Słońce zdążyło już na powrót schować się poza szczytami wzgórz, chociaż te otaczające las od zachodu, był nieco niższe, niż te górujące na wschodzie. Zora jednak doskonale orientował się w terenie i trafiłby do swojej chaty o każdej porze dnia i nocy, no i prawdopodobnie po każdej porcji przepalanki. Niesiony przezeń plecak przybrał na wadze, odkąd przed południem opuścił domostwo, ale nie należał on do czarodziejów, którzy w każdej sytuacji wysługują się różdżką i po prostu wrócił spacerem. Zajrzał do chaty i uśmiechnął się mimowolnie, kiedy do jego nozdrzy napłynął zapach gotującej się zupy. Zapach był intensywny i złożony i Zorze przemknęło przez myśl, że turystka dobrała się chyba do szafki z warzywami. Nie wadziło mu to jednak, wszak najważniejszym graalem w izbie była szynka i puszki Gerlacha, nie zaś odrobina zieleniny. - I'm back! - Zacytował ulubiony, mugolski film akcji i położył plecak na stole. Zrzucił z siebie kurtkę, gruby sweter i buty i dopiero teraz zorientował się, że angielka przysnęła na łóżku, przytulona do miotły Wulkanowa. Stłumił śmiech, czym jednak rozbudził Gerlacha, który spał obok Julii, teraz zaś rozszczekał się radośnie i począł skakać wokół niego i merdać ogonem. Zawsze, kiedy był tak podniecony, materializował się prawie zupełnie i przypominał teraz całkiem normalnego, niemagicznego psa. - Hey, Harpia, good? - Zagadnął, widząc, że otwiera oczy i machnięciem różdżki zagasił palenisko. Dwie miski ruszyły w stronę garnka, napełniły się jego zawartością, a następnie wylądowały na stole. Łyżki już tam były, zapewne przygotowane przez angielkę. Zora od razu zaczął pałaszować, równocześnie wyciągając z plecaka metalowe puszki. - This... Lakier. - Wskazał na pierwszą, zadekowaną drewnem żeliwną puszkę z dziwnego metalu. - This, for vitki. - Druga puszka była już zdecydowanie mniejsza i wyglądała, jak normalna, mugolska bejca, którą można kupić w sklepie narzędziowym. Jako ostatni, Zora wyciągnął z plecaka blaszany kanister. Na jego czubku znajdował się niewielki dziubek, zatkany korkowym korkiem i zaczopowany woskiem. - This, maľovať. Emmm, kolor, colour, yes? - I stuknął różdżką w lak przy korku, który natychmiast odskoczył i wylądował grzecznie na stole. Zora chwycił za jeden z kubeczków, który leżał na stole i ulał do niego odrobinę farby. Mieniła się ciemną, intensywną czerwienią, taką samą, jaka pokrywała trzonki bułgarskich Błyskawic. - Good farba. Colour, good? - Uśmiechnął się i na nowo zaczopował kanister, który wylądował na ziemi, wraz z pozostałymi puszkami. - We eat, and we maľovať, yes, eat, and colour, ok? Musí sušiť... - Niepewny, jak to przetłumaczyć, pokazał, jak 'maluje sobie' palce, a potem na nie dmucha. - ...One day. Tomorrow, vitki, and tomorrow, colour ok, good. Tomorrow, Harpia can go. - Uśmiechnął się i jednym ruchem przechylił miskę, opróżniając ją do czysta. - This, very good. Thank you. Ďakujem. - Poklepał się po brzuchu i odchylił się w fotelu, a machnięciem różdżki posłał dwie puszki z lakierem i kanister z farbą do warsztatu. Siedział tak chwilę, z przymkniętymi oczami i myślał nad miotłami dla Souhvězdí. Może też przemaluje je na czerwono? Skoro dzieciaki nadal reagują w ten sposób na kultowe miotły z mistrzostw sprzed 26 lat, czemu nie? - Before, em... You, Antosha Avgust. Hogwart? You play Antosha? - Otworzył na nowo oczy, bo przypomniało mu się, że dziewczyna wspominała wcześniej znane mu nazwisko. Słyszał o rosyjskim pałkarzu, chociaż nie miał z nim styczności. Niewielu Rosjan interesowało się quidditchem, woleli swoje dziwne rozgrywki na drzewach. No ale nie jemu to oceniać.
