamem, więc chyba jest okej. Pielęgniarka coś tam pogadała, ale nie zwracałam na nią zbytniej uwagi. Teraz ważniejsze było dla mnie to gdzie poszła Alex i Ambroge, gdy tylko będę mogła wezmę kota w ręce i pójdę ich poszukać. Nie chcę żeby łazili sobie razem beze mnie. Czyżbym była zazdrosna? Nieeee... absolutnie.
Anastazja Silvarova
Wiek : 36
Czystość Krwi : 90%
Dodatkowo : legilimencja i oklumencja, opiekun Slytherin'u
Zgiełk. Wszędzie zgiełk. Nie mogła tego znieść. Inni teraz szukali zaginionych uczniów: "NAJLEPSI AURORZY"! A ona co? Gorsza, do cholery?! Musiała siedzieć tutaj i pilnować ich, nawet jeśli chroniły ich mury zamku?! Uważała, że teraz nie ma bezpieczniejszego miejsca, a nie wiadomo, co lunarni planowali dalej, co się teraz działo w ich kryjówce i czy dwójka uprowadzonych uczniów przypadkiem nie kona teraz w męczarniach, torturowana, przez tych psychopatów! - CISZA!!!!! - krzyknęła głosem wzmocnionym za pomocą zaklęcia. Musiała jakoś uspokoić ten zgiełk. Podeszła do Bedau. Do brata porwanego chłopaka. - Bruno, tak? - Zdążyła odrobić lekcje. Wiedziała kto zaginął, kogo szukają i znała trochę detali na temat obu chłopaków. - Które z was było najbliżej Huana, kiedy lunarni porwali chłopaka? Poproszę spokojnie i pojedynczo! Jestem członkinią Brygady Uderzeniowej i obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by pomóc odnaleźć tych uczniów, w tym Twojego brata Bedau. Muszę jednak najpierw wiedzieć coś więcej. - Wodziła wzrokiem pomiędzy twarzami uczniów.
Oczywiście najlepsza zabawa zawsze Daniela ominie. Czemu? Wina Clary, a kogo innego. Wszystkie swoje zawody życiowe i niepowodzenia śmiało może na nią zwalić. Przecież gdyby mu łaskawie wybaczyła jego wybryk i zapomniała o całej akcji wróciłby do świata żywych, znów byłby DANIELEM SLONE, a nie jakąś jego marną imitacją chłopaka. Kiedy ostatnio on był pewny siebie i arogancki? Tego świat już nie pamięta. Wiecznie zadumany, wspomina tamte czasy, bo jakoś nie może, lub nie chce wyprzeć ich ze swojej głowy. Ale uda się mu to. Musi w końcu pójść na impreze, zaliczyć jakąś pannę i pewnie wtedy wszystko będzie po staremu. Gorzej jeśli nie, wtedy faktycznie zacznie myśleć o desperackim porwaniu Hepburn na białej miotle, usadzeniu jej w najwyższej wieży, gdzieś na krańcu świata. Już on zadba, by żadne czary jej stamtąd nie ściągnęły. Ale wróćmy do zdarzeń dnia dzisiejszego. Gdy w pociągu rozgrywała się cała jatka On sobie smacznie spał. Miał prawo, w koncu poprzednią noc spędził wpatrując się tępo w sufit. Dopiero jakiś dzieciak go zbudził, majacząc coś, ze wszyscy muszą wyjść, że coś tam, że trzeba zebrać się w wielkiej sali. Niewiele kontaktując udał się do owego pomieszczenia, w którym wszyscy się motali z kąta w kąt. Spytał pierwszą osobę z boku z jakiego powodu to całe zbiegowisko, lecz nie dowiedział się za wiele. Pod wpływem emocji chłopak wysapał coś o jakiejś śmierci. No nic, może jutro ludzie będą w stanie mu wyjaśnić co tu się wyczynia. Zajął miejsce w rogu sali i ziewając słuchał całego tego zamętu. Miał nadzieje, ze zaraz to minie i będzie mógł spokojnie kontynuować swoją drzemkę.
Clara była wściekła. I zrozpaczona. I to w ogóle jakieś emocjonalne combo było, z którym nie mogła sobie poradzić. Umazana w nieswojej krwi (zastanawiające; to była krew pielęgniarki czy profesora Price'a?), wyszła na środek, kiedy nauczyciel wezwał prefektów, później Mads została wysłana do zgarnięcia paru uczniów z błoni i względnie zaczęło się uspokajać, ale Hepburn czuła, że nie zaśnie jeszcze przez wieeeele długich nocy. Pomijając, że musiała się użerać z jakąś ślizgońską kretynką, która chciała przeprowadzić, albo nawet przeprowadziła, OPERACJE SKALPELEM (pozdrawiamy wybitnie utalentowane szesnastolatki, zapominające o tym, że są w Hogwarcie), nie pomna na to, że powinna użyć i różdżki i rozumu (a być może nie miała ani tego ani tego? W końcu ślizgonka, uznała po namyśle Clarcia), rozpruła brzuch biednej Elsie, to obraz prawdziwej nędzy i rozpaczy malował się jednak w przedziale dla nauczycieli, w którym walały się jelita i inne narządy należące do byłej pielęgniarki. To był prawdziwy k o s z m a r, ale Clara musiała uklęknąć, Clara musiała ocucić nauczyciela, Clara musiała to wszystko ogarnąć. Ale spoko, motywacja w postaci pyskatej suki, która chciała, ekhm, strzelić jej tak zwaną lufę za chęć pomocy, a później w dzikich chichotach nabijała się z, notabene, flaków pielęgniarki (czego Clara już szczęśliwie nie słyszała, bo naprawdę mogłaby nie wytrzymać), naprawdę pomogła jej sobie poradzić z tym wszystkim. Dalej jednak nie mogła zapaść się w pościeli, zapłakać głośno, nie mogła podjąć decyzji o nie wstawaniu z łóżka i w ogóle w przemianę w burito nieszczęścia. To chyba było niemożliwe, po tym, co się stało. Kupka nieszczęścia, zwana także Clarą Hepburn, oprócz już sporadycznego (naprawdę nie miała już siły, to zdecydowanie ją przerastało) monitorowania rannych, zaczęła szukać swoich przyjaciół, o których niepokoiła się przez całą podróż. Oczywiście od momentu, w którym wpadły wilkołaki. Wiedząc, że Mijka jest bezpieczna, Grig nie wrócił jeszcze z Rosji (NAJWYŻEJ ZOSTANĘ ZAMORDOWANA ZA TO CZY COŚ) zaczęła krążyć po sali, wypatrując jednej, jedynej twarzy. A panika w Clarci narastała! Wszakże nie widziała Daniela ani na peronie, ani w pociągu... porwano krukona, ale tego Aarona, tak? Żołądek Clary skręcił się w nerwach jeszcze bardziej, chyba obaliła już jakieś prawa fizyki! I kiedy wreszcie udało jej się wypatrzeć Daniela, całego i zdrowego, bez widocznych zadrapań, ran i innych wojennych znamion, po prostu nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem, ni to z ulgi, ni to z reakcji na znieczulicę ludzką (ślizgonki pis joł), ni to z poczucia bezsilności i smutku. Obrzydzenia nie odczuwała już żadnego, rybka ją tam w czyjej krwi jest umazana. Ale Daniel był bezpieczny! I już who cares, dramy dramami, ale są ważniejsze rzeczy. Po prostu do niego podeszła, nie mogąc zdobyć się na pytanie o to czy był w pociągu i prezentując sobą obraz nędzy i rozpaczy, no ale, bywa! Zwłaszcza po krwawej wilkołakowej masakrze.
