Lekko zachwiał się, kiedy chłopak uderzył go w głowę. Już miał rzucić mu pewne zawiści spojrzenie, na szczęście wszystko pozostało w sferze żartów. Na początku nie rozumiał jego zachowania. On naprawdę się martwił. Ale po chwili, gdy Sammy zaczął mu wszystko tłumaczyć, przejaśniło się to niebo, ponad nimi. – Tak, masz racje.. Przepraszam.. – powiedział do niego. Jakby na to nie patrzeć, to nie przeżył tego, co większość uczniów i studentów, jadąca Expressem. Był tam, to prawda, ale w końcu stracił tą przytomność.. Hańba do końca życia. Poza tym mina Sama wskazywała na to, że musiał przeżyć jakąś traumę.. - Tak. Masz stuprocentową rację. Pójdę po koce, chyba, że masz swój, a Ty w tym czasie zajmij nam jakieś łóżka. Pod warunkiem, że nadal chcesz na mnie patrzeć – rzucił mu pełen serdeczności, ale w dalszym ciągu wstydu uśmiech. Może gdyby był do końca przytomny czułby to samo co chłopak? Zasadniczo, wiedział jakie to uczucie. Widział reakcje matki, na samo wspomnienie o Wilkołakach. Doskonale rozumiał. Ich oboje.. - Zaraz wra… - przerwał mu krzyk jakieś osoby, wzywającej pomocy. – Zaraz wracam! – rzucił do niego, po czym pobiegł w stronę drzwi, bo tam znajdowało się źródło hałasu. Ktoś wzywał pomocy! Kolejne Wilkołaki?! A może coś innego! Co by to nie było, na pewno tym razem nie pęknie i uda mu się zwalczyć zagrożenie! Może nawet ta Ślizgonka popatrzy na niego, bardziej przychylnie? Kto wie? - Co się stało? – zapytał, łapiąc oddech. Sam bieg nie był męczący, choć bieg z przeszkodami… Tak, Thomas nienawidził czegoś takiego. A tu przeszkód była masa, w postaci ciągle chodzących w te i we w te uczniów, łóżek, Skrzatów.. Mimo to jego czas nie był najgorszy.
Bruno chyba przespał całą podróż w wagonie dla żarłoczków i chyba ktoś dodał mu coś na sen, bo biedny nie bardzo kojarzył! Dopiero jak wyszedł z pociągu, zaczął wysłuchiwać relacji innych i zrozumiał, że chyba Francja ma niesamowitego farta, bo zawsze omija go najlepszy melanż. Swoją droga, dobrze, że przez Charlotte nie wypił całej butelki rumu, ponieważ nie dość, że zostałby przyłapany, to jeszcze miałby szlaban u dziwnych nauczycieli! Nie wyobrażał pójść sobie do takiego Adena, który wrzuca niesforne uczennice do błota, aby poprawić ich charakter (oraz cerę...). Nauczyciele kierowali do Wielkiej Sali. Na twarzach wszystkich królował smutek tylko nie na Bruna! On nie miał żadnej traumy. Wszak niczego nie widział. Ale zdał sobie jedną sprawę, a w zasadzie dwie. Co się stało z Huanem i Melody? Wtedy zaczął biec! Chwiał się na swoich chudych nóżkach, pchając się między ludźmi. Wpadł spóźniony do sali, nie widząc całej walki słownej wszystkich dyrektorów zebranych w jednej sali. Miał to gdzieś, czy powinien usiąść na czterech, szanownych literach i czekać aż się pojawi jedzenie. Wpadł zdyszany do sali. Był tłum ludzi. Wszyscy mieli spuszczone głowy, opłakiwali pewnie śmierć dwóch osób. Zerknął na stół Puchonów. Czyli to była prawda, zabrali go. - GDZIE JEST MÓJ BRAT? - wrzasnął, idąc w stronę Dyrektora. Nie interesowało go jak powinien się zachowywać i co się teraz dzieje z innymi. Przeżywał największą traumę swojego życia. Jego brat bliźniak zaginął. Trząsł się, a serce waliło mu jak oszalałe. - GDZIE JEST MÓJ BRAT CO SIĘ Z NIM DZIEJE CZY TO PRAWDA?! - wrzasnął po raz kolejny. Słyszał, że zaginęły osoby, że wilkołaki jak na złość dziabały i drapały wszystkich dookoła. Stał na środku Wielkiej Sali, drąc się. Jego psychika była zmiażdżona. Był teraz zdolny do wszystkiego. Jego brat był najważniejszy w życiu Francuza. Nie było już ich, nie było nic. - Gdzie jest mój brat, co się stało, czemu go tu nie ma, dlaczego to się stało, co się dzieję, czy może mi ktoś powiedzieć? Czy może mi ktoś powiedzieć, co z nim jest? - mamrotał już pod nosem, kręcąc głową. A co jeśli Huan zginął? Nie ma go nigdzie, zabrali go, porwali, zniknął. Bedau nie teleportowałby się do Francji po ugryzieniu wilkołaka. - Proszę mi powiedzieć, Dyrektorze, ponieważ nie mieści mi się w głowie. Dlaczego Pańska szkoła jest na tyle beznadziejna, że NIE WIEM CO SIĘ DZIEJE Z MOIM BRATEM, wilkołaki wbijają we wszystkich kły i giną osoby? Jak to jest na Merlina możliwe?! - stał już przed podestem nauczycieli. Nie interesowało go, że może dostać szlaban. Niech dostanie. Miał to naprawdę gdzieś. Jego brat mógł nie żyć. W zasadzie w tym momencie i jego życie nie miało sensu.
Nie czuł nic. Całe to zamieszanie było jakby poza nim, kompletnie go nie obchodziło. Przynajmniej tak się wydawało, bo był przerażony nie mniej niż pozostali. W trakcie podróży pociągiem tylko patrzył w okno, od czasu do czasu wymieniając kilka zdań z uczniami z przedziału. Nie wychodził, nie ciskał zaklęciami, nie walczył. Był wobec tego zupełnie obojętny. To prawda, kiedy zgasły światła i pociąg się zatrzymał, przeraził się, choć można było odnieść wrażenie, że jest przede wszystkim wściekły. To chyba taki jego sposób na okazywanie strachu. W końcu dziwnym byłoby, gdyby czuł się bezpiecznie pośród ogólnego zgiełku, paniki i zamieszania. Jednak w przeciwieństwie do większości, nie rzucał się na prawo i lewo, a wcisnął się w siedzenie i czekał niecierpliwie, aż to wszystko się skończy. Słyszał brzęk tłuczonego szkła z drzwi od niektórych przedziałów, słyszał krzyki i wołania o pomoc, wszystko słyszał, ale nie poszedł sprawdzić, czy coś jest nie tak. Nie poszedł zgrywać bohatera i ratować wszystkich dookoła, miał to gdzieś. Od tego są prefekci i kadra. Może to jakaś nowa taktyka? Może któraś ze szkół jest odpowiedzialna za te ataki, aby wyeliminować przeciwników w rozgrywkach? Wparował do Wielkiej Sali razem z tłumem innych uczniów, mając niezadowoloną i rozeźloną minę. Irytowało go wszystko - przeciskanie się, wszechobecny chaos i grobowe miny, ale przede wszystkim kolejny atak. Wiedział, że zabito hogwarcką pielęgniarkę oraz jakąś uczennicę, ale umknęło mu, którą konkretnie. Pewnie to wcale nie było mówione i pewnie jej nie znał. Przemowy dyrektora nie słuchał zbyt uważnie, przeciskał się wtedy między tłumem, a ludzie dookoła podawali sobie koce, kanapki i szeptali. Dopiero po chwili dotarło do niego, co właśnie powiedziano. "Zginęła uczennica Red Rock." Red Rock? Czy on się nie przesłyszał? Miejmy nadzieję. W przeciwnym razie mógł to być... niemal każdy. To byłoby straszne, stracić jednego zawodnika i... być może kogoś więcej. Dostrzegł gdzieś Georgię, do której postanowił podejść. Dobrze, że jest cała i zdrowa. Może ona coś wie. - Nie panikujesz - mruknął do niej, zamiast przywitania. Oczywiście zauważył, że w przeciwieństwie do niektórych, nie biegała jak postrzelona. Zdawało się, że podobnie jak Riley, należy do tej grupy uczniów, którzy wolą pusto wpatrywać się w przestrzeń przed siebie, być może analizując ostatnie wydarzenia. Przecież to już się skończyło, więc nie ma się czego bać.
