Korytarz na pierwszym piętrze jest chyba najbardziej oświetlony ze wszystkich. Wszystko dzięki ogromnym oknom przez które wpada światło słoneczne, a także jasnym, niemalże żółtym ścianom. Na samym końcu znajdują się spore drzwi wykonane z ciemnego drewna. Prowadzą do Skrzydła Szpitalnego, miejsca przez uczniów dość często, mimo ze niechętnie, odwiedzanego.
Ostatnio zmieniony przez Bell Rodwick dnia Sob Wrz 06 2014, 17:29, w całości zmieniany 1 raz
Jane szła na spotkanie z Szymonem powolnym krokiem, zeskakując po jednym schodku. Była ubrana w T-shirt, dżinsy i sweterek, którym zasłoniła ranę na ramieniu, która ostatnio zaczęła ją piec. Swoje rude włosy miała związane w niesfornego kucyka, a jej oczy były czerwone od płaczu. W dodatku bolała ją każdy mięsień ciała (nawet takie, o których istnieniu nie miała pojęcia). Ogółem sama ledwo stała, bo w nocy nie zmrużyła oka. Mimo wszystko odpisała na wszystkie sowy, nawet umówiła się z Margaret, co nie było zbyt dobrym pomysłem. Zwłaszcza teraz. Panna Stivenson jeszcze nigdy nie czuła się tak niepotrzebna. To było paskudne uczucie. Oparła się o ścianę na korytarzy i czekała na studenta. Nie pozostawało jej nic innego, jak mieć nadzieję, że się zjawi.
Gdy wszedł na korytarz rozejrzał się, delikatny uśmiech który przebrnął przez jego twarz niczego nie sugerował a sam Szymon zastanawiał się co się wydarzyło że ktoś urządził tak Nataniela, nie żeby było mu go szkoda ale gdy spędził tydzień w Polsce dowiedział się więcej na temat swojego krewniaka, tak Stivensonowie wiedzieli wiele ale wiedzieli czym to grozi, a skoro to rodzina a Jane wg, Szymona jest sympatyczna i w życiu swym nie widział tak słodkiej minki na jeden widok, strach, lęk, przerażenie zmieszane z odczuciem zbliżającej się śmierci, jej mina w tedy w klasie eliksirów tak... zapamięta to na zawsze, lubił ją, szczerze nie umiał nawet pomyśleć jak by mógł zrobić jej krzywdę, zastanawiał się co to właściwie oznacza kocha ją? -Nie to nie to - odrzekł na głos, po czym zaśmiał się radośnie sam z siebie, twarz jego roześmiana była tak sympatyczna, czemu ja ją lubię? dowiem się może późnej, co się stało że ten pajac wylądował w skrzydle szpitalnym, ku*wa klął w myślach, jak on dał się tak podejść, i kto go tak ustawił. a prawie bym zapomniał o co chodzi z tym królikiem. Szymon rozmyślając nad wszystkim podszedł powoli do pamiętnego okna, roześmiał się oparł się o parapet wyglądając zza okiennice. ironia co??pytał sam siebie ciekawe jak Jane zareaguje?... tak trwał myśląc przypomniał sobie że Elliot tez się w to jakoś wplątała, mogłem je przywieść z polski ale trudno wyciągnął różdżkę skierował ją na parapet -Orchideus - wiązanka kwiatów prosto z polskich gór jego ulubione sasanki alpejskie ładnie związane pojawiły się na parapecie, znów uśmiechnięty pochylił się nad wiązanką biorąc głęboki wdech nosem rozluźnił swe mięśnie i obrócił się rozglądając się po korytarzu zauważył stojącą pod ścianą Jane pomachał jej uśmiechając się - kwiatki ;D
Jane również się zamyśliła. Ale nad czymś zupełnie innym. Co się tak w ogóle działo w tedy na balu? Krukonka pamiętała tylko przerażenie, lęk i krzyki. I ból. Głównie ból. Zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Krzyki przyjaciół dźwięczały jej w uszach całą noc, gdy płakała w poduszkę. Ale teraz musiała być silna. Da sobie radę. Najgorsze jednak było to, że Jane była przekonana, iż śmierć Daniela była jej winą. W końcu to dla niej przyszedł na ten cholerny bal. Dziewczyna tak żałowała... Dostrzegła w oddali Szymona. Jane sama nie wiedziała, czemu się zgodziła spotkać. Przecież wie, że z Natanielem wszystko w porządku. Chyba musiała się ruszyć z Dormitorium. Poczuć, że znów jest potrzebna. Delikatnie się uśmiechnęła i odmachała studentowi. To jedyny objaw radości, na jaki było ją stać. Ruszyła w jego kierunku. Bardzo możliwe, że Szymon się przerazi wyglądem Jane. Ona sama nawet nie zerknęła w lustro, gdy wychodziła. Podejrzewała, że najbardziej przerażać ludzi będą jej czerwone od płaczu oczy. Ale w końcu... Straciła kogoś bliskiego nie? Chyba ma prawo popłakać? - Cześć –powiedziała, podchodząc. Rana ukryta pod swetrem znów zaczęła piec. Ktokolwiek chciał ją zabić, pozostawił po sobie ślad, którego nie mogło wyleczyć, żadne zaklęcie, jakie znała dziewczyna.
