Wyjątkowo klimatyczne miejsce, idealne na długie spacery z dala od hałaśliwych grup pierwszorocznych, którzy nie zapuszczają się w to miejsce, zapewne z powodu krążących plotek, według których po Alei włóczą się duchy.
Autor
Wiadomość
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Morales przywykł do omawiania trudnych spraw i poszukiwania rozwiązań bieżących problemów przy szklaneczce dobrego trunku. Nie narzekał jednak, kiedy Samantha zaproponowała spotkanie w alei starych drzewach. Podczas krótkiego wypadu do Grecji przekonał się, że alkohol niekiedy bywa złym doradcą. Poza tym chyba po raz pierwszy wziął uwagę bliskiej osoby do serca, dopuszczając do siebie myśl, że nazbyt często próbuje utopić smutki na dnie wypełnionej procentową zawartością butelki. Spacer wydawał się rozsądniejszą propozycją, a co więcej nie zagrażał skutkami ubocznymi w postaci ociężałej głowy i przeszywającego bólu w skroniach. Przemierzając osłonecznioną przyjemnie ścieżkę, gawędzili o szkolnych przygodach, acz Paco cały czas zerkał ukradkiem na tak drobne gesty ze strony panny Carter jak chociażby nieustanne zaciskanie palców na materiale torebki, które jego zdaniem świadczyły o podenerwowaniu. Rudowłosa uprzedziła go, że ma ważny temat do omówienia, ale chwilowo starał się na nią nie naciskać, żeby nie wywoływać niepotrzebnej presji. Zamiast tego podziękował za jej komplement – rzeczywiście, mimo tych wszystkich pokręconych wydarzeń, zdołał odrobinę odpocząć od pozbawionego księżyca nieba – a potem opowiedział jej co nieco o antycznych zabytkach i greckich pączkach z pistacją, nie wspominając jednak bezpośrednio o swym towarzyszu podróży. Nie spodziewał się, że kolejnym pytaniem kobieta zrzuci na niego taką bombę. Nie tak dawno temu zareagowałby na nie naturalnie, wybuchając śmiechem, ale po tym jak norweska jaskinia wyrzuciła na wierzch wszystkie jego emocje i uczucia, instynktownie odwrócił wzrok na bok, na spokojnie zastanawiając się nad odpowiedzią. – Mówisz, jakbyś mnie nie znała. Naprawdę wyobrażasz sobie mnie w monogamicznym związku? – Postanowił się wreszcie odezwać żartobliwym tonem, przywdziewając jednocześnie na twarz niby to rozbawiony, ale jednocześnie nie do końca szczery uśmiech. Zazwyczaj potrafił blefować tak skutecznie jak przy stole do krwawego barona, ale tym razem dało się spostrzec malujące się w jego rysach wątpliwości. Prawdopodobnie dlatego, że nigdy wcześniej nie zależało mu na nikim do tego stopnia, żeby musiał w podobnej kwestii kłamać. Nie bez znaczenia zdawała się również postać urodziwej rozmówczyni. Czasami odnosił wrażenie, że te bystre, akwamarynowe ślepia dostrzegają znacznie więcej, niżeli sam zamierzałby im zdradzić. - O czym chciałaś ze mną porozmawiać? – Wypalił nagle, by oddalić zainteresowanie od jego życiowych perypetii. Podświadomość uciekała już jednak w kierunku tego, któremu tak skutecznie udało się zawrócić mu w głowie, a w konsekwencji przypomniał sobie, że i jemu przydałoby się kilka wskazówek. – Myślę, że też powinienem poprosić cię o pomoc, nie tylko jako przyjaciółki, ale też psychoterapeutki. – Powrócił wreszcie spojrzeniem do jej pięknych oczu, pozwalając jej uświadczyć kłębiącego się w czekoladowych tęczówkach zmartwienia. – Spokojnie, nie jestem kolejnych z tych pacjentów, którzy nie potrafiliby sobie poradzić ze skutkami zniknięcia księżyca. – Rzucił jeszcze, unosząc kąciki ust w obronnym geście, wszak domyślał się, że ostatnimi czasy to właśnie z takimi dolegliwościami panna Carter mogła mieć najwięcej do czynienia.
Samantha Carter
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172
C. szczególne : Zapach anyżu i słodkich migdałów, wysokie obcasy, chłodny odcień oczu, czarny pierścionek zaręczynowy na palcu serdecznym;
W pierwszych chwilach chciała rozchodzić wszystkie troski ale im dalej szli tym czuła, że może popełnili błąd i powinni gdzieś usiąść? Sama nie była pewna czego chciała. Rozpoczęła od luźnej pogawędki wierząc, że dzięki takiej rozgrzewce będzie łatwiej wygrzebać z siebie swój lęk i opowiedzieć o tym. Z jakiegoś powodu zwlekała, może obawiała się okazać tak jawnie swojej słabości. Nie należała do odważnych czarownic wszak przy spotkaniu dementora najpierw spanikowała, a dopiero potem przeszła do rzeczy. Profilaktycznie rozejrzała się po okolicy, głównie po lekko zacienionych zakamarkach między drzewami jakby miał stamtąd wyskoczyć wygłodniały dementor. Dopytywała o jakieś ładne zdjęcie z Grecji, a i czy przywiózł pamiątkę. Takie rozmowy były dla niej chlebem powszednim. Wzbudził niemałe zainteresowanie swoim zaskoczeniem kiedy tak bezpardonowo zapytała o potencjalnie istniejący związek. - Tak, wyobrażam sobie ciebie w monogamicznym związku. To dla ciebie taka abstrakcja? - uniosła brew i po chwili wsunęła rękę pod jego ramię. Wylewność była mocną stroną Samanthy, nie powinien być zaskoczony. Nawet teraz, na piaskowej ścieżce miała na stopach niskie obcasy, dlatego też tutaj było słychać ten charakterystyczny stukot choć i tak połowicznie stłumiony. Nie była pewna co widzi na jego twarzy, czy to wrócił myślami do jakiegoś wspomnienia odnoszącego się mocno do jej pytania czy może to jakaś smutna historia, której nie chciał opowiadać. Powinna przewidzieć już jego taktykę działania - kiedy nie chciał czegoś mówić to zmieniał temat. Otworzyła usta, aby w ogóle zebrać się w sobie i zacząć kiedy jego kolejne słowa całkowicie wymazały jej to z planów. Zwolniła kroku i popatrzyła nań uważniej. - Co się stało? - momentalnie spoważniała, gotowa uruchomić cały arsenał udzielenia mu pomocy, choćby miała nauczyć ogra baletu. - Jeśli coś cię trapi to możesz mi od razu zaufać. Wiesz o tym, Sal? - dopytywała, łaknąc przy tym jak największej ilości informacji dotyczącej tego, co mu doskwiera. Czyżby to miało związek z zadanym przez nią pytaniem?
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Podobno przeciwieństwa się przyciągały, a kiedy mowa o odwadze, nietrudno było zauważyć dzielące ich różnice. Nawet pewna, dumna postawa Paco wyraźnie świadczyła o tym, że mężczyzna nie obawia się wyskakującego z krzaków dementora czy ciśniętego w jego kierunku zaklęcia. Całe życie balansował na krawędzi, nieraz poczuł oddech śmierci na swoim karku, więc z lekkością sięgał po różdżkę w obliczu tego, co większość czarodziejów uznałaby za śmiertelne, wzbudzające paniczny strach zagrożenie. Nie robił sobie niczego ze zdobiących ciało blizn, a jednak kiedy w grę wchodziły zadry w sercu i uczucia, potrafił zmienić się o sto osiemdziesiąt stopni, przyjmując tak niepasującą do niego, defensywną taktykę. Panna Carter nie tylko jako terapeutka, ale i jako przyjaciółka mówiła o emocjach z niebywałą wręcz naturalnością, a szczerość biła od niej z każdym, najprostszym nawet gestem. Morales natomiast nie radził sobie z nimi wcale, podświadomie zamykał się na nie, o czym mieli zresztą wiele razy okazję się przekonać, chociażby dawniej, kiedy Samantha pomogła mu wykrzesać to jedno szczęśliwe, choć jednocześnie bolesne wspomnienie, dzięki któremu zdołał po raz pierwszy przywołać swego zwierzęcego patrona. Nie przywiózł ze sobą żadnych pamiątek ani zdjęć w imię zasady żyj chwilą, a jednak ukłuło go poczucie winy, kiedy przyznał się do tego przed rudowłosą. Nie podzielił się z nią bowiem tak naprawdę niczym więcej jak suchymi faktami, mimo że pod jego kopułą gnieździło się mnóstwo wspomnień, zarówno tych miłych, jak i dotkliwych, trudnych do zniesienia. – Nie… – Próbował się wytłumaczyć, ale przerwał czując jak kobieta wsuwa rękę pod jego ramię. Nawet jeżeli nie przyznałby się na głos, potrzebował jej bliskości, a uśmiech mimowolnie wpełznął na jego twarz, kiedy tylko odwzajemnił uścisk. – To nie dla mnie. – Wyrzucił z siebie wreszcie lakonicznie, ale jakby bez przekonania. Kiedyś rzeczywiście tak myślał, po części prawdopodobnie nawet i teraz wierzył w te słowa, a jednak w głębi duszy czuł, że norweska jaskinia mogłaby zweryfikować wygłaszane przez niego poglądy. Kłamstwo powtarzane tysiąc razy stawało się prawdą, a on… nie miał już wcale takiej pewności, czy nie oszukiwał samego siebie. Mimo to nie kontynuował rozmowy, zręcznie zamiatając problem pod dywan. Samantha miała rację: kiedy tylko nie chciał o czymś mówić, instynktownie zmieniał temat. Wkurwiał się, kiedy to Maximilian unikał odpowiedzi i jego spojrzenia, a najwyraźniej niewiele się od siebie w tej kwestii różnili. Niestety tym razem to on padł ofiarą natarczywych pytań i wbitych weń akwamarynowych ślepiąt, pod naporem których odruchowo zaczął się wycofywać. – Próbujesz odwlekać ten moment w nieskończoność, co? – Rozmyślnie odbił piłeczkę, wytykając rudowłosej, że i ona nie zasygnalizowała nawet jeszcze prawdziwego powodu ich spotkania. Miło było powrócić wspomnieniami do dawnych, szkolnych lat, pogawędzić o urokach greckiej stolicy, jednak nie potrzeba było nie wiadomo jak daleko idącej intuicji, żeby zauważyć że i wylewna pani terapeutka przybrała całkiem przemyślaną, metodyczną strategię, wzbierając w sercu zagubione po drodze pokłady odwagi. - Niech będzie, ja zacznę. – Postanowił zachować się jak mężczyzna, nie tylko wyciągając strusią głowę z piachu, ale jednocześnie dodając swej przyjaciółce otuchy w wywaleniu na wierzch tego, co zatruwało organizm od środka. – Chciałbym pomóc… – Zawahał się, nie wiedząc jakim mianem określić kogoś, kogo na co dzień pieszczotliwie nazywał swym cariño. – …jednemu ze swoich chłopaków. – Jakże wylewnie i bardzo uczciwie z jego strony. – Problem w tym, że nie do końca wiem jak mógłbym to zrobić… – Westchnął głośno, zatrzymując się w jednym miejscu, jakby ten stukot obcasów dodatkowo burzył towarzyszącą mu właśnie gonitwę myśli. – Pamiętasz jak wierzyłem, że nie jestem w stanie przywołać patronusa? Nauczyłaś mnie i udowodniłaś, że się myliłem. Myślałem, że u niego też to zadziała, a… chyba przypadkiem wyrządziłem mu jeszcze większą krzywdę. Poza tym zachowałem się jak ostatni skurwysyn. – Dopiero gdy pozwolił słowom płynąć, zrozumiał jak trudno mu to wszystko poukładać w jedną spójną całość i jak trudno w ogóle mówić mu o skomplikowanej relacji z Maximilianem. – Nie wiem czy kiedykolwiek spotkałem kogoś z tak zawiłą przeszłością. Chłopak jest uzależniony od narkotyków, po wielu traumatycznych przejściach, miewa ataki… chyba paniki, sam nie wiem… – Popatrzył na twarz swojej przyjaciółki, krzywiąc usta i kręcąc ze zrezygnowaniem głową. – Popieprzone, co? – Poczuł, że musi jakoś skwitować ten chaotyczny wylew myśli, a i niewykluczone że właśnie w taki sposób wzbraniał się przed potencjalną odpowiedzią. – Nie jest to temat na dzisiejszą rozmowę, zresztą to ja miałem wystąpić w roli słuchacza. – Przypomniał więc naprędce, wszak z jednej strony pragnął jej porady, z drugiej jednak zastanawiał się, czy był i czy jest na wywlekanie swoich brudów gotowy.
