Nieduża kapliczka, w której jedyny ksiądz w tym mugolskim miasteczku udziela prawdziwych ślubów i rozgrzeszeń. Znajduje się w otoczeniu ślicznych drzew, można by się pokusić o stwierdzenie, że bardziej na obrzeżach niż w miasteczku Twizel, dzięki czemu panuje tu niewyobrażalny spokój, którego nie mącą niepotrzebne hałasy. Można się tu pogrążyć w modlitwie (mugole przecież wierzą w takie rzeczy) i odciąć od całego świata. Oraz można wziąć ślub. Ewentualnie.
Ira była wręcz oszołomiona szamańskim rytuałem, mającym złączyć jej więzy z Archibaldem. Po drodze do Kościoła, upierała się jeszcze, ze to za mało. Czy nie brakowało jakiegoś akcentu. Złapała przed kapliczką nawet dłoń Archibalda, coś na niej prezentując. — W niektórych kulturach przecina się linię życia na dłoni, żeby połączyć ją nierozerwalnym węzłem z partnerem. Razem sączona krew i złączenie jej w jedną to symboliczna nieskończoność związku. Ten rytuał dobiegł już końca? Błogosławieństwa? Czy coś jeszcze nas czeka? W dawnej Irlandii pary, nawet jeśli połączone w politycznym celu, zmuszane były do skonsumowania związku jeśli chciały go przypieczętować. Ja myślę, ze nas nie musi nikt zmuszać — zwróciła się do szamana z fascynacją zaraz potem odnosząc się do słów jakie wcześniej wymawiał — co to za język? Nie znam go. — Trudno o to, żeby znała, skoro szaman był prawdopodobnie szalony i po prostu bełkotał coś, bo nawdychał się za dużo świństw w swoim szałasie i już nie wiedział jak łączyć rzeczywistość z plemiennymi tradycjami, a plemienne tradycje z jego pijackimi wizjami. Ale Ira tego nie wiedziała. Nie w stanie upojenia, w jakim się znajdowała. Nie wpadła na pomysł, ze język, którego nawet nie skojarzyła po prostu nie istnieje. Wręcz desperacko chciała się dowiedzieć o nim więcej. Ale nie zapominała też, że powinna się teraz oddawać też swojemu przyszłemu mężowi, dlatego kurczowo trzymała się jego ramienia, idąc obok szamana. Bo choć mogło się wydawać, że szaleńcowi poświęcała więcej uwagi w rzeczywistości to Archa smyrała palcami po ramieniu i przyciskała jego bark łokieć do swojej piersi. — Jesteśmy na miejscu? — zdziwiła się, bo choć wycieczka nie trwała krótko, jej minęła jak z bicza strzelił. Stanęła przed Archibaldem i uśmiechnęła się do niego promiennie. — Zaraz zostanę pani Blythe — poinformowała go łaskawie, jakby jeszcze nie wiedział i poczekała na pozwolenie szamana na wkroczenie do kościoła. Weszli tam, po ciemku i pierwsze co Ira zrobiła to najpierw z zadziwiającą gracją minęła jedną z ławek, a zaraz potem z mniejsza gracją, wpadła na następną, ciągnąc za sbą Archibalda. Gdyby nie obecność szalonego szamana, można by podejrzewać, ze zrobiła to specjalnie, bo wylądowała tyłkiem na szerokiej ławie, a Archibald bezpośrednio na niej, przyciskając materiał jej koronkowej sukienki do drewna, w sposób, który jeszcze bardziej odsłaniał jej i tak już odsłonięte udo. I wiecie co? Kto by się tam przejmował szalonym szamanem? Irka wywnioskowała, że kopulowanie dwóch ludzi na ławce w kościele było dla szamana czymś naturalnym, w końcu żył w zgodzie z przyrodą. Dlatego bez oporów namiętnie pocałowała Archibalda, nie podejrzewając, ze w głównej mierze rozsądek odbierał jej oprylak, wzmagający działanie po tym, czego nawdychała się w szałasie Weberłeberłeparoparbala. I dzięki Bogu, ze wtedy na salkę wkroczył ksiądz ze świecą w dłoni.