jedno spojrzenie tyle mu wystarczyło aby dostrzec jak jest rozbita, wiedział że słodka mała Jane musiała doświadczyć czegoś okrutnego, podniósł wiązankę kwiatów wyciągając jednego, włożył jej za ucho, wymusił delikatny uśmiech po czym rozłożył ręce i przytulił ją jak brat siostrę, wiedział już że tak ją będzie traktować, nie wiedział co się stało jest w tyle, tydzień nawet ze 2 dni więcej co się działo pod jego nieobecność w sumie z nikim jeszcze nie rozmawiał, ale nie miał serca, pytać się Jane czemu jest taka rozbita, gdyby to był ktokolwiek inny zareagował by inaczej, zimno, a w stosunku do rozbitej Jane ukazał ciepło jakie posiadał chociaż z jego przeżyciami nauczył się tego dopiero w hogwarcie.W milczeniu stał tuląc swoją siostrzaną kuzynkę. -Jak nie chcesz to nie mów, ale wypłacz się powinno cie lekko podnieść na duchu - wyszeptał jej do ucha tak delikatnie jak tylko było możliwe.
Dlaczego wszyscy traktują Jane jak dziecko? Przecież ona przeżyła więcej, niż przeciętny człowiek może sobie wyobrazić. A jednak, każdy kogo spotkała uznawał, że potrzebuje pomocy. Może tak było, ale... Autorka zapomniała, co miała zamiar napisać. Tak czy inaczej, Jane czuła się dziwnie w ramionach Szymona. Zupełnie inaczej, niż gdy przytulał ją Simon czy Nataniel. Może to przez to, że lepiej ich znała, i przy nich czuła się bezpiecznie? Możliwe. Odsunęła się od studenta, uśmiechając. W sumie, nie można było tego nazwać uśmiechem. Kąciki jej ust ledwo drgnęły, ale liczą się intencje, czyż nie? - Odszedł ktoś, kto był mi bardzo bliski. Ktoś kogo kochałam –powiedziała cicho. Prędzej czy później i tak by się dowiedział. - Z doświadczenia wiem, że płacz nie pomaga. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej dołuje. Mówiła prawdę. Gdy zmarła jej matka, płakała bite dwa miesiące. Ale to nie zwróciło jej życia, a Jane czuła się paskudnie. Ale z Danielem nie będzie tak samo. Owszem, tej nocy płakała, ale to był bardziej szok. Odruchowo chwyciła się za ramię, gdy rana zaczęła niemiłosiernie piec. Dopiero teraz spostrzegła, że biały sweterek przesiąkł krwią. - Cholera –mruknęła, zdejmując go. Z rany sączyła się ropa z krwią. Nie jest dobrze. Jane syknęła z bólu. Ramię wyglądało jak przecięte nożem, ale nie chciało się zagoić. Jane szukała w przeróżnych księgach uzdrawiających. Nic.