Cam wreszcie, z wielkim trudem dotarła do Wielkiej Sali. Rozejrzała się szybko. Totalny chaos, czegoś takiego w swoim życiu jeszcze nie widziała. Podeszła do małych skrzatów, powitała ich skinieniem głowy. Podali jej materac i wodę. Cóż, przyda się. Teraz czas znaleźć jakieś legowisko. Cam uwielbiała siedzieć na podłodze, więc znalazła wolne miejsce przy ścianie i grzecznie się tam usadowiła. Oparła głowę o zimną ścianę, by poczuć przyjemny chłód. Ogarnął ją niepokój. Gdzie jest Huan? Biedna Marigold. Jak ona to zniesie? Byłam tam, gdy to się stało. Nie byłam w stanie zareagować. Dziewczyna będzie winić siebie za to, a także wszystkich w przedziale. Cholera, dlaczego nic nie zrobiłam? Ogarnął mnie taki szok, że nie byłam w stanie ruszyć ręką, a tym bardziej nogą. Podciągnęłam kolana pod brodę i siedziałam, wyczekując nowych wiadomości. Ludzie gadali tylko o tym, że nie żyje jakaś dziewczyna... Więc można się domyślać że Huan żyje. Ale kto to wie. Oby tak było, bo jego narzeczona się załamie. Ból głowy rozsadzał Cam czaszkę, dlatego usunęła wszystkie złe myśli i wpatrywała się w osoby obecne w sali.
Spokojnie. Na pewno nie pomożesz mu panikując. A twoja ręka, to.. – już miał coś powiedzieć. Wyciągał nawet różdżkę, w celu rzucenia zaklęcia, które potrafiłoby uśmierzyć ból. Przynajmniej to jakoś mogłoby jej pomóc, dopóki nie zjawiłaby się tutaj fachowa pomoc medyczna. Na szczęście szkolna lekarka wpadła do Sali, po czym zaczęła zajmować się wszystkimi po kolei. Chłopak spokojnie odsunął się na bok, uśmiechając się tylko do dziewczyny, gdy ta akurat szukała go wzrokiem. Gdy ta miła w gruncie rzeczy, tylko nieco zabiegana, pulchna staruszka poszła sobie, by nieść pomoc innym, ten znowu się uśmiechnął. - Niestety. Nie wiem, co teraz dzieje się z twoim narzeczonym – tak. Uderzyło go to. Bo przecież uczyła się tutaj, prawda? I już miała narzeczonego? Jak dobrze, że on nie pochodził z aż tak „szlachetnego” rodu. Nie, no pochodził, ale. No właśnie. Nie był to ten główny „trzon” nazwijmy to, rodziny. Była to zaledwie jakaś tam, jakaś, gałązka. No cóż. Ale przynajmniej był mężczyzną! Najważniejszym w życiu swojej wspaniałej mamy od czasu śmierci taty! Wspaniały zarost. Oj tak, wspaniały, świeżo odrośnięty, przypominający, szczególnie na brodzie świeżo odrośniętą trawkę, obskubaną już przez baranki, owieczki i inne zwierzaki tego typu trawkę. - Wiesz. Obawiam, się, że jeśli namalujesz coś takiego, to nie będzie krajobraz bitewny.. – posłał jej pełen ciepła uśmiech. Chciał, by nieco się rozchmurzyła. A gdy wspomniała o szoku, który ją spotkał, ten tylko przytulił ją lekko, jak to miał w zwyczaju, a po wszystkim dodał, że rozumie. I że też pewnie byłby w szoku. To już druga „psychiczna” ofiara pociągowej masakry. Doskonale ją rozumiał. Ją i Sama. Choć nie przyzna się do tego. Co ich z resztą obchodziło to, że jego własny, prywatny tata kiedyś tam zginął? Przecież mieli własne doświadczenia. I to nie tak odległe, bo może z kilku ostatnich godzin..
Szła za wszystkimi do zamku dużo wolniej. Po chwili została w tyle, a na błoniach na chwilę przystanęła, żeby pomyśleć. Gdzie jest Aaron? Czy udało mu się wysiąść bezpiecznie z pociagu? MOże już jest w Wielkiej Sali i słucha przemówienia dyrektora? A co jeśli jego również porwali? Słyszała o porwaniach, gdy tu szła. Wzięła głęboki oddech i weszła po kamiennych. Minęła Salę wejściową i wkroczyła do jadalni razem z orszakiem pielęgniarek. Widziała jak krzątają się wśród ludzi, tutaj podają komuś eliksir, tam naprawiają jakąś rękę. Uczniowie młodszych klas płakali z przerażenia, a ci starsi, albo próbowali ich uspokoić, albo szukali siebie na wzajem. Karin zamiast od razu usiąść przy stole Gryffindoru zaczęła krążyć po sali szukając Miszcza Kart. -Widziałeś gdzieś Aarona? -Może wiesz, gdzie jest Aaron Lawyers? -No wiesz... Taki cichy spokojny, często bawi się kartami... Chodziła po sali i wypytywała ludzi, ale nikt go nie widział, nikt o nim nie słyszał. Powoli zaczęła panikować. A co jeśli faktycznie coś mu się stało? Co jeśli go "zarazili" albo co gorsza ZABILI? Nawet nie chciała myśleć o takiej ewentualności. Usłyszała krzyki przy podeście nauczycielskim. Spojrzała w tamtym kierunku i zobaczyła Bruna, tego wrednego ślizgona poznanego w Japonii. Wykrzykiwał coś, że lunarni porwali jego brata. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy podeszła do niego i jakiejś nauczycielki. Zatrzymała się dopiero jakieś dwa metry od Profesor Anastazji Silvarova i by posłuchać co ta mówi.
Przesłuchanie w Wielkiej Sali, przy wszystkich uczniach i nauczycielach? Może czas na emeryturę... - Cornelius westchnął cicho i zaczął bawić się widelcem. Coraz bardziej przygnębiała go ignorancja umysłowa pracowników tej szkoły. Bolało go, że musiał pracować z takimi ludźmi. Pod tym względem "mugolskie" uczelnie były o wiele lepsze. No i granty na badania wyższe, nikt nie atakował uczniów, nie ogłaszano "stanu wyjątkowego" itd. Ojciec zawsze mu powtarzał, że na starość najlepiej objąć jakąś katedrę i mieć święty spokój. Chaldi w duchu przyznał mu rację, jednak na razie postanowił zostać w Hogwarcie i poczekać na rozwój wydarzeń. Może w końcu ta spiskująca hołota pójdzie do piachu?