Panna Brandon dotarła do Wielkiej Sali minimalnie spóźniona. Znalazła sobie miejsce przy profesorskim stole, odrobinę w kącie. Obecnych nauczycieli powitała słabym uśmiechem i cichym : - Witam. A potem wysłuchała uważnie słów dyrektora. Szlag ją trafiał na myśl o tym, co wydarzyło się w pociągu. Że też jej tam nie było! Może mogłaby zapobiec pewnym wydarzeniom, zapewnić tym dzieciakom bezpieczeństwo.. Ale przede wszystkim żałowała, że nie miała okazji skopać tyłka żadnemu Lunarnemu. Co za przebiegłe stwory z nich były! Ich zakonspirowane akcje wprowadzały widocznie zamierzony lęk i panikę. Atakowali po cichu, w momencie, gdy nikt się tego nie spodziewał. I to była ich mocna strona. Brunetka spojrzała na Hampson`a z lekką irytacją. Po wydarzeniach, które miały miejsce na balu, powinien być uczulony na punkcie wszelkich zabezpieczeń i ostrożności. Powinien ściągnąć grupę aurorów z Ministerstwa i rozstawić ich po pociągu, by trwali w gotowości. Czy ten człowiek nie miał wyobraźni? Mógł chociaż kazać jej odbyć podróż tym nieszczęsnym Ekspresem Hogwart razem z resztą Hogwartczyków. W końcu była aurorem i na pewno nie siedziałaby z założonymi rękoma. Tymczasem spędziła ostatni tydzień na pracy, porządkach i innych takich męczących bzdurach. Czekała ją przeprowadzka, była zajęta formalnościami. To były intensywne dni, zdecydowanie. Ale nic nie mogło przebić koszmaru, który odbył się w pozornie sprawdzonym środku lokomocji. I jeszcze to zamieszanie z przyjezdnymi. Co teraz będzie się działo? Jedno było pewne : trzeba było podjąć śledztwo i ukarać winnych, by wszystko mogło wrócić do normy. Brygada Uderzeniowa wprawdzie szukała już jakichś poszlak, ale na nic to się zdało – jak kamień w wodę, ślady po Lunarnych zniknęły. Rozmyślenia młodej kobiety przerwał wrzask jednego z uczniów. Jej brew automatycznie poszła w górę. Szkoda jej było tego chłopaka. Sama pewnie zachowałby się podobnie, gdyby jej rodzeństwo nagle zniknęło i nikt nie wiedział, co się z nim dzieje. Pomińmy fakt, że nie miała rodzeństwa. Tęczówki Max przeniosły się z młodzieńca na dyrektora i patrzyły na niego w oczekiwaniu.
poprawione, luz
Ostatnio zmieniony przez Maxine Francesca Brandon dnia Nie 18 Sie 2013 - 17:26, w całości zmieniany 1 raz
Na całe szczęście(a może nieszczęście) Elaine przybyła do Hogwartu tydzień przed rozpoczeciem roku. Nie uczyła zielarstwa od jakiś trzydziestu lat i chciała sprawdzić stan cieplarnii. Tego dnia praktycznie rzecz biorąc była w Wielkiej Sali pierwsza, ale jak to miała w zwyczaju, siedziała cicho i niewychylała się zbytnio. Kiedy doszły do niej wiadomości o napadzie na pociąg oraz śmierci Eleanor McCullough i tej uczennicy z wymiany, biedaczkę ogarnęło wielkie przygnębienie i rozpacz. Znała Eleanor wiele lat i ta wiadomość była dla niej niczym "nóż w plecy". Większą część "zebrania" w Wielkiej Sali spędziła chodząc zdenerwowana od kąta do kąta, poprawiając swój strój i doglądając przerażonych uczniów. Co po chwile pytała tego, czy tamtego "Wszystko w porządku, dobrze się czujesz?". Jakby miało być w porządku. Cóż, Elaine to optymistka. W pewnym momencie, kiedy jeden student zaczął wydzierać się w stronę dyrektora, Sallow zbliżyła się do grupki nauczycieli zebranych na środku podjum. "Jeszcze ktoś zaginął..." pomyślała. Podeszła bliżej i jak reszta grona pedadogicznego zaczeła przysluchiwać się dyrektorowi. "Ciekawe co teraz ma do powiedzenia".
-Nie, nie chce- pokręciła głowy. Nic dziwnego ze wprowadzili stan wyjątkowy po tej napaści wilkołaków. Ale jak to w ogóle do tego doszło? Q myślała ze cały Hogwart i Hogwarts Express jest strzeżony wszystkimi zaklęciami. Brunetka przeniosła wzrok na nogę. Niby coraz mniej odczuwała. - Nie jest źle- powiedziała marszcząc brwi. Wzięła do reki poduszkę i położyła na niej głowę. Mimo że była zmęczona to wolałaby cała noc gadać z Tiff. Może nawet tak zrobią.
Dziewczyna otworzyła oczy, mocno trzymała swoją rękę. Bardzo bolała, ale wiedziała, że musi wytrzymać. Dostrzegła, że ktoś przyszedł jej z pomocą. To młody Puchon, który też przeżył swoje i uczestniczy w tym wszystkim. - Tak się cieszę, że ktoś przyszedł bo boję się, że zaraz umrę - powiedziała - Moja cała ręka jest zakrwawiona i nawet bandaże nie pomogą, nie wiem co się dzieje z moim narzeczonym, prawdopodobnie go uprowadziły wilkołaki, a ja nie mogę mu pomóc. Czuję się tak beznadziejnie i nie potrafię mu pomoc, dlaczego to się wszystko dzieje? - mówiła, aż w końcu cicho rozpłakała się - Tak bardzo się boję. Tak bardzo bym chciała być w innym miejscu. Mężczyzna mógł zauważyć, że Krukonka ma bardzo piękne, delikatne, błękitne oczy, które przypominały wielki, niesamowity, niezwykły ocean. Mógłby się w nawet nich utopić, ale ona nie zdawała sobie z tego sprawy. - Kiedy to wszystko się skończy obiecuję, że będę lepszym człowiekiem i namaluję całą bitwę z wilkołakami w tle, którzy tylko błagają o litość - mówiła z nienawiścią. Tak bardzo ich nienawidziła za to oni zrobili jej ukochanemu. Zorientowała się, że ten Puchon cały czas pewnie się jej przyglądał i słuchał jej narzekań. - Przepraszam Cię... Jestem po prostu w szoku ... - wyszeptała.