Spojrzał na Jane z oczami pełnymi dumy, podziwiał jej podejście ktoś tak nie czuły na ludzki ból jak on a podziwiał jej odporność mimo że była bzdurna wg. niego, bo sam wiedział że niektórych rzeczy nie da się uniknąć a rozmowa prostego człowieka potrafi wyciągnąć z dołka, ktoś bliski, bardzo bliski , nie dostał żadnych informacji że umarł ktoś z jej rodziny no tak rodzina niemal zapomniana lecz informacje krążyły z prędkością światła. uśmiech szery nie wymuszony. -Nie znamy się dobrze, a gdy cie ostatnio widziałem jakoś nie specjalnie byłaś zadowolona z mojego widoku... wiedz lecz że masz u mnie chody... rzucił okiem na jej bialutki sweterek jaka ona głupiutka takie rzeczy trzeba leczyć -Jane... czemu nie byłaś z tym u Lexa, to dość poważne, mogło wdać się zakażenie, kto ci to zrobił - coś jak by gniewne spojrzenie ale powstrzymał je maską przyjaźni, spokojnie dowiem się wszystkiego od niej
Jane wzięła głęboki wdech, oglądając ranę. Teraz piekła coraz bardziej. - Bo ja...-westchnęła – Myślałam, że sama dam radę. Ale na to cholerstwo nie działają żadne zaklęcia ani eliksiry. Myślałam, że może samo się zagoi... Znów syknęła z bólu, gdy chłopak dotknął ramienia. Takie diabelstwo, a jak bolało. - To... ten ...facet... w tedy... na balu... -Jane mówiła bez ładu i składu. Wzięła bardzo głęboki wdech i z jej ust popłynął potok słów. - Na Balu Walentynkowym, jakiś facet zaczął rzucać Zakęcia Niewybaczalne. Porwali kilkoro uczniów, jednego zabito –ostatnie słowo ledwo przeszło jej przez gardło. Spojrzała na Szymona. Czyżby on nic nie wiedział? Jane zostawiła swoje ramię w spokoju. Samo się zagoi. Pokręciła głową w zamyśleniu. Wszystko co wydarzyło się tamtego wieczoru było koszmarem, który będzie pojawiał się w głowie panny Stivenson co noc.
-he? co? jak to możliwe?- Szymon naprawdę nic nie wiedział na samą myśl puls mu przyspieszył delikatnie, stado zakochanych nastolatków i nagle rozróba, ta osoba która zginęła o musiał być jej luby, teraz wszystko miało sens, wywiązała się walka to dlatego Nataniel jest ranny, wszystko zaczęło się układać w logiczną całość, kurde przynajmniej on się rozerwał, może gdybym był to też bym miał mała potyczkę... eh. -Widzisz Jane mam skomplikowane życie Emocjonalne i wolałem wyjechać do Polski w czasie walentynek niż oglądać ją w jego objęciach...- skrzywił się co ja się będę zwierzał wymusił lekki uśmiech ale jego oczy były smutne. -kim był ten zwyrodnialec który zaatakował?- a Cassie? co z nią czy jej się coś stało może ktoś poważnie ranił tego zawszonego gajowego... milion myśli na sekundę po chwili wrócił do rzeczywistości
Jane wzruszyła ramionami. Do tej pory miała przed oczyma to co się stało. Dobrze, że jej przyjaciele są cali i zdrowi. Z nią gorzej. Duże serduszko które biło w jej piersi rozleciało się na milion kawałeczków. Dostrzegła na twarzy Szymona jakąś zmianę, gdy mówił o Walentynkach. Postanowiła jednak nie pytać. Będzie chciał, to powie. - Jak jest w Polsce? – spytała zaciekawiona. Ona nigdy tam nie była, ale dużo słyszała o tym kraju. Przyjrzała się mu uważnie. - Nikt nie wie, kto to zrobił. Porwano kilkoro studentów i Ślizgona. Spojrzała mu w oczy, marszcząc brwi. Ciekawe co go tak martwi? –pomyślała.