Corneli w końcu udało się w miarę uporządkować myśli. Na sali cały czas coś się działo. Ludzie wyraźnie bali się o siebie i swoich przyjaciół. Nic dziwnego, sama byłaby przerażona gdyby nie fakt, że tak naprawdę jedyna osoba, którą widziała, a która potem pewnie gdzieś tam leżała zmordowana, to Aaron. A jego nie było żal. Sama by mu zrobiła coś pod postacią wilkołaka udając, że to ten lunarny. Ale cicho... To tylko jej myśli przesycone gniewem. Może też stresem. Usłyszała dziewczynę, która chodzi i pyta po sali właśnie o osobę, o której myślała. Więc faktycznie nigdzie go nie było. Zerknęła i dostrzegła Karin Cortez. Wstała więc ze swojego materaca i podeszła do niej powoli, niemalże jak cień kładąc jej nagle rękę na ramieniu – w taki sposób, jakby wyrosła po prostu spod ziemi. - W porządku? - Spytała gryfonkę przyglądając się jej. Przy okazji również stanęła niedaleko jakiegoś profesora i bardzo bojącego się o rodzeństwo chłopaka ze Slytherinu. Ale nie po to, żeby podsłuchiwać. Chciała po prostu z kimś porozmawiać, tak przez chwilkę.
Może właśnie takie chwile uświadamiają nam, ile tak naprawdę warte są osoby, które mamy przy sobie? Świat stawał do góry nogami już od wakacji, a choć nic nie zapowiadało się na to, by w najbliższym czasie miało się unormować, Charles nie przypuszczał, że może stać się coś aż tak okropnego. Był w pociągu, który miał ich bezpiecznie zawieźć do Hogwartu. Po spotkaniu z Lailą na korytarzu, podczas którego sam nie rozumiał, dlaczego ta sytuacja stała się dla niego poniekąd taka nieprawdopodobna, odszedł po prostu w swoją stronę, wbijając się do pierwszego lepszego przedziału. Zakodował, że po drodze nie zobaczył nigdzie Jiro, a ostatnim miejscem, w którym rozmawiali, był pub, w którym to dość mocno się upili. I się całowali. Sam nie rozumiał, jak mógł być aż takim kretynem, by jeszcze bardziej pogarszać sytuację. Nie uporządkował spraw z Lailą, a zrobił jeszcze większy bajzel w relacjach między nim a przyjacielem. Bał się tej jednej, konkretnej myśli, z którym nie zwierzył się ani jemu, ani nikomu innemu. I nie był w stanie zwierzyć się z niej nawet przed samym sobą. Tak było łatwiej. A potem zaczęły się krzyki. Śmierć jakiejś dziewczyny. Kogoś z szkoły. Ataki. To wszystko… Po prostu istne szaleństwo. Gdy zbliżał się do drzwi Wielkiej Sali, sam nie wiedział, czego powinien się za nimi spodziewać. Wiedział tylko, że chce zobaczyć Lailę. Że chce się upewnić, że jest cała. W końcu była prefektem, w końcu była niezwykle narażona, w końcu mogli jej coś zrobić, a on… A on tak długo z nią nie rozmawiał i nawet nie wiedział w jaki sposób powinien zatamować w sobie tę okropną tęsknotę. Wszedł w momencie, kiedy któraś z nauczycielek głośno krzyknęła. Z tego co się zorientował, wyglądało to tak, jakby miała kogoś przesłuchiwać. Nieważne. To wszystko nieważne. Bolała go głowa. Chciał by to wszystko się skończyło. Chciał zobaczyć Lailę. Chciał ją przytulić. Chciał jej powiedzieć, że nie chce jej tracić. Chciał jej powiedzieć coś więcej, ale… Cholera. Rozejrzał się szybko i zdał sobie sprawę, jaki chaos tu panuje. Nie był nawet pewien, czy dziewczyna tu jest. Powinien jeszcze rozejrzeć się za Jiro, Ari, Jade, całą resztą… Na Merlina. Ten rok zapowiadał się po prostu okropnie. Ruszył leniwie przed siebie, rozglądając się wokół, by wyłapać jakąkolwiek znajomą twarz. Nic. Zero. Może kojarzył tego i tamtego, ale nie był to nikt z tych, co do których bezpieczeństwa chciał się upewnić. Niepewność rosła w nim z każdym krokiem, a to sprawiało, że jego myśli schodziły w coraz gorszym kierunku. Grupa puchonów. Ani śladu po Laili. Kolejne osoby… Nic. Coraz dalej, wszędzie ludzie, wszędzie uczniowie, przyjezdni, nauczyciele… Poczuł szczery strach. Usiadł gdzieś, gdziekolwiek, mając nadzieję, że może jednak się pomylił, że może jednak ktoś tu jest… i zaraz jakoś wyłapie go wzrokiem.
Wreszcie dostał się do wielkiej sali, swój tobołek musiał postawić przy jakimś wolnym materacu, wysłuchał całego przemówienia dyrektora, ciekawe na jak długi okres czasu będą musieli tu koczować. Rany już do końca się zagoiły, pozostały tylko blizny, którymi będzie się mógł pochwalić. Lunarni, oni stali za tymi atakami, najgorsze jednak jest to, że niektórzy uczniowie są członkami tego ugrupowania, dlatego nigdy nie wiadomo, komu należy ufać. Po wysłuchaniu calutkiego przemówienia dyrektora, rozglądnął się za Naokim, ale chyba nie było go w Wielkiej Sali, Robert miał nadzieję, że zaraz się tutaj zjawi, jednak odnalazł parę osób z przedziału, Charlie, Cam i Marigold, dobrze, że tutaj byli, dobrze, że są bezpieczni. Udał się w stronę swojego materacu, po czym położył się plackiem na nim, może teraz będzie miał chwilę odpoczynku.
Nikola pojawiła się w wielkiej sali prawie na samym końcu. Szok, który doznała sprawił, że nie kontaktowała ze światem zewnętrznym. Dyrektor przemówił, ale do niej nie docierało nic. Co się tak właściwie stało? Puchonka usiadła w kącie i wyciszyła się, spoglądała na uczniów, którzy panikowali, którzy starali pocieszać się siebie nawzajem, niektórzy próbowali zachować spokój i siedzieli w samotności tak jak ona. Jednak ona nie chciała zwracać na siebie czyjejkolwiek uwagi. Siedziała skulona i wpatrywała się w rannych. Krew… Zamknęła oczy i wzięła głęboki oddech, przez głowę przeszedł jej obraz, który ujrzała w pociągu. Dużo krwi… Otworzyła natychmiast oczy i jej oczom ukazały się pielęgniarki, które natychmiast zaczęły pomagać rannym. Widziała, że coś mówią, ale do jej uszu nie dochodziły żadne dźwięki, istniała tylko cisza. Masz szczęście. Zamknęła oczy i skuliła się bardziej, to mogła być ona… mogła ona leżeć martwa w jednym z przedziałów, mogła siedzieć tutaj ranna lub… nikt nawet nie wiedziałby co się z nią dzieje. Widziała ślizgona, który panikuje, widziała, że wszyscy panikowali, nawet dyrektor, nikt nie wiedział co z tym zrobić. Jak zaradzić temu. Ta atmosfera, która unosiła się w powietrzu była taka ciężka, że mogłaby się zacząć dusić. W końcu postanowiła zrobić coś pożytecznego. Rozejrzała się po sali przyglądając się każdemu z osobna. Cornelia... na całe szczęście nic jej nie było, ale... Gdzie jest Aaron... Gdzie jest Allistair? Błagam... żeby nic im nie było, żeby byli bezpieczni. Pomyślała i zamknęła oczy chowając twarz w dłoniach. Powstrzymywała łzy. Nie była ofiarą, nic się jej nie stało, nawet teraz nie dochodziło do niej co się stało, a mimo wszystko... czuła się fatalnie. Była taka słaba...