- Próbowali tego i u nas – zwrócił się do Iry szaman – ale zaniechali, jak się jeden czubek wykrwawił na śmierć przed pomnikiem najdroższej Luny. Na samo wspomnienie Weberłeberłeparoparbalowi zachciało się śmiać, ale powstrzymał się, by nie psuć ceremonii ślubnej. Spotkanie z księdzem z pewnością będzie owocne w nowe doświadczenia, tak samo jak rozmowy z tą kobietą. Mężczyzna nadal za bardzo przypominał mu meduzy. - Kolejne kroki rytuału muszą być zawarte w obecności księdza. Taką żeśmy zawarli umowę z Pebrenewerułabieresowalem, to znaczy z Georgem Daltonem. Skubaniec zmienił sobie imię, jak gdyby się wstydził dziedzictwa. Uśmiechnął się do Iry, pokazując krzywe zęby z dziąsłami poranionymi od ości, którymi dosyć często wygrzebywał sobie resztki na przekąskę. Pomachał jej przed oczami bukietem kolorowych ziół, jak gdyby chciał udowodnić, że coś jeszcze dla nich przygotował. Nie mógł przecież pozwolić synowi na to, by mu przeszkodził w prawdziwych obrzędach. - To stary język amijubisów z plemienia Łapczubatych – wyjaśnił jeszcze kobiecie, szukając jakiegoś wytłumaczenia. Sam nie widział sensu w swoich słowach, mówił pierwsze, co mu przyszło do głowy. No ale czy oni musieli o tym wiedzieć? Nazwy plemion wymyślał na poczekaniu – do tego akurat talent miał całkiem spory. Weszli do kościoła, a szaman obrócił się, by wciąż widzieć młodą parę. Jeszcze by uciekli i co wtedy? Krocząc tyłem w stronę ołtarza nawet nie zauważył księdza ze świecą, który zdenerwowany wpatrywał się w niego. Najwyraźniej jeszcze nie spostrzegł młodej pary, kopulującej na ławce. - Pebrenewerułabieresowale, jak ja cię dawno nie widziałem – zawołał i uderzył mężczyznę bukietem zielska w twarz, omal go przy okazji nie podpalając. A potem skocznym krokiem odsunął się i wskazał na Archibalda i Irę. – Zobacz no, kogo ci przyprowadziłem. Wywiązuję się z umowy, widzisz? Oni chcą Ś L U B U! Ksiądz spojrzał na młodych czarodziejów i świeca omal nie wypadła mu z rąk. - No jak to tak? W Domu Boga?! Podszedł do nich, mając wielką ochotę rzucić w nich gromnicą. Kolejnych wariatów mu ojciec przyprowadził. Szaman jednak powstrzymał go ręką, znów wesoło się szczerząc. - To działanie Wielebnej Makreli i ziółek partezjańskich – wyjaśnił, znów nie wiedząc, co on właściwie bredzi. – Oni są zakochani, dajże im ślub i będziemy się cieszyć, ja i święta Luna.
______________________
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Jemu za to wrzaski szamana Weberłeberłeparoparbala wystarczyły w zupełności i najchętniej poprzestałby na nich i do tego wyszedł z tego wszystkiego z papierkiem, potwierdzającym całą ceremonię. Zaczynało mu się spieszyć, a Ira miała w tym duży udział, idąc tak blisko i działając swoimi palcami. Było mu mało, zdecydowanie za mało, nawet jeśli jego dłoń zdążyła bardzo dokładnie przebadać talię kobiety - nie zapowiadało się na to, żeby ta talia szybko miała mu się znudzić. Była wprost stworzona do smyrania. Podobnie jak odsłonięta, zgrabna noga. I ramiona. Razem z całą resztą. - Dziwię się, że tak późno - odpowiedział, zanim weszli do kapliczki, już w środku dodając - Powinnaś być od przeszło godziny, ale szamanowi chyba się nie spieszy - dodał, nie kryjąc swojej niechęci do pseudo-faceta o pseudo-imieniu. Nawet niespecjalnie się przejął, czy szaman go słyszy. Ksiądz również