-Porwano studentów?- głos mu się załamał, oczy lekko zaszkliły, migawka myśli w głowie, gorzej niż kobieta od razu założenia najgorsze pesymistyczne, babsko się z niego zrobiło, panika w głowie a skorupa twarda. -a kogo konkretnie?- oby nie to, nie to nie może być tak. Szymon weź się w garść, ogarnij się człowieku. -nie rozumiem po co ktoś miałby atakować i porywać studentów, nie ogarniam, po co jakie ma mieć z tego zyski...?- Nataniel od niego dowiem się konkretów, kto jak poco jak walczył. poczekałem spokojnie na odpowiedź Jane
Jane zamyśliła się. Do jej głowy zaczęły docierać imoina, które ktoś głośno wykrzykiwał. - Albo nie... czekaj... hmmm...Hanna, Connie, partner Elliott.. i jeszcze jacyś uczniowie, ze Slytherinu bodajże. Skrzywiła się. Każde wspomnienie tamtego wieczoru bolało. I to bardzo. - A kto rozumie? Myślisz, że dla mnie jest wszystko jasne? Oni po prostu zniszczyli wszystkim Walentynki. I nie tylko...-dodała w myślach, przełykając ślinę. Nie mogła pozbyć się wizji tego wieczoru. Po prostu nie mogła i już! Przyczepiła się do niej! Ot, co! - Ale, chciałeś iść odwiedzić Nataniela, nie? Chociaż wątpię, żeby nadal tam siedział. Raczej ciężko mu usiedzieć na miejscu. Aha, i nie łudź się, on tez ci niczego konkretnego nie powie. Ja nic nie wiem, a siedziałam w Cukierni najdłużej. Gdyby... w sumie nie pamiętam kto, ale gdyby mnie nie pociągnął do wyjścia, już pewnie bym nie żyła.
-tak tak ale nie mogę patrzeć jak jesteś taka rozbita- tak to było szczere polubił Jane lubił jej wyraz twarzy gdy się boi, lecz bolał go jej ból, wiedział jak postąpi. wizyta w Polsce się opłaciła dwa flakoniki jadu białej żmii, jad który po dostaniu się do krwiobiegu zatrzymuje krążenie, zaatakowany bez pomocy umiera po niespełna 15 minutach. Uśmiechnął się sam do siebie potem pomyślał jak to musiało wyglądać najpierw mówi a potem się uśmiecha. -Dobrze chodźmy, słyszałem że Eliott też ucierpiała, pomyślałem że bukiecik powinien dodać jej otuchy...- wziął Jane pod ramie i spokojnym krokiem zmierzył w kierunku skrzydła szpitalnego
Otworzyłem drzwi na i wyszedłem na korytarz a po mojej głowie tłukł się jak szalona rosyjska mugolska piosenka... Chłód murów owiał mnie przenikając mój niemal nagi tors niemal na wskroś zimnem i chodem. Zarzuciwszy torbę na ramię i starając się nie krzywić z bólu wywołanego nie doleczonymi ranami powlekłem się z uśmiechem przez korytarz. Ot upiór z bajek. Blady i pokryty bandażami kroczyłem w resztkach spodni popalonych i pociętych z pod których na lewym udzie wystawał biały lekko przekrwiony opatrunek. Czułem że żyją gdy każdy mięsień rwał mnie ogniem a oparzenia paliły jak szalone. Chciałem tańczyć lecz ból żeber zniechęcił mnie do tego i to skutecznie. Nic trudno ale żyjemy! Ja Sig i inni na których mi zależało. Z radosnego nastroju wyrwał mnie dopiero widok kuzyna i małej Jane. Och jak mogłem się cieszyć gdy tej małej dziewczynie załamało się po raz kolejny jej życie. Nie chciałem by widziała mnie w takim stanie jakim byłem. - Accio ! Fartuch doktora!. Przywołałem zaklęciem pokrwawiony i brudny fartuch lekarski który pożyczyłem sobie opatrując rannych w S.S. Założyłem szybko i ruszyłem w stronę kuzynki i kuzyna. - Witaj chochliku. O Szymon żałuj ominęło cię przyjęcie... Mówiłem lekkim tonem lecz po mojej podrapanej i brudnej od rozmazanej krwi i sadzy twarzy było widać jak wyglądać musiał ten ,,cudowny,, bal...