Ostatnio zmieniony przez Marigold Griffiths dnia Nie 18 Sie 2013 - 20:11, w całości zmieniany 1 raz
- No i co byś zrobił? - zapytałam z wyczuwalną złością, kiedy zaczął mnie przepraszać. Trochę mnie to zirytowało, to nie był byle jaki tam przestępca, że można było go pokonać kilkoma zaklęciami. To był wilkołak. One są szybkie, silne i nie dają sobie podskakiwać. - Do was do przedziału żaden nie wpadł? Miałam różdżkę w dłoni, a sparaliżowało mnie tak, że zanim się obejrzałam już leżałam z ranami na brzuchu. Nie przesadzaj, to nic by nie dało, a jeszcze tobie by się coś stało - dodałam. Westchnęłam cicho i odwróciłam głowę. Nie chciałam być taka szorstka, ale po prostu byłam już zmęczona. Nic nie mówiąc oparłam głowę o ciepłe ramie chłopaka i głaszcząc kota patrzyłam się przed siebie. Alex krążyła po pomieszczeniu, miałam nadzieję, że jak spotka Anthony'ego to mu powie, żeby do mnie przyszedł. Za dużo, to za dużo dla mojej ślicznej główki. Zdecydowanie. - Nie myśl już o tym, teraz mamy większe problemy. Dyrektor wprowadził stan wyjątkowy, chyba będziemy tu spać - powiedziałam. Chciałam i jemu wyżalić się o moich zmartwieniach dotyczących "braciszka", ale zachowałam to dla siebie. Nie chciałam, aby czuł się zazdrosny, a wydawało mi się, że nie był to jego ulubiony temat. Patrzyłam na kota, który bawił się teraz kawałkiem koca. - Trzeba mu nadać imię - powiedziałam w końcu.
Miała racje. Ciężko było mu się do tego przyznać, ale miała racje. Był słaby. Zwyczajnie i po prostu za słaby.. A co jeśli ktoś taki zaatakowałby Martę albo Ibrahima? Jak mógłby im pomóc? Nie mógłby. Bo jak? Posmutniał na samą myśl o tym, że ktoś inny niż czas mógłby zabrać jego rodziców.. Bardzo ich kochał. Mimo, że uniezależnił się od nich, to nadal mieli dobry kontakt. Bardzo dobry, wręcz... - Tak, masz racje.. – zastanawiał się już dawno nad tym, czy nie zapisać się na studiach na Obronę Przed Czarną Magią, albo choć Zaklęcia. Problem w tym, że było mu to nie po drodze. Ale liczyło się w końcu bezpieczeństwo osób mu bliskich prawda? A dzisiejsza podróż do Hogwartu tylko brutalnie mu o tym przypomniała. Począł zastanawiać się nad tym, czy wszyscy jego „tutejsi bliscy” przeżyli drogę. Martwił się o wszystkich, z Kordzią i Mattem na czele. No, a Steven? Aaron, Melody, czy nawet Karin? Z nimi wszystkimi miał najlepszy kontakt i w sumie, nie mógłby się chyba pozbierać po ich stracie.. Wtedy przypomniał sobie, że nie tylko on ma powody do obaw. – Widziałaś się już z Anthonym? – spytał. Doskonale pamiętał, jak spotkali się w Japonii. Już wtedy go szukała. Ale czy znalazła? Miał nadzieję, że tak. Nie chciał, dodatkowo zasmucać dziewczyny, więc pożałował tego pytania, widząc jej minę. Spojrzał jeszcze na kotka. Słodki, na prawdę. Sam wolał psy, ale ten był wyjątkowo ładny. Może dlatego, że był mały? Kto wie. I nie miał niestety pomysłu na imię dla niego..
- Przykro mi, nie ma go nigdzie. Niemalże zmaterializowała się tuż obok nich siadając na swoim materacu a jej blond loki zsypały się na jej ramiona. Podciągnęła kolana pod brodę po czym oparła o nie czoło. Odetchnęła głęboko, zagryzając wargę. Love, love, love.. what is it good for? Absolutely nothing. Objęła się ramionami szczelniej nie wydając z siebie żadnego już słowa co było zdecydowanie... dziwne. Przynajmniej jak na nią.
Chłopak sam mnie zapytał o Anthony'ego. Zdziwiłam się trochę, ale nie spojrzałam na niego. W tej samej chwili pojawiła się Alex stwierdzając, że go nigdzie nie ma. Zmartwiłam się jeszcze bardziej. - Jak go dostanę w swoje ręce to mu przyłożę chyba - stwierdziłam. Ah, czego ja się spodziewałam. Przecież ona zawsze taki był. Nie zdziwiłabym się nawet gdyby w ogóle tym pociągiem nie jechał, teleportował się do Hogsmeade, a potem przyszedł sobie spokojnie spóźniony i zdziwiony, czemu wszyscy siedzą na materacach, pierwszoroczni jeszcze nie zostali przydzieleni i czemu nie ma pieczeni na stole. - Nie, nie widziałam go od pobytu w Japonii. Ale to u niego normalne - powiedziałam starając się sama siebie uspokoić. Aaaaa... co ja się nim będę przejmować. Najwyżej potem mu wszystko opowiem, a i tak moja złość minie w momencie, kiedy tylko się pojawi. - Nie mówmy o nim... chociaż... cip cip cip... cip cip cip... - zaczęłam go nawoływać śmiejąc się przy tym. Zdziwiłabym się i uwierzyła w swoje nadludzkie możliwości gdyby teraz nagle stanął w drzwiach. Nie stanął jednak, ale ja się bardzo dobrze bawiłam.