Dostać się do Hogwartu było cholernie ciężko. Po teleportowaniu się do Hogsmeade, które zresztą o tej porze świeciło pustkami, udała się ścieżką w kierunku zamku, lewitując przed sobą olbrzymi kufer oraz klatkę z Elmem, jej szopem. Jakież było jej zdziwienie, gdy brama okazała się zamknięta! Dobrą chwilę zajęło jej nawoływanie, aż w końcu udało jej się ściągnąć zainteresowanie gajowego, wyraźnie niezadowolonego, że ktoś zawraca mu głowę. Skylar nie miała zielonego pojęcia o wydarzeniach z pociągu, toteż nie była w stanie pojąć, co sprawiło iż nagle środki ostrożności wzrosły z nieco powyżej przeciętnej do stanu kryzysowego. W drodze przez błonia nie omieszkała wypytać o to gajowego, coraz to bardziej rozdziawiając buźkę ze zdziwienia, kiedy ten w skrócie streścił wszystko, co wie. Dzięki ci panie, że Theo był bezpieczny, przynajmniej tego mogła być pewna, bo został w Londynie jeszcze dłużej niż ona. Nie zwracając dłużej uwagi na towarzyszącego jej mężczyznę, czym przyśpieszyła tempa, w holu opuszczając kufer i otwierając klatkę, by zwierzak mógł rozprostować łapki. W pośpiechu udała się do Wielkiej Sali, uważając by nie zdeptać nerwowo plączącego się pod jej nogami Elma. Najwyraźniej szop już wyczuwał unoszącą się w powietrzu napiętą atmosferę. Otwarcie drzwi głównych zwróciło uwagę najbliższych im osób, ale Skylar kompletnie zignorowała ten fakt, gorączkowo rozglądając się za znajomymi twarzami. Chwilę jej zajęło, nim dostrzegła w tłumie Cornelię Somerhalder, rozmawiającą ze znaną jej tylko z widzenia dziewczyną. - Corn! - zawołała, przeciskając się między materacami i ludźmi, by po chwili objąć koleżankę. - Dopiero co dotarłam do Hogwartu, co się stało w pociągu? To straszne! Wszystko z tobą okej? - spytała, odsuwając dziewczynę na wyciągnięcie ramion i oglądając ją uważnie z każdej strony. Kiedy upewniła się, że dziewczyna jest cała, dopiero wtedy zwróciła uwagę na drugą Gryfonkę. - Cześć, przepraszam, jestem Sky. - rzuciła z roztargnieniem.
Nie chciała Karin za bardzo przeszkadzać. Mimo wszystko to nie była jedyna osoba, której bezpieczeństwo było jej obecny priorytetem. Przede wszystkim musiała dostrzec w tłumie jedną osobę – Nikolę. Nie wiedziała jej w pociągu i chociaż w normalnej sytuacji ogromnie by panikowała, że dziewczyna zgubiła się i nie doszła na peron w odpowiednim momencie... To teraz miała ogromną nadzieję, że tak właśnie było. Niestety... A może właśnie na szczęście? W każdym razie zobaczyła ją skuloną gdzieś za tłumem. Była bezpieczna. Niestety – przerażona. Corin chciała do niej podejść, ale się opamiętała. Miki dobrze wiedziała, że Cornelia jest wilkołakiem. A po ataku tych potworów na pociąg... Nie byłaby w stanie spojrzeć jej w oczy. Odwróciła się i to właśnie w tym momencie usłyszała, że ktoś ją woła. Obejrzała się w około. - Sky! - Zawtórowała również ją obejmując. Bardzo lubiła tą gryfonkę. Chodziły do jednego domu i świetnie się dogadywały. Może nie mogła powiedzieć jednoznacznie, że to jej przyjaciółka (na to u Corin naprawdę cieżko zapracować od tak), ale ów władczyni szopów była dla niej ważna. I chociaż nie pomyślała o niej w pierwszym momencie, to teraz była szczęśliwa, że wszystko z nią dobrze i że nie było jej w tym cholernym ekspresie! - Wszystko jest dobrze. Do naszego przedziału weszła jakaś dziewczyn. Rzucała zaklęciami, ale później prefekt... Mia. Ona wpadła i uratowała nas. Niestety... Dyrektor chwilę temu mówił. Zginęły dwie osoby... I ktoś został porwany. Zaatakowały ich wilkołaki - Spuściła głowę ponownie czując, że do oczu nabierają się jej łzy. Śmierć... Była bardzo empatyczna. Wiedziała jak to jest, gdy umiera ktoś bliski. Wiedziała, że to cios jakiego nigdy nie można się wyzbyć ze swoich myśli i ze swojego serca. Straciła rodziców i przyjaciółkę. I nie mogła patrzeć na rozpacz tych, którzy dobrze znali ów przyjezdną i pielęgniarkę.
W obliczu katastrofy takiej jak ta, ludzie się zawsze jednoczyli. Chcąc nie chcąc jesteśmy zwierzętami stadnymi i kiedy zbliża się zagrożenie, o wiele bezpieczniej czujemy się w grupie. Skylar do końca nie wiedziała jaki był główny powód wspólnego nocowania w wielkiej sali, ale była dyrektorowi wdzięczna. Fakt, że nie znajdowała się w pociągu i nie brała udziału w całym zdarzeniu wcale nie oznaczał, że bała się mniej. Choć na razie beznadzieja sytuacji do niej jeszcze nie do końca docierała, w końcu śmierć uczniów i atak na pociąg były dla niej tak abstrakcyjnymi i surrealistycznymi zdarzeniami, że nie była w stanie ich przyswoić, to atmosfera grozy i smutku udzieliła jej się wraz z przekroczeniem progu sali. A trzeba było olać naukę i zostać w Szwecji na stałe, trzeba było. - Nawet nie jestem w stanie sobie tego wyobrazić. Jakkolwiek płytko i samolubnie to nie zabrzmi, chyba się cieszę, że mnie tam nie było. - mruknęła, rozglądając się na boki. Fakt, nie powinna była mówić takich rzeczy, ale prawda była taka, że zapewne każdy uczeń gdyby wiedział co się stanie, wolałby nie wsiadać do tego pociągu i dalej prowadzić beztroskie życie bez cienia traumy na duszy. Głupim przypadkiem Skylar i Theodorowi udało się tego uniknąć. - Znalazłaś wszystkich swoich? Albo widziałaś może Math Villadsen albo Oliviera Watsona? Albo Alana? Chciałabym wiedzieć, że wszystko z nimi okej. I gdzie mam odebrać koc czy cokolwiek innego? Rozłożyłaś już swój materac? - zasypała ją gradem pytań, jednocześnie podnosząc z ziemi Elma. Szop zbyt długo pozostawiony sam sobie zaczynał rozrabiać, a to zdecydowanie nie był czas i miejsce na harce i złośliwości zwierzaka. Lepiej było go mieć na oku. A najlepiej w ogóle zamknąć w klatce, ale dziewczę nie przemyślało tego ruchu, zostawiając ją wraz z kuframi w holu głównym. A za cholerę by tam teraz sama nie poszła, nie ma mowy.