Samantha Carter
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172
C. szczególne : Zapach anyżu i słodkich migdałów, wysokie obcasy, chłodny odcień oczu, czarny pierścionek zaręczynowy na palcu serdecznym;
Szczerze powiedziawszy różnili się na prawie każdej płaszczyźnie. Nie przeszkadzało im to w związaniu się nicią sympatii. Choć znali się od lat to jego myśli wciąż bywały dla niej zagadkowe. Czasem wyłapywała tą właściwą mimikę, ale zasługą był to wieloletni trening rozpoznawania emocji i przede wszystkim czas jaki ze sobą spędzali. Jeszcze do niedawna życzyła mu miłości u boku jakiejś pięknej dziewczyny ale widząc opór w jego spojrzeniu oraz postawie zauważała, że to nie jest jego bajka. Czy przyjdzie kiedykolwiek taki czas, aby bez drgnięcia w nerwach słuchała o związkach z osobami tej samej płci? Nigdy dotąd nie było to dla niej tak oczywiste ani naturalne a jednak jednym uchem słyszała o jego skokach. Nigdy nie dopytywała o szczegóły bo to ją w pewien sposób peszyło i nie była pewna jak ma zareagować. To nie był dla niej wygodny temat choć uważała się za osobę wyrozumiałą. Nie odpowiedziała też w żaden sposób na to retoryczne pytanie dotyczące odwlekania tematu. Ot, popatrzyła na drogę, na umykający przed ich butami piasek, który i on był nasiąknięty magią. Mógł interpretować to w taki sposób jaki było to dla niego wygodne. Sporadyczne milczenie zdarzało się jej rzadko, ale w ostatnich tygodniach częstsze. Było ciężko, nie ma co ukrywać. Tak jak zawsze, tak i teraz coś w niej drgnęło. "Jednym ze swoich chłopaków". Z jednej strony nie chciała znać szczegółów, ale z drugiej wiedziała, że to kwestia opuszczenia własnej strefy komfortu. Uderzyła ją fala gorąca choć nie była pewna z jakiej przyczyny. Słuchała uważnie słów i wyłapywała z nich kilka drobnych wątpliwości, może zawahania nad doborem słów albo określeniem swoich odczuć. Skoro Salazar chciał któremuś z nich pomóc to znaczy, że rodziło się w tym przywiązanie. - Sal. - położyła dłoń na jego nadgarstku. - Metody nauki tego zaklęcia zawsze muszą być spersonalizowane. To trudny czar właśnie z tego względu - nie ma na to jednej, uniwersalnej metody nauki bo to zależy od tego, co siedzi w czarodzieju. - mimo wszystko było jej poniekąd miło, że wziął jej metody za wzór. Współczuła mu, głównie z tego względu, że sam musiał przejść bolesną drogę zanim zrozumiał co go naprawdę uszczęśliwia. Słuchając opisu problemów tego chłopaka starała się przede wszystkim nie brać tego za pewnik. Ufała Salazarowi jednak tego, czego nauczyła ją psychiatria to nie wystawiać opinii zanim nie pozna się danej osoby, nie spotka, nie porozmawia. Lista tych problemów była zatrważająca. - To nie jest popieprzone tylko smutne. - zmarszczyła brwi i choć nie znała tego tajemniczego chłopaka to żałowała, że ktokolwiek musiał przechodzić tyle tragedii. - Traumy mają to do siebie, że blokują pewne aspekty emocjonalne, duchowe bądź i nawet fizyczne, Sal. Wśród czarodziejów może to blokować przepływ magii. Magia jest związana ściśle z naszymi emocjami, czyż nie? Dopóki nie uda się przerzedzić tej blokady, albo i jej usunąć, to ta magia w pełni nie przepłynie i nie wydostanie się na zewnątrz tylko będzie tkwić uwięziona. - miała nadzieję, że to trochę rozjaśni jego myśli. Morales był też tego przykładem - dopóki nie rozpracował przeszłości to nie wiedział co dokładnie daje mu pełnię szczęścia. Kimkolwiek ten chłopiec był to według tego powierzchownego opisu problemów potrzebował pilnego wsparcia. Nie mówiła tego na głos, pozwalając aby spozierało to poprzez jej spojrzenie. Nie miała prawa wystawiać diagnozy ani specjalistycznych porad na podstawie opisu osoby, której to bezpośrednio nie dotyczyło. - Myślę, że wiesz jak możesz mu najpierw pomóc. Nie ma na to złotej rady. Do tego trzeba dojść pracą, niekiedy bolesną, ciężką. - mówiła wyraźnie, powoli, ostrożnie. Tak na dobrą sprawę Salazar nie potrzebował jej wiedzy i doświadczenia tylko kogoś przy kim będzie mógł głośno pomyśleć.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nigdy nie zrezygnowałby z zawiązanej przed laty przyjaźni, niezależnie od coraz mocniej uwidaczniających się pomiędzy nimi różnic. Przyświecały im zgoła inne cele, podchodzili do życia i ludzi w zupełnie odmienny sposób, ale nie potrafiłby sobie wyobrazić przyczyny, dla której miałby się od panny Carter odwrócić. Nadal odczuwał rozlewające się po całym ciele ciepło, kiedy tylko kobieta znalazła się w pobliżu. Nadal ją kochał i wiele gotów byłby dla niej poświęcić, nawet jeżeli nie był to ten rodzaj miłości, którego można by od niego oczekiwać. Pomimo delikatnego ukłucia zazdrości cieszył się zresztą, że Sam odnalazła bezpieczną przystań w ramionach Voralberga. Wiedział bowiem, że u jego boku – z oczywistych względów – nie mogłaby zaznać pełni szczęścia, na którą niewątpliwie zasługiwała. Jednemu ze swoich chłopaków Nie miał na myśli niczego złego, wszak wielokrotnie nazywał w ten sposób również swoich podwładnych, a jednak dopiero kiedy wypowiedział te słowa na głos, zrozumiał jak źle one wybrzmiały. Nie poprawił się jednak, tak samo jak nie skomentował umykającego w dal spojrzenia rudowłosej. Ot, zatrzymał się jedynie, nonszalancko ukrywając dłonie w kieszeniach spodni, choć być może tym razem poza nonszalancją gest ten świadczył również o przeszywającym go uczuciu dyskomfortu, które zdradzały również jego czekoladowe tęczówki. Nie wiedział jednak czy kobieta zdążyła spostrzec malującą się w nich emocję zanim spuścił wzrok na delikatną dłoń dotykającą jego nadgarstka. – Pośpieszyłem się, zmuszając go do powrotu do bolesnych wspomnień. – Wtrącił jeszcze, starając się zidentyfikować popełniony błąd. Nie był pewien czy słusznie oceniał sytuację, ale wydawało mu się, że to w jego determinacji w dążeniu do celu tkwiło sedno problemu. Samantha miała rację. Potraktował jej metody jako wzór, nie rozumiejąc że wobec niektórych mogą one okazać się nie tylko nieskuteczne, ale i krzywdzące. Nic dziwnego jednak, że tego nie pojął. Niestety i w tej kwestii przyjaciółka go rozgryzła. Sam potrzebował wiele czasu, by pogodzić się, że wspomnienie młodszej siostry pozwala mu przywołać nie tylko gorycz, ale i utracone niegdyś szczęście ujawniające się pod postacią bielutkiej mgiełki. Dzięki pannie Carter zdołał je z siebie wykrzesać, ale czy zrozumiał wtedy, co go uszczęśliwia? Chyba nie do końca, a ostatnimi czasy ponownie musiał przepracować ten temat. – Byłem w jego głowie. Straszny tam bałagan. – Wyrzucił z siebie niezbyt przemyślanie, czując że powinien wyjaśnić co takiego dokładnie chciał jej przekazać. Chaos skrywał się również i pod sklepieniem jego czaszki. – Zabrał mnie po tym do jaskini, dzięki której możesz naprawdę poczuć myśli i emocje drugiej osoby. – Podzielił się z nią doświadczeniem wyniesionym wprost ze śnieżnej, nieprzystępnej Norwegii, zastanawiając się czy dobrze zrobił, że się otworzył. Wiedział, że może rudowłosej ufać, ale nie był pewien czy ufa samemu sobie. Mimo to wzdrygnął się na skutek kolejnego jej słowa, którego najwyraźniej sam obawiał się użyć. Smutne. – Zależy mi na nim. – Niespodziewanie przyznał się przed nią do uczucia, jakim darzył chłopaka. Uczucia, które od dłuższego czasu przebijało się do jego świadomości, a które zdołał zaakceptował w pełni dopiero po odwiedzinach w norweskiej jaskini. Zabawne, że jeszcze przed chwilą i tak próbował usilnie przykleić Maximilianowi łatkę jednego z wielu. Nie przywykł do takich rozmów. - Gdyby to była tylko blokada… Czasami mam wrażenie, że otacza go gruby, ceglany mur, przez który nie przebiłby się nawet taran. – Westchnął ciężko, przypominając sobie jak wiele pracy i wysiłku włożyli dotychczas, żeby Felix odkrył przed nim chociażby skrawek tego, co konsekwentnie zatruwało go od środka… nie mówiąc już ile razy w międzyczasie skakali sobie do gardeł. Salazarowi także niełatwo było się uzewnętrznić, ale skoro już zainicjowali ten temat, nie zamierzał przed panną Carter uciekać. Patrzył cały czas w jej oczy, spostrzegając spozierającą na niego, stanowczość. – Podobno chodzi na jakąś terapię. Próbowałem go przekonać, żeby spotkał się z tobą, ale… z marnym skutkiem. – Wzruszył bezradnie ramionami, krzywiąc usta w wymalowanym na twarzy grymasie. Wiedział, że Samantha uczyniłaby dla niego więcej, ale nie mógł go zmusić do współpracy. - Nie, Sam. – Zdecydowanie zaprzeczył. – Wiesz, że niestraszna mi ciężka praca i że jestem w stanie podjąć się każdego wyzwania. – Nie kłamał. Znali się nie od dziś i na pewno oboje doskonale zdawali sobie sprawę z tego, jak uparty potrafił być w dążeniu do realizacji zamierzonych celów. Przeniósłby góry, byleby tylko osiągnąć oczekiwany rezultat. – Nie wiem czy powinienem mieszać mu w głowie. – Dobrze wiesz, że sam nie jestem święty. Nie jestem pewien czy sobie poradzę, czy pociągnę go za sobą na dno. Nie wypowiedział już na głos targających nim wątpliwości, jakby przyzwyczajony do tego, że ściany groty mówią za niego. Nie siedzieli jednak teraz z panną Carter w zaczarowanej, norweskiej jaskini. Kroczyli słoneczną, malowniczą ścieżką, a on mógł mieć jedynie nadzieję że kobieta zdoła wyczytać jego myśli ze zgnębionego, głębokiego spojrzenia i nerwowo przygryzionej wargi. - Lepiej, żeby nie wiedział, że o nim rozmawialiśmy. – Domyślał się, że Samantha nie rozpocznie zapoznawczego spotkania z Solbergiem od psychoanalizy, jednak i tak postanowił ją delikatnie uprzedzić.