https://www.youtube.com/watch?v=HIZ1WwrrmCQ
( Post czytać razem z piosenką nie patrząc na teledysk, no chyba że ktoś trawi anime)
Szymon uśmiechnął się na widok pokaleczonego kuzyna, dobrze mu tak, przynajmniej miał zabawę która mnie ominęła, witaj chochliku ? aż skręciło Szymona ze śmiechu , powstrzymywał się ile tylko mógł nie wytrzymał wybuchł śmiechem powtarzając w kółko -chochliku ale to było dobre...- teraz ją trochę rozweselę sięgnął ręką na głowę ściągnął mogolską pomarańczową czapkę, wyglądało wszystko normalnie jego loki upchane pod czapką czyniły czapkę wypchaną ale... to nie były loki a dredy. wyszczerzył zęby patrząc na Jane -wiem że mnie ominęła zabawa, właśnie szliśmy cię odwiedzić a Jane musi coś opatrzyć- wzrokiem powędrował na rozcięcie na ramieniu Rudowłosej dziewczyny
No tak ... Że co ? O rzesz... Tyle myśli kołowało w mojej głowie gdy zastanawiałem się czy śmieć lub płakać nad wyglądem kuzyna. Ot śmiech mi nie służył z powodu ciągle popękanych żeber. A na płacz nie miałem już siły. - Szymonie mój drogi kuzynie... Zacząłem dyplomatycznie by nie zezłościć chłopaka starając nie dusić się ze śmiechu. - Mogę spytać jak twoja rodzina przyjęła fakt iż nosisz dredy? Pochodził z odnogi mego klanu więc wiedziałem jak podchodzi się u niego do podobnych dziwactw. Jego starsi musieli by dostać co najmniej apopleksji ba jego widok, jeśli oczywiście od razu nie padli trupem na takie zmugolenie ich arystokratycznej linii krwi... Uśmiech rozpromienił moją twarz gdy wyobraziłem sobie moja dawną panią i minę jaką by pewnie zrobiła gdybym wparadował do jej komnaty z taką fryzurą. Jednak nie doceniłem Szymona był z niego kawał porządnego drania
-takie koszta kuzynie, w sumie to mi się nawet podoba- nachylił się do Nataniela -trawę też mają pierwszo gatunkową , w sumie to nawet fascynuje mnie to wyznanie Rastafarianizm- podrapał się po brodzie - mam coś dla ciebie ale to nie teraz... idziesz z nami?- spojrzał na Jane wzruszył ramionami, jego uśmiechnięta szczerze twarz to była rzadkość, polubił tego małego rudego chochlika, choć ból jej bólu rozrywał jego twarde jak kamień i zimne jak lód serce, cieszył się że znalazł kolejną osobę dla której sens jego bytu jest bardziej realny. -Kierunek skrzydło szpitalne, jest ktoś żeby założyć ładny opatrunek?- spojrzał na Nataniela oczyma pełnymi spokoju
-Nie za bardzo jak widzisz sam się opatrzyłem z pomocą Ell a tam właśnie jest aż gęsto od chemii oraz kłótni kto kogo jak zawiódł i jak zniszczył komu przyjaźń. Tak ci ludzie na prawdę nie mieli innego miejsca na kłótnię jak jedyny medyczny w tym zamku. No spoko nawet nie chciałem tam włazić. Uchyliłem tylko drzwi i wezwałem Accio wszystko co było potrzebne do założenia opatrunku. - Chodźcie gdzieś usiąść bo tam nie ma po co wracać. Spojrzałem na Jane i ranę na jej ręce. Nie wiedziałem jeszcze w tedy jak jest poważna ani czym grozi dziewczynie. Miałem się dowiedzieć tego dopiero później przy drzwiach z kołatką... Z tego wszystkiego jakoś zapomniałem przekazać jej w tedy wieści o jej ojcu. Zbyt cieszyłem się iż żyła i była niemal cała by pamiętać o tych wieściach...