Każdy wolałby być na jej miejscu i nie jechać pociągiem. Lepiej zmęczyć się daleką teleportacją i drogą z Hogsmeade niż być narażonym na coś takiego. Naprawdę paskudna sprawa, której nie będzie potrafił zrozumieć nikt, kto nie był wtedy w pociągu. Nie usłyszy tego warczenia dochodzącego z korytarza... Nie zobaczy otwierającej się przed nim paszczy z ogromną ilością kłów. Nic dziwnego, że wprowadzili stan wyjątkowy. Jednak ciekawie, czy osoby będące wtedy atakującymi nie są też w tym momencie w Wielkiej Sali. Wszyscy byli zamaskowani... Nie bez powodu. - Nie dziwię Ci się. Ciesz się – Chciała się delikatnie uśmiechnąć, ale to było trudne. Chciałaby jej powiedzieć więcej o tej sytuacji, ale tak naprawdę nie wiele działo się w jej przedziale. To dobrze, ale miała też niepełne pojęcie o tym, co się stało i co się dzieje. Można się było wielu szczegółów tylko domyślać. - Przykro mi... Nikogo – Nie to chciałaby jej teraz powiedzieć, ale nie chciała jej okłamywać. Po co dawać nadzieję, która może się rozsypać już chwilę później. Jednak dyrektor nic nie mówił o chłopakach, więc pewnie gdzieś są w tym tłumie. Chociaż znalezienie ich będzie problematyczne. Szczególnie, że wiele osób robiło zamieszanie płacząc, krzycząc, szepcząc, kłócąc się. Nie tak powinno to wszystko wygląda. Mieli jeść kolację, a nie bać się o swoje życie! A pro po kolacji. Właśnie doszły do nich skrzaty pytając się, czy czegoś nie potrzebują. Poprosiła o ciepłą herbatę, którą niemal od razu otrzymała. Podziękowała skinięciem głowy.
Q uśmiechnęła się. brunetka była bardzo wdzięczna Alex. nie spodziewała się czegoś takiego po niej. A może akurat Alex zostanie w przyszłości pielęgniarką. Wizja Ślizgonki w fartuchu lekarskim leczącej dzieciaki wydała sie Q niedorzeczna. - Och, mięciutkie łóżeczka- Q zrobiła smutną minę- Mogli by dla ans zrobić wyjątek i pozwolić spać w naszych łóżkach- powiedziała. Kiedy pielęgniarka podeszła do Quinn ta zapewniła ją że nic już jej nie jest i wszytko z nią dobrze ale pielęgniarka i tak potraktowała ją zaklęciem. Na wypomnienie o stołach zastawionych jedzeniem Q pociekła ślinka.
Jakby nie patrząc osiągnął co chciał. Sprowokował dziewczynę. Czemu nie udało mu się to już wcześniej? Na przykład w Japonii? Chociaż już tam zaczął tą całą grę. Ciekawe jak to wszystko wyjdzie? Chyba nie palił się do ustatkowania, zresztą. Ona i tak kogoś miała. Więc co miał robić? Jak na faceta przyznało najlepiej byłoby wykorzystać sytuację. I tak nic sobie z tego nie zrobi. - Więc jednak jest jakaś szansa, że będziemy spać wtuleni jak misie? - zapytał jej chichocząc. Popatrzył na nią przekrzywiając lekko głowę. Uśmiechnął się i czekał. Nie wiedział czemu, ale nagle ogarnęła go taka wewnętrzna pustka. Jakby mu czegoś brakowało. Położył się powoli na materacu i rozejrzał po sali. Eh, cóż Ci wszyscy ludzie panikują. Jak mają zginąć to i tak zginą. Po chwili zaczął skubać materac. Ostatnio był bardzo nadpobudliwy. Zerknął powoli na Dainę i się uśmiechnął. Powoli sięgnął ręką w strone jej uda i zaczął masować. - Mam nadzieję, że Ci to nie przeszkadza. - powiedział udając słodziutki głosik. Ciekawe czy się na to nabierze.
- Racja. Nie ma takiego dużego dystansu pomiędzy naszym dormitorium a Wielką Salą. Kiedy uczta? Na początku nie dochodzi do nas staruszka z wózkiem z słodyczami a teraz raczą na zagłodzić? Chciałabym też już zobaczyć Ceremonię Przydziału. Ciekawa jestem, ile dzieciaków dojdzie do nas. - Typowa Tiffany i jej "słowotok wtórny". Była zmęczona i oczy jej się zamykały. Jak najszybciej chciała zobaczyć Ceremonię Przydziału i zjeść przepyszną kolację. Była ciekawa, ile dzieciaków dostanie się do Slytherinu. To zawsze było ciekawe. Szczególnie miłe było uczucie ,że była dla pierwszoroczniaków "tą starszą". Nie najstarszą, bo przecież były jeszcze studentki z drugiej i trzeciej klasy. Ale zawsze.
Była w szoku, nie wiedziała co robić. Nagle poczuła, ze ktoś chwyta ja za ramię i aż krzyknęła. -Corin! Nie zachodź mnie tak!- powiedziała chwytając sie za serce.- Ze mną wszystko ok, ale nigdzie nie ma Aarona. Po tym jak wyszedł z naszego przedziału nikt go już nie widział. Martwię się, że został porwany.- Czemu to powiedziała? Nie miała pojęcia. Była w szoku i tyle. Normalnie pokiwałaby tylko głową na potwierdzenie, że jest cała. Ledwo skończyła mówić podbiegła do nich jakaś Gryfonka, znała ją z widzenia, ale nigdy nie rozmawiały. -Jestem Karin.- powiedziała gdy Sky jej się przedstawiła. Odwróciła głowę i utkwiła wzrok w tłumie wypatrując innych znajomych. -Przepraszam was na chwilę.- powiedziała do dziewczyn i odeszła szybko wyciągając paczkę papierosów z kieszeni. Musiała zapalić. Natychmiast.