Laila przecież była bardzo dobrym prefektem. Po prostu ostatnimi czasu nie układało się jej w życiu prywatnym, a do tego miała nieodparte wrażenie, że cały świat jest przeciwko niej. I jak to rozumieć? Nijak. Bowiem wystarczy jeden fałszywy ruch i już się działo. Westchnęła, kiedy wydostała się z przedziału numer dziesięć. Miała przed oczami krew dziewczyny, która płynęła ze wszystkich możliwych miejsc, które zostały przecięte. Do tego jeszcze spotkała Stone'a. Może to nie było takie złe. Przynajmniej wiedziała, że żył. Że nikt go nie zmasakrował. Jej podświadomość biegła w stronę Charles'a, żeby to wszystko sprawdzić... Czy oby dotarł cały i zdrowy. Jedno ukradkowe spojrzenie i wiedziałaby... Ale nie miała na to czasu. Wsiadła w pierwszy lepszy powóz z uczniami, których eskorta dziś była szybsza, bez zatrzymywania się i oglądania widoków za oknami. Nadchodziła noc. Noc, którą zapamiętają na zawsze. Zaczynał się ostatni rok Laili w Hogwarcie, a już miała wrażenie, że to ją wyniszczy. Uśmiechnęła się słabo do pierwszego lepszego człowieka, który wydawał się potrzebować czyjejś troski. Pomimo tego, że według publiczności Obserwatora była przesiąknięta złem, podała chusteczki drugoklasiście i przytuliła jedną z zagubionych jedenastolatek. To były tylko dzieci, a widziały już zbyt wiele. Laila musiała im pomóc. Nie było wyjścia. Wciąż nie mogła uwierzyć, ze stoi w szkolnych szatach. Idealnie spódniczce tuż przed kolano, koszuli, do której idealnie pasował złocisty krawat... Była Puchonem. Przynajmniej z obrazka. Nie mogła być dziś roztrzęsiona. Gdy tylko dyrektor wywołał wszystkich prefektów wyszła niepewnie. Może miała nadzieję, że ktoś ją teraz odwoła z tej funkcji, albo ktoś rzuci się w jej stronę mówiąc, że jest zbyt brudna, żeby tu być. Ale nic takiego się nie stało. Hampson, ten sam Hampson chciał ich teraz wszystkich zapytać. Laila nic nie wiedziała. Była na siebie zła. Znowu nieprzydatna. Znowu beznadziejna. Znowu ona. Jak ona mogła tutaj być? W elitarnej szkole magii? Przygryzła na moment dolną wargę nieco zdenerwowana. - Nie wiem. Umarła przyjezdna. Byłam w tym przedziale. Nie można było już jej pomóc... Wszyscy pasażerowie w przedziale byli unieruchomieni, ale nie zauważyłam niczego innego. - No może to że Stone pozostał bez obrażeń... Ale nie wierzyła, żeby Filip był w stanie dokonać takiej masakry na Australii. Miał za dobre serce. Choć Kanada już ją przekonała, że jest w stanie posunąć się do wszystkiego. Odsunęła od siebie tą myśl gwałtownie. Nie zgadzała się z nią. Skłoniła się delikatnie i wzięła kilka koców, chcąc je rozdać innym uczniom. Kiedy wreszcie z tym się uporała nieśmiało weszła w towarzystwo Gryffonów, żeby odnaleźć Charlesa. Chociażby na moment. Nie zobaczyła go. Theo też tu nie było. Jej jedyną deską ratunku była Charlotte. - Hej. - Przywitała się niemrawo schylając się do uścisku. Przykucnęła obok przyjaciółki. - Jak się czujesz?
- To dobrze. - Cieszyła się ,że z nogą Quinn było coraz lepiej. Pewnie, gdyby nie Alex to Q nie mogłaby pewnie chodzić. Na same wspomnienie o Alexandre dziewczyna skrzywiła się. Na materacu rozłożyła jeden koc, poduszkę, położyła się i okryła następnym kocem. Teraz leżała koło Quinn. Przysunęły materace do siebie, a że były przy samym kącie ściany czuły się bardziej komfortowo, bo wszyscy inni leżeli dość daleko od nich. Cała ta sprawa z Lunarnymi przyprawiała ją o mdłości. - Mam nadzieje ,że jutro będziemy mogły już spać w naszym dormitorium. Tam jest o wiele, wiele wygodniej. Nie wiedziała co robić. Przedtem jej zajęciem było słuchanie dyrektora i czekanie na Quinn. Teraz jedyne co mogła robić to patrzenie się w sufit i pilnowanie Fluffy kątem oka. - Kiedy zacznie się Ceremonia Przydziału? No i jestem głodna. Fajnie, by było gdyby pospieszyli się z ucztą.
Ryan całą drogę do Hogwartu się nie odzywał. Było mu głupio za to co powiedział do Dany, ta się rozzłościła i nie wypadło to wszytko jak najlepiej. Łatwo wkurzyć dziewczynę, trudniej przeprosić. To niepodważalna prawda, niestety. Chłopak jedynie dotrzymywał kroku brązowowłosej, co chwilę zerkając to na nią, to na pozostałych uczniów. Gdy tylko zawitali do Wielkiej Sali uczniowie zaczęli zajmować miejsca. Ryan poluzował swój krawat tak, że ten swobodnie wisiał mu na szyi. Wątpię, by ktokolwiek przejmował się tym, że ktoś nie jest tak schludnie ubrany, jak być powinien. Widząc znajome twarze kiwał lekko głowa na przywitanie i darował ich lekkim uśmiechem. Był tak przygnębiony, że nie miał siły na towarzyskie gadki itd. Usiadł więc posłusznie tam gdzie zaprowadziła ją Dany. Zawsze to ona wybierała miejsca, by ludzie z którymi miała rozmawiać jej odpowiadali. Ryanowi było to wręcz obojętne. Usiadł na miejscu obok dziewczyny po czym zignorowawszy resztę ludzi przy których siedzieli, spojrzał na Anderson. Usiadł do niej przodem i złapał ją lekko za dłonie. - Słuchaj.. Przepraszam za to w pociągu. Kierowały mną emocje, byłem zdenerwowany i przerażony jednocześnie. Wierzę, że gdybyś tylko wyszła z przedziału, pomogłabyś nie jednej osobie. Ja po prostu nie byłbym do tego zdolny, ponieważ cenię sobie twoje bezpieczeństwo na pierwszym miejscu. Wszystko to mówiłem tylko po to, żebyś.. Nie wyszła. - zrobił chwilę przerwy, zastanawiając się co powinien jeszcze dodać. Darzył Dany tak wielkim uczuciem, że najlepiej to by ją trzymał i nigdy nie puścił. W międzyczasie podsłuchiwał rozmowy innych ludzi. A więc wszystko sprawka Lunarnych, he? Kto by się spodziewał.. A nie przepraszam, to że w końcu zaatakują było to przewidzenia, ale czemu akurat na pociąg. Fakt, był to chyba najłatwiejszy sposób, ale zawsze mogli znaleźć inny moment na takie coś. No nie ważne. Widział we wszystkich przerażenie i czuł, że to jeszcze nie koniec udziału Lunarnych w tym wszystkim..