- Siedzisz, powiadasz, hm. Nie powinnaś - stwierdził tonem iście mądrego człowieka, który NA PEWNO ma rację. Odpowiedział mądrym na mądre, przecież nie mógł wyjść na idiotę, prawda? Oczywiście był chętny, ale Jared, jak to Jared, lubił zgrywać głupa i udawać, że wcale nieee jest chętny. A że aktorem był dobrym, należałoby to wykorzystać, co też właśnie czynił. Takie przekomarzanki były nieraz bardzo fajne, bo przynajmniej zastępowało się banalną rozmowę czymś, co mogło potem zmusić do śmiechu. A tego ludzie potrzebowali, o. Koniec wykładu myślowego, trzeba działać, a nie stać! Rozejrzał się, udając, że szuka chętnych do szwędania się z Naomką. - Oj, nie widzę chętnych - powiedział iście filozoficznym tonem. - Ale mogę panience Young zrobić tę przyjemność i powłóczyć się jakiś czas. Aż nie znajdzie się chętny - dodał, kłaniając się teatralnie i zdejmując z głowy niewidzialny dla nikogo (poza nim oczywiście!) kapelusz. Tylko co będą robić? Ach, zawsze się coś znajdzie, zamek był wielki przecież, no.
Jane kolejny raz się wyłączyła. Ból wręcz rozrywał jej rękę. Miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Dopóki nie dostrzegła Nataniela. Na jego widok przestała myśleć o bólu, jedynie zalała ją fala ulgi. - Cześć. Boże, przepraszam, że nie przyszłam pomóc Ell. Ledwo żyję –powiedziała, odruchowo przytulając kuzyna. Gdy wspomniał o balu, Jane się wzdrygnęła, ajej oczy znów się zaszkliły, tak, że była bliska łez. -Fajne – skomentowała, nowe uczesanie Szymona. Na nic innego nie było ją stać. -Poradzę sobie. To nic takiego –powiedziała- Jeśli... chcecie porozmawiać sami...- zaczęła. Wiedziała, że Szymon przyszedł tu w konkretnym celu a Jane nie chciała mu przeszkadzać. Skrzywiła się z bólu, zakładając ponownie zakrwawiony sweter.
Patrzyła na niego pewna odpowiedzi. Ale potem zaniepokoiła się lekko, co on wymyśli. Przecież z nim nie można być niczego pewnym, o nie. Tymczasem odegrał iście profesjonalną scenkę. Jak zawsze w takim momencie zaśmiała się serdecznie na widok tej całej jego dramy. Musiała przyznać w duchu, że był w tym dobry. Bardzo lubiła przebywać w jego towarzystwie. Zawsze wtedy miała dobry humor. Mogła wtedy zapomnieć o wszystkich smutkach, strapieniach, czy czymś również dołującym. - Ależ ty uprzejmy – wyszczerzyła się do niego. Postanowiła przyłączyć się do tego jego przedstawienia i grać dziewiętnastowieczną dziewkę. Po chwili dygnęła jak dobrze wychowana panienka – Z przyjemnością spędzę z panem czas, paniczu Shewmare. Dokąd się udamy? – spytała nazbyt grzecznie trzepocząc rzęsami. – W sumie to nie miała pojęcia, gdzie mogliby pójść. Jest tyle ciekawych miejsc. Chętnie wyszłaby na zewnątrz, jednak było za zimno. Szalenie pragnęła lata. Ciepłych, długich dni spędzonych na leniuchowaniu lub na przeżywaniu fantastycznych przygód. Nie zwróciła zbytniej uwagi na Trójkę, która toczyła rozmowę z boku. Zarejestrowała tylko ich istnienie kątem oka.