Wszystko było idealne. Tylko on, jego przyjaciele, alkohol i zabawa początkująca nowy rok szkolny. Ich ambicje na zdobycie pucharu, podśmiewanie się z Kanady, kąśliwe uwagi kierowane do siebie nawzajem o tym czy o tamtym, a przy tym wybuchy śmiechu, kiedy wiadomym było, że to wszystko jest na żarty. Tworzyli naprawdę zgraną drużynę, nieważne co o nich myśleli rywale. Gdy obudził się w Skrzydle Szpitalnym, sam nie był pewien, czy to, co się działo, rzeczywiście miało miejsce. Nawet nie wiedział, co dokładnie stało się z nim, dopóki nie zapytał o to pewnej pielęgniarki. Nie on jednak był poszkodowany, to też nie chciał niepotrzebnie zawracać im głowy i miał zamiar dowiedzieć się prawdy z nieco innych źródeł. Mimo wszystko miał złe przeczucia. Zaczęły się kumulować w nim od razu, gdy tylko się obudził, a kiedy czas zaczął dla niego mijać normalnie, z każdą chwilą uczucie niepokoju się potęgowało. Ktoś wszedł do wagonu. Ktoś ugodził zaklęciami jego przyjaciół. Potem jego. Nie wiedział, co dalej. Co się stało, jak to się stało, jak w ogóle się tutaj znalazł… Wstał leniwie z łóżka i ruszył ku wyjściu, by potem odnaleźć Wielką Salę. Nie wiedział, że tam wszyscy są, ale miał nadzieję, że po prostu odnajdzie tam kogoś z przyjezdnych, z jego Australii. Jeżeli nie, to pójdzie do dormitorium, albo jeszcze gdzieś indziej. Wszędzie aż wiało pustkami, co niezwykle rzucało się w oczy. Każdy korytarz, każda sala, którą mijał, a miała akurat uchylone drzwi… Coś musiało się stać, tylko co? Tamte krzyki, tamte zaklęcia, to wszystko… Gdyby tylko pamiętał, cholera. Zamieniono go a kamień. Był zdziwiony, że w ogóle tego nie zarejestrował. Nie zdążył rzucić żadnego przeciwzaklęcia, ani nawet się odsunąć czy cokolwiek. Och, byleby tylko wszyscy byli cali. Otworzył drzwi do Wielkiej Sali i aż zamrugał nerwowo, kiedy w środku nie znalazł stołów, jak przypuszczał, tylko wszystkich uczniów i nauczycieli. Byli porozkładani na materacach, kocach, niektórzy siedzieli tak po prostu na podłodze, pod ścianą, czy jeszcze gdzieś indziej. Panował ogólny chaos, choć w tym chaosie znajdowały się jednostki, które były przerażające ciche i puste. Gdzie ktokolwiek z jego drużyny? Gdzie oni wszyscy są? Cholera… Ruszył od razu przed siebie, rozglądając się nerwowo. Nikogo nie widział. Żadnej żywej Australijskiej duszy. Po prostu nic. Och. Math! Już chciał do niej podejść, ale była z Kaiem, poza tym wydawało się, że oboje są dziwnie… Smutni? Pogrążeni w czymś? Może zmęczeni? Nieważne. Byli zdrowi, a poza tym nie będzie im przeszkadzał, po prostu potem… Potem z nimi porozmawia. W oczy rzuciła mu się szybko Curtis, która chyba z kimś nawet rozmawiała. Ale to nic. Do Curtis musiał po prostu podejść, żeby zapytać o to czy o tamto. A przy okazji… Dobrze, że jej również nic się nie stało. -Curtis! – zawołał, gdy zbliżał się do niej żwawym krokiem. Nie miał oczywiście pojęcia, że osoba, z którą rozmawiała, zapewne teraz nieco się poplącze w tym wszystkim, bo myślała, że to Laura. –Dobrze, że tu jesteś. Co się stało? Czemu tu wszyscy siedzimy? W ogóle jak tu dotarliśmy? Może jak na początek zadał nieco zbyt wiele pytań, ale to nic. Po prostu musiał wiedzieć, by choć trochę nie uspokoić. Nie miał pojęcia, jak bardzo złe wieści na niego czekają.
Lucy nie potrafiła zrozumieć tego co się działo w wielkiej sali. Jak co roku wszystko powinno zacząć się od ceremonii przydziału, ale dziś było trochę inaczej. Najbardziej zszokowała ją sytuacja kiedy do Wielkiej Sali wpadła grupa pielęgniarek i zaczęła zajmować się rannymi. Lucy siedziała przy swoim stole i obserwowała to co robiły. Dowiedziała się także o kilku porwanych osobach i o jakimś ataku. Skrzywiła się, bo już od pewnego czasu słychać o atakach wilkołaków. Uczyła się o o nich i gdzieś w głębi bała się, że to kiedyś spotka ją. Współczuła także chłopakowi, który martwił się o swojego brata. Podobno został porwany, ale ministerstwo już się tą sprawą zajęło. Pomyślała o mamie i czuła, ze może mieć niedługo bardzo dużo pracy. Rozejrzała się po swoim stole szukając Gweny, ale w tym tłumie nigdzie nie mogła jej znaleźć a szkoda, bo nie chciała siedzieć tutaj sama. Ucieszyłaby się gdyby mogła stąd wyjść, bo nie potrafiła tak bezczynnie siedzieć i słuchać o tym, że inni gdzieś tam są, ranni a ona nie może nawet im pomóc. Westchnęła spuściła głowę starając się nie słuchać otaczających jej rozmów.
Odpowiedź Cornelii nie była tym, co Skylar chciała usłyszeć, to było oczywiste. Jednocześnie nie była też złą. W końcu skoro nic o nich nie było wiadomo, to jednocześnie było wiadomo że nie zaginęli. Jasne, że wszędzie panował chaos, roztrzęsieni uczniowie krzątali się i w ogólnym zamęcie ciężko było coś ogarnąć, ale przecież nauczyciele nie mogli być aż tak głupi żeby nie policzyć wszystkich podczas wprowadzania ich do wielkiej sali. Z drugiej strony nie mogła też mieć pewności, że jej przyjaciele nie wpadli na podobny pomysł co ona i Theodore i nie przedłużyli sobie wakacji, tym samym nie znajdując się w nieszczęsnym pociągu. Ba, być może nawet jeszcze nie dotarli do zamku i wciąż żyli w błogiej nieświadomości, bezpieczni gdzieś poza zasięgiem lunarnych? Gdybanie było bezsensowne, więc dziewczę potrząsnęło głową, próbując wyrwać się z zatrwożonych myśli. Skrzatowi podziękowała, nie wpadając w tym momencie na kompletnie nic, co mógłby jej zaoferować. No chyba że szklaneczkę whisky i jakiś mocny hasz na uspokojenie, ale tego przecież nie mógł zrobić. No, chyba. Skylar spojrzała na Corni, biorąc głęboki oddech i próbując uśmiechnąć się pokrzepiająco. - Poza ogólną paniką, to sprawa chyba nie wygląda tak źle. Wydaje mi się, że najgorsze co mogło się stać, już się stało. Zresztą chyba nikt nie byłby tak głupi, żeby atakować drugi raz tej samej nocy, kiedy został wprowadzony stan najwyższej gotowości. Po prostu by im się to nie udało, więc wydaje mi się, że możemy odetchnąć spokojnie i zażyć trochę snu. - mruknęła, machinalnie drapiąc spoczywającego w jej ramionach szopa za uszkiem. - Teraz przeproszę cię, ale muszę zdobyć materac, koc i jakieś wolne miejsce. Postaram się ciebie potem znaleźć, ale na razie chciałam się jeszcze przejść po sali, sprawdzić czy kogoś jeszcze uda mi się znaleźć. Trzymaj się kochana, do zobaczenia później. - dodała, już rozglądając się za skrzatami, u których można było odebrać posłanie. Chciałaby pogadać z Corni dłużej, ale była zwyczajnie zbyt rozkojarzona i najwyraźniej owo rozkojarzenie nie miało zamiaru ustąpić do momentu, kiedy przekona się, że wszyscy jej znajomi są bezpieczni. A stanie w jednym miejscu nie sprzyjało poszukiwaniom. Zatem pożegnała jeszcze raz koleżankę, po czym oddaliła się w kierunku wyjścia, gdzie wciąż znajdowało się kilka wolnych materaców, wydawanych przez kilka szybko uwijających się skrzatów.
