Idealne miejsce, jeśli lubicie uciekać przed całym światem i przez kilka godzin odciąć się od rzeczywistości. O istnieniu tego miejsca wie naprawdę niewiele osób, dlatego można tam robić co się tylko zechce, bez obawy, że ktoś zdoła Was zobaczyć. Jest to ulubione miejsce par, ciekawe dlaczego, prawda?
Jak na jego gust, cały ten Egipt był za gorący, lepsze byłoby chłodniejsze miejsce, jak taki Londyn, gdzie chociaż bez przerwy padało, to jednak słońce nie świeciło w kółko, ani myśląc schować się za jakimś chmurami. Tutaj, miał wrażenie, chyba wcale o czymś takim nie słyszeli. Przez sześć lat pobytu w Hogwarcie zdążył się przyzwyczaić do klimatu Anglii i zdecydowanie mu go obecnie brakowało. Niemal wszyscy ludzie powyłazili ze swoich namiotów i poszli gdzieś w świat - zwiedzać, opalać się i takie tam. Twan był zbyt leniwy, ledwo co wylazł z cienia jaki zapewniała jego sypialnia i przeszedł się kawałek, w stronę rzeki. Tam przynajmniej wiało, w dodatku pod drzewem był cień, więc słońce nie paliło niemiłosiernie i mógł sobie usiąść na głazie i patrzeć się na rzekę i na dziwne dzieciaki, bawiące się po drugiej stronie rzeki. Siedział tak, siedział, aż w końcu przez wysoką temperaturę i szum wody zrobił się bardzo śpiący i zasnął tak, oparty o drzewo. Potem się osunął, rąbnął nawet głową w kamień, ale spał dalej.
WRESZCIEWRESZCIEWRESZCIE. Keith i Merlin okazali się zbyt wielkimi bananami na towarzyszenie jej w zwiedzaniu tego dnia, dlatego dzielny król siedmiu królestw wyruszył sam, bez odpowiedniej i wymaganej eskorty. Trudno, najwyżej jak zabije go dzik to leniwi strażnicy będą się tłumaczyć z niewypełniania obowiązków. Tego dla odmiany bardzo słonecznego dnia Lyanna zdecydowała się na wykorzystanie najnowszych trendów mody i założyła sukienkę tak kolorową, że bez problemu dostrzegała, jak przechodzący obok ludzie dziwnie mrużą oczy. I coś do siebie mówią. W nieznanym jej języku. I dziwnie się krzywią. Na pewno im się podobało! Doskonale wiedziała gdzie szukać Twana. Byli jednym ciałem astralnym, hihi, a to znaczy, że nie potrzebowała żadnego gpsa ani Chufalayayamy w roli przewodnika, by odnaleźć swoje alter-ego. Wyposażona w dwie butelki ognistej, którą zakupiła gdzieś po drodze, schowane w materiałowej, prawie równie kolorowej torbie, dotarła do owego miejsca i z żalem zauważyła, że ten egzotyczny tuman śpi. POWINIEN AKTYWNIE ZWIEDZAĆ a nie narażać się na przekonwertowanie koloru skóry na czerwony. To nic, że siedział w cieniu. F r a j e r. - Hehe - powiedziała elokwentnym szeptem Nancy, wyciągając z torby jeden egzemplarz procentów, który zaraz otworzyła. I ruszyła na paluszkach w kierunku bezkarnie opierdalającego się lenia, żeby następnie pochylić się (o mały włos nie połaskotała go rozwianymi blond lokami, cholerne kudły!) i wlać mu pewną część pysznej zawartości do mordy. - WSTAWAJ ŻOŁNIERZU, świat na ciebie czeka!
Dawno nie widział klona, nawet nie był pewny czy się rzeczywiście znają, może tylko telepatycznie, ale na pewno, gdyby kiedyś spotkali by się na ulicy, to na pewno wiedziałby, że to on. Albo ona. Chyba była płci żeńskiej. Też nie wiedział. Spał, ale czuł jak jego klon się zbliża. Myślał, że śni, bo widział wszędzie tęczę, o niezwykle rażących kolorach, że aż musiał zamknąć oczy, a potem kiedy je otworzył i otworzył jeszcze raz, tęcza dalej była. Zakrztusił się, gardło go piekło, odruchowo wypluł wszystko i tak się przekręcił, że mało brakowało, a stoczyłby się do wody, która zapewne miała w sobie mnóstw świństw i zaraziłby się egzotyczną chorobą. Uratował go tylko super refleks i złapanie się krzaczka. Podciągnął się i usiadła na głazo-kamieniach, patrzył na Ly, nie rozumiejąc o co chodzi, znowu myślał, że śni, nie widział czemu ma butelki, zrobiło się za tęczowo. Może dostał udaru słonecznego chociaż spał w cieniu? - Nie jestem żołnierzem, nie chcę świata, niech on przyjdzie do mnie - powiedział i ziewnął szeroko. Wolałby pójść spać, drzewo było całkiem wygodne. Oparł głowę o pień, powieki znowu się przymykały.