nie wydawał mu się zbyt wiarygodny, przynajmniej zazwyczaj - teraz było mu wszystko jedno, bo miał być tylko urzędnikiem. W Boga nikt tu nie wierzył. Chyba. W tym momencie Ira zgrabnie wyminęła ławkę, nieco odrywając się od Archibalda, a że mężczyzna zmrużył oczy i wpatrywał się podejrzliwie w Weberłeberłeparoparbale, próbując dociec dlaczego idzie tyłem w stronę ołtarza, a do tego zauważył ŚWIECĘ i zaczął się zastanawiać co głos Iry robi po drugiej stronie kaplicy, nie zwrócił zbytnio uwagi na to, że już-prawie-nie-Magyar wkracza na teren kolejnej ławki. Miał właściwie zapytać, dlaczego wysłała swój głos tak daleko i powiedzieć jej, że wcale nie musiała tego robić, bo jest bardzo ładny i chciałby usłyszeć w jego wykonaniu bardzo zmysłowe tony, ale nie zdążył ani zapytać, ani powiedzieć, bo Ira, ze swoim głosem, wpadła na przeszkodę. Jeśli kiedykolwiek, ktokolwiek sądził lub powiedział, że przeszkoda przeszkadza zawsze i nie ma wyjątków, musiał się mylić. W tym wypadku była bardzo na miejscu i prawdopodobnie był to jedyny moment, w którym Blythe musiał przyznać, że przeszkody wpadające pod nogi jego przyszłej żonie nie są wcale takie złe. Poprawił nieco swoje niefortunne usadowienie na ławce, która dodatkowo nie miała oparcia (cuda tylko w kościołach) i był to kolejny fakt sprzyjający... Nieważne, poprawił swoje usadowienie, przerzucając jedną nogę przez ławkę, nogi Iry ułożył na swoich i teraz mógł swobodnie odwzajemnić jej pocałunek, przytrzymując się ręką o błogosławioną ławkę, zaś wolną dłonią sprawdzając, jak smukła jest odsłonięta nóżka Węgierki. Była bardzo, ale ktoś przeszkodził mu w dalszych oględzinach. Szaman wyrwał go z przyjemności wrzeszcząc coś o ślubach. I wtedy przypomniał sobie, że to właśnie o ich ślub chodziło. Znaczy, jego i Irki. Nie szamana z kimkolwiek. - Tsss, już niedługo - mruknął, całując Magyar jeszcze przez chwilę, bo jej usta były zbyt przyjemne, aby tak po prostu się od nich oderwać. Ostatecznie musiał, ale wyplątanie się z sukienki i podniesienie z ławki zajęło moment, nawet jeśli w mniemaniu odurzonej oparami i pocałunkami pary, cały proces wydał się niesamowicie zgrabnie przeprowadzony. Na szczęście Archibald nie zapomniał o kapeluszach, które wylądowały pod ławką. Wkrótce znalazły się na ich głowach. Nawet nie tył na przód, więc do ślubu szli bardzo ogarnięci i profesjonalni. Podał Irce dłoń, wyprowadzając ją z rzędu ław i stając na wprost księdza. - Ślub zazwyczaj bierze się w domu Boga - poinformował księdza rzeczowo, nie zauważając, że jego słowa były oburzeniem odnoszącym się do ich chwilowej... słabości. - Mamy obrączki, szaman dał nam swoje szalone - słowo wieczoru, daję słowo - błogosławieństwo, ale wszystko musi być udokumentowane. Pani Magyar musi stać się panią Blythe, tak jak pan Blythe musi pozostać panem Blythe - wyjaśnił pokrótce, przyciągając do siebie jeszcze-Magyar, nie dając księdzu dojść do słowa, bo przecież musiał go przekonać do udzielenia błogosławieństwa. - Postanowiliśmy razem skończyć z grzechem. Sam ksiądz widział, jak to wygląda, a przecież przed ślubem nie wolno. Prawda? Więc dopiero po. Dowód miłości chyba był wystarczający, nie możemy się od siebie oderwać - zaznaczył, odsuwając lekko rękę od biodra Iry i wskazując na ten gest głową. Nie mogli, bo palce zaplątały mu się w sukienkę.