Elliott wkroczył do Wielkiej Sali z dwoma pierwszoroczniakami, przerażonymi nie mniej niż on sam. Podążał za tłumem, by ostatecznie stanąć gdzieś pod ścianą i wysłuchać mowy dyrektora, a potem wyjść na środek. Wszystko wydawało się jakby wyrwane z kontekstu. Albo jakiejś książki, bajki. Może to wszystko nie działo się naprawdę, może to wyjątkowo złośliwy sen, może kolejny kawał jego braci, a może... może rzeczywistość. Podczas drogi do zamku zachował grobową ciszę, patrzył tępo przed siebie i miał się z pewnością gorzej, niż pozostali jego koledzy. Raz po raz do oczu napływały mu łzy, choć przecież nie wypada mu płakać. W tej chwili nie myślał nawet o tym, że zachował zimną krew i udało mu się opatrzyć rany dwojga uczniów. Nie myślał również o kłótni z Charlotte, choć niewątpliwie później będzie zachodził sobie w głowę, że to nieładnie się kłócić, zwłaszcza w obliczu takiego niebezpieczeństwa. Jednak nie teraz. Teraz stał obok innych prefektów, patrząc na tłum zgromadzony w sali, coraz bardziej czując, że zaszła jakaś pomyłka. Nie powinien być wytypowany do tak odpowiedzialnej funkcji, nie kiedy w Hogwarcie działy się takie rzeczy. Nie nadawał się do tego, trząsł się cały, ręce mu drżały, głos załamywał... Zapomniał już, że przecież pomógł, mimo wszystko nie dał panice zapanować nad sobą. Zapomniał o tym. Przed sobą widział tylko poranione kończyny Roberta i Marigold, przerażone twarze uczniów. Przed oczami stawała mu także roześmiana twarz pielęgniarki bądź wyraz pełen dezaprobaty, kiedy znów wracał poharatany z wypraw z braćmi. Nawiedzała go również wizja śmierci uczennicy Red Rock, której co prawda nie znał, ale współczuł jej całym swoim serduszkiem. Gdyby miał siłę, pewnie by się rozpłakał. Tymczasem wpatrywał się pustym wzrokiem w posadzkę, ale później ktoś pstryknął mu przed oczami, żeby zajął się innymi. A później sobą. Dał jakiemuś przerażonemu drugoroczniakowi koc i zapewnił, że wszystko będzie w porządku. Nie wiedział, czy to złudne nadzieje, czy naprawdę wszystko się ułoży i zagrożenie zniknie. Był tak zmęczony, że nie zauważał nawet przepoconych dłoni, ani dziwnie wilgotnych oczu. Czy z Cedrikiem wszystko w porządku? Drake, wracaj... Kayle? Raphael? Charlotte? Gdzie jesteście? Halo, Elliott! Weź się za siebie! Dostrzegł w tłumie Kanadyjkę i podszedł do niej. Słowa nie chciały przejść mu przez gardło, był przerażony, wciąż bardzo przerażony i roztrzęsiony, ale opanował się, nie widać było prawie tego strachu, który gotował się w środku. - Kayle, wszystko dobrze? Powiedz, że wszystko dobrze! I uważaj na siebie, odtąd będziemy wszędzie chodzić razem, bylebyś była bezpieczna! - powiedział to wszystko niemal błagalnym tonem, a głos drżał mu. Starał się to opanować. Dostrzegł w tłumie przyjaciółkę, Charlotte, z którą się pokłócił w pociągu. Siedziała razem z Lailą i Melody. Dopiero teraz przypomniał sobie o tej kłótni i było mu bardzo żal. Podszedł do nich chwiejnym krokiem, modląc się w duchu, by nie wyglądał na tak przestraszonego, jakim jest w rzeczywistości. Chciał to wszystko wyjaśnić i przeprosić. Chwycił Kayle za rękę i wiele nie myśląc, skierował się w kierunku dziewczyn, trzymając dłoń Kanadyjki w mocnym uścisku, aby tłum ich nie rozdzielił. Ani nikt inny. Nawet wilkołaki. - Wszystko dobrze? Jejku... To jest jak zły sen - powiedział roztrzęsionym głosem, przymykając na chwilę powieki. To nie było dla niego. Zapomniał o wszystkich manierach, zapomniał przedstawić Kayle, zapomniał... Zapomniał już, że istnieje inne życie, życie, w którym nie ma żadnych ataków. I stanu wyjątkowego, bo chyba to przerażało go najbardziej. Skoro ogłosili ów stan, to musiało dziać się coś doprawdy strasznego. I nie mógłby w tym momencie myśleć o planowaniu podróży dookoła świata, ani niczym innym. Oby wszystko wróciło do normy.
Siedziała przy ścianie w Wielkiej Sali. Wzgardziła materacami, kocami, jedzeniem, piciem i czyimkolwiek towarzystwem. Było jej niewygodnie, drętwiała z zimna, ale nie miała siły chociażby pomyśleć o zmianie pozycji, tak samo jak o czymkolwiek innym. Wbijała puste spojrzenie w przestrzeń i starała się nie zwracać uwagi na skręcający się żołądek, który już wcześniej agresywnie pozbył się swojej zawartości w buncie przeciw temu, co dziś się działo. Nie tylko w pociągu, ale i w jej głowie. To miała być spokojna podróż. To miała być, do kurwy nędzy, najspokojniejsza podróż w historii. Tym razem nie spóźniła się na pociąg, nie zgubiła się, nie musiała prosić nikogo o podwózkę, a jednak wbrew jej wszelkim błaganiom, kierowanym do czegokolwiek zawieszonego w próżni, co mogłoby ją usłyszeć, dzisiejsza wycieczka plasowała się na drugim miejscu listy najgorszych. Miało być fajnie. Zatroszczyła się o to. Przed wyjściem z mieszkania ze swoimi bagażami odliczyła dokładnie kilkanaście tabletek, znalezionych w pokoju Olivera, który, jak podejrzewała, miał zamiar je opylić - co za szkoda - by zaczęły skręcać jej mózgiem w odpowiednim momencie. Była tego poranka niebywale optymistycznie nastawiona, wszystko miało pójść gładko, wszystko miało być jak zwykle. Nie było. Gdy zgasły światła, okazało się, że ta trochę inna podróż też miała wymsknąć się spod kontroli. Wirowanie, spadanie, wrzaski, upiorne twarze, wycie, wirowanie, wrzaski, mordowane sarny, spadanie, wirowanie, spadanie, upiorne twarze, trzewia, spadanie, wrzaski, wycie, spadanie, wszystko w nieskończoność, a ona nie potrafiła zapanować nad paniką, nie potrafiła przestać krzyczeć i trzymać się za głowę jeszcze na długo po tym, jak światła zapaliły się z powrotem, nakręcając swoim badtripem atmosferę przerażenia w swoim przedziale, co z kolei jeszcze bardziej nakręcało ją. Na stacji w Hogsmeade dowiedziała się o dwóch ofiarach śmiertelnych i dwóch porwanych uczniach, a na widok kilku osób umazanych krwią nie wytrzymała i zgięła się w pół, szybko uciekając tylko przed wzrokiem uczniów, którzy nie mieli prawa widzieć jej w tym stanie i którzy na szczęście byli chyba zbyt zaaferowani, by zwrócić na nią uwagę. Później znalazła się już w Wielkiej Sali, nie pamiętając zbyt wyraźnie, jak to się stało, że tam dotarła. Powozy, wiadomo. Testrale; kolejne mdłości, tym razem zduszone. W powozie siedziała z głową w dole, nawet nie wiedząc, z kim go dzieli. Więc siedziała, no właśnie, bezmyślnie wodząc wzrokiem po sali. I w pewnym momencie jej wzrok padł na Charlotte. Nie myślała, kiedy wstawała, przemierzała dzielącą je odległość. - Lots... mogę cię na chwilę prosić? - mówiąc to też nie myślała, przy okazji ignorując ludzi, z którymi Windsor akurat rozmawiała. Dopiero w chwili oczekiwania na jej odpowiedź jej mózg się uruchomił i starał się przekonać ją do odwrócenia się na pięcie i pospiesznego oddalenia się. Jego wniosek jednak nie przeszedł i Charlie dzielnie stała, czując się obco i absolutnie nie rozumiejąc tego, co robi.