- Masz zbyt skośne oczy żeby cokolwiek do ciebie przychodziło - odparowała bez zastanowienia i wyszczerzyła zęby w tęczowym uśmiechu. Swoją drogą mogła przytargać ze sobą lodówkę albo taką śmieszną torbę, którą można wyłożyć lodem i chłodzi, bo alkohol zaczynał być niebezpiecznie niezadowolony panującą wokół temperaturą. Damn. Niezrażona jednak wszelkimi przeciwnościami jakie zsyłał na nią ostatnio los, cupnęła obok Twana. Albo na Twana. Początkowo wersje były podzielone, do czasu aż Lyanna rozwiała wszelkie możliwości i bezceremonialnie usiadła na jego kolanach. Tak bez ostrzeżenia. W sumie na nie skoczyła... Ale zrobiła to tylko po to, żeby już nie spał, czyli przyświecał jej wyższy cel. Upewniwszy się, że nogi będą bolały go w wystarczającym stopniu, król siedmiu królestw, wciąż uśmiechnięty, postanowił przesiąść się na kamień nieopodal. Jeżeli rzeczywiście liczyła, że jego powierzchnia będzie chłodna, to właśnie teraz jej marzenia zostały brutalnie zniszczone. - Po co tu przyjechałeś skoro śpisz? Sen jest dla bananów, powinieneś szukać ze mną skarbów w sarkofagach, robić cokolwiek, choćby tęczę, ale nie tracić czasu - zauważyła dość rzeczowo Everett, by po chwili zwilżyć swoje biedne gardło tak bardzo smaczną ognistą. Jeszcze przed wyjazdem obiecała sobie, że spróbuje podjąć walkę z nałogiem. Nie ma to jak wywiązywanie się z obietnic złożonych samemu sobie, DOBRZE LYANNA. Czy te dziwne wrzaski i piski dochodziły z przeciwległego brzegu? Spojrzała kątem oka w tamtym kierunku, by również zarejestrować grupkę bawiących się w najlepsze dzieci; właśnie w tym momencie w jej głowie narodził się kolejny szatański plan. Twan miał wybór. Mógł wstać i urozmaicić jej czas, lub przygotować się psychicznie na poznanie nowych EGIPSKICH przyjaciół, których z chęcią zaprosiłaby tu Ly.
Zasmucił się bardzo, że nic do niego nie przyjdzie, przecież w głębi duszy zawsze tego pragnął i czekał czekał czekał, mając nadzieję, że w końcu się doczeka. Teraz to już zupełnie nie miał ochoty nigdzie iść, wolał chyba siedzieć i pić ognistą, niż odkrywać sarkofagi. Zamknął oczy na chwilę i znowu poczuł, że się zbliża, albo bardziej jego nogi, które przecież mogły się całe połamać i wtedy już na pewno zostałby bananem. Krzyknął jakieś "ała", aż dzieci z drugiej strony spojrzały na nich zdziwione, zaczęły coś szeptać miedzy sobą i pokazywać palcami. Twan odwrócił się tyłem, nie chciał ich wiedzieć, bo na pewno były głupie, tak samo jak słońce i chmury. - Wtedy nie chciałem spać i lubię banany, a tutaj jest ich przecież bardzo dużo. Pokażesz mi jak się robi tęczę? - spytał, żeby nie uchodzić za takiego lenia. Może robienie tęczy będzie ciekawe i już nie będzie musiał ciągle spać, bo zmęczenie przejdzie? Widział gdzie Lyanna patrzy, ale nie chciał odwracać głowy i wiedzieć co tamci robią. Nie nie nie, niech tu nie przychodzą. Przesunął się do niej i wziął butelkę ognistej, tą drugą, i również się z niej napił, tym razem nic nie wypluwając, przecież to takie głupie było. - Pij razem ze mną - zachęcił, miał nadzieję, że przestanie wtedy obserwować dzieci i szybko o nich zapomni.
Och nie, skoro Twan był smutny, to w tym uczuciu automatycznie musiała towarzyszyć mu Lyanna. Czasem tak trudno jest dzielić jaźń z kimś skośnookim i ogólnie egzotycznym, ech. Dlatego też uznała, że najwyższy czas poprawić mu ten okropny humor, i jużjuż musiała pocieszyć go jakimś wyszukanym żartem, gdy gryfon zdecydował się zrezygnować ze snu na rzecz spędzenia z nią czasu. To było bardzo m i ł e. - Boże, przestań kłamać, przecież wiem, że nie lubisz bananów. - Mówiąc to, teatralnie przewróciła oczyma by w ten sposób zaakcentować swoje niezadowolenie. To by znaczyło, że całkowicie popierał czynny opór Keitha i Merlina przed zwiedzaniem Egiptu, a takich argumentów z kolei nie zrozumiałaby Lyanna. Wszyscy oni zapisali się na wakacje, a mimo to woleli rozkładać zwłoki w zaciemnionych namiotach. Dziwne. Naprawdę DZIWNE. Z owych rozmyślań wyrwał ją jednak dźwięk złożonej przez niego propozycji i byłaby ostatnim chamoprostakiem, gdyby teraz odmówiła. Z uśmiechem uniosła butelkę w geście toastu i upiła ochoczo kilka niewielkich łyków, przenosząc spojrzenie na swojego klona. Swoją drogą, ani trochę nie wyładniał przez cały ten czas. - Nie umiesz robić tęczy? A miałam cię za porządnego człowieka - westchnęła i na moment ułożyła usta w podkówkę, po czym odłożyła butelkę na jakieś bezpieczne, w miarę stabilne miejsce obok kamienia i podniosła się na nogi. Należało jak najszybciej podszkolić go w tak cennej umiejętności, a nic nie działa tak skutecznie jak osobista demonstracja. W związku z tym Ly złapała za poły swojej kolorowej sukienki i zaczęła okręcać się wokół własnej osi, przy okazji demonstrując swój artystyczny, wyjątkowo zlokowany chaos na blond głowie. Trwało to jakieś kilkanaście sekund, dopóki zawroty nie sięgnęły zbyt intensywnego stopnia i nie powaliły jej z nóg. - Jestem tęczą, twoja kolej.