- Jest mi to niesamowicie na rękę - skomentował grzecznie i podał jej ramię, dalej nie zmieniając śmiertelnie poważnego wyrazu twarzy. No to teraz zawody, kto pierwszy wymięknie i zacznie się śmiać. Ahaha, uwaga, Krukon był w takich przekomarzankach bardzo uzdolniony i potrafił bawić się w teatr całkiem długo, dlatego nie było to wcale łatwe zadanie. Jeśli by ktoś pytał - tak, był jak duże dziecko, ale nie przesadzajmy! Kiedy było trzeba, słuchał, o. Choć na co dzień wyznawał zasadę, która mówiła, że nie powinno się wszystkiego brać na poważnie. Jak wytrzymałby w swojej rodzinie nie wydurniając się przy wielu okazjach? W życiu trzeba było zachowywać równowagę, nie można było łazić wiecznie z nadąsaną miną, zachowywać się jak człowiek dotkliwie pokrzywdzony przez los i tak dalej, i tak daaaalej. - Błonia nie będą odpowiednią lokacją, gdyż nie chcemy zamarznąć - powiedział, prowadząc dziewczynę w stronę... żadną, w sumie, ale ciicho. Dojdą gdzieś po drodze, w końcu nad nimi było jeszcze sześć pięter! - Udajmy się w górę, stawiając wyzwanie tym oto schodom, które lubią płatać figle - dodał, wykonując ręką iście teatralny gest, którego zadaniem było wskazanie owych ruchomych schodów. No tak, jak się nie ma pomysłu, to trzeba kombinować na wszelkie sposoby. A po drodze zawsze coś się wymyśli. A jak nie, to zawsze będą mieli za sobą fajny spacerek po zamczysku, no. Ach, lato! Chyba znaczna większość uczniów tęskniła za ciepłem słońca o tej porze roku. A on się do tej części zaliczał.
Jeśli chodzi o podejście do życia, to Naomi była bardzo podobna do Jareda. Lecz miała to do siebie, że nie była dobrą aktorką. Kiedyś próbowała tej sztuki, lecz zawsze dała upust emocjom. Nie umiała zagrać śmiesznej scenki, gdyż przez śmiech nie mogła wypowiedzieć chociaż jednego słowa. W smutnych epizodach zbyt rzewnie płakała nad losami bohaterów. Cóż, to jest uczuciowa osóbka, więc dzisiaj na pewno przegra w tym wyścigu. Próbowała jednak jakoś się trzymać. Delikatnie, ujęła go pod ramię wsuwając swoją chudą rączę pod jego. Wciąż się uśmiechała wdzięcznie trzymając się formy. Nie miała pojęcia, gdzie prowadzi ja Jared, choć przeczuwała, że on też nie za bardzo to wie. Nic jednak nie mówiła na ten temat, chociaż chciała zobaczyć jego zmieszaną minę, gdy szuka na szybcika odpowiedzi na pytanie. W sumie to miał racje. Nikomu marzniecie do szczęścia niepotrzebne. - Mam nadzieję wielką, że poniosą nas w jakiś przytulne miejsce – odrzekła podając mu rękę i skinając wdzięcznie głową. – Chętnie posłucham, o panicza zainteresowaniach – zaczęła grzecznie rozmowę. Była dumna z siebie, że jeszcze nie wybuchnęła śmiechem na widok tych poważnych i dostojnych min, które stroił Krukon. Na wszelki wypadek trzymała się drugą ręką poręczy. Wiedziała, że jakby się zachwiała, miała by się kogo chwycić, lecz przezorny zawsze ubezpieczony. Naomi na ogół szła na żywioł, nie była tej zasady wymienionej wcześniej wierną zwolenniczką, lecz teraz może się sprawdzić
