Jacqueline jak zawsze wyglądała stylowo, acz trzeba jej przyznać, że ten (kolejny już) wielki powrót do Hogwartu nie był tak dramatyczny jak poprzednie. Żadnego rozmazanego tuszu, szlochów krzyków i gwałtownych ruchów, zero tej szopki, która towarzyszyła jej wcześniej. Wróciła do szkoły, by dokończyć edukację kilka miesięcy po tym, gdy dobrowolnie ją opuściła, stwierdzając, że jej serce i czekający w mugolskim świecie Robert są ważniejsi. Niestety, dość szybko okazało się, że ten bubek jest najzwyczajniej w świecie nudziarzem i po terapii w Mungu, gdy znów zaczęła być normalna, ten typ ją irytuje. A co za tym idzie, nie może dłużej z nim przebywać – a zatem go rzuciła. Rzuciła mężczyznę, za którym płakała miesiącami i który był jednym z czynników, które złożyły się na jej problemy psychiczne. No cóż, bywa i tak, i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Jej związek z Robertem już dawno się rozlał. Kierowała się w stronę miejsca, gdzie roześmiany Egipcjanin wypożyczał wielbłądy i trzeba przyznać, że gdy zeszła z betonowej-czy-jakiejśtam ścieżki na piasek, jej czarne trampki nagle przestały być funkcjonalne, a poza tym było jej nieziemsko gorąco w stopy, dlatego tez przystanęła i zdecydowanym ruchem zdjęła buty i skarpetki w panterkę (idealnie pasujące do kwiecistej spódnicy i szykownego topu w aztecki motyw – mówiłam już, że wyglądała stylowo? Szczerze mówiąc odkąd była singielką, średnio jej zależało), by następnie upchnąć je w praktycznym plecaku i, korzystając z tego, że Brooklyn jeszcze nie przybyła, zaczęła przyglądać się stojącym nieopodal wielbłądom, a także załyczyła sobie grejpfrutowego napoju energetyzującego, kupionego w spożywczaku dla turystów.
Dobrą godzinę zajęło jej uwalnianie się od rozczarowanego Gilberta, który chyba do teraz nie chciał jej wierzyć, że Bruklin nie ma tego dodatkowego biletu na koncert Crucio, a ten resztą wcale miał się nie odbyć, bo wszystko to było ukartowanym przez Ślizgonkę spiskiem. Po wielu chytrych próbach pozbycia się chłopaka (wrzucenie do morza, próba zgubienia w labiryncie, a także sprzedania na czarnym rynku) ostatecznie jakoś się udało, a Bruklin wesoło pohasała na spotkanie ze swoją przyjaciółką - Jacqueline! Oczywiście wiedziała, że Krukońskie to, a szalone, więc na wszelki wypadek przystroiła się w sukienkę w hawajski motyw (pomyliły jej się miejscówy, no cóż), coby nie narobić obciachu na ewentualnym podrywie gorących Egipcjan. Gdy tylko zobaczyła Moreau podbiegła do niej chybcikiem, rzucając jej się w ramiona z głośnym i radosnym okrzykiem przywitalnym, przypominającym nieco odgłosy godowe manata. - Ojej, to się spierze - powiedziała, machając ręką na plamę po energetyku wykwitłą na bluzce Żaka po spotkaniu z masą Bruka. Następnie z werwą zaczęły targować się z owym miłym Egipcjaninem. Kiedy już ich twarze pokryły się śliną oraz drobinami jedzenia umykającymi z wyrwy między jego jedynkami, a cena spadła do 350 piastrów, podziękowały i rzuciły się wybrać najfajniejszego wielbłąda.
Ostatnio zmieniony przez Brooklyn Toxic dnia Sob 2 Lut - 20:54, w całości zmieniany 1 raz
Po wstępnych powitaniach, okrzykach godowych, rozlaniu napoju i grupowym machnięciu ręką na ten fakt („to się spierze” – bruk, „gdzie mój perwol?” – żak „ja szefowej tanio sprzedać super proszek na pranie!!!” – przystojny Egipcjanin) wreszcie udało im się wytargować rozsądną cenę i przystąpiły do wybierania wielbłąda. - Jakie one wszystkie są wielkie, tłuste i cuchnące – westchnęła rozmarzona, przyglądając się tak intensywnie, że nie zauważyła, gdy jeden z nich porwał jej napój energetyzujący i zaczął pić to, czego Brook udało się nie wylać, co jego właściciel skwitował wesołym kwiknięciem. Jacqueline, niepewna czy powinna się oburzyć czy również kwiknąć wreszcie wybrała drugą opcję i klepnęła rześko wielbłąda w zad. Albo udziec. Albo cokolwiek, w każdym razie miała na myśli to, że to na nim ma zamiar się przejechać. - Moczymordo ty moja – zamruczała czule, dumna ze wspaniałego imienia dla swojego nowego pupila, po czym rozpoczęła nieudolnie wsiadanie na zwierzę, głośno awanturując się z usiłującym pomóc jej Egipcjaninem („zabieraj te łapy zbolu!!!”) i jednocześnie dając Brooklyn znaki, że również powinna wsiąść na wielbłąda, by mogły zacząć... -WYŚCIGIIIIIIIII – ryknęła i zapewne Moczymorda ruszyłaby z kopyta, gdyby nie fakt, że Żak wisiała na nim w dość niewygodnej pozycji, w poprzek niego.