Dobrze, niedobrze, ale był tym oryginalny klonem, więc chociaż Ly czuła smutek Twana, to już w drugą stronę tak mocno to nie działało, zresztą dziwnie by było, bo wtedy obydwoje byliby bardzo rozchwiani emocjonalnie... bardziej niż obecnie, a to już byłaby chyba przesada. Tak, chciał być miły dla niej, nawet jeśli sen ciągnął do siebie i ciągle nie dawał o sobie zapomnieć. - Lubię jeść banany - uzupełnił, bo czuł i słyszał (telepatycznie), że pomyślała o jakiś zupełnie innych bananach, których nawet nie znał, a co dopiero miałby je lubić. Szalona. Po toaście, zrobił dokładnie tyle samo takich samych łyków, alkohol był coraz cieplejszy, ale wciąż dobry, czego lepszego można było oczekiwać Egipcie? Dlatego Twan nie lubił tego kraju, nic tu nie pasowało, a człowiek musiał zadowolić się czymś, na co normalnie niebywale by narzekał. Oczywiście teraz tego nie robił. Przecież był w Egipcie. Patrzył się zamiast tego na klona, już od samego jej kręcenia, jemu wszystko zaczęło krążyć przed oczami i znowu widział tęczę, dokładnie taką samą jak wtedy, kiedy spał. Nie trzeba mu było tego powtarzać kilka razy, podniósł się zaraz i od razu zaczął się kręcić i chociaż nie miał kolorowej sukienki, ani długich włosów, które mogłyby kręcić się razem z nim, to czuł się tak... tak wspaniale, więc obkręcał się coraz szybciej i szybciej, aż wszystko zupełnie się rozmazało. Opadła na ziemię, położył się na plecach, rozkładając ręce na boki, w głowie ciągle mu się kręciło, widział jak drzewo tańczy, i Lyanna, i dzieci na drugim brzegu. Już nie było tak smutno. - Możemy zrobić tęczę razem? - zapytał i chwycił Ly za ręce, podniósł ją z ziemi, i znowu się kręcił odchylając się do tyłu. Miał wrażenie, że zaraz, jak się puszczą, spadną na dół, do wody.
- Dopóki banany nie zjadają ciebie. Ona już słyszała o takim przypadku, zresztą dość popularnym w okolicach Leicester. Biedny starszy pan wyruszył na pozornie bezpieczną podróż na znajdujący się niedaleko targ by zakupić owoce, jednak nigdy nie dotarł do domu. W drodze powrotnej diabelski banan zawlókł nieszczęśnika do jakiejś ciemnej uliczki, gdzie potem obdarł go ze skóry i zjadł. Ta informacja była ogromnym szokiem dla mieszkańców miasta i od tamtej pory nikt już nie chodził samotnie na targ. Wszystko przez te wiecznie spiskujące b a n a n y. Nie można im ufać. Ale wracając do prawidłowego wątku! Przez moment obserwowała tęczującego Twana, któremu co prawda wychodziło to bardzo średnio z powodu braku kolorowej sukienki czy jakiejś ponadprzeciętnie iskrzącej się fryzury, ale przecież liczą się chęci, więc jak na ten etap nie zamierzała wytykać mu zbyt wielkiej ilości błędów. Zrobi to później, przy kolejnej okazji. Egzotyczny klon miał o tyle szczęścia, że widok malujący się przed oczyma Ly porządnie się rozmywał i już zaczynała odczuwać zgubne efekty zbyt długiego kręcenia połączonego z alkoholem. Ale to nic, świat wirował. W związku z tym jeszcze zanim Nguyen zaproponował wspólną zabawę, sięgnęła po butelkę i uraczyła gardło kolejnymi łykami tej jakże cudownej choć trochę już ciepłej ambrozji. - Nienienienienienie, CZEKAJ KLONIE! - zaprotestowała, niestety bezskutecznie, bo Tłan wcale nie miał zamiaru uwzględnić jej zdania. Świat znów zawirował, rozmyły się krawędzie, żołądek przewracał się na wszystkie możliwe strony, włosy właziły do oczu, jednocześnie drażniąc nos, a nogi nieporadnie plątały się na falującym podłożu i co chwila wpadały na siebie nawzajem. Wszystkie znaki na niebie zwiastowały, że to skończy się tragedią. I owszem, skończyło. Lyanna w końcu potknęła się o stopę klona, wywróciła i malowniczo przyrżnęła kolanem o jakiś szalenie mały kamyczek, przy okazji zdzierając sobie skórę. Kurwa. Przyjrzała się nowemu nabytkowi rozbieganymi oczyma, dodatkowo powstrzymując odruchy wymiotne spowodowane zbyt intensywnym tęczowaniem, i ni z tego ni z owego wyszczerzyła szeroko ząbki, przenosząc spojrzenie na Tłana. - Popatrz, mam pierwszą egipską bardzo piękną pamiątkę. Podoba ci się, prawda? Jest śliczna - zarechotała z dumą, uważnie oglądając niezbyt dużych rozmiarów rankę. - A może pójdziemy się wykąpać, co? Byłoby chłodniej. Chooooodź. - Mówiąc to, król siedmiu królestw podniósł się z powrotem do chwiejnej pozycji stojącej i pociągnął swoje alter-ego za rączkę w kierunku rzeki.