- Okej. - Odpowiedział, po czym spiętym krokiem ruszył przed siebie. Nie wiedział co powiedzieć. Miał wrażenie, że Howard może w każdym momencie klepnąć go w tyłek... i co wówczas? Wilkie nic nie powie? Hymm... Może nawet zarumieni się jak podrywana dziewczynka? Nie, Wilkuś powoli traci szacunek do samego siebie. Jednakże nigdy nie miał z tym problemów. To obecność Howarda tak na niego wpłynęła. Aaaach, ależ wygodnie to sobie usprawiedliwił. Tylko jeszcze musi to sobie wmówić, zrzucić wszystko na niego i unikać towarzystwa studenta. Przyczyna zaś zakorzeniona jest gdzieś głęboko w mózgu. To zaczęło się w szóstej klasie, gdy pewnego dnia obudził się z uśmiechem na ustach. Wówczas zaczął chodzić z Amayą i to pewnie ona jest przyczyną jego transformacji. Zaczął być wrażliwy i przestał się zalecać do każdej jak leci... Czuł się zobowiązany by być jej wiernym, by mówić tkliwe słówka tylko jej, chociaż nawet na ten temat nie rozmawiali. Zawarli jakiś niepisany pakt, który podpisali swoimi krótkimi oddechami podczas balu bożonarodzeniowego, pod wielkim dębem. O tak, wówczas nabił sobie sporą gorączkę, ale pielęgniarka poradziła sobie z tym w pięć minut, i jeszcze tego samego dnia musiał wrócić na lekcje. Jednakże Amaya ostatnio zniknęła. Dosłownie - zniknęła. Nie odpisuje na jego listy, a i w dormitorium nikt nie wie co się z nią dzieje. Na zajęciach nie pojawia się już od tygodnia. Profesorowie również nieszczególnie tym się przejmują... Jakby zniknięcie ucznia było najzupełniej normalne. Przychodziły mu do głowy najróżniejsze scenariusze, ale żadnego nie miał zamiaru przyjąć do wiadomości. - Czyli do Hogsmead, tak? - Zapytał głosem przesiąkniętym melancholią.
Poruszał się cicho i szybko, niech szlak porwie ten zegarek, miałem już położyć się do łóżka po dłuższej lekturze, jak nie zacznie wybijać mi melodii pogrzebowej, nie dość, że jak spojrzałem na niego pokazał mi że obaj moi krewni są na pozycji zagrożenia życia, to jeszcze okazało się że obaj jednocześnie. Rodzina rodziną choć niewiadoma jak daleka ruszyłem na ich poszukiwania przy moim szczęściu, kiedy dotarły do mnie odgłosy strzałów wybuchów i huk płomienia znaczącego jedno jakiś idiota użył piekielnej pożogi, z kierunku ich nadchodzenia można wnioskować że na dziedzińcu. Zauważyłem Nataniela bardziej przypominającego zombi niż żywego. -Co do Diabła ma znaczyć twój wygląd i gdzie Szymon- Zapytałem zimno- i oby nic nie dewastowało teraz dziedzińca a nawet jeśli to żeby to nie była piekielna pożoga.
-Głupi... Obróciłem się a jego oczom mógł ukazać się pełen strój bojowy rodziny Kruków. Nasycony magią i zaklęciami ochronnymi by był niczym zbroja.Na głowie miałem kaptur a na twarzy maskę z czarnej porcelany z systemem filtrów chroniących drogi oddechowe. Mimo swych walorów obronnych strój wyglądał tragicznie po nadpalany w wielu miejscach a ja sam stałem lekko zgięty trzymając się lewą ręką w miejscu połamanych żeber. Musiałem wyglądać upiornie szczególnie na tle okien przez który wpadał do środka blask piekielnej pożogi szalejącej na dziedzińcu. - Odejdź Mój jeszcze chwilę temu twardy głos zaczynał się łamać a w słowach zaczynały się czaić łzy. -Szymona już nie ma a ty odejdź błagam... Drżącymi dłońmi skierowałem na niego patyk i sięgnęłam po pistolet - Błagam ... Głos całkiem zaczął mi się łamać a wzrok mętniał z wysiłku skupiania uwagi na jego osobie...
-Schowaj różdżkę, a po pistolet nawet nie sięgaj-Odparłem z zimnym spojrzeniem i jeszcze chłodniejszym głosem, wyciągając szybko różdżkę- nie jesteś w stanie mi zaszkodzić w tym stanie, a sam nie mam zamiaru uszkodzić cię za bardzo, jak rozumiem to co się dzieje za oknami to twoja i Szymona sprawka, nie wnikam i tak się dowiem wcześniej czy później, kronika i to ujmie. A teraz raz jeszcze proszę uprzejmie odłóż różdżkę-Powiedziałem stanowczo