Danereys weszła do wielkiej sali w nienajlepszy nastroju, a do tego była strasznie wyczerpana. Można by nawet powiedzieć, że wyglądała na wyczerpaną na pierwszy rzut oka. Potargane włosy teraz zebrała w kok na czubku głowy, nie zmieniało to jednak tego, że prawie każdy włos miała w inną stonę, szaty poniekąd czyste nie dodawały uroku, bo pod nimi były brudne ubrania z pociągu. Na policzkach nie widać było tak znamiennych dla niej rumieńców, a w oczach nie błyszczała jak zawsze radość. Całości widoku z pewnością nie poprawiały płytkie i raczej niedługie rany po drzazgach z drzwi pociągu. Zasiadła odruchowo przy stole puchonów, jak zazwyczaj się działo Ryan usiadł razem z nią i zaczął do niej mówić. Patrzyła na niego i słuchała go, ale nie miała siły na kłotnie z nim dzisiaj. Oboje byli zmęczeni i wypruci z sił, poza tym wiedziała, że chłopak chciał dla niej jak najlepiej. Dlatego przejechała dłonią po jego policzku i jak miała w zwyczaju założyła kilka kosmyków za jego ucho, uśmiechając się do niego lekko. -Już dobrze, nie gniewam się - powiedziała, i nawet jej głos był zmęczony. Zaczął mówić dyrektor i Dany naprawdę próbowała się skupić na tym, co mówi, lecz było to ciężkie. Zaraz jednak jej oczy otworzyły się ze zdumienia. Dwie osoby śmiertelne. I znowu Lunarni, o których już wcześniej słyszała, ale nie myślała, że są tak bezlitośni. Postanowiła sobie, że zrobi wszystko, by następnym razem udaremnić im takie akcje. Zaczęła zastanawiać się, czy istniała jakaś organizacja walcząca z takimi jak oni, jeśli nie, należało taką jak najszybciej utworzyć. Ba, jeśli nikt się za to nie wieźmi... Jej przerwanie przeszkodził krzyk. Młody tyczkowaty chłopak wszedł do sali krzycząc co sił w gardle. Rozpoznała w nim barta Huana i skupiła całą uwagę na jego słowa. Nie ma Huana- przeszło jej przez głowę niczym grom błyskawicy - to plugawe stowarzyszanie zabrało Huana i na dodatek go pogryzło. Czuła jak robi jej się niedobrze. Jeszcze do niedawna była razem z Huanem w związku, rozeszli się w dość dobrych stosunkach, uznając, że związek to nie jest to, czego od siebie pragną. Był naprawdę dobrym przyjacielem, a teraz go nie ma i nie wiadomo gdzie jest. Czuła, jak zimny pot oblewa jej kark. -Huan - bezwiednie mruknęła i w tej chwili całkowicie zapomniała, że chciała coś jeszcze powiedzieć Ryanowi. Teraz jedyne o czym mogła myśleć, czy robić, to wystosowywać cichą modlitwę, by nic mu się nie stało. A biedny Ryan musiał na to wszystko patrzeć. Kolejny mężczyzna w życiu Dany, który co jakiś czas zjawiał się nieproszony i tylko mógł wkurzać Ryana teraz zaginął, czy raczej został porwany przez lunarnych. Och, Kingson, łatwego życia z DNA u boku to ty mieć nie będziesz.
- Może Cię przytulić? – powiedział, uśmiechając się do Alex, widząc jak obejmuje samą siebie. Dziwne, doprawdy dziwne. Nie sądził, żeby dziewczyna jej urody mogła cierpieć na brak czułości.. cóż. Jak widać pozory mylą. - Normalne mówisz.? – zamyślił się. Dziwna relacja między nimi musiała być. Ciekawe, czy on w ogóle wiedział, że Elsie się martwi? Pewnie nie. Gorzej, jeśli tak. To znaczyłoby, że nic sobie z tego nie robi, a to nie świadczyłoby o nim najlepiej. Zamyślił się ponownie. Po chwili uświadomił sobie, że przecież Elsie powinna się wyspać. – No kochanie. Dość gadania. Powinnaś odpoczywać. – zarządził wstając i pomagając jej położyć się na łóżku. Gdy już spokojnie leżała, chłopak siedział obok, na wysokości jej pasa powiedzmy, gładząc po dłoni. Najchętniej położyłby się za nią, przytulił i poczekał, aż dziewczyna zaśnie. Ale.. Chociaż.. – Mógłbym? – zapytał, dziwnymi, bliżej niesprecyzowanymi gestami określającymi jego przyszłą pozycję, przekazującymi informacje o zamiarach chłopaka.
- A no normalne, on często tak znika i nie pojawia się przez kilka dni - powiedziałam. Patrzyłam to na Krukona, to na swoją koleżankę. Nie spodobało mi się to, że zaproponował jej, czy aby jej nie przytulić. Najpierw przytula mnie, a potem chce inną. Co z tego, że to moja koleżanka! Popatrzyłam na niego jak na idiotę, kiedy powiedział, że mam iść spać. Wiem, że byłam zmęczona, ale jeszcze nie było przydziału i kiszki mi marsza grają. Zanim się jednak obejrzałam już leżałam przykryta kocem. Nie wiedziałam czy mam się zacząć śmiać czy nadal patrzeć się na niego jak na jakiegoś głupka. Był czuły, martwił się o mnie i w ogóle. Westchnęłam tylko. - I tak nie będę spać, muszę czatować na Anthony'ego, jeszcze go prześpię. Po za tym nie było jeszcze przydziału, jest jeszcze dosyć wcześnie... zresztą zapoooomniiij - skończyłam swój monolog siadając. Chłopak zapytał się mnie czy może się położyć obok mnie. Zresztą, poleżeć przecież mogliśmy. Przysunęłam się do ściany, kota położyłam sobie na biodrze, a kiedy Ambroge spoczął obok mnie, położyłam mu swoją brodę na ramieniu gapiąc się znowu w sale i rozglądając z zaciekawieniem, co tam inni ludzie robią.
Koniec tego dobrego moi drodzy! Do wielkiej sali wparowało parę pielęgniarek - wszystkie rozczochrane, w krzywo zapiętych sukienkach - widać było, że wyrwane je ze snu. Krzątały się wśród uczniów, podając eliksiry, zioła, pomagając zaklęciami i pytając się o stan zdrowia. Jedna z nich podeszła do Marigold. - Odsuń się chłopcze. - bezceremonialnie odepchnęła chłopaka (jasne, chciał dobrze, ale nie było czasu na uprzejmości!) - Asinta mulaf! - machnęła różdżką wcześniej ukrytą w pielęgniarskim fartuszku. Przypominam, że zaklęcie uśmierzało ból, nie redukowało jednak zadrapań. Marigold wyglądała jednak tak bladziutko... - Pokaż, kruszyno. - delikatnie uniosła rękaw bluzki (czy co ona tam miała) krukonki, kręcąc głową. - Nie wygląda to za wesoło. Ale damy radę! - uśmiechnęła się, wszakże uśmiech, teraz tak trudny, był bardzo ważny. - Episkey! - powiedziała, ponownie machając różdżką. Rana Marigold robiła się coraz mniejsza i mniejsza. - Wypij to kochanie. I najlepiej weź jeden z materaców i połóż się. - wyjęła z szaty małą fiolkę z eliksirem, podając ją dziewczynie. Eliksir działał i uspokajająco i usypiająco. - Do rana się zagoi! - zapewniła ją, wciąż siląc się na pokrzepiający uśmiech. Do Elsie również podeszła jedna z pielęgniarek, przerywając jej rozmowę z koleżankami. Podobno również ta ślizgonka została zraniona w pociągu. - Gdzie cię drasnął? zapytała pulchna pielęgniarka, nachylając się nad dziewczyną. Również i Quinn otrzymała pomoc w postaci uśmierzającego ból eliksiru i zaklęcia episkey, rzuconego przez pielęgniarkę. Do krzyczącego Bruna podeszła następna pielęgniarka, ale widząc, że problem nie leży w naturze fizycznej, a objawia się w strachu i panice, chyba musiała użyć trochę swoich umiejętności mediatorskich, aby chłopak przestał krzyczeć, budząc niektórych i ściągając na siebie uwagę większości otoczenia, które już i tak wystarczająco się wycierpiało. - Cśii, cii, Huan to jeden z porwanych? Ministerstwo już wysłało swoich najlepszych aurorów w poszukiwaniu zaginionych. Proszę, nic ci nie dadzą krzyki, spróbuj się przespać. - to było wyjątkowo kiepskie pocieszenie, ale pielęgniarka kompletnie nie miała pojęcia co zrobić, aby uspokoić Bedau i odciągnąć go od podestu nauczycieli, którzy cicho się nad czymś naradzali. Rozumiała jego niepokój, dla niej sytuacja była równie poroniona. Hampson to głupiec. Widocznie dyrektor usłyszał jednak krzyki młodego Bedau, zatem przerwał nerwową dyskusję i wstał od stołu. - Zrobimy wszystko co w naszej mocy, aby ich odbić, najlepsze oddziały aurorów zostały wysłane na poszukiwania. Parszywe wilkołaki zgniją za to w Azkabanie. - głos mu zadrżał pod koniec wypowiedzi, widać było, że i jego sytuacja zaczęła przerastać. Wiedział, co wszyscy o nim mówią. I mieli rację, cholerną rację! Jak mógł narazić uczniów na TAKIE niebezpieczeństwo? Na śmierć?