Niechętnie podniósł się od stołu, przerywając tym samym sielankową atmosferę kolacji i pogaduszek wydukiwanych mieszanką słowackiego i angielskiego. Postanowił nawet, że poduczy się trochę języka i na mecz Sokołów i Harpii przygotuje dla angielki jakiś zrozumiały dla niej transparent. Najpierw jednak musiał umożliwić jej dalszą podróż, a to wymagało zabezpieczenia miotły. Świece unoszące się pod sufitem zabłysły wesołymi płomykami, kiedy weszli do warsztatu. Zora chwycił za trzy grubo szyte szmaty, każda wielkości sporego szalika, które wisiały przy wejściu. Położył je na blacie stołu monterskiego, a następnie pogładził go lekko dłonią. W płaskiej powierzchni natychmiast zapadły się trzy półkule, tworząc optymalnej wielkości misy. Zora wlał do pierwszej lakier z żeliwnej puszki, do drugiej zwykłą bejcę, do trzeciej farbę, a następnie przy każdym zagłębieniu położył jedną szmatę. Machnął różdżką, i już każda z nich podzieliła się na dwoje. Sześć szmatek, dwóch metlovyrobców, trzy kluczowe substancje, jedna miotła. Wszystko się zgadzało i można było przystąpić do pracy.
Połaskotał lekko struny, które niechętnie wypuściły Boydena, a właściwie sam trzonek miotły. Zora chwycił za szmatkę, nasączył ją w pierwszej misie i zaczął dokładnie wcierać ją w trzonek. Substancja nie pozostawała w ogóle na powierzchni, natychmiast wchłaniając się w drewno i pozostawiając przyjemny, żywiczny zapach. Słowak zachęcił Julię, żeby do niego dołączyła.
Kiedy trzonek błyszczał już i pachniał niczym świeżo ścięty, sosnowy las, Zora dokładnie namoczył drugą szmatkę w bejcowatym lakierze i podszedł z nią do naciągniętych witek. Zaczął ostrożnie, tak, żeby nie wywierać na nich dużego nacisku, krótkimi pociągnięciami, nakładać substancję na drewno. Witki wibrowały i drżały za każdym muśnięciem, a dźwięk wydobywający się z nich można by przyrównać chyba tylko do charakterystycznego zawodzenia aborygeńskiego didgeridoo.
Ostatnia w kolejce była farba i tutaj Zora dał wolną rękę czarownicy. Pokazał jej tylko, żeby zaczęła od głowni miotły i posuwała się do przodu, do uchwytu trzonka, wbrew intuicji, która kazałaby przecież malować odwrotnie. Ludzie mieli jednak tendencję do nakładania z czasem coraz grubszej długości farby, a to groziło, w przypadku miotły sportowej, złym wyważeniem. Wolał tego uniknąć.
Na koniec tego dnia zostawił sobie pomysł, którego nieco się obawiał. Robił to do tej pory tylko z kilkoma miotłami, ale był przekonany, że tego, konkretnego elementu najbardziej miotle brakuje. Pokazał więc angielce, żeby dokładnie przyglądała się temu, co robi, sam zaś przystąpił do dzieła. Umieścił trzonek w silnym uchwycie imadła, które zamontował na stole monterskim. W metalu spoczywała ta końcówka, która normalnie otoczona była przez witki. Teraz Zora wyciągnął różdżkę i pogładził nią czerwony, gładki trzon, mrucząc niezrozumiałe zaklęcia. Nagle - Julia mogła to dostrzec z bliska - drewno zmiękło, nabrało dużej elastyczności. A stary Słowak płynnym, zdecydowanym ruchem, zakręcił trzonem wzdłuż jego własnej osi. Teraz w miejscu, w którym wici spotkają się z drewnem, przekrój miotły miał kształt korkociągu. Zobaczył, że oczy właścicielki rozszerzyły się i dziewczyna wyglądała, jakby właśnie zrobił jej Nimbusowi krzywdę, więc poklepał go czule po drewnie i wytłumaczył się kluczowym słowem, które mógłby przecież powtarzać w nieskończoność. - Balans. - I poklepał ją po barku, przechodząc do izby. Na dzisiaj skończył. Do jutra farba i lakier przeschną, a witki zakonserwują się. Rano je zamontuje, zakleszczy doskonałą, goblińską obręczą i dziewczyna będzie mogła lecieć. A on? No cóż, on znowu pójdzie do lasu i nazbiera nowych, świerkowych witek. |