- Jak my na starość, he he hejter - zawyrokowała wesoło. Bruklin ogarniała wzrokiem stadko wielbłądów, z uciechy roniąc łezkę, kiedy Moczymorda w wielce zawadiacki sposób hycnął Żaka za serce jak i za butelkę. Wszystkie zwierzaczki były pocieszne i Ślizgonka już się martwiła, że nie będzie w stanie wybrać żadnego, kiedy to jeden z nich uśmiechnął się do niej filuternie i już wiedziała, że owy Figlarz (bo tak go nazwała) będzie jej wiernym rumakiem. Chcąc uniknąć niepotrzebnych poufałości ze strony przystojnego Egipcjanina jednym jurnym, zgrabnym i gibkim (ok, tak naprawdę to przydzwoniła zębami w garb Figlarza) podskokiem usadowiła się wygodnie na swym nowym kumplu, moszcząc się jeszcze trochę, na co ten prychał niezadowolony prosto na łysinę wesołego sprzedawcy. - Mówisz na niego Moczymorda a może on ma na imię Pszemek - skwitowała ze stoicką powagą Brooklyn. Gdyby miała wąsa z penością pogładziłaby go w zamyśleniu. Wprawdzie ten Egipcjanina był niebywale bujny, ale wolała nie ryzykować, więc ostatecznie posmyrała Figlarza po czuprynie. - HAHAHAHAHAHAH JAKI FRAJER GUMOCHŁON, JA NIE MOGĘ - zawyła wesoło, widząc poczynania Jacqueline, przez co prawie sama wylądowała na ziemi. - Panie, zrobisz nam pan zdjęcie? Nie nie, żadne mani-mani, nic nie będzie płacone, robisz pan czy nie? - targowała się z przystojnym Egipcjaninem, ostatecznie podając mu swoją nowiutką cyfróweczkę. Czekali jednak cierpliwie, wszak w innym wypadku na focię załapałyby się jedynie zady Moreau i Moczymordy.
Ignorując chamskie okrzyki cwanej Brooklyn, która zapewne za jej plecami odbyła szybki kurs wchodzenia na wielbłąda tudzież użyła Wingardium Leviosy by podnieść swój nie tak znów lekki tyłek na odpowiednią wysokość, Jacqueline dalej gramoliła się na swojego wielbłąda Pszemka Moczymordę, a gdy wreszcie udało jej się to zrobić, usłyszała jak bojowa panna Toxic awanturuje się z przystojnym Egipcjaninem o zrobienie zdjęcia. - Ty uważaj, to jakiś Rumun, żeby ci aparatu nie zajebał – szepnęła dyskretnie, a raczej głośno orzekła, bo odległość między zadami ich wielbłądów była zbyt duża by Brook mogła dosłyszeć mniejszą ilość decybeli. Fotograf nie mógł się jednak zdecydować, dreptając w kółko i mamrocząc coś po swojemu, raz po raz błyskając szparą w zębach. Wreszcie gdy ze strony stojącej nieopodal piramidy nadeszła grupka japońskich turystów w sportowych adidasach, przystojny Egipcjanin zwrócił się do nich, wręczył aparat i stanął na środku kadru, przy żakowym wielbłądzie. Najbardziej rzeczowy z Japończyków wykonał cudowne zdjęcie, ignorując okrzyki dziewczyn („WYWAL GO Z KADRU JAPOŃCU”) – wreszcie mogły odjechać, pożegnane lubieżnym uśmiechem i słowami „si ju sun maj lejdis”. Ruszyły zatem w pustynię, wielbłądzkie kopyta zatapiały się w piasku, żar lał się z nieba, a gdy uszły zaledwie kawałek, Jacqueline zatrzymała swojego pszemka głośnym STÓJ, a o dziwo zwierz Brooklyn zrobił to samo. - Dobry chłopiec – pochwaliła go, po czym wskazała palcem na palmę oddaloną o całkiem spory kawałek piasku od ich obecnego miejsca przebywania – Wyścig do tamtej palmy – orzekła, po czym profesjonalnie wyłamała palce (krrrrrrrach) i nasunęła na nos okulary słoneczne (YEAAAAAAH).