Samantha Carter
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172
C. szczególne : Zapach anyżu i słodkich migdałów, wysokie obcasy, chłodny odcień oczu, czarny pierścionek zaręczynowy na palcu serdecznym;
Trudno było jej ocenić sytuację skoro była tylko osobą postronną. Nie powinna w ogóle o tym z nim rozmawiać jeśli spojrzeć na to przez pryzmat psychoterapii. Jako przyjaciółka starała się mu doradzić, ale nie podsuwała gotowego rozwiązania. Nie chciała nikomu zaszkodzić, a zdawała sobie sprawę, że niekiedy jej słowa mogły być brane za gwarancję sukcesu. - Nie mamy co do tego pewności. - powroty do wspomnień mają to do siebie, że czasem bywają gwałtowne i intensywne, a i wystarczy ku temu najmniej spodziewany bodziec. Nie chciała aby Salazar obwiniał się, ale jak od razu zauważyła, nie mogła tego powiedzieć na głos nie znając sytuacji z ust głównej osoby. - Według mnie nie ma nic gorszego niż oglądanie cudzych myśli i wspomnień wbrew woli. Nie lubię tego typu miejsc. Są obnażające i poniżają czarodzieja. - brzmiała trochę jako mugolaczka, którą wszak była. Z tym aspektem magii nigdy nie potrafiła się pogodzić ani zaakceptować. Z tego też powodu brakowało jej niekiedy odwagi przed zajrzeniem w ciekawe miejsce z obaw, że wyjawią coś, czego nie chciała. Nie miała bardzo wielu tajemnic ale jak każdy człowiek na świecie ceniła swoją prywatność. - Widzę. - ścisnęła lekko jego nadgarstek kiedy przyznał na głos, że mu na nim zależy. Nie chciała wybuchać teraz nadzieją, że może faktycznie zakochał się. Stonowała swoje odruchy i dało się zauważyć w jej mimice pewnego rodzaju oszczędność. - Staranowanie tego muru nie rozwiąże problemu. - skomentowała jego wypowiedź, przypominając, że cierpliwość i regularna delikatność może przynieść lepsze efekty niż brutalne obdzieranie z ostoi bezpieczeństwa jakim właśnie był ten ceglany mur. - Sal, mogę ci jedynie poradzić zachowanie cierpliwości. Nie mam prawa diagnozować, oceniać ani podsuwać ci specjalistycznych porad względem jego psychiki. Nie jest moim pacjentem. - a skoro też nie chciał to miał do tego wielkie prawo. Nikt nie może go zmusić. Musi być gotowy otworzyć się dobrowolnie jeśli nie przed Salazarem to przed kimś, czyjej opinii mógłby się nie lękać. - Więc nie mieszaj mu w głowie. Jeśli ci na nim zależy to po prostu przy nim bądź. - teraz mówiła jako przyjaciółka, której miłość życia pracowała w Hogwarcie i wracała na same wieczory do domu. - Czasem wystarczy sama świadomość, że nie jest się sam w tym bagnie. - oczy lekko zaszły jej łzawą mgłą. Odchrząknęła i odwróciła wzrok. Stres z niej uleciał ale smutne słowa o tym chłopaku bardzo ją przygnębiły. Współodczuwała, jak zawsze. - Czemu sądzisz, że mogłabym za twoimi plecami się z nim kontaktować i go sprawdzać? Nie ufasz mi? - cofnęła rękę i zgarnęła z twarzy rozwiane wiatrem rudawe włosy. Smutek, przygnębienie a teraz jeszcze przykre zaskoczenie to niezbyt przyjemna mieszanka. - Nie znam go, Salazarze. - przypomniała mu nieco oschłym tonem, bo już wpadała w wir splątanych emocji. Opowieść o tym tajemniczym przyjacielu tylko to rozbudziła.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nie był pewien czego od niej oczekuje. Wiedział, że nie otrzyma gotowego rozwiązania na tacy. Niewykluczone, że rzeczywiście musiał jedynie głośno pomyśleć w towarzystwie kobiety, która nie będzie go oceniać. Przynajmniej jako przyjaciółka, bo domyślał się że jako psychoterapeuta mniej lub bardziej świadomie dokonała już analizy jego przerwanych wpół zdań czy wątpliwości, które mimo jego woli dawały o sobie znać pod płaszczykiem zmarszczonego wyrazu twarzy. – Nie mamy. – Powtórzył po niej mało wiarygodnym tonem, wszak czego by nie powiedziała, poczucie winy i tak przejmowało nad nim kontrolę. Problem w tym, że miało ono swoje źródło nie tylko w dobranej przez niego metodzie nauki, ale i reakcji na niepowodzenie. – Uciekł do pokoju, a ja zostawiłem go samego. Nie potrafiłem znieść porażki i jego pustego, nieobecnego spojrzenia, więc sięgnąłem po alkohol i… – …wciągnąłem kreskę. Nie dokończył; właściwie nie wiedział dlaczego się przed nią aż tak otworzył. Może potrzebował się wyspowiadać, ale prawdę mówiąc po tym wyznaniu nie poczuł się chociażby odrobinę lepiej. - Zwłaszcza, kiedy twoje własne myśli i wspomnienia mogłyby pociągnąć cię na samo dno. – Skwitował gorzko, nawet nie siląc się na wyjaśnienia. Świadomie unikali tematu, ale Samantha na pewno zdawała sobie sprawę z tego ile grzechów mógłby zanotować na swoim koncie. Wystarczyłoby kilka minut w tej jebanej grocie, żeby jej skalne ściany spisały akt oskarżenia, wtrącając go za kraty celi położonej w głębokich czeluściach azkabańśkiego więzienia. – Nigdy bym tego nie powtórzył; to szaleństwo, ale nie byłem w stanie mu odmówić. Nie chciałem zawieść go po raz kolejny. – Zgodził się z nią, jednocześnie tłumacząc dlaczego w ogóle zdecydował się przekroczyć progi tak niebezpiecznego, faktycznie obnażającego i poniżającego miejsca. Dopiero teraz również dotarło do niego, że prawdopodobnie nikt inny, poza najbliższymi członkami rodziny, nie namówiłby go do tak samobójczego kroku. Nie tylko cenił swoją prywatność, ale w przeciwieństwie do swojej dobrodusznej towarzyszki, w głębi duszy skrywał naprawdę mroczne tajemnice. - Zawsze widziałaś więcej niż inni. – Skomplementował ją refleksyjnym tonem, myśląc właśnie o tym, że nie bez powodu wybrała taki zawód. Potrafiła trafić do czyjegoś serca i uczuć, ścisnąć lekko nadgarstek we właściwym momencie, czego sam nigdy nie umiał zrozumieć. Ludzka natura zdawała mu się wyjątkowo skomplikowana. Nic więc dziwnego, że wolał oddać jej pełnię kontroli i wysłuchać tego, co ma mu do powiedzenia. Potrzebował spojrzenia z innej perspektywy, żeby pojąć że jego konkretne, utylitarne podejście nie zawsze zdaje egzamin, że czasami trzeba uraczyć drugą osobę cierpliwością i delikatnością. Czy to nie o tym mówił Maximilian, kiedy twierdził, że w uścisku jego ramion czuje się bezpiecznie? – Wiem. – Pokazał tylko, że nie wymaga od niej fachowej porady. Nawet jeżeli jego problem zakrawał o nabyte przez nią kwalifikacje, nie przyszedł na wizytę do terapeuty, a jedynie zwierzył się swej przyjaciółce. Nie mógł liczyć na receptę, ale pokrzepiające słowa znaczyły dla niego wiele więcej, niżby się wydawało, nawet jeśli instynktownie prychnął na nie pod nosem. Niekontrolowana reakcja, po której uniósł przepraszająco dłoń i pokiwał głową ze zrozumieniem. Nie potrafił jednak pozostać obojętnym na jej zaszklone oczy. Nie wiedział czy kobieta jakkolwiek odnosiła smutny i bolesny komentarz również do swojej sytuacji, ale czuł że nadszedł ten moment, kiedy winni zamienić się rolami. Zbliżył się o krok, delikatnie odgarniając kosmyk rudych włosów opadający na jej twarz. Nie utrzymał odległości, jakiej można by wymagać od przyjacielskiej relacji, ale to nie pierwszy raz kiedy nieświadomie mógł wprawić kogoś w zakłopotanie. Mimo intymnej, przytłaczającej wręcz bliskości, nie przyświecały mu złe zamiary. Po prostu czasami nie mieścił się w ramach sztucznie ustalonego, społecznego dystansu. – Nie to miałem na myśli. Nie ufam ludziom, Sam, ale akurat tobie mógłbym powierzyć nawet największe sekrety. – Spoglądając wprost w akwamarynowe oczy, delikatnie pogładził jej policzek, zanim na dobre odsunął swą dłoń. – Pewnie niedługo go poznasz… w końcu powinienem być przy nim, prawda? – Zupełnie nagle przypomniał sobie o wpatrzonych w niego szmaragdowych ślepiach, przez co rozmarzony uśmiechnął się nawet półgębkiem. Prawdopodobnie powinien zdradzić chociaż jak jego cariño ma na imię, powiedzieć o nim kilka miłych słów, ale cóż… z konwenansami zawsze było mu na bakier, a i jego myśli pomknęły już w kierunku smutnego spojrzenia panny Carter. – Powiesz mi wreszcie co jest z tobą grane? – Wcześniej pilnował się jeszcze, aby na nią nie naciskać, ale teraz nawet się nie krygował. Natarczywość pytania zamaskował jednak ciepłym, spokojnym tonem.