Kiedy chłopak usłyszał z ust dziewczyny, że ta się już nie gniewa, lekki uśmiech pojawił się na jego twarzy. Złapał jej dłoń, która spoczywała na jego policzku i delikatnie ucałował jej wierzch. - Więc mamy jakieś plany na później? - zapytał. Nagle do sali wpadł jak szalony jakiś chłopak. Ryan od razu go rozpoznał. Nie raz mijał go na korytarzu, Ślizgon. Słysząc co krzyczy zrozumiał, że zaginęła mu bliska osoba. Może i Kingson był mocno uprzedzony co do Slytherinu, ale.. Naprawdę mu współczuł. Jeszcze się okaże że to całe zdarzenie sprawi, że chłopak zacznie być tolerancyjny wobec wszystkich uczniów Hogwartu, bez wyjątków. Kto wie.. Usłyszał jak Dany szepnęła cicho jakieś imię. Huan? Czyżby brat owego Ślizgona? - Wiem, że nie powinienem pytać, ale.. Kim.. Kim jest Huan? Znasz go jakoś bliżej? Taaak. Ciekawość Ryana nie zna granic. Niestety, ale Dany musi to znosić. Nagle do sali wparował oddział pielęgniarek, które zaczęły leczyć niektóre osoby. Kingson kątem oka przypatrywał się wrzeszczącemu Ślizgonowi.
Kubek z wodą zaczął powoli Lotcie wadzić. Nie minęło dużo czasu, zanim jego zawartość zniknęła w ustach dziewczyny, a ona sama już nie miała pojęcia co z nim zrobić. Trzymała go bezczynnie w dłoniach, po dłuższej chwili zaczynając go obracać palcami. A to stukała paznokciami, a to po prostu nieruchomo trzymała, a to znowu obracała, a to znowu stukała. Nie miała zielonego pojęcia co ze sobą zrobić. Nie rozglądała się nawet za przyjaciółmi, co powinna robić od samego początku. Nie pomagała biednym maluchom, które popłakiwały nieopodal, wyraźnie potrzebując pomocy. A przecież tak się nimi przejmowała jeszcze będąc w pociągu! Tak desperacko biegła sprawdzić swój przedział, żeby zaraz z niego wybiec i ratować pierwszaków! A teraz co? Siedziała bezczynnie, ściskając ten cholerny kubek i nawet nie zagadała do dziewczynki, która szlochała praktycznie obok niej! Całe szczęście że jakiś inny Gryfon się nią zajął, rzucając przy tym do Charlotte nienawistne spojrzenie. Ona tylko spojrzała beznamiętnie na chłopaka, jak odprowadzał małą do jakiejś grupki dzieciaków, którą drugoroczni studenci próbowali pocieszać wspólną zabawą. Szatynka uniosła kącik ust do góry, uśmiechając się tym samym do samej siebie. Nie był to typowy, radosny uśmiech. Bardziej był to uśmiech ulgi. Ulgi, że ktoś jednak podołał zadaniu, w którym Windsorówna bezsprzecznie zawiodła. Dobrze, że nie miała rodzeństwa. Najprawdopodobniej jej młodszy brat (albo siostra, ale wolałaby brata) również chodziłby do Hogwartu. I co? I miałby paść ofiarą Lunarnych, tak jak Huan chociażby? A Brytyjka stałaby teraz na samym środku sali jak Bruno, wykrzykując na wszystkie strony żądania powiedzenia jej prawdy? Ech, najprawdopodobniej. Patrząc teraz na Francuzika, Charlie zaczęła mu nawet współczuć. Może i ładował się z buciorami w jego prywatne życie starszego Bedau, ale najwidoczniej bardzo mu na nim zależało. Albo braterska miłość, albo tylko chęć pokazania wszystkim wkoło, jakim to młodszy Bedau jest wspaniałym bratem. Zresztą, kogo by to teraz obchodziło! W momencie, kiedy Lots miała już powoli wstawać i wychodzić do Bruna, aby uświadomić go, że to wszystko prawda, że wilkołak porwał mu brata, że musi się uspokoić bo jego typowy już temperament nic nie da, Melody odezwała się do niej. W tym momencie nastąpiło gwałtowne przebudzenie. Skąd ona się tu wzięła? Jakim cudem Charlotte jej nie zauważyła? Co ona tak naprawdę mówi? Brytyjka spoglądała nieco nieobecnym wzrokiem na swoją świeżą znajomą, a ów zamieniła na bardziej przytomny dopiero wtedy, kiedy padło słowo "duch". Ach, czyli było tak źle? Dziewczyna uśmiechnęła się słabo. - Hej. Nie wyrabiam. - odparła - Po prostu nie wyrabiam. Niby nie jest tak źle, jak u Marigold, ale moja psychika robi się już za słaba. - dodała potem i westchnęła. - Pamiętasz tamtego małego rudzielca, który mnie wyciągnął na korytarz? No właśnie. Zgubiłam ją. Nie mam pojęcia gdzie jest. Nie wiem nawet, czy w ogóle żyje! Albo ta inna dziewczynka, która tu niedawno siedziała. Matko, ona tak żałośnie płakała. Ktoś musiał coś zrobić, nie wiem, przytulić, pocieszyć. A ja co? Nic! Siedziałam tu tak z tym przeklętym kubkiem... - tu przerwała i rzuciła wspomnianym kubkiem o podłogę, zwiększając przy tym ton swojego głosu i jego nacechowanie pewnego rodzaju złością, jednocześnie ściągając na siebie również kilkanaście par oczu - ...i nawet nie skłamałam jej, że wszystko będzie dobrze! Przecież jestem taka wspaniała! Charlotte Alice Mayfire-Windsor, córka jednego z najbardziej poważanych pracowników Ministerstwa, WZOROWA uczennica! Nic nie zrobiłam, rozumiesz? - skończyła wreszcie, spoglądając Mel prosto, głęboko w oczy. Co z tego że dopiero się poznały, musiała wreszcie wyrzucić z siebie to, co jej siedziało na sercu. A trochę tego było, w dodatku wszystko to takie ciężkie! No ale nic. Następna w kolejce do Charlotte ustawiła się Laila. Ach, kochana kuzyneczka z którą nie widziała się od końca poprzedniego roku! Charlie nawet nie zastanawiała się długo, od razu wyciągnęła do niej ręce i dała się przytulić. Oj, potrzebowała tego, i to całkiem mocno. Elliott nie mógł się stawić na swoim stanowisku przytulanki, a to z jednego prostego powodu - Windsorówna po prostu go skrzyczała i wolała się z nim na razie nie widzieć. Oczywiście to nastawienie zostało niedawno zmienione, ale żeby się o tym dowiedzieć, trzeba przeczytać mój poprzedni esej. WRÓĆMY JEDNAK do samej Howett. Następny znajomy prefekt, o którego szatynka zamartwiała się na śmierć. Następna przyjaciółka, której nie Lotta nie widziała w pociągu. Czemu? Kto to wie! - Laila, na Merlina, gdzieś ty była jak cię potrzebowałam z Elliottem, co? Cała jesteś? - wypytywała, zanim zorientowała się, że przecież obok jest Melody, zostawiona sama sobie. Dziewczyna spojrzała po obu swoich towarzyszkach, jakby zastanawiając się, co też trzeba w takiej niezręcznej sytuacji zrobić. - No tak, wybaczcie... Melody - Laila. Laila - Melody. - powiedziała wreszcie, wzdychając ciężko na koniec. Wtedy jej wzrok napotkał kubek, który rzuciła bezmyślnie jeszcze kilka chwil wcześniej. Trzeba go będzie stamtąd zabrać, jeszcze ktoś go niechcący kopnie, albo się na nim przewróci, czy cokolwiek. Brytyjka wyjęła swoją różdżkę, rzuciła szybkie Wingardium Leviosa, odstawiła wspomniany kubek obok siebie, na materacu i znów spojrzała na Howett. - To... Co teraz dalej będzie?