- OCH - zatrwożyła się Toxic stwierdziwszy, że przystojny Egipcjanin w istocie przypomina jednego z tych miejskich cwaniaczków co w budce o wdzięcznej nazwie 'DONNER KEBAB' do jedzenia plują. Już po ptakach, przecież nie zeskoczy z Figlarza, coby aparat odebrać, bo się jeszcze wyda, że użyła podstępnych sztuczek, żeby się na niego dostać, eh. W myślach już pożegnała się ze swoją cyfrówką marki Szajsung (zakupiona na bazarze, wiadomo), aż tu nagle ni stąd, ni zowąd rozległo się wdzięczne skrzypienie adidasów marki sportschińczyk i sytuacja się wyjaśniła, aczkolwiek trochę zamieszania i nerwów z tym było! Zatem Moczymorda i Figlarz, niczym krulowie rzycia dumnie kroczyli przez pustynię, a ich pasażerki posyłały urokliwe spojrzenia spod rzęs w stronę Egipskich pastuszków i amerykańskich turystów (dało się poznać, wielbłądy się uginały gorzej niż pod Brukiem!), aż tu nagle Jacqueline znowu wyskoczyła z tą szaloną propozycją. Toxic już nie miała najmniejszych wątpliwości, że to kolejna rywalizacja mająca na celu dowiedzenie, która z nich jest większą fanką Dixona Smitha. - Wyzwanie podjęte - zatwierdziła, robiąc szelmowską minę i krzyżując ramiona na piersiach. Figlarz w akcje solidarności zaszorował kopytem po podłoże niczym byk przed natarciem matadora. Następnie, zupełnie niespodziewanie ruszył z kopyta przed siebie omal nie dachując i gubiąc Bruka z tej prędkości. Ale zostawił Moczymordę i Moreau w tyle, hasając raźno z determinacją i wyraźnym 'biegnę ci wpierdolić' wymalowanymi na wielbłądziej mordce.
Gdy Jacqueline nabierała powietrza w swoje zniszczone brzydkie płuca palacza (a zatem nie dziwmy się, że zajęło jej to dużo czasu) z zamiarem zakrzyknięcia „czy dwa jeden start!!!”, Brooklyn i ten jej skurczybyk pognali gdzies hen hen daleko, sypiąc im piaskiem w oczy i tak dalej, że nie ma się co dziwić że Moczymorda stanął kompletnie skonfundowany i mimo usilnych prób Żaka do zmuszenia go do biegu, nie miał zamiaru się ruszyć. Przepłoszył go dopiero głośny dźwięk klaksonu dobiegający gdzieś z tyłu. Równie zmieszana Jacqueline odwróciła się za siebie, patrząc wzrokiem spłoszonej tchórzofretki i wtem ujrzała jadącą tuż za nimi taksówkę, z której wychylał się jej równie przystojny co Egipcjanin taxi driver, trąbiący klaksonem i wykrzykujący coś co ciężko było zrozumieć, bo zagłuszał go tupot kopyt wielbłąda. - BROOKLYN POMOCY GONI MNIE JAKIŚ WARIAT – ryknęła, przyspieszając tak, że była już prawie równo z szalonym biegaczem Figlarzem; podczas ich szalonej ucieczki ze stojącego nieopodal głośnika zaczęła dobiegać szalenie adekwatna muza, która automatycznie sprawiła, że Jacqueline jedną ręką przeczesała włosy, przez co niemalże spadła ze zwierzęcia, ups. Taxi driver tymczasem przerzucił się z egipskiego na jakiś bardziej przystępny język, będący połączeniem angielskiego, francuskiego i lekkich naleciałości słowiańszczyzny, a wypowiadane przez niego słowa brzmiały mniej więcej jak „pani oddać moja wielbłąda!!! Moja wielbłąd być a tamta łysa szczerbata oszusta je sprzedać do was!”. - CO TO ZA OSZOŁOM BROOKLYN ZDEJMIJ TĄ KIECKE TO ODWRÓCI JEGO UWAGĘ A JA UCIEKNĘ A TY DASZ SOBIE RADĘ – dodała jeszcze w panice.
*POST I CYFRÓWKA BROOKLYN ZOSTAŁY ZAJUMANE PRZEZ CWANEGO EGIPCJANINA.*
(ale nie martwcie się; szalony taxi driver okazał się pokojowy ('PANIE, WYSKAKUJ PAN Z PIASTRÓW TO POGADAMY') i po owocnych negocjacjach odzyskał swoje wielbłądy, a szałowe studentki (tak, mowa o Żaku i Bruku!), z tęsknoty za Moczymordą i Figlarzem poszły na podryw egipskich przystojniaczków)