Samantha Carter
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172
C. szczególne : Zapach anyżu i słodkich migdałów, wysokie obcasy, chłodny odcień oczu, czarny pierścionek zaręczynowy na palcu serdecznym;
To ten moment kiedy musiała przyznać, że robi się powoli przemęczona. Dawała z siebie wszystko, a nawet i więcej w rozmowach, poradach i relacjach z innymi osobami i nadchodziła taka chwila kiedy jej energia ulegała wyczerpaniu. Nie podobał się tryb ich pracy bo miała za mało Alexa przy sobie. Potrzebowała go jeszcze więcej ale bardziej już się nie dało niż to, co już było. Przez te irracjonalne deficyty szybciej męczyła się w pracy opierającej się głównie na psychice i emocjach. Salazar przedstawiał jej obraz bardzo smutnego, skrzywdzonego i potrzebującego pomocy chłopaka, opowiadał o swojej bezsilności i słabości. Och, Samantha gotowa byłaby wyrwać sobie serce z piersi jeśli by to im pomogło odnaleźć się w swoim życiu. Sęk w tym, że nie mogła. Dzisiaj musiała ograniczyć się do porady mającej na celu pomóc zrozumieć Salazarowi, co można zrobić jako ktoś bliski. Chciało się jej płakać, przez to współodczuwanie, przez trudne rozmowy i przez strach przed ślubem. - Jeśli chciał abyś zobaczył to, co czuje i to, co myśli to oznaka niesamowitego zaufania. - postanowiła dopowiedzieć, chrząkając przy tym bowiem z jakiejś przyczyny w jej gardle pojawiła się chrypka. Patrzyła w oczy przyjaciela i z całych sił koncentrowała się na jego słowach i spojrzeniu, ale wykrzesywała z siebie tę energię, która jej pozostała na dzisiaj. - Uczyłam się przez te lata zauważać. Po prostu. - odparła, uśmiechając się słabo na znak, że to nie jest kwestia umiejętności wrodzonych a wyuczonych. Musiała pracować nad sobą, aby stać się silną psychicznie. Na innych płaszczyznach wiele można było jej zarzucić. Wtłoczyła do płuc świeżego powietrza wierząc, że dzięki temu odzyska równowagę bo czuła, że ją traci. Z tego też powodu w jej głosie pobrzmiewała pretensja. - Poznałam już ciężar twoich sekretów. Nie musisz się martwić, że... - nie miała nic przeciwko bliskości jednak jego dotyk, a następnie zadane pytanie stanowił dla niej taki impuls, który uwolnił lawinę. Pierwszy raz od przyjazdu do Wielkiej Brytanii... rozpłakała się. Znienacka z kącików jej oczu popłynęły przezroczyste łzy, policzki i nos lekko poczerwieniały, a ona po prostu zapłakała - nie jakoś głośno, ale głęboko jak człowiek zmęczony. Zasłoniła usta dłonią, a czoło siłą rzeczy oparła o jego tors, korzystając perfidnie z jego obecności. Nie potrafiła wyjaśnić dokładnie skąd te łzy, ale najwyraźniej jej organizm potrzebował się w ten sposób oczyścić. Zapadła zatem cisza, przerywana tylko tym dziwnym i niezrozumiałym dźwiękiem płaczu.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Czasami, kiedy rozmawiali zastanawiał się jak długo można wysłuchiwać przeżyć i traum, jakich doświadczali inni ludzie i jak bardzo przytłaczające musiało to być nawet dla psychiki wykwalifikowanego i przywykłego do ludzkich problemów terapeuty. Nigdy jednak nie podzielił się z nią swoimi wątpliwościami, a i uważał że panna Carter znalazła się dokładnie w tym miejscu, w którym powinna. Domyślał się, że wiedza i nabyte z biegiem lat umiejętności pomagają jej nie tylko postawić właściwą diagnozę, ale i dotrzeć w głąb ludzkiego serca, ale jednocześnie zupełnie tych zdolności nie rozumiał i nie wierzył, że sam mógłby je kiedykolwiek posiąść. Brakowało mu empatii i tej kobiecej intuicji, które od zawsze drzemały w duszy jego przyjaciółki. Różnili się niemal na każdym polu, ale doceniał jej ciężką pracę, wiedząc że zarazem wykorzystywała swe talenty w pełni. - Tak… chyba tak. – Mruknął w odpowiedzi na jej spostrzeżenie, niechętnie przypominając sobie jak wiele krzywd wyrządził Maximilianowi i jak wiele razy zaufanie to pogrzebał. Musiał je odbudować, starał się, a skoro wreszcie udało mu się sprawić, by uwierzył w jego dobre zamiary… może wcale nie utknęli na straconej pozycji? – Na razie dajmy temu spokój. – Postanowił odpuścić, widząc jej zmęczenie i słaby, subtelny uśmiech, którym skrzętnie próbowała go oszukać. Zbyt dobrze ją znał, by nie wiedzieć, że oddałaby serce, żeby tylko pomóc innym odnaleźć ten jeden zagubiony element układanki. Nie chciał tej dobroci wykorzystywać, szczególnie kiedy zdawał sobie sprawę z tego, że i ona potrzebowała spotkania i rozmowy na temat, który jak na razie nie wypłynął nawet na światło dzienne. Słyszalna nuta pretensji w jej głosie wyraźnie wskazywała zresztą, że nie powinien jej dalej obarczać ciężarem swoich własnych problemów. - Nie martwię się. – Przyznał szczerze, gładząc opuszkiem kciuka jej policzek. Nie przyszło mu nawet do głowy, że ten ciepły, przyjacielski gest uruchomi lawinę tych wszystkich negatywnych emocji, które najwyraźniej skumulowały się w jej wnętrzu. Przez moment patrzył tylko na spływające po jej policzkach łzy jak oniemiały. Ponownie: nie przywykł do takich sytuacji. Dopiero kiedy poczuł jak burza rudych włosów przylega do jego klatki piersiowej, uzmysłowił sobie że powinien jakkolwiek zareagować. Wyciągnął więc dłonie z kieszeni, obejmując kobietę w talii, a potem przyciągnął ją jeszcze bliżej, otulając swoim ramieniem. Nie wiedział jak zacząć, poza tym czuł że powinien dać jej odrobinę czasu, dlatego trwali tak przez dłuższą chwilę, w ciasnym uścisku i kompletnym milczeniu. – Teraz naprawdę mnie zmartwiłaś. – Szepnął cicho, odsuwając się od niej jednie na tyle, by spokojnie móc spojrzeć w jej zaczerwienioną obecnie twarz. – Co jest? Wiesz, że możesz mi zaufać, Sam. – Nie był terapeutą. Zapewne nie był nawet tak dobrym przyjacielem jak ona. Zachował się jednak podobnie jak panna Carter na początku tego spotkania. Nie miał żadnej pewności czy będzie w stanie jej pomóc, ale gotów był jej wysłuchać, a czasami wystarczyło przecież podzielić się swoimi zmartwieniami z drugą, bliską sercu osobą.
Samantha Carter
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172
C. szczególne : Zapach anyżu i słodkich migdałów, wysokie obcasy, chłodny odcień oczu, czarny pierścionek zaręczynowy na palcu serdecznym;
Zaufać jest niezwykle trudno, ale stracić je bardzo łatwo. To niesprawiedliwość tego świata poprzez którą otrzymanie cudzego zaufania jest niczym zdobycie największego skarbu. Powierzanie swoich uczuć innej osobie też jest nie lada sztuką. Zajmowała się cudzymi problemami i naprawdę długi czas dawała radę. Czy komukolwiek mówiła, że jeszcze miesiąc przed wyjazdem z Irlandii cierpiała na depresję? Czy ktokolwiek mógłby ją o to podejrzewać? Była rozgadana, energiczna, intensywna, angażowała się, a jednak nie opowiadała o swoich przeżyciach poza granicami Wielkiej Brytanii. Alexowi zdradzała jedynie szkic, podając najważniejsze informacje jednak na tamten czas nie było możliwości opowiedzieć wszystkiego. Wolała skoncentrować się na kochaniu go niż na wspominaniu przykrych rzeczy. Rozmowa o ciężkich doświadczeniach obcego chłopaka tylko przypomniała jej jak to jest mieć traumę. Ta samotność i poczucie niezrozumienia... wszystko to okolone głosem Salazara, który potrzebował jej porady. Chciała dać mu to, co pragnął usłyszeć ale zawiodła i tutaj. Ślub, spotkanie z dementorem, niesamowicie wyczerpująca rozmowa z Nathanielem, liczne rozmowy z pacjentami i ta wieczorna cisza - to wszystko w końcu się skumulowało i przez to rozpłakała się. Nie miała sił wstydzić się swoich łez choć nie potrafiła przypomnieć sobie czy kiedykolwiek w swoim trzydziestoczteroletnim życiu płakała przy nim. Sądząc po jego zaskoczeniu to raczej nigdy się to nie zdarzyło. Kiedy ją przytulił tak jak należy zawsze przytulać, przylgnęła na moment do jego ramion i zamykała mocno oczy, próbując opanować łzy. Zasłaniała usta i czekała aż te największe łzy wydostaną się z niej i wsiąkną w skórę policzków. Potrzebowała takiej chwili jednak nie była gotowa na odsunięcie się od salazarowego oparcia. Miał zatem przed sobą zmęczoną czymś kobietę, która pośpiesznie ocierała z policzków łzy. - Ja... ja się od jakiegoś... - przełknęła ślinę i odchrząknęła ale płacz wciąż był wyraźnie widoczny na jej twarzy - ... od jakiegoś czasu strasznie się boję. - szeptała i w międzyczasie pojedyncze łzy znaczyły jeszcze jej policzki. - Z-za miesiąc biorę ślub i tak b-bardzo się boję, że stanie się c-coś złego. - wydusiła z siebie niewyraźnie. Oparła palce na swoich policzkach i zadrżała od lodowatego smagnięcia strachu kiedy tylko powiedziała na głos co ją najbardziej trapi. Nie zdawała sobie sprawy, że jej słowa mógł zinterpretować zgoła katastrofalnie. Nie była teraz w stanie tego zauważać. - W... w Irlandii miałam wyjść z-za Ardala. Ale on... on... - płacz znów zbierał się w jej gardle. Zacisnęła mocno palce na rąbku płaszcza Salazara. Jeśli się go nie przytrzyma to utonie. Wymawianie jego imienia sprawiało jej wciąż ból. - ... zmarł. Mieliśmy się pobrać, a on zmarł. Z-zabili go. Boję się, że Alex... - znów się wzdrygnęła, ale tym razem z jeszcze większego uścisku strachu. Pobladła zupełnie tak jak tamtego dnia w parku, gdzie dementor chciał ją pożreć.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Niestety o tym jak łatwo stracić zaufanie i jak trudno potem je odbudować przekonał się na własnej skórze. Przeszedł długą drogę zanim Maximilian na nowo zaczął w nim widzieć człowieka, na którym może zawsze polegać, a i tak z powierzaniem mu swoich emocji i współodczuwaniem Paco radził sobie raczej marnie. Potrafił spostrzec nawet najdrobniejszą zmianę w mimice twarzy drugiej osoby, ale nie zawsze właściwie te zmiany interpretował. Czarująca powierzchowność i umiejętność kwiecistego doboru słów niewątpliwie działały na jego korzyść. Przyciągał do siebie ludzi, jednak w przeciwieństwie do panny Carter brakowało mu empatii, a w konsekwencji nie do końca rozumiał ich uczucia. Nie kłamał mówiąc, że widziała znacznie więcej niż inni. Miał bowiem wrażenie, że czujne spojrzenie akwamarynowych ślepiów spostrzega nie tylko gesty, ale i to co naprawdę drzemie w duszy rozmówcy. Przekonany był o tym, że rudowłosa wybrała właściwą drogę, acz domyślał się że jej zawód obfitujący w nieustanne wysłuchiwanie traum, zmartwień i problemów na dłuższą metę staje się niezwykle obciążający. Przez moment pomyślał nawet, że to właśnie praca jest powodem wymalowanych na jej twarzy smutku i zmęczenia, ale z drugiej strony coś mu nie pasowało. Samantha może i roztaczała wokół siebie ciepłą i przyjazną aurę, jednak wiedział, że w środku jest niesamowicie silną i twardą kobietą. Prawdę mówiąc, nie pamiętał by kiedykolwiek wcześniej widział spływające po jej policzkach łzy. Niewykluczone, że odsunął się od niej przedwcześnie. Nie przemyślał tego ruchu, ale pragnął ponownie ujrzeć jej twarz, jakby jej wyraz miał zdradzić co takiego się wydarzyło, że doprowadziło ją do tak rozpaczliwego stanu. Patrzył na nią uważnie, nie odzywając się jednak ani słowem, by przypadkiem nie przerwać potoku myśli, który najwyraźniej ciężko przechodził jej przez gardło. Po ostatnim spotkaniu wiedział już o zaplanowanym ślubie, ale nie miał pojęcia skąd wynikają jej obawy. Nie marzył o żeniaczce, nie znał się na tego rodzaju uroczystościach, ale słyszał wiele plotek, wedle których kobiety nerwowo reagowały przed tym ważnym dniem… ale czy aż tak? Tak, nie dało się ukryć. Początkowo Morales zinterpretował jej słowa zgoła katastrofalnie, zastanawiając się czy czasem jego przyjaciółka nie obawia się, że Alexander nie wystawi jej do wiatru. Mógłby przysiąc, że zatłukłby wtedy tego gnoja. Dopiero gdy usłyszał o Irlandii i niejakim Ardalu, a kobiece palce zacisnęły się mocniej na materiale jego płaszcza, na powrót przygarnął rudowłosą, przytulając ją mocniej do swojego ciała. – Nie wiedziałem, Sam… – Mruknął ściszonym głosem, nie bardzo wiedząc jak powinien się zachować. Nie chciał składać jej kondolencji. Nienawidził tego słowa. Wydawało mu się ono sztucznym i krzywdzącym tworem, wszak nie ujmowało choćby odrobiny bólu żałobników. Nie najlepiej może rozumiał również emocje innych, nie poznał nawet wspomnianego w rozmowie Ardala, ale tym razem naprawdę rozumiał, co czuje jego przyjaciółka. Nawet za bardzo. W końcu jako dwunastolatek był świadkiem brutalnego mordu dokonanego na jego ojcu, wuju i siedmioletniej siostrze i przez długie lata nie był w stanie pogodzić się szczególnie ze stratą małej, uśmiechniętej Valerii. Podobnie i teraz dwoił się i troił, żeby zapewnić bezpieczeństwo Felixowi, wiedząc że momentami chłopak zachowuje się jak skończony kretyn. Po prostu wiedział jak to jest stracić kogoś bliskiego sercu, ale… - Nie możesz myśleć w ten sposób, przecież sama dobrze o tym wiesz. To tylko irracjonalny, bezpodstawny lęk, który ma źródło w nas samych. – Wyszeptał, dłonią delikatnie gładząc jej plecy. – Wątpię, żeby cokolwiek mu groziło, Sam. – Nie pomyślałby, że kiedykolwiek powie o Alexie coś pozytywnego, ale stawiał dobro przyjaciółki ponad niechęć do Voralberga. – A nawet gdyby… naprawdę myślisz, że on by sobie nie poradził? – Przypomniał jej, że nie umawia się z pierwszym lepszym. Nawet jeżeli facet budził w nim pragnienie mordu, tak musiał mu oddać, że miał niebywały talent do zaklęć i pojedynków.