Jak to, banany mogły go zjeść? A co ze wszystkimi bajkami z dzieciństwa o przyjaznych, chodzących owocach, które pozwalały się zjadać kawałek po kawałku, ale w jakiś magiczny sposób, zawsze pozostawały całe i się nie kończyły, ani nie wyglądały trochę podobnie do ogryzków jabłka...? To jakby przestać wierzyć w Świętego Mikołaja, chociaż okropnie nasuwa mi się nieco inne porównanie. Zupełnie nie rozumiał, dlaczego klon tak krzyczy, przecież to była najcudniejsza tęcza ją kiedykolwiek widział i jaką kiedykolwiek czuł! Tak dwa w jednym, bo trzymając Ly za ręce, ciągle ją widział, twarz dziewczyny była jedynym nie rozmazanym punktem, nawet jej sukienka falowała i zlewała się z otoczeniem, dookoła powstawały kolorowe smugi, niekoniecznie w tak samo równe paski, raczej przeważał zielony i może niebieski, dużo było też piaskowego... takiego pomieszczanego jakby z czarno-szarą ziemią. Miał więcej szczęścia, poleciał na drzewo, właściwie to się do niego przytulił, jakby ciągnęła ich do siebie magiczna siła. Wyszczerzył nawet zęby w uśmiechu, tak do samego siebie, i napił się jeszcze whisky, obserwując międzyczasie, jak Lyanna oglądała swoją pamiątkę. Podszedł bliżej, wsadził palec do butelki i takim zaogniszczonym, dotknął ranki, kiwając głową na potwierdzenie, że naprawdę bardzo bardzo ładna. Ale nie chciał takiej, jeszcze nie, może później. - NIE CHCEEEEĘ SIĘ KĄPAAAAĆ! - wydarł się głośno, ale klon już ciągnął na dół, więc złapał się obydwiema rękami i nogami gałęzi krzewu i nie pozwalał się od niego oderwać, będzie silny, mocny i wytrzymały, nie da się tak łatwo zarazić, nie chce tak młodo umierać. - UMRZEMY, ZOBACZYSZ, UMRZEMY KIEDY TYLKO DOTKNIEMY WODY. TO JAK TRUCIZNA, NIE PODCHODŹ BLISKO. Martwił się o klona, bo przecież jak dotknie wody zamiast niego, to też umrze jak jak umrze klon to zupełnie tak, jakby umarła cząstka Twana i też nie będzie mógł żyć, więc właściwie wyjdzie na to samo...
Oczywiście że mogły. Głupiutki klon nie miał o tym pojęcia? To niby czego nauczyli go w Hogwarcie przez te wszystkie lata? W sumie mogłaby zrzucić winę na to, że nie dostał się jeszcze na studia (i pewnie nigdy nie dostanie skoro nie potrafił wykorzystać tak podstawowych informacji, które posiadała ona, a podobno dzielili w jakimś stopniu mózg) i po prostu nie zdążył się tego nauczyć. Ach ten zagmatwany system dzisiejszej edukacji. Szkoda że nie obił sobie twarzy podczas wpadnięcia na nieszczęsny element natury w postaci drzewa. To mogłoby być zupełnie zabawnym urozmaiceniem wolnego czasu. Twan Nguyen, ileśtam lat, ofiara brutalnych praw natury TRUDNE SPRAWY. Ale nie, podczas gdy ona narażała życie i toczyła bój z kamieniami, ten wylegiwał się w najlepsze na konarze i był wielce zadowolony z życia, egzotyczny pajac. Na dodatek chłystek opijał się alkoholem, a ledwo co osiągnął czarodziejską pełnoletniość, i jeszcze zanim zdążyła zareagować w zmyślny sposób przemył jej rankę. Świat przecięło hipnotyzujące KURWA TY DURNY IDIOTO ALE Z CIEBIE FRAJER wydobywające się z gardła Everettówny, i to by było w sumie na tyle. Hehe była bardzo odpornym na ból królem. A potem nadszedł czas na rodzinną kąpiel. - Ja rozumiem że ty z wodą nie jesteś zbytnio ZAPRZYJAŹNIONY, to się zdarza - zaczęła tak bardzo rzeczowym tonem, przy okazji rzucając mu zupełnie znaczące spojrzenie! - ale jak raz się wykąpiesz to nic ci się nie stanie. A na wakacjach to już w ogóle! Z CUKRU NIE JESTEŚ KLONIE. Krzaczek, którego się złapał, okazał się być jakimś wątłym badylem i wcale nie utrzymał rozpaczającego Tłana, toteż gryfon niedługo później znalazł się w wodzie. Hihi mokry Azjata, całkiem śmieszne. Lyanka ochlapała go centralnie w ryj, szczerząc się i chichocząc z dumą, po czym sama wywaliła się do wody. Jak błogo jak chłodno jak przyjemnie. - Jestę morskim potworę - podsumowała brodząc i poszukując na dnie złota.