Charlotte nie była wierną fanką jakichkolwiek wpisów Obserwatora Hogwartu - ba, nawet wolała je omijać szerokim łukiem, dlatego też ciekawostki o życiu Laili, które ów Obserwator wypisywał na swoim wizbooku były dla Brytyjki jedną wielką tajemnicą. Jedyne, czego Lotta o swojej kuzynce mogła się tak naprawdę domyślać to jej chęć do ucieczki. Że czekała tylko na ukończenie podstawowego toku nauki, aby móc jak najprędzej się stąd zabrać. Oczywiście Windsorówna nie miała najmniejszego zamiaru jej na to pozwolić, bowiem mieściło się to w zakresie "negowania jakichkolwiek przejawów Puchońskiej mentalności zaobserwowanych u Laili". W jej sprytnym planie mieściło się subtelne namówienie kuzyneczki na studia, dzięki którym młoda będzie miała rozszerzone horyzonty w czarodziejskim świecie. Ale, ale! Żeby ów wspaniały zamysł mógł wejść w życie, Charlie musiała dowiedzieć się od samej Howett, co to tam u niej siedzi w głowie. Ów nadchodzący rok wydawał się na takie wyciąganie informacji wręcz idealny. I o ile brzmi to jak chęć wykorzystania siedmiorocznej do własnych celów, to było to wszystko układane dla jej dobra! No ale nic. Szatynka przyjęła całusa w policzek nieco zdziwiona, bowiem była pewna że Laila wiedziała bardzo dobrze, jak to wszystko z nią jest. Takie przyjacielskie czułości nie były przez Lots odbierane jako czysto przyjacielskie gesty. Widać to było chociażby przez wyraz zbicia z tropu połączony z delikatnym rumieńcem na twarzy. Brązowe oczy wbiły się w swoje szaroniebieskie odpowiedniki, które akurat wtedy badały całą Brytyjkę od stóp do głów. Całe szczęście instynkt samozachowawczy kazał jej parę chwil wcześniej naciągnąć koc na ramiona, dzięki czemu kuzyneczka miała raczej małe szanse na zauważenie jej podrapanej i nieco zakrwawionej szaty. Rana ciągle doskwierała, ale Windsorównie wcale nie spieszyło się do jej zaleczenia. W międzyczasie Melody stwierdziła, że musi pójść kogoś poszukać. Lotta pokiwała głową i pożegnała dziewczynę, obserwując jak ta idzie w sobie tylko znanym kierunku. To wtedy właśnie szatynce w oczy rzuciły się znajome twarze z przedziału. Robert i Camille. Czyli byli cali i zdrowi, na szczęście. Charlotte odetchnęła z ulgą, spoglądając z powrotem na Lailę. - Biedna... - mruknęła, wyciągając dłoń aby pogłaskać dziewczynę po jej głowie. Oczywiście odnosiła się tutaj do widoku jakieś panny skąpanej we własnej krwi. Nikt nie powinien czegoś takiego widzieć, zwłaszcza jeśli ma wrażliwy umysł i takie rzeczy odbijają się w jego psychice na całe życie. - To z naszego przedziału porwali chłopaka, więc... Martwię się, że mnie wezmą na jakieś przesłuchanie, czy coś. Najlepsze jest to, że mnie nawet tam wtedy nie było i dowiedziałam się o tym od Melody i Camille... A Elliott był gdzieś w tej waszej zbieraninie prefektów, prawda? Cholera, nie powinnam się z nim wtedy... - i w tym momencie Charlotte podskoczyła, wystraszona krzykiem nauczycielki. Aż myślała, że dostanie zawału, kiedy spoglądała na podium nauczycielskie, gdzie jeszcze stał Bruno. - Widzisz? O tym mówiłam! Co mam robić, Laila? Przecież mnie wtedy nie było w przedziale, ale jestem wpisana jako obecna... - urwała, spoglądając znowu w bok. Nie dość, że zobaczyła płaczącą Clarę, którą powinna chyba w jakiś sposób pocieszyć (całe szczęście podeszła do chłopaka, na którym podobno jej zależało, więc było okej), to w tle zamajaczył jej Charles. Ten sam Charles, który miał przecież tak dużo wspólnego z małą kuzyneczką! Windsorówna nie mogła ot tak puścić jego obecności mimo oczu, więc szturchnęła Howett i palcem pokazała na wędrującego Cartwrighta. Była pewna, że blondynka zechce do niego od razu pobiec, więc nawet nie oczekiwała od niej jakichkolwiek przeprosin. Po prostu oczekiwała, aż zerwie się z miejsca. Ale to wtedy przyszedł Elliott z jakąś zupełnie nieznaną dziewczyną. Ona nawet Charlotte nie obchodziła. Nie obchodziło jej również to, co Ellie w ogóle mówił. Gryfonka zerwała się z miejsca i poleciała go przytulić. Twarz schowała w jego drobnych ramionach, myśląc przez chwilę nad tym, co chciała powiedzieć. Jak miała go przeprosić za swoje idiotyczne nastawienie. Łatwo się domyślić, że zastanawianie się wcale jej nie wychodziło, więc stała tak, tępo w niego wtulona, jakby miała się tam rozpłakać. Ale do płaczu było jej bardzo daleko. - Panie Elliocie Bennecie, prefekcie domu Hufflepuff... - zaczęła, biorąc przedtem głęboki wdech. Taką formę wypowiedzi preferowała ponad wszelkimi innymi, kiedy była pewna że ciężko jej będzie sklecić jakiekolwiek zdania. Uważała to za dobrą przykrywkę dla swojej bezradności. - Nosz cholera, przepraszam cię głupku, rozumiesz? - skończyła wreszcie, podnosząc najpierw głowę, aby spojrzeć przyjacielowi w oczy. I ot, jak za dotknięciem różdżki, jej wspaniała forma mówienia poszła w las. - Byłam taka głupia, przecież jesteś prefektem, zresztą jesteś już pełnoletni i... - urwała po raz kolejny, kiedy do całej grupki podeszła Charlie. Ta sama Charlie, która jeszcze niedawno udawała, że cały ten okres, kiedy to bezczelnie odmawiała przyjęcia do siebie faktu, że jej przyjaciółka imieniem Charlotte w ogóle istnieje, miał miejsce. Szatynka patrzyła na nią beznamiętnie, kładąc dłoń na swojej ranie. Był to oczywiście nieco debilny pomysł, bo wspomniane miejsce od razu zaczęło bezlitośnie piec, ale z drugiej strony okazał się on genialny. Windsorówna momentalnie się ocknęła i pokiwała do blondynki głową. - Trzymajcie mi miejsce, dobra? Zaraz wrócę. - powiedziała bardziej do Elliotta i jego znajomej, niż do Laili, bo ta powinna już dawno być zajęta rozmową z Charlesem. Tak czy inaczej, Brytyjka poszła ze swoją "przyjaciółką", gdziekolwiek tej się zachciało. Czemu? Och, tego sama nie wiedziała, ale jedno było pewne - nie miała zamiaru się odzywać. Skoro to Charlene chciała rozmawiać, to niech rozmawia. Lots - którą poirytowało też trochę nazywanie jej w ten sposób - może nawet odpowie raz lub dwa.