Samantha Carter
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172
C. szczególne : Zapach anyżu i słodkich migdałów, wysokie obcasy, chłodny odcień oczu, czarny pierścionek zaręczynowy na palcu serdecznym;
Dotychczas pomagała jej wieczorna lampka wina, odpoczynek w ramionach Alexa czy chociażby zanurzenie się po samą szyję w ogrzewanej magicznie wodzie w ich przydomowym basenie. Teraz nie pomogłoby nic bo musiała w końcu wypłakać te wszystkie stresy i przeżycia. Nie planowała tego, nie chciała wybuchać tutaj emocjami choć zdawała sobie sprawę, że nie będzie łatwo o tym wspominać. Trochę to ją przerosło i zastanawiała się czy Salazar to udźwignie. W głębi serca czuła, że niezbyt dobrze się czuje w takich emocjonalnych sytuacjach. Czyż chwilę temu nie wspominał o tym jak mu z tym bywa ciężko i nie wie co robić? Z tego względu próbowała się opanować lecz łzy wciąż znaczyły jej policzki, a chwilę później płaszcz mężczyzny kiedy na powrót ją przytulił. Ten schrypnięty i smutny tembr głosu przypomniał jej, że najgorsze ma już za sobą i on wie. Nie potrafiła od razu powiedzieć dlaczego mu o tym wcześniej nie wspomniała. Bała się odgrzebywać te przykre wspomnienia w czasie kiedy co chwila atakowało ją szczęście. Czy można ją za to winić? - W-wiem, że to i-irracjonalne. - wyłkała. O ironio, zdawała sobie sprawę z podłoża psychologicznego tego lęku jednak nie potrafiła wyjaśnić swoim emocjom, że nie powinno się w niej tak burzyć na myśl, że niebawem się pobiorą, a ona widzi Alexa tylko z samego rana i jedynie pod wieczór. Gdyby mogła, spędzałaby z nim każdą minutę ale wtedy oboje dostaliby szału. - Ja... ja to wszystko wiem, Sal. - oparła o niego policzek, a drugi wycierała dłonią bo chciała mówić, a nie płakać. - Ale nie potrafię przestać się tego bać. Al...Aldar nie był bezbronny ale nie miał z nimi szans. Dlatego wróciłam do Wielkiej Brytanii. Nie mogłam sobie poradzić bez niego w Irlandii. Musiałam zmienić otoczenie. - mówiła zapłakanym głosem, ale największy płacz ustępował. Nie odsuwała się jeszcze jednak od jego torsu bowiem istniało ryzyko, że jeśli zobaczy teraz jego smutne oczy to znów się popłacze. - Nie miałam pojęcia, że Alex jest jedyną szansą aby wypełnić tę pustkę i dać mi więcej niż myślałam, ze mogę mieć. - mówiła już cicho. - Teraz czają się wszędzie ponuraki, dementorzy, coś jest nie tak z księżycem, a ja mam w takich warunkach brać ślub? Co jeśli dementor go dorwie? Co jeśli będzie ich za dużo, a on sam? Boję się, Sal. Przestaję się bać dopiero kiedy Alexander stoi przy mnie. - musiał niestety znieść opis jej uczuć względem swojego nieprzyjaciela. Nie dało rady tego przeskoczyć i miała nadzieję, że podoła zadaniu. - Nie wiem co robić. Tak bardzo nie wiem co robić. Powstrzymuję ten strach ale co, jeśli on we mnie wybuchnie jak będziemy już stać przy ołtarzu? - nie chodziło o samo udzielenie porady ale o wysłuchanie. W głębi serca wiedziała, że czeka ją poważna rozmowa z narzeczonym. Poda mu wszelkie szczegóły tego, co ją spotkało i pozostaje uwierzyć, że minimalnie zrozumie jej irracjonalny lęk. Musi to przeczekać, bo po ślubie powinno to minąć...
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Zdecydowanie swobodniej operował konkretnymi pomysłami i potencjalnymi rozwiązaniami problemów, stroniąc od emocjonalności, ale niestety niekiedy to właśnie ona wiodła prym. Podobnie było i teraz, kiedy bolesne wspomnienia z przeszłości wzbudziły w jego przyjaciółce irracjonalny lęk, a tak naprawdę jedyne co mógł zrobić, to wysłuchać jej historii i objąć ją ciaśniej swoim ramieniem. Nie widział żadnych przeszkód, by uraczyć ją pokrzepiającym gestem i ciepłem, jednak w takich sytuacjach czuł się po prostu bezradny i z całego serca nienawidził tego uczucia. Nie odezwał się ani słowem, słysząc jej wyłkane potwierdzenie. Zdawał sobie przecież sprawę z tego, że to co mówi to zwykłe truizmy i że akurat Samantha – jako wykwalifikowana terapeutka – dobrze wie, że nie ma żadnych uzasadnionych powodów do strachu… ale mimo to strach nie znikał. Nie wszystko można było zracjonalizować. Czasami trzeba było się wygadać, wyrzucić wszelkie negatywne odczucia wraz z kaskadą łez. Początkowo nie do końca to rozumiał, ale czy przypadkiem nie działał podobnie, próbując utopić smutki w butelce alkoholu albo wdając się w czarodziejskie pojedynki? Każdy musiał zmierzyć się ze swoimi demonami, tyle tylko że na własny sposób. – Z nimi? – Wtrącił się szybciej niż pomyślał. Nie powinien dopytywać o szczegóły, nie teraz. – Rozumiem… Współczuję, Sam. – Zreflektował się więc cichym pomrukiem, nawet nie ryzykując próbą wypuszczenia kobiety z uścisku. Czuł, że go potrzebuje, a nie był pewien czy w takich okolicznościach może dać jej cokolwiek więcej. - Spójrz na mnie. – Poprosił subtelnie, uśmiechając się jedynie półgębkiem. – Naprawdę myślisz, że przeszkodzą wam ponuraki albo dementorzy? Myślisz, że Alex nie poradziłby sobie z tymi szemranymi zjawami? – Zdołał pogrzebać na moment dawne niesnaski i antypatię, jaką odczuwał względem mężczyzny, starając się jakkolwiek podnieść pannę Carter na duchu. – Za dużo? Kto jak kto, ale akurat on zdołałby rozgonić całą zgraję pilnującą Azkabanu. – Wzruszył delikatnie ramionami, niejako przyznając że to jedna z niewielu osób, której ze zdrowego rozsądku wolałby nie czynić swoim wrogiem. Nie przepadali za sobą, to oczywiste, ale znacznie bezpieczniej było nie wchodzić sobie w drogę. – Nie wybuchnie, Sam. Widziałem twój uśmiech i chyba tylko ślepy nie zauważyłby, że twoja miłość jest silniejsza od strachu. – Kącik jego ust uniósł się jeszcze wyżej, kiedy tylko udało mu się ponownie wyrzucić z pamięci facjatę Voralberga. – Todo estará bien – Wyszeptał jej na ucho w swoim ojczystym języku, przyjaznym tembrem głosu. – Musisz przetrwać ten okres, a gdybyś potrzebowała porozmawiać z kimś innym niż Alex… wiesz, gdzie szukać. – Zapewnił ją, że zawsze pozostaje do jej dyspozycji. Może i nie nadawał się na terapeutę, może i nie w pełni rozumiał ludzkie uczucia, ale męskim ramieniem i kieliszkiem wina zawsze mógł poratować.
Samantha Carter
Wiek : 36
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172
C. szczególne : Zapach anyżu i słodkich migdałów, wysokie obcasy, chłodny odcień oczu, czarny pierścionek zaręczynowy na palcu serdecznym;
Nie było tu ani śladu po dementorze a mimo wszystko dopadły ją lodowate dreszcze. Obecność przyjaciela ułatwiała przetrwanie tego chwilowego załamania i zwątpienia w sens wszystkiego. Zaciskała paznokcie na jego ramieniu i tym gestem podkreślała ile oparcia w nim ma. Supeł w żołądku był już nie do zniesienia a więc możliwość wygadania się i wypłakania dawała nadzieję na ulgę. - W-wampiry. Zgraja dzikich wampirów. - wzdrygnęła się z takim obrzydzeniem i strachem, że przez moment była bardziej blada niż zaczerwieniona od płaczu. Zamknęła oczy, aby oddzielić się od postaci swojego bogina i skoncentrować na cieple bijącym od Salazara. Mógł mieć milion wad, milion zalet ale gdzieś tam w środku był tym Salem, z którym przesiadywała w szkolnej kuchni, gdzie opierali zziębnięte i bose stopy o rozgrzany kominek i zajadali się pistacjami. Ta myśl pomogła jej otrząsnąć się z zimna i nieco uspokoić. Gdy posłusznie otworzyła oczy i popatrzyła na ten salazarowy uśmiech to była już pewna, że wróciła do rzeczywistości i najgorsza panika jest już w przeszłości. Potrzebowała usłyszeć dokładnie takie słowa jakie teraz padały. Na Merlina, wychodziła za mąż za mistrza zaklęć i pojedynków. Dementorzy byliby samobójcami chcąc przeszkodzić mu w ważnym dniu jego życia. Zaśmiała się sucho z tej myśli. - Masz rację. To niedorzeczne, że tak myślę. - otarła kłykciem wilgotną od łez powiekę, rozmazując nieco tusz na rzęsach. Jego szept ojczystego języka wywołał w niej gęsią skórkę, ale w ten przyjemny choć lekko niepokojący sposób. - Dzięki, Sal. - przytuliła go z takim szczerym oddaniem, opierając przy tym policzek o jego ramię. - Potrafisz wesprzeć. Twój przyjaciel na pewno zdaje sobie z tego sprawę. - odchrząknęła i ułożyła na ustach zakłopotany acz naturalny uśmiech. Nie wyglądała zbyt atrakcyjnie po płaczu i panice, ale fakt faktem Sal odgonił znad jej głowy najciemniejsze chmury. - Jeśli zacznę się znowu bać... to dam ci znać. Nie chcę żeby Alex myślał, że mam wątpliwości. - odsunęła się na normalną odległość i odgarnęła rudawe włosy z twarzy, łapiąc przy tym oddech i w ogólnej rzeczy doprowadzając się do jakiegoś porządku. Chyba oboje odetchną teraz z ulgą, że te nieprzyjemne emocje powoli wygasały.