O tak, biedny, głupiutki klonik. Nie był jeszcze tak mądry jak Ly i bardzo fajnie by było, gdyby mogła mu udzielić jakiś lekcji, ale zdradzić jak zdobywać wiedzę, a potem tak umiejętnie wykorzystywać ją w praktyce! Twanowi chyba ani jedno, ani drugie specjalnie nie wychodziło. To dlatego, że był gryfonem, więc wszystko robił zupełnie bez zastanowienia. Otworzył oczy z przerażenia, tak go przestraszył krzyk, ale zarazem też zasmucił, bo jak to tak brzydko mówić? Do niego?! Wykrzywił usta w podkówkę, pokazując, jaki to jest okropnie pokrzywdzony i był jeszcze bardziej, bo klon był takim upartym osłem i naprawdę nie rozumiał co się do niego mówi! Ech, no przez co Twan musiał przechodzić, jak się poświęcać...! Umrze przecież zaraz. I nawet świetni egipscy lekarze-czarodzieje nic na to nie poradzą. Pisnął jak kobieta, co wskakuje na krzesło, bo zobaczy ogromniastego pająka, kiedy Ly odrywała go od krzaczka. W rękach pozostało mu kilka liści, ale chyba na nic nie miały się przydać. - CO TY ROBISZ, CO TY ROBISZ!? Wcale nie myślisz... I tutaj zaczął kaszleć, bo woda wpadła mu do buzi, a jak tak krzyczał, to dostała się w, jak to się mówi bardzo nie fachowo, z złą dziurkę. - Ghhhhhhhhhhhhhhgrrr...! - wydał z siebie ostatnie, rozpaczliwe dźwięki i wywalił się do wody, z zamiarem zupełnego się uduszenia.
Egipt był miejscem doprawdy niesamowitym. Po kilku już dniach pokochał tutejszy klimat, mowę, a nawet zapałał dziwną sympatią do swojego wielbłąda. Na bazarach sprzedawano tu doprawdy dobre i zarazem niedrogie farby, w restauracjach podawano przepyszne jedzenie… jedynym problemem był ciągły hałas. Freddie nie mógł się tu skupić na malowaniu, choć już nie raz miał na to ochotę. Codziennie rano zagłębiał się w coraz to inne miejsca, łudząc się, iż w końcu znajdzie jakiś cichy zakątek, którego nikt nie odwiedza i w którym spokojnie będzie mógł się poświęcić swojej pasji. Powoli już tracił nadzieję, iż taki skrawek ziemi tu istnieje, ale dzisiaj rano w końcu natrafił na swoją osobista utopię. O dziwo, znajdowała się bardzo blisko obozowiska. Był nią porośnięty głaz na brzegu rzeki. Idealny widok dla artysty, idealna aura. Usiadł na kamieniu z płótnem wielkości kartki A4 w ręce i wyciągnął z torby farby, po czym zamyślił się na dłuższa chwilę, wpatrując się w wodę. Co by tu namalować?
A Tamara? Cóż, dosyć dziwnie się czuła po rozstaniu z Marione'em. Nie, nie rozpaczała, nie miała znowu etapu głodówki... Po prostu było jej trochę smutno i była przygnębiona, ale to nie była powtórka z rozrywki. Już nie, zmieniła się. A może nie przywiązała się tym razem, może nie czuła się tak winna, może to wszystko zbyt krótko trwało, a może dojrzała...? Pytań wiele, a odpowiedzi nie. Ale najgorsze było jednak, że musiała przebywać z nim razem w namiocie. Dlatego robiła to jak najrzadziej. A sam Egipt się Tamarze znudził. Choć do Petersburga nie chciała wracać... Chętnie wróciłaby już do Hogwartu. Na ostatni rok. Już. Nie mogła nic z niego przegapić. Docierając do głazu, gdzie była już wcześniej, niestety wtedy sama, widziała sylwetkę siedzącą na kamieniu. Poznała szybko, że to był Freddie i podeszła do niego cicho, od tyłu. - Co tam malujesz? - zapytała.
Siedział tak pogrążony w myślach, którymi odpłynął daleko, daleko poza sztukę. Wypłynął na najgorszy ocean, na jaki mógł. Ocean uczuć. Zbyt patetycznie to brzmi, damn. Ale prawda jest taka, że ostatnio wszystko jeszcze bardziej się pokomplikowało. Seta gdzieś zniknęła, co wcale nie polepszało jego sytuacji i nie ułatwiało mu niczego. Maddie i Rosie mieszkające razem to chyba najgorsze, co mogło go spotkać. Nie dość, że kłóciły się między sobą, to jeszcze jakby starały się pokazać, która z nich jest lepsza, bardziej dojrzała… miał już tego szczerze dość, więc tak jak Tamara unikał swojego miejsca zamieszkania jak tylko mógł. Na dźwięk jej cichego głosu podskoczył delikatnie. Zaskoczyła go. Odwrócił się do niej już z uśmiechem na twarzy. Dawno się nie widzieli. Nie miał bladego nawet pojęcia, co u niej się działo. - Cześć, Słoneczko. Na razie nie maluję nic, zastanawiam się tylko. Chyba nie mam natchnienia. – Dziwne, tak długo czekał moment, w którym w końcu będzie mógł wziąć pędzel do ręki i go użyć, a kiedy nadszedł, nagle stracił całą motywację. - Jak ci się tu podoba?