Wyrwana z letargu spojrzała półprzytomnie na Ambroge'a. Pokręciła przecząco głową po czym ponownie się skuliła. Wbiła paznokcie we wnętrze dłoni ignorując hałasy obok. No właśnie, hałas. Podniosła lekko głowę widząc pielęgniarki. Jedna z nich podeszła do Quinn używając tego samego zaklęcia co ona. Uśmiechnęła się złośliwie pod nosem na wspomnienie gryfonki, która zarzucała jej niekompetencje. Po chwili zauważyła również pielęgniarkę obok Elsie. Gdy tak przykucnęła obok niej skinęła dłonią na chłopaka po czym wstała. Wskazała brodą na dziewczynę. - Poszukajmy go. Poruszyła bezgłośnie ustami po czym ruszyła się nie oglądając się za nim. Wiedziała, że pójdzie, przecież zrobi to dla Elsie.
Co było w tym wszystkim dobrego? Bruno tego nie pojmował. Nie trząsł się ani ze strachu ani z paniki. Przecież nosi przy sobie wiele eliksirów, które mogłyby poparzyć wilkołaka i nie miałby problemów, ot co! Chyba że cwany Farid zaburzyłby jego zdolności poprzez dziwne zaklęcia. Jednak nie rozważajmy tego teraz! Wszak liczyło się tylko to, w jaki sposób Gareth rządzi placówką, w której mieli być zarówno bezpieczni jak i wychowywani. Bruno wyszarpał się pielęgniarce, obrzucając ją morderczym spojrzeniem. - Kobieto, tam ludzie krwawią, idź do nich! – warknął na nią, odpychając ją mocno. Nie miał ochoty, aby ktokolwiek go dotykał. Może jedyne profesor Morris miałby na niego wpływ, wszak był opiekunem jego domu, z którym miał dobre relacje. Zacisnął wargi w kreskę, patrząc jak pielęgniarka, jakże namolna kobieta, stara się go przemieścić. Wszedł na pierwszy stopień podestu, obracając się w kierunku uczniów. - Proszę Dyrektorze, niech pan powie, dlaczego w Hogwarcie dzieją się takie rzeczy? Dlaczego pan do tego dopuszcza? Ile osób musi zginąć jeszcze, aby w szkole pojawiła się ochrona i zapanował pokój? Może mój brat ma paść martwy? – spytał, a podczas zadawania ostatniego pytania, zwrócił się twarzą w stronę mężczyzny i pozostałych dyrektorów, czekając na odpowiedź. Nie satysfakcjonowało go to, że wszystko nie jest tak jak być powinno. Bruno zaśmiał się głośno. - Panie Hampson, w obliczu zaistniałej w sytuacji nawet największe merde nie jest w pańskiej mocy. – odpowiedział z przekąsem, wcale nie schodząc z tego przeklętego podium. Opuścił ręce z tego całego załamania, tej sytuacji, której nie był w stanie udźwignąć psychicznie. Wziął głęboki oddech, mając nadzieję, że będzie mógł położyć się koło Melly, gdy będą musieli spać w Wielkiej Sali. Miał ochotę się upić, wielce najebać i nie móc wstać. - Na dzień dzisiejszy wysnuwam wniosek, że równie dobrze można porwać każdą uczennicę, zgwałcić ją, zabić, zbezcześcić ciało i jeszcze zakopać na błoniach, a i tak Pan za przeproszeniem będzie miał na to wyjebane. Tak wyjebane, wiem, że to po angielsku jest przekleństwo. Jedyne co Pan teraz potrafi w obliczu tej tragedii to spoglądanie na tłum uczniów tym pustym spojrzeniem. Czuje Pan ich zawód? – spytał Bruno, gestem dłoni ukazując po raz kolejny całą Wielką Salę. Cztery stoły uginały się od jedzenia, lecz jak widać niewiele osób miały ochotę skusić się na przysmaki skrzatów. Szkoda jedynie, że nie było alkoholu na znieczulenie emocji, które szastały ciałem Bedau. Och, manipulator, grał na emocjach. - Co powie Pan moim rodzicom? Że Hogwart po całości dał dupy czy może przypadkowo na drodze pociągu wpadły wilkołaki i zupełnie przypadkowo ZABRALI MOJEGO BRATA?! – ostatnie trzy słowa ponownie wrzasnął. Zrobił się cały czerwony ze złości. – Ma Pan dzieci? Proszę wyobrazić sobie taką sytuację, że listownie dostaje pan zawiadomienie o śmierci bądź porwaniu własnego dziecka? Co by Pan zrobił? Co by Pan na Merlina zrobił? Siedział spokojnie i jadł sobie kurczaczka? – zadrwił Bruno, schodząc jeden stopień. Ogarnął salę spojrzeniem. Nie obchodziło go, że prawdopodobnie stanowi dla nich niezwykłą rozrywkę. Miał ochotę stąd wyjść, przytulić brata, którego obrażał przy każdym najmniejszym spotkaniu.