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Prawdopodobnie nie powinien wypytywać o szczegóły zdarzenia, z szacunku dla przyjaciółki i obezwładniających ją emocji, ale słowa same uwolniły się z jego ust, a w konsekwencji niecierpliwie wyczekiwał odpowiedzi. Wyobraźnia podpowiadała mu wiele scenariuszy, chociażby z udziałem przemytniczej szajki, ale w żadnym nie przewinęło się choćby przypuszczenie, że za śmiercią byłego partnera panny Carter stała zgraja dziki wampirów. Przygryzł instynktownie wargę, odruchowo spuszczając głowę w poczuciu winy. Nie chciał przypominać kobiecie dramatycznej historii ani tym bardziej zmuszać jej do przeżywania jej na nowo, ale niestety słowo się rzekło. – Nie widziałem ich w Londynie od lat, a nawet jeżeli żerują gdzieś na obrzeżach miasta, wątpię by miały szanse ze słynnym Voralbergiem. – Mruknął dopiero po dłuższej chwili, by przypadkiem nie walnąć jeszcze większej gafy, a naprawdę wesprzeć bledniejącą ze strachu Samanthę. Doskonale zdawał sobie jednak sprawę z tego, że nie jest najzręczniejszym pocieszycielem i że znacznie lepiej niż słowa podziała obecnie ciepły, przyjacielski uścisk. Postanowił więc objąć kobietę jeszcze mocniej, dając jej opokę właśnie w postaci swoich męskich ramion. - Nie, Sam. Martwisz się, dlatego że ci na nim zależy. – Przekonywał ją spokojnym tonem, nie dostrzegając w jej obawach niedorzeczności, co najwyżej drobinę przesady, jeśli zważyć na to, z kim zdecydowała się kroczyć wspólnie do ślubnego kobierca. – Ale nie możesz trzymać go w złotej klatce. Wiesz, że bliżej mu do tygrysa niż skowronka, a snucie czarnych scenariuszy na pewno ci nie pomoże. – Przestał szeptać w swym ojczystym języku, zamiast tego uciekając się również do nieco mniej emocjonalnych, za to logicznych argumentów. Delikatnie pogładził jednak dłonią kobiece plecy, zanim na dobre pozwolił jej się odsunąć. Doceniał również jej pokrzepiające słowa, chociaż wydawało mu się, że panna Carter przecenia jego umiejętności. Nie jestem tego taki pewien. Pomyślał, ale nie podzielił się z nią swoim spostrzeżeniem. Nie był to ani właściwy czas, ani właściwe miejsce. – Dzięki, Sam. – Przytulił ją do siebie raz jeszcze, nie zważając zupełnie na zakłopotany uśmiech ani rozmazany makijaż. Rozumiał, że każdy ma momenty słabości. Zazwyczaj wykorzystywał je na własną korzyść, ale w przypadku tej kobiety było zupełnie inaczej. Pragnął jej szczęścia. - Zrozumiałe… – Pokiwał znacząco głową. – …wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć. – Powtórzył także wcześniejsze zapewnienia, spoglądając wymownie w akwamarynowe ślepia, jakby chciał w ten sposób przekazać: a tylko spróbuj szukać pomocy gdzieś indziej. Póki co jednak czas go gonił, co uświadomiło mu zapuszczenie żurawia na tarczę spoczywającego na nadgarstku zegarka. – Muszę lecieć, Sam. Trzymaj się i… nie myśl zbyt wiele. – Pochylił się lekko, aby ucałować kobiecy policzek, a potem odszedł w swoją stronę, raz jeszcze odwracając za nią wzrok.
zt. x2
+
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Po raz pierwszy od dawna z ulgą przyjęła, że ma wolne popołudnie do dyspozycji. Nie miała nic przeciwko spotkaniom z przyjaciółmi, spędzaniu czasu w pracy, którą mimo wszystko ceniła czy też leniwemu przesiadywaniu na kanapie w mieszkaniu w towarzystwie kota, ale podświadomie czuła, że potrzebuje też chwili samotności. Chwili, w trakcie której mogłaby ponarzekać na swój los czy nawet uronić łzę, pospiesznie ścieraną z twarzy drżącym palcem. Zbyt długo tłumiła w sobie uwierające i niewygodne fakty, stawiające ją tuż pod ścianą. Musiała w końcu przeanalizować swoją pozycję i zdecydować co dalej, a przede wszystkim – czy ma siłę czekać na coś, co mogło nigdy nie nadejść. Albo kogoś. Nie zwracała uwagi na to, gdzie zmierza – szła przed siebie, a dopiero widok znajomych zabudowań charakterystycznych dla Hogsmeade sprawiły, że od razu ułożyła w głowie plan, odrzucając w myślach użalanie się nad sobą. Dziarsko ruszyła w stronę centrum, obierając trasę przez park; znajoma postura, skulona przez złowieszczo hulający wiatr, nakazała jej się zastanowić. Zmrużyła oczy, aby dopasować sylwetkę w oddali do twarzy, która majaczyła jej w odmętach pamięci. – Cyz! – krzyknęła uradowana sprawnym połączeniem puzzli, próbując zwrócić uwagę chłopaka. – Hej, tu! – pomachała zamaszyście, żeby pod żadnym pozorem jej nie przeoczył, a kiedy ich spojrzenia się przecięły, automatycznie wygięła usta w szerokim uśmiechu. – Pięknie tu, prawda? – westchnęła, gdy tylko zrównała z nim krok. – Przeszkadzam? Mam nadzieję, że nie. Bo jeśli tak to powiedz, żaden problem. Pewnie uznasz mnie za freaka, ale zamierzałam rozejrzeć się po sklepach w poszukiwaniu idealnych prezentów świątecznych. Wiem, że jest dopiero końcówka października, ale nic nie traktuje poważniej niż święta. Chociaż te obecne nie zapowiadają się tak radośnie jak poprzednie. Ty też? W sensie lubisz boże narodzenie? A, no właśnie, rozgadałam się. Mam sobie pójść? – aż wzięła głęboki wdech, bo ilość słów, które wypluła z siebie na powitanie, przerosła nawet jej możliwości. – Słyszałam legendy, że między drzewami skrywają się duchy. Ciekawe czy jakieś spotkamy, zwłaszcza, że niedługo Halloween – zagaiła, z automatu zapominając o swoich wcześniejszych wątpliwościach co do tego czy chłopak w ogóle poszukuje jakiegoś towarzystwa. A nawet jeśli to czy będzie usatysfakcjonowany tym oferowanym przez nią – niezwykle ekspresyjnym, gadatliwym i nie zostawiającym zbyt wiele przestrzeni do własnych działań. – Co u ciebie? To jest dramat, bo niby widzimy się codziennie na lekcjach czy w Wielkiej Sali, a tak naprawdę się mijamy i nie ma nawet okazji, żeby pogadać – opatuliła się ciaśniej płaszczem i zerknęła na swojego towarzysza ze szczerym zainteresowaniem. – Przysięgam, że przez najbliższe pięć minut zamknę ryj i pozwolę ci mówić – błysnęła zębami i teatralnie zamknęła buzię na kłódkę w ramach potwierdzenia obietnicy, że nie odezwie się ani słowem.
Wciąż szukał właściwego miejsca na sklep, pracownię, którą chciał otworzyć. Im dłużej jednak chodził po Dolinie Godryka, po Hogsmeade, tym większej pewności nabierał, że potrzebował miejsce, w którym będzie mógł mieć kontakt również z mugolami. Nie chciał tracić możliwości sprzedawania im swoich dzieł. Tego dnia, spacerując po Hogsmeade, próbował udawać przed samym sobą, że nie szukał tak naprawdę sposobu na to, żeby trafić na Victorię. Po jej liście miał większą świadomość, że w Hogwarcie to, co zdarzyło się w sylwestra, nie przeszło w pełni do historii. Siedząc poza murami zamku, nie zwracało się aż takiej uwagi na to, co działo się pomiędzy jej murami. Owszem, nie mógł powiedzieć, żeby i jego nie ruszyły wieści, że cudem zdołali z Brandon uniknąć ataku smoków, ale nie żył tym. Miał pracę, której musiał pilnować. Miał swoje plany, które chciał zrealizować, wierząc, że to, czego chciał, było osiągalne. Z tego powodu spacerował po Hogsmeade, pogrążony we własnych myślach, aż nie dostrzegł znajomych blond loków. W pierwszej chwili poczuł, jak jego serce uderzyło mocniej, uspokajając się nagle, gdy tylko zorientował się, że miał przed sobą najmłodszą z sióstr. - Liz! - zawołał, unosząc rękę, machając jej lekko, podchodząc bliżej. - Jak się trzymasz? Zakładam, że w obecnych okolicznościach nie miałaś okazji skoczyć z kimś innym na łyżwy. Masz chwilę i ochotę na spacer? - zaproponował, wskazując ręką w stronę parku. Liczył, że nie będzie musiała wracać do zamku od razu, choć jednocześnie wiedział, że nie powinien w żaden sposób narzucać się dziewczynie.
Wybrała się do Hogsmeade właściwie w bardzo konkretnej sprawie - miała zrobić małe zakupy i tym samym uzupełnić swoje zapasy. Pewnie, w Hogwarcie była kuchnia i skrzaty uwijały się jak szalone, żeby spełnić wszystkie zachcianki uczniów, ale nie zawsze był czas na zajrzenie do tego pomieszczenia. Poza tym miała też kilka rzeczy innych niż jedzenie do kupienia. Wracała ze lżejszą sakiewką, po drodze postanawiając przejść jeszcze przez aleję i trochę się dotlenić. Nie zastanawiała się w tamtej chwili, czy dobrze robi, czy to jest na pewno bezpieczne, że tak chodzi sobie samotnie biorąc pod uwagę niedawne wydarzenia ze smokami. Z drugiej strony - była przecież między ludźmi, więc w razie czego mogła chyba liczyć na pomoc. Podskoczyła w miejscu, kiedy ktoś zawołał jej imię i rozejrzała się w celu namierzenia tej osoby. Musiała przyznać, że lekko się wystraszyła, bo zatonęła w swoich myślach, a mężczyzna gwałtownie ją z nich wyrwał i zafundował powrót do rzeczywistości, ale cieszyła się, że go widzi. - Larkin! Cześć! - przywitała się z szerokim uśmiechem, a po początkowym strachu nie było już śladu. - Wszystko dobrze, ale z tymi łyżwami to masz rację. Jakoś nie ma czasu i ochotników, tak to w Hogwarcie mogłam liczyć na ciebie - westchnęła cierpiętniczo, oczywiście przerysowując swoją reakcję. Faktem jednak było, że od tamtego czasu nie jeździła, o zgrozo. Musiała to zdecydowanie nadrobić i to jak najszybciej. - Pewnie, nigdzie mi się nie spieszy. Chociaż po zagadnięciu o łyżwy myślałam, że zaproponujesz wypad na lodowisko - zaśmiała się, trochę żartując, a trochę jednak mówiąc poważnie, bo taka była jej pierwsza myśl.