Tamara usiadła obok chłopaka na głazie, starając się, żeby nie wpaść do rzeki. Nie chciałaby popłynąć wraz z nurtem. Kto wie, czy Fred zdołałby ją uratować... a co, jeśli nie? Jej życie skończyłoby się tak szybko, a nie chciała umierać. Jakby miała się topić, to już dawno by to zrobiła. - Może mogłabym stać się twoją muzą? - zażartowała. Chociaż, czemu nie. Bywała już portretowana i nie miała nic przeciwko temu, jeśli portret był dobry. Naprawdę dobry. A widywała prace Ainswortha i miała pewność, że mogła się oddać "w jego ręce". Czy raczej pędzel. - Średnio. Znaczy Egipt jest ciekawy, naprawdę, ale my możemy chodzić tylko po niewielkiej jego części, właściwie i powoli te krajobrazy zaczynają mi się nudzić, ciągle ten piasek i piasek. Na pewno nie mogłabym tu mieszać - stwierdziła, w międzyczasie drapiąc się po nodze. Coś ją swędziało od rana, chyba ugryzł ja jakiś insekt. Oby nie dostała od tego malarii albo innej choroby.
On też by nie chciał, żeby jego przyjaciółka wylądowała w rzece. Jej nurt był z pewnością złowieszczy i zabrałby ją daleko od niego. Oczywiście, byłoby to bardzo mało prawdopodobne, bo Freds zachowałby zimną krew i wyciągnął Tamarkę z wody, zanim ta stałaby się topielcem. Nie pozwoliłby jej umrzeć. - Oj, na pewno. Pytanie tylko, czy chcesz… - Spojrzał na nią kątem oka ze specyficznym uśmieszkiem na ustach. Już przed oczyma miał wizje jej portretu, tyle że nie był pewien, czy dziewczyna wie, na co się pisze. Wszak pozowanie to nie taka łatwa sprawa! - Jak dla mnie, jest tu za gorąco. Nudno? Z tym akurat bym się nie zgodził. Byłaś kiedyś w miasteczku nocą? Istna magia. Chociaż piasek rzeczywiście nie inspiruje. Pojechałbym do lasu, nad jezioro, na jakąś łódkę. Och, to byłyby dopiero wakacje. – Uśmiechnął się na samą myśl o takim urlopie. Cisza, spokój, on, pędzel i grupa przyjaciół… Czego chcieć więcej?
- A czemu chciałabym nie chcieć? Czemu nie mogę być choć na chwilę próżną osóbką, która chce, żeby jej wizerunek przetrwał ją samą? I nie strasz, że musiałabym się nie ruszać przez kilka godzin, bo mnie to nie przeraża - odparła. Już to przerabiała, zarówno pozowanie, jak i siedzenie we względnym bezruchu, dlatego nie bała się. Wiedziała, czego ma się spodziewać. Że czasem Frederick może krzyknąć, żeby się nie ruszała? Albo żeby przekręciła głowę? I inne? Nie, to była drobnostka. - Nie, nie byłam w miasteczku nocą. Chyba, że byłam, ale nie jestem tego świadoma - odpowiedziała, nawiązując do swojej... "nocnej przypadłości". Czyli do tego, że po prostu zdarzało jej się lunatykować, na czym już niektórzy ją złapali. I co kiedyś o mało nie doprowadziło ją do śmierci. Jednak miała jakieś szczęście, że nadal żyła, jakby ktoś ją chronił przed przedwczesnym zejściem z tego świata. - Nie będę kłamać, że sama się trochę boję iść do miasteczka po zmierzchu, nie chcę być ofiarą porwania - zaśmiała się. - I wiesz, chyba masz rację... W lesie, nad jeziorem również sporo rzeczy do robienia i ten klimat! Choć nie ma miejsc do zwiedzania, jednak można rozpalić ognisko! Ogień. Który tyle jej dał. I tyle samo zabrał.
Spojrzał na nią szeroko otwartymi oczyma. Już dawno nie widział takiego wybuchu w jej wykonaniu. Co prawda, nie krzyczała, ale jej słowa wydawały się niesamowicie dobitne. - Ależ oczywiście, że możesz. Nikt ci tego nie zabrania. I chodziło mi tylko i wyłącznie o mój wątpliwy talent malarski, który, i mówię to całkiem szczerze, może w pełni nie oddać twojego piękna. Jednakże chętnie dostąpię tego zaszczytu. Na tle czego chciałabyś być namalowana? – Uśmiechnął się szeroko, powiedziawszy to wszystko zaaferowanym tonem, nie mogąc się już szczerze doczekać takiej okazji. Dawno nie malował czyjegoś portretu. - Och, no to trzeba to nadrobić. Zabiorę cię tam niedługo i mogę ci to obiecać. – Przyłożył rękę do serca w geście składania przysięgi. Pokiwał głowa ze zrozumieniem, kiedy wspomniała o swojej przypadłości. Doskonale pamiętał ten wypadek z lunatykowaniem, kiedy to Tamarę od śmierci dzieliły sekundy. Strasznie był wtedy przerażony. - Nie będziesz, broń Boże, sama. Będziesz ze mną, a ja uratuję cię przed porywaczami, zboczeńcami i zboczonymi porywaczami zresztą też. – Kto wie, co za typy kryją się wśród, na pierwszy rzut oka, przyjemnych sprzedawców. – Coś za coś. No i są tam komary, ale mugole mają takie zabawne spreje przeciwko nim.