Stanęła obok pana Blythe, przyszła pani Blythe, która nawet wyglądała teraz całkiem blythowo w blythowym kapeluszu i wyprostowała się, przygładzając dłonią sukienkę, żeby wyglądać ostatecznie na tym ślubie, oprócz tego, że blythowo, bo wczuwała się w rolę, to jeszcze jak człowiek. No, ale z tym jak człowiek to akurat średnio jej wyszło, bo chciała pomachać szamanowi z całą swoją poczciwością, ale jak już zdążył Archibald zauważyć, nie mogli się odczepić od siebie nawzajem, a jak teraz zauważyła i Irka, podnosząc rękę, wyjątkowo zgranie się siebie trzymali. Podniosła ją razem z mankietem Archibalda, a razem z nim szarpnęła też swoją sukienkę do góry, odsłaniając przed księdzem pewne partie kobiecego ciała, których nie chciał widzieć, nawet przez materiał bielizny. Po prostu koronka, chociaż jakże zjawiskowa i dobrze się prezentująca, była mało praktyczna dla kogoś kto właśnie spożył za dużą dawkę oprylaka. Ale nie spożyli go znowuż na tyle dużo, by Magyar nie wtrąciła się ze swoim rozsądkiem. — Ale my nie zdążyliśmy żyć w grzechu, Archie — i skonsternowana próbowała sobie przypomnieć, czy przypadkiem nie przekroczyli jakiejś granicy. Dzisiaj było to wyjątkowo ciężkie, bo możecie mi wierzyć, ze magiczne narkotyki mają dziwne właściwości w połączeniu z jeszcze dziwniejszymi specyfikami szamana. Nie potrafiła odłączyć teraz swoich fantazji, zalewających jej głowę, od rzeczywistości, dlatego chrząknęła i siedziała już cicho, z braku innych możliwości, opierając się głową o ramię Blythe. — Czy możemy wziąć ślub i pozostać w czystości, proszę księdza? — spytała i chyba jednak Archibald musiał stanąć przed przykrym faktem, że jego żona miała większy dar przekonywania od jego. Znaczy… no, prawie-żona, ale po tym, jak spojrzała na księdza swoim niewinnym Irkowatym spojrzeniem, jeszcze niespaczonym blythowym podstępem, ksiądz musiał się ugiąć. No, zakładając, ze zdążył, bo rozproszona Ira zerknęła na wielebnego szamana (już jej się wszystko mieszało) i zamrugała oczami, bo usłyszała coś o jakiejś miłości. No… jeśli to było konieczne to mogła roboczo założyć, ze kochała Archibalda Blythe. Cokolwiek to w tym momencie dla niej znaczyło. Pokiwała głową na zgodę. — Tak właśnie jest — potwierdziła, nie czując się wcale jakby składała krzywoprzysięstwo w Domu Bożym. Cholera wie, jak właśnie w tym stanie Ira Magyar, za chwilę Blythe, zinterpretowała sobie miłość.
Weberłeberłeparoparbale nie polubił tego mężczyzny, oj zdecydowanie nie polubił. Archibald chyba cierpiał na zbyt przerośnięte ego, a na dodatek nie potrafił dostrzec świętości w rytuałach. A miały przecież większe znaczenie niż te księdzowskie dyrdymały pod ołtarzem. Swoją drogą – ołtarz! Tak bardzo się w niego zapatrzył, że po prostu tam podszedł, ignorując wszystko, co się wokół działo. Gdyby usłać go różami, byłby idealnym miejscem na… Zlustrował jeszcze raz spojrzeniem młodą parę. Nie, ksiądz im na to nie pozwoli. Ołtarz jest dla niego święty i inne takie. Sfrustrowany oparł się o blat i obserwował całe to przedstawienie. - Ślub owszem, noc poślubna to jednak inna kwestia, zważywszy na to, że jest POślubna – zauważył ksiądz, ściskając jeszcze mocniej gromnicę. Jeszcze trochę i z pewnością przełamie ją na pół. Rozluźnił się jednak na sekundę, gdy usłyszał o obrączkach, bo znowuż błogosławieństwo szamana wyprowadziło go z równowagi. Odwrócił się w stronę ołtarza, by zapytać, co to znowu za bujdy, ale zamiast tego świeca wypadła mu z ręki i potoczyła się gdzieś pod ławki. – Mógłbyś stamtąd zejść… tato? – Powiedział przez zaciśnięte zęby, bo wielebny szaman siedział po turecku na samym środku tego czcigodnego miejsca, nie przejmując się tym, że wszystko co było ukryte pod palmowymi liśćmi, ujrzało światło dzienne. - Blythe zostać Blythem? – Zapytał starzec, zeskakując z ołtarza, jak gdyby nadal był młodzikiem i podszedł do pary młodej i swojego syna. – Zwyczaj nakazuje przybrać nowe nazwisko. Proponuję Glutoputopysiole. Ksiądz zganił spojrzeniem swego