Spojrzał z nieznacznym zaskoczeniem na młodszą Brandon, zaraz uśmiechając się szerzej. Pomyśleć, że z Elizabeth tak łatwo przychodziła rozmowa i nie obawiała się mówić wprost czego od niego oczekiwała, a już szczególnie, że nie miała nic przeciw kolejnemu spotkaniu. Podejrzewał, że gdyby zaprosił Victorię na łyżwy, nawet gdyby spodobałoby jej się spotkanie, nie proponowałaby drugiego takiego, ani nie sugerowała, że powinien znów ją zaprosić. Choć oczywiście mógł się mylić…
- Mój błąd – powiedział, kłaniając jej się nieznacznie. – W takim razie, Elizabeth, czy miałabyś ochotę wybrać się wspólnie na lodowisko? – zaproponował całkowicie szczerze, nie potrafiąc stwierdzić, dlaczego nie wpadł na ten pomysł od razu, gdy ją zobaczył. Ostatecznie bawił się całkiem dobrze z Liz wtedy, nawet jeśli wyciągała z niego informacje dotyczące jej siostry. Zwyczajnie była na tyle energiczną osobą, że nie sposób było nie lubić jej towarzystwa.
- Prawdę mówiąc też nie byłem na żadnym od tamtego czasu, więc taka zabawa dobrze nam zrobi. Szczególnie tobie, biorąc pod uwagę, co się dzieje ostatnio w zamku. Słyszałem, że Victoria walczy z sowami, a jak Hufflepuff? – zapytał, nie próbując nawet kryć troski w spojrzeniu, wiedząc, że nie musiał akurat tych emocji kryć przed towarzyszącą mu dziewczyną. Nie uważał, żeby było to konieczne, gdy był wobec niej całkowicie szczery za każdym razem. Nie wydawała się również osobą, która próbowałaby jakkolwiek ingerować w to, co działo się między nim a jej siostrą. W przeciwieństwie do ich kuzynki, ale z Zoe LJ rozmawiał zupełnie inaczej, bawiły go jej dociekania i próby dowiedzenia się wszystkiego, gdy wiedział, że to wszystko od razu przekaże Victorii.
- Właściwie… Może zabralibyśmy także ją na lodowisko? Chyba że nie chcesz aby ktoś widział jak upadać w łyżwach w jednorożce – dodał z namysłem, uznając, że podobne wyjście mogloby pomóc pannom Brandon odrobinę odetchnąć od atmosfery, która panowała w zamku.
Może i łatwo przychodziła jej rozmowa i mówiła wprost to, co myślała, ale kiedyś zapewne miał nadejść ten moment, w którym to miało ją zgubić. Nie każdy w końcu dobrze przyjmuje takie rzeczy i nie każda sytuacja akurat tego wymaga, a ona zdawała się jeszcze traktować sporo spraw wręcz po dziecięcemu, nie widząc w tym nic złego. I co z tego, że za kilka miesięcy miała skończyć już osiemnaście wiosen - taka była i nie potrafiła zmienić swojego zachowania z dnia na dzień, a nawet na dłuższą metę okazywało się to trudne. - Och, oczywiście, że tak! - zakrzyknęła entuzjastycznie niemal od razu, kiedy tylko skończył pytać o wcale nie zasugerowane przez nią wcześniej wyjście na łyżwy. Najważniejsze, że oboje mieli chęć na powtórkę z rozrywki, chociaż akurat szkolne sekretne lodowisko niestety nie wchodziło już w grę i pozostawały im tylko te normalne, dostępne dla wszystkich. Ale kto by się przejmował takim szczegółem? Na pewno nie ona. - O widzisz, to super się składa. Zobaczymy, kto tym razem lepiej sobie poradzi - powiedziała z zadziornym uśmieszkiem, zupełnie jakby tym samym proponowała mu pojedynek na lodzie. - A wiesz, chciałam cię zapeszyć i powiedzieć, że dużo ćwiczyłam od tamtego razu i nie masz ze mną najmniejszych szans, ale przypomniałam sobie, że przecież już przyznałam, że nie byłam na łyżwach i sama bym się wkopała - dodała po chwili i roześmiała się sama z siebie, z własnej głupoty tak naprawdę. Nawet nie wiedziała, po co to powiedziała, jakoś tak o, samo wyszło. To była jedna z tych informacji, które są drugiemu człowiekowi bardzo potrzebne do życia. - Hufflepuff walczy z jedzeniem. I to na poważnie, bo czasem musimy uciekać przed spadającym na nas z góry makaronem, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Innym razem jest tak, że znajduję wymarzone jedzenie dosłownie wszędzie. Na przykład pomyślę o cukierkach wiśniowych, sięgnę do kieszeni i tadam! Albo zmienię zdanie i jednak zachce mi się ciastek czekoladowych, to zamiast cukierków mam ciastka. Na to akurat nie można narzekać, sam to przyznasz - zasypała go rewelacjami związanymi ze skutkami po smoczych atakach. Dziwne rzeczy działy się w szkole po tych sylwestrowych wydarzeniach; mogłaby przysiąc, że widziała kogoś w ogniu i aż dziw, że ta osoba i jej otoczenie miały się dobrze. - Ty to masz łeb! Dla mnie bomba, mam pisać do Viki? - spytała, gotowa już w tej chwili wysłać jej wiadomość na wizzengerze.
Uśmiechnął się nieco szerzej, kiedy tylko Elizabeth przyznała się, do chciała zrobić. Tylko tego brakowało, żeby powiedziała, że dużo trenowała po przyznaniu, jak rzeczywiście wyglądała sprawa. On mógł powiedzieć, że talent do jazdy wyssał z mlekiem matki, co byłoby równie dużym kłamstwem, ale powstrzymał się od tego. Nie lubił zwiększać wrażenia, że Swansea potrafili wszystko, co miało związek ze sztuką, a za taką niektórzy brali łyżwiarstwo figurowe, taniec. Niestety dalsza rozmowa nie nastrajała tak pozytywnie, jak początek i na to Larkin skrzywił się, zastanawiając, czy naprawdę władze szkoły nie mogły sobie z tym lepiej radzić. To brzmiało niemal absurdalnie, że najbezpieczniejsze miejsce w Anglii nagle mogło zaszkodzić swoim uczniom przez zadziobanie czy uduszenie makaronem. - Nie pisz, ja ją zaproszę. Z tobą na pewno będzie chciała iść, ale nie wiadomo, co ze mną, więc lepiej żebym to ja zaproponował - powstrzymał Puchonkę przez zbyt żywiołową reakcją. Zakładał, że Victoria nie miałaby tak naprawdę nic przeciwko, ale nie chciał, żeby w jakiś pokrętny sposób zrozumiała to, że razem z Elizabeth wybierał się na łyżwy i proponował jej dołączenie do nich. - Już pytałem Victorii, ale ciebie też zapytam - czy nie myślałaś, aby wrócić na jakiś czas do domu? Wrócić do zamku, jak wszystko się uspokoi - zapytał, spoglądając na dziewczynę z uwagą, pamiętając słowa napisane przez jej siostrę, że nie zniknie z zamku, zwłaszcza, że Ela i Zoe tam były. Jeśli więc namówiłby te dwie na przeniesienie się do rezydencji Brandonów na czas naprawy zamku, Victoria również byłaby bezpieczniejsza. Zaraz jednak zrezygnował z tego pomysłu, wiedząc, jak zareagowałaby na podobne manipulacje. - Następnym razem jak będziesz mieć więcej wiśniowych cukierków, to wyślij mi sową. Chętnie przygarnę - dodał jeszcze, uśmiechając się lekko, spoglądając na Elizabeth.
Co prawda nie sądziła, żeby faktycznie było możliwe, że makaron będzie w stanie zmienić się w zabójcę i wemknie się nocą przez szparę między podłogą a drzwiami od sypialni dziewcząt, ale niczego nie można było wykluczyć. Może to byłby akurat bardzo krwiożerczy makaron? W każdym razie rzeczywiście było to dość absurdalne, że uchodzące za najbezpieczniejsze miejsce zmieniło się w plac survivalowy. Jak widać życie pisze różne scenariusze, a będąc czarodziejem trzeba być przygotowanym dosłownie na wszystko. - Okej, okej, jak wolisz. Ale wiesz, że jak coś to nie ma problemu i mogę z nią pogadać. Poza tym myślę, że i tak się zgodzi, czy zaproponujesz to ty, czy ja - stwierdziła i schowała wizbooka do kieszeni puchowej kurtki, bo już zdążyła go wyjąć. Nie widziała powodu, dla którego Victoria miałaby się nie zgodzić na zwykłe wyjście na łyżwy - nie było to przecież nic złego, nie łamaliby regulaminu ani jakichś innych zasad, a jedynie spędziliby miło dzień i może trochę poobijali i pobrudzili. Ale jak powszechnie wiadomo - brudne dzieci, to szczęśliwe dzieci! - Rozważałam to. Przez chwilę - przyznała, kiwając w zamyśleniu głową. - Tylko wiesz, nie wydaje mi się, żeby to było dobre rozwiązanie. W gruncie rzeczy nic takiego tragicznego się nie dzieje, da się przeżyć te wszystkie dziwne skutki, no i jestem prefektem, więc niezbyt by to wyglądało dobrze, zwłaszcza dla młodszych uczniów. Ktoś musi przecież pilnować porządku w tej szkole - powiedziała i błysnęła zębami. Żarty żartami, ale aktualnie była jedną z tych osób, które powinny pomagać młodszym i nie tylko w trudnej sytuacji, bo różne rzeczy się działy. - Plus jak pomyślę sobie, ile materiału miałabym później do nadrobienia, to nie, dziękuję - dodała jeszcze, bo tego punktu nie dało się pominąć. Egzaminy czaiły się tuż za rogiem, a ona chciała naprawdę dobrze je zdać. Szybko jednak odpędziła od siebie związane z tym myśli, bo to zdecydowanie nie była chwila na zamartwianie się. - Pewnie, masz to jak w banku! O albo słuchaj, najlepiej powiedz mi od razu jakie są twoje ulubione słodycze, to jak znowu będę miała tę... eee, przypadłość? No, jak znowu mnie to dopadnie, to wyciągnę, ile się da i ci wyślę - zaproponowała, nic nie robiąc sobie z tego, że mogła brzmieć jak jakiś diler. Może i trochę miała się nim stać z tym cukierkowym kombinowaniem. - A co tak ogólnie u ciebie?