- Wątpliwy talent malarski? Nie oddać piękna? Będę ładniejsza na tym obrazie niż jestem, ot co - odparła. Cóż, to było w jej stylu i w stylu płci żeńskiej, żeby wszelkie komplementy przekręcać tak, że wychodziło odwrotnie. Bo komplement sobie zanotowała. I uśmiechnęła się z jego powodu, więc druga część jej odpowiedzi nie była zbyt wiarygodna. - Hmm, nie wiem. Wierzę twojemu instynktowi malarskiemu. Ceiszyła się z tego, że jej propozycja została tak ochoczo przyjęta przez Fredericka. Widziała w nim tę pasję, jakiej jej już od dawna brakowało. Zazdrościła mu jej. Tak po prostu. - Trzymam cię za słowo! - zaśmiała się. Po tym położyła się na głazie i przykryła twarz kapeluszem, tak na chwilę, żeby odpocząć od ostrego słońca. - No ja wierzę w twoje możliwości, Freddie, abyś tylko tam mnie zabrał. Narobiłeś mi chęci, teraz ci nie odpuszczę! - powiedziała. - Ej, te spreje nie są zabawne, niektóre z nich naprawdę działają! Albo jest taki płyn, którym jak posmarujesz miejsca, gdzie ugryzły cię komary i inne owady, to za kilka minut nie ma po tym śladu.
Ależ ten Tłan był doskonałym płetwonurkiem!!1oneoneone Naprawdę. Serio. Podziwiała jego godne pozazdroszczenia umiejętności z bezpiecznej odległości, słonecznie uśmiechnięta, słonecznie ucieszona własną przebiegłością i własną siłą, podczas gdy on pluskał i dusił się w najlepsze. Jakim byłaby klonem, gdyby teraz przerwała mu tę szampańską zabawę? Przyglądając mu się niemal z namaszczeniem, okręciła się kilka razy wokół własnej osi i tęcza na sukience nagle stała się jeszcze bardziej mokra i świat znów zawirował i przez moment miała wrażenie, że rzeczywistość legnie w gruzach, ale nie, ona, Cersei Lannister, nie mogłaby sobie pozwolić na coś takiego. Nie teraz, nie w obcej rzece! Dlatego dzielnie utrzymała pion i, wciąż rechocząc, wylazła na brzeg żeby ułożyć się na nim jak zmęczony zdechlak. Tak bardzo dużo wysiłku. - Hehe Nguyen, mógłbyś zostać RATOWNIKIEM. Ach te doskonałe żarty by Lyanna, one nigdy się nie kończą! Z pleców przewróciła się na brzuch i podparła ryj dłonią, żeby nie wbijać sobie w czaszkę kamyczków, a potem otworzyła szeroko oczy i bawiła się ze słońcem w wyjątkowo zabawną grę na wzrok. Świetna rozrywka dojrzałej s t u d e n t k i. Szczególnie że przegrywała. Kurwa.
- Oczywiście, już to widzę. – Powiedział z przekąsem, a potem obdarzył Tamś delikatnym kuksańcem w bok. – Jak wy kobiety uwielbiacie narzekać na swój wygląd. Ileż to razy słyszał od Maddie czy Rosie, jak to one potwornie wyglądają, że są za grube, że nie mają się, w co ubrać i tak dalej. Zawsze wtedy uśmiechał się pobłażliwie i kręcił głowa, niedowierzając, jak ONE nie mogą być z siebie zadowolone. To samo zresztą teraz myślał o Puchonce. - No dobra, więc usiądź na tle rzeki. Uśmiechnij się w ten typowy dla ciebie sposób, lekko przekręć głowę w prawo i… poczochraj trochę włosy, co? – Puścił jej perskie oczko, po czym zabrał się za przygotowywanie farb i pędzli. Najpierw jednak wyciągnął z kieszeni ołówek. - Trzymaj i nie puszczaj, bo inaczej wyleci mi to z głowy. – Takie wiadomości i plany bardzo rzadko utrzymywały się w umyśle Fredsa wystarczająco długo. Zazwyczaj znikały zaraz po ich ustaleniu, co przysparzało mu potem wiele problemów. Szczególnie miał tu na myśli płeć piękną, której przez głowę by nie przeszło, jak można ZAPOMNIEĆ, o czymś TAK ważnym. - Ależ z miłą chęcią się tam z tobą wybiorę. Wszak sam to zaproponowałem i nie zamierzam cofać swoich słów. – Uśmiechnął się szeroko, wpatrując się w spokojną taflę wody. – Oj no, działają, ale to nie zmienia faktu, że są śmieszne. Ojej, naprawdę? Ale fajnie! Przydałby się tutaj taki… strasznie swędzi mnie noga. Tuż niedaleko pojawiła się jakaś para, której Fredson nie znał, rzucił więc tylko na nich okiem, a potem wrócił do swoich wcześniejszych zajęć, czyli na przykład do ostrzenia ołówka.