Nie bardzo miał zamiar ruszać się stamtąd i opuszczać Elsie. Jednak ta cała pielęgniarka, oświadczyła mu, że teraz i tak się już nie przyda i że ona się nią zajmie. Wobec tego, ucałował ją, obiecując, że zaraz wróci, a w tym czasie pomoże Alex szukać Anthonego. Dogonił dziewczynę. Swoją drogą, niełatwo było ją znaleźć. Może i była ładna, ale bardzo niska, przez co ginęła w tłumie. W końcu jednak odnalazł ją. – To co? Gdzie zaczynamy poszukiwania? – zapytał, doganiając ją i po chwili wyrównując swoje tempo do niej. W odpowiedzi dziewczyna posłała mu wymowny uśmiech. Nie bardzo wiedział o co chodzi.. Połazili trochę po Sali. Popytali ludzi. Nikt. Nikt go nie widział. Wobec tego, wpadł na pomysł, aby stanąć gdzieś przed wejściem, albo na dziedzińcu. Przecież jeszcze nie wszyscy się zeszli o czym świadczyły ciągle otwierane drzwi prowadzące do tego pomieszczenia. - Przedstawiałem się już? - zapytał, z jakby przepraszającym uśmiechem. Na prawdę nie pamiętał. Być może rzucił gdzieś tam swoje nazwisko. Zabawne. Wydarzenia z pociągu zdawały się być teraz bardzo odległe. Zbyt odległe, by pamiętał wszystkie szczegóły. A to przecież tylko kilka godzin..
Gdy stanęli przy wejściu spojrzała na niego ukradkiem. - Tak, przedstawiłeś się. Ja też, ale przypomnę dla pewności. Jestem Alex. Posłała mu słaby uśmiech po czym rozejrzała się ponownie. Zmrużyła oczy jakby coś dojrzała po czym złapała go za rękaw. - Łazienka. Mruknęła śledząc najwyraźniej kogoś, ciągnąc go w tłum wciąż uczepiona jego szaty.
Wakacje kochanej Laili jakoś tak ją pożarły, ze aż nie chciały oddać. To dlatego teraz szastała swoją osobą zdana na nienawistne spojrzenia. Mogłaby się zainteresować czy jej kuzynka czyta Obserwatora i się orientuje, co nieco w życiu Puchonki, lecz nie zależało jej na tym. Już dawno przegrała wszystko, co mogła zyskać. Pozostało jej tylko ślepo przyglądać się skutkom swoich czynów. Planowała tak wiele. Na razie priorytetem była nauka. Ukończenie szkoły, zdobycie świadectwa, spakowanie walizek i wziuum do innego kraju. Ale przy okazji sprawdzi, czy rzeczywiście nie pochodzi stamtąd żaden dziki Kanadyjczyk czy coś. Tego by po prostu nie zniosła. Nudziło ją to. Czepiali się dosłownie o wszystko, Howett powoli traciła siły do walki. Czuła się, jakby znów mijała się z Charles'em w pociągu, kiedy po prostu musiała usunąć go sobie z drogi. Który to już raz? Ile jeszcze razy będzie mu zwracać uwagę, żeby zabrał swój szanowny tyłek i przeniósł go dokądkolwiek? Przejechała dłonią po spódniczce i zaraz odwzajemniła uścisk przyjaciółki. Prawie zapomniała, że zawsze mogła do niej przyjść z problemem... Może ten rok pomoże im zacieśnić więzy? Ucałowała Gryffonkę w policzek i jeszcze obejrzała ją ze wszystkich stron, czy oby nie potrzebowała pomocy pielęgniarki. Co prawda Laila obawiała się teraz opuszczenia Wielkiej Sali, aby pójść do Skrzydła Szpitalnego... Ale tak dawno nie była w zamku. Pachniało tutaj szczęśliwymi latami. Może ten mały witraż wspomnień byłby w stanie ją podratować? Boże, gdzie Hera, gdzie Jude, gdzie ludzie? - Przepraszam Charlie. Miałam ręce pełne wszystkiego. Widziałam tą dziewczynę, którą zabito... Ona była skąpana we własnej krwi. Rozumiesz to? - Tu trochę się rozhisteryzowała. Nie mogła znieść tego, że widziała kogoś w tak strasznym stanie i była bezradna. Nie mogła nawet naskarżyć, że to czyjaś wina. Nie była w stanie zrobić nic. Westchnęła. Była na siebie zła. Bardzo zła. Nie mogła tego ogarnąć. A teraz jeszcze Charles, Filip... Te wakacje były okresem wielkich zmian. Wyciągnęła dłoń do Krukonki, która została jej przedstawiona. Kojarzyła dziewczynę z widzenia, lecz no cóż. Przedstawić się nie zaszkodzi. - Jestem Laila. - Wcisnęła to gdzies pomiędzy kolejny napływ słów: - W ogóle gdzie Elliott? Wszystko ok? Ktoś w waszym przedziale ucierpiał? - Co prawda nie chciała dowiedzieć się, że zabito kolejną kobietę czy uczennicę, ale musiała spytać. To było silniejsze od niej. Może one widziały oprawcę Kai Chevey? Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?
To, czy miała chłopaka czy nie... To w sumie w tej chwili nie robiło różnicy. I tak musi mu w końcu powiedzieć prawdę. Znudziła się jej już ta cała gra w kotka i myszkę, kiedy Adrien uważa, że jest dobrze i tak jak wcześniej. Nie jest, ale przecież on jest zbyt tępy i zapatrzony w siebie, aby to zauważyć. Uniosła kąciki ust w delikatnym uśmiechu i rozciągnęła ramiona. Przysunęła się do niego i objęła go. Nie był to jakiś namiętny czy sekretny uścisk. Był czysto przyjacielski, o czym świadczyło delikatne poklepanie po plecach. - Masz tutaj uścisk a innym razem, kiedy będziemy sami, postarasz się lepiej. - mruknęła mu cicho do ucha i odsunęła się od niego, wracając na swój materac. Przekrzywiła głowę na lewy bok i wplotła w swoje włosy długie palce, zakończone krwistoczerwonymi paznokciami. Wbiła w niego przeszywające tęczówki, które sprawiały wrażenie, że zaglądają w Twoją duszę i znają każdy kawałek Twojego życia. Złudne uczucie... Chociaż może? Kto wiedział..? - Ależ proszę bardzo, zapraszaj. Myślisz, że będzie mi to przeszkadzało? Zaprosiłam Cię tu po części po to, żeby nie ułożył się tutaj jakiś wystraszony gryfon, który chciałby się w nocy do mnie przytulić. Jeśli ktoś ma się przytulać, to niech to chociaż będzie osoba, kogo toleruję. - Wzruszyła obojętnie ramionami i oparła się o ścianę. Odwróciła wzrok od Matt'a, wbijając go w otoczenie. Rozłożyła koc okrywając nim ramiona i przygryzła wargę. Ależ Ci ludzie są przerażeni. Rozbiegany wzrok, trzęsące się ciało.. A Daina? Siedziała sobie spokojnie otulona kocykiem, jakby to był jedynie zabawny wieczór w gronie znajomych. W rzeczywistości musiała spać w jednym pomieszczeniu z ludźmi których znała, kojarzyła bądź nie znała ich w ogóle. Dziwna akcja, ale nie miała wyboru. Jedyne co jej zostało to nadzieja, że zamieszanie już niedługo się skończy.