Larkin nie sądził, aby Victoria zmieniła zdanie o nim, aby zaczęła inaczej na niego spoglądać, choć jednocześnie wierzył, że od ostatniej rozmowy, gdy powiedział wprost o przyjaźni zamiast stałej rywalizacji, coś się zmieniło. Z pewnością dużym krokiem były listy, które zdawała się pisać do niego z większą lekkością, niż do tej pory. Jednak niczym drzazga w oku, tkwiło w jego pamięci przekonanie Victorii, że była nudna, że on z pewnością miał innych do spędzania towarzystwa w ciekawszy sposób, a rozmowy z nią muszą być dla niego nużące. Nie sądził, żeby kiedykolwiek dał jej pretekst do tego, żeby tak myślała, ale podejrzewał, że wszystko rozbijało się o określenie, jakim nazwał ją jeszcze w trakcie wspólnego studiowania. - Szczerze? Nie wiem, czy już mnie widzi, jako znajomego, przyjaciela, czy wciąż jeszcze jak rywala. Chcę iść z wami na łyżwy, więc wolę zaproponować jej to osobiście, ale jeśli się nie uda, wtedy do akcji wkroczysz ty - wyjaśnił prosto, nie zamierzając ukrywać tego, jak według niego wyglądała chwilowo relacja między nim a starszą Brandon, jednak nie zamierzał pochylać się nad tym bardziej. Ostatecznie był na spacerze z Elizabeth i to z nią chciał rozmawiać, o niej, o tym, jak czuła się w tym momencie w zamku. Wyglądało jednak na to, że nie było z nią tak źle, choć to również zależało od punktu widzenia. Ostatecznie przedkładanie funkcji prefekta nad własną wygodę i zdrowie nie było najlepsze, ale być może była to cecha wspólna rodziny Brandon. - Nie przejmujesz się trochę za bardzo swoja rolą prefekta? - zapytał całkiem poważnie, zaraz też uśmiechając się kącikiem ust i kręcąc głową lekko. - W takiej sytuacji, kiedy w dormitoriach nie ma wystarczającego spokoju, szkoła powinna zrobić coś więcej. Być może nawet przerwać naukę i odesłać ty, których może do domu na czas napraw. Z pewnością szybciej byliby w stanie znaleźć miejsca, które wymagają wzmocnienia, gdyby nie musieli prowadzić zajęć, ale co ja tam wiem - dodał jeszcze, wiedząc, że tak naprawdę nie było dobrego wyjścia z zaistniałej sytuacji, ale i tak dziwił się, że nikt nie chciał opuścić murów Hogwartu. Uśmiechnął się po chwili odrobinę szerzej, kiedy tylko Puchonka podpytała go o słodycze. - Prawdę mówiąc jem cukierki, żeby nie palić, choć nie przepadam za nimi tak bardzo, żeby mieć ulubiony smak. Wiśniowej, jabłkowe, cytrynowe… Takie zwykłe, owocowe będą najlepsze – odpowiedział, spoglądając z ukosa na dziewczynę, nie wiedząc właściwie, dlaczego odpowiadał jej z aż takimi szczegółami. Nie miał również oporów mówić dalej, kiedy tylko zapytała co u niego słychać. – Zamierzam otworzyć coś własnego i szukam lokalu, choć zostawię to chyba na czas po feriach, na które też zamierzam się wybrać – odpowiedział, uśmiechając się lekko. – Po wyjściu z Hogwartu życie stało się monotonne – praca, zamówienia, praca. Nie mam zbyt wielu ciekawych historii do opowiedzenia poza tą, że Arenaria, mój psidwak, ostatnio zjadła legowisko Bazalto - świnksa, uznając je za śmieć. Jemu to się nie spodobało i gdzieś schował jej miskę.
- A tego to podejrzewam, że sama Victoria nie wie, więc co dopiero ty lub ja - stwierdziła prosto. Jeśli chodziło o uczucia i ich okazywanie, to faktycznie jej starsza siostra nie była zbyt wylewna i czasem ciężko było powiedzieć, co tam jej siedzi w głowie. Ela widziała jednak poprawę w tej kwestii po powrocie Viksy z Francji - stopniowo bardziej się otwierała, czego idealny dowód miała w trakcie przerwy świątecznej, kiedy to zgodziła się, żeby zrobiły z niej żywą mumię. - Tak jest, szefie - dorzuciła jeszcze, żartobliwie przy tym salutując. Było jasne, że zrozumiała i miała interweniować dopiero w ostateczności, chociaż naprawdę nie widziała przyczyn, które mogłyby do tego doprowadzić. Nauczyła się już jednak nie wnikać w czyjeś sprawy, więc ich relację pozostawiła właśnie im, nie dopytując, nie drążąc w żaden sposób tematu. - Może i tak, ale co mam zrobić? - westchnęła i podrapała się po głowie. Nie mylił się, miała trochę wrażenie, że powinna być teraz niczym superbohater i ratować świat, ale czy faktycznie takie było jej zadanie? - No tak, masz rację i nawet nie ma sensu bić się na argumenty. Gdyby tak, kolokwialnie mówiąc, pozbyć się uczniów i studentów ze szkoły, to te wszystkie naprawy i w ogóle pewnie poszłyby o wiele szybciej, bo cała uwaga byłaby na nich skoncentrowana. Myślę, że rozważali taką opcję, ale to też nie jest takie łatwe, żeby wszystkich odesłać. I co z edukacją na ten nieokreślony czas? No i nie wiem, Jak zareagowaliby na to rodzice, bo niektórzy są naprawdę okropni i tylko czekają na twoje potknięcie - odpowiedziała. Oczywiście pozostawała jeszcze kwestia tego, że Hogwart dla wielu był domem i pewnie dlatego też nie chcieli wracać. Mimo wszystko było to jedno z najbezpieczniejszych miejsc i chociaż zamek pełnił funkcję szkoły, to jednocześnie był czymś znacznie większym, ważniejszym. Sytuacja była naprawdę skomplikowana, ale Ela twardo trzymała się swojego postanowienia i nigdzie się nie wybierała. - Och, palisz? - spytała, zaskoczona tą informacją. Albo o tym nie wiedziała, albo gdzieś jej umknęło, bo jej zdziwienie było całkowicie szczere. Cieszyła się jednak, że starał się powstrzymywać i zamiast tego zamieniał fajki na cukierki, choć i te nie były zdrowe. Ale jak to się mówi - na coś trzeba umrzeć. Zapewniła go jeszcze, że zapamięta sobie tę informację i jak tylko da radę, to prześle mu sową obiecane słodycze, a następnie skupiła na jego kolejnych słowach, gdy zaczął opowiadać, jak mu się żyje. - Omg, masz świnksa i psidwaka?! - krzyknęła zachwycona i spojrzała na niego z szerokim uśmiechem. - Ale super! To znaczy niefajnie z tym legowiskiem oczywiście, ale wiesz, kto się czubi, ten się lubi, więc jestem pewna, że to z miłości. Będę mogła je kiedyś zobaczyć? - spytała, gładko przechodząc od zachwytów do prośby o zobaczenie niejako dzieci Larkina. Sama miała jedynie sowę, ale w przyszłości chciała sprawić sobie jakiegoś fajnego zwierzaka. - Mam nadzieję, że uda ci się z tym lokalem i szybko coś znajdziesz. A myślałeś już o jakimś konkretnym miejscu? Dolina, Hogsmeade, Londyn? I nie strasz mnie, proszę, dorosłym życiem, bo zaraz zaczynam studia i niejako mnie też będzie ono dotyczyć... A jest dobrze tak, jak jest - powiedziała. Dopiero po chwili dotarło do niej, że wspomniał też o wyjeździe na ferie, więc z nieco spóźnioną (ale zdecydowanie radosną!) reakcją oznajmiła mu, że muszą się tam spotkać. A może nawet znajdą jakieś lodowisko i tam we trójkę pójdą?
W słowach Elizabeth nie było nic, czego LJ nie zacząłby się domyślać. Mimo wszystko Victoria w pewnych sprawach wciąż przypominała lodowy posąg, który trudno było ocieplić. Wiedział, że na swój sposób okazywała uczucia innym, pamiętał jak spoglądała na członków swojej rodziny, ale nie potrafiła okazywać tego innym. Podejrzewał, że tak naprawdę nie zastanawiała się nawet nad tym, płynąc częściowo z prądem. Lubiła się z Lei, pozowała nawet dla niej, więc istniała jeszcze opcja, że miała problemy z przyjaźnią z płcią przeciwną, ale znów nie było to coś, o czym Swansea chciał rozmawiać z towarzyszącą mu Puchonką. Prawdę mówiąc nie chciał z nikim o tym rozmawiać, zamierzając cierpliwie czekać, aż Victoria dostrzeże coś więcej niż jego gotowość do pomocy jej z rzeźbieniem w drewnie trzonu miotły. Słuchał Elizabeth, gdy wyrażała swoje zdanie odnośnie tego, co się działo ze szkołą i jak kadra nauczycielska sobie z tym radziła, odnosząc wrażenie, że krew Brandonów była w niej silniejsza od wszystkiego innego. Poczucie sprawiedliwości, uznanie, że edukacja jest ważniejsza od wszystkiego i ta odpowiedzialność prefekta. Tym bardziej nie zdziwił się, kiedy zdumiała się na wzmiankę, że pali. Odczekał chwilę, opowiadając jej o tym, co u niego się zmieniło, aby po kolejnych pytaniach, zatrzymać się na moment, pochylając w jej stronę z całkowicie poważnym wyrazem twarzy. - Liz… Natchnienie nie zawsze przychodzi samo i czasem trzeba mu dopomóc… Brałem, piję, palę, choć to ostatnie zostawia nieprzyjemny zapach często i ten popiół… Próbuję przestawić się na cukierki - wyznał, zastanawiając się jak bardzo wyglądał w jej oczach na porządnego chłopaka. - Spokojnie, odurzające substancje wszelkiej maści przestałem brać już dawno temu. Inaczej nie planowałbym otwierania własnego lokalu. Chcę w Londynie, żeby móc sprzedawać wciąż mugolom i czarodziejom. Potrzebuję więc znaleźć odpowiednio duży lokal w odpowiednim miejscu w Londynie, żeby nie zderzało się z miejscami jak Pokątna - dodał, odpowiadając na wszystkie pytania, tłumacząc się. Nie chciał się wybielać i nie chciał, żeby w przyszłości coś podobnego wypłynęło, zmieniając podejście innych do niego. Wolał już teraz zacząć to zmieniać i musiał przyznać przed samym sobą, że nie wiedział, czy Victoria o tym wiedziała, a co za tym idzie, jak zareaguje gdy się dowie. Chociaż z drugiej strony, z pewnością powiedziałaby tylko, że wiedziała że miał ciekawe życie, albo coś podobnego. Teraz jednak rzeźbiarz obserwował z ukosa Elizabeth, ciekaw, czy jakkolwiek zmieni się jej stosunek do niego.
Oczywiście była świadoma istnienia różnego rodzaju używek. Sama jednak nie wkroczyła jeszcze na żadną ze ścieżek, które prowadziłyby do spróbowania czegoś, choć nie ukrywała, że jej to proponowano. Czasem nawet zastanawiała się, co złego mogłoby się stać, przecież to tylko jeden raz, ale za każdym razem odmawiała. Wychodziła z założenia, że wszystko jest dla ludzi, ale dla niej najwyraźniej jeszcze nie nadszedł odpowiedni czas, a nie chciała robić czegoś tylko dlatego, że robili to też jej znajomi. - Zapach jest okropny, tu się muszę zgodzić - powiedziała i zmarszczyła nos, jakby poczuła tą charakterystyczną papierosową woń. Nie lubiła jej, strasznie ją ona drażniła i jeśli dłużej przebywała w towarzystwie kogoś przesiąkniętego tym zapachem, zwykle zaczynało jej się kręcić w głowie. - Ale mam nadzieję, że wiesz, że nie zamierzam cię w żaden sposób oceniać? Zabrzmi to głupio, bo jestem od ciebie młodsza i w ogóle, ale jesteś dorosły i to jest twoje życie, więc jakby nic mi do tego. Lubię cię i na razie nie zapowiada się na to, żeby sytuacja miała się diametralnie zmienić z dnia na dzień - zapewniła go. Rzeczywiście jego wyznanie zupełnie nie rzutowało na to, jak go postrzegała. Traktowała go trochę jak swojego starszego brata i daleko jej było do tego, żeby nagle na słowa o używkach odwróciła się do niego tyłem i uciekła gdzie pieprz rośnie, nie odzywając się do niego do końca swoich dni. Nikt nie był idealny, a że praca artysty była wymagająca - co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości. Kim była, żeby go osądzać? Poza tym sam przyznał, że próbuje zamienić papierosy na cukierki, co z kolei wymagało bardzo silnej woli, a to jeszcze umacniało ją w swoich przekonaniach. - Biznes, dzięki któremu mógłbyś obsługiwać czarodziejów i ludzi niemagicznych to serio genialny pomysł. Gdybyś potrzebował kogoś nawet do sprzątania czy coś, to wiesz, do kogo się odezwać - powiedziała i wyszczerzyła się do niego. Co prawda sprzątanie łatwo było ogarnąć za sprawą zaklęć, było to może nawet skuteczniejsze niż ręczna robota, ale raczej zrozumiał, o czym mówiła. I wcale nie żartowała - była gotowa mu pomóc, gdyby zaszła taka potrzeba.