- Taka to już nasza cecha. W końcu jesteśmy perfekcjonistkami. Przynajmniej w tej kwestii - zaśmiała się. No i w ten sposób też próbowały wpływać na płeć męską, by słyszeć od nich więcej komplementów. Z różnym skutkiem, jednak często to wychodziło, a która kobieta nie chciała pławić się w pochwałach nad ich osobą? Zdjęła kapelusz z twarzy i podniosła się do pozycji siedzącej. Przekręciła się tak, by usiąść tyłem do rzeki, rozczochrała trochę włosy, założyła na głowę kapelusz, po czym ustawiła głowę w sposób, w jakim myślała, że Freddie od niej oczekiwał. Miała taką nadzieję. No i uśmiechnęła się normalnie, normalnie dla niej, nie widziała siebie teraz, nie miała lustra, wiec nie wiedziała, czy o to chodziło Ainsworthowi. - Dobrze, postaram się ciebie nie zawieść - odparła poważnie, chyba zbyt poważnie. I w zasadzie nie powinna mówić, ruszać się, nawet oddychać... ale przecież się nie dało! - Może dla nas, czarodziejów są śmieszne, ale dla mugoli są czymś normalnym; oni naprawdę potrafią sobie radzić dobrze bez magii, ich technika rozwija się coraz szybciej. A takiego środka nie mam ze sobą, chyba zbytnio już się uzależniłam od magii, wiesz? A potem usłyszała głos Lyanny, dlatego pomachała do niej, choć jej nie widziała. Udając, że odgania jakąś muchę, czy komara.
- Takie dążenie do ideału was nie nudzi? W końcu nigdy nie dojdziecie do poziomu, który w pełni was usatysfakcjonuje, więc po co? Wygląd nie jest w cale taki ważny. – Choć oczywiście w wielu rzeczach pomagał i sam Freddie musiał przyznać, że milej rozmawiało się z osobnikami zadbanymi. Z drugiej strony bez przesady! Nie każdy może być ósmym cudem świata. Trzeba się cieszyć tym, co nam dali, zaakceptować siebie i nie mieć wygórowanych wymagań. - No i jest pięknie. A teraz staraj się nie ruszać, ale wiesz… na luzie. Żadnej presji. W końcu robimy to dla przyjemności, a nie dla zarobku czy jeszcze z jakiegoś innego dziwnego powodu. – Wyszczerzył się do niej, po czym całkowicie skupił się na szkicowaniu. Oczami wyobraźni widział już gotowy obraz, ale do tego jeszcze daleko. Zmarszczył delikatnie czoło, raz na jakiś czas spoglądając w skupieniu na Tamarę. Gdzieś w głębi duszy wiedział, że powinien ją zabawić rozmową, żeby czas trochę szybciej jej płynął, ale ta myśl jakoś nie mogła się przebić, dopóki nie skończył najbardziej podstawowych kresek. - No dobra, a teraz powiedz mi kochana co u ciebie i Mariana? Trzymacie się jakoś? – Dalej skupiał się na rysowaniu, ale nie miał serca dłużej przetrzymywać ją w kompletnej ciszy. Oczywiście, miał podzielną uwagę i wszystko, co zaraz powie bez problemu Freddie sobie przyswoi. - Ja nie dałbym rady. Za bardzo przywykłem do mojej różdżki. Jak bez magii przytaśtałbym tu to płótno i te wszystkie farby? Chyba musiałbym się zabrać z tym na parę razy. Także nie tylko ty się od niej uzależniłaś. Oby tylko nigdy nam jej nie zabrakło. – Nie wyobrażał sobie świata bez możliwości czarowania. To byłoby naprawdę potworne, pozbycie się tych wszystkich udogodnień… brrr… koszmarna wizja.
- Och, jak możesz, przecież to sens życia, o to w tym wszystkim chodzi, jak możesz być takim ignorantem?! - wykrzyknęła, udając oburzenie. A potem zaśmiała się ze zrobionego przez siebie żartu. - Wygląd jest ważny, jak dobrze wyglądasz, to możesz więcej zdziałać. Ale wiesz, my chyba już tak mamy, że chcemy tego, czego nie możemy mieć. I co nie istnieje. Taka nasza natura! - stwierdziła. Poza tym ludzie mieli to do siebie, że chcieli coraz więcej, coraz więcej, lepiej, bardziej, mocniej. - Dobrze, panie kapitanie - zasalutowała. A potem siedziała w miarę nieruchomo i próbowała się odprężyć i nie myśleć o niczym, bo tak mogła zachować wyraz błogości na twarzy. Jednak pytanie, jakie usłyszała, sprawiło, że spięła się. Nie miała siły ani ochoty o tym rozmawiać, to był jeszcze zbyt drażliwy temat. - Rozstaliśmy się - powiedziała stanowczo, jednoznacznie dając do zrozumienia, że więcej na ten temat nie powie. - Oby. Ale kiedyś jakiś szaleniec może nam ją zabrać dla siebie - odparła poważnie. Miała nadzieję, że do niczego takiego nie doszłoby za jej życia, ale kto wie, co się wydarzy jutro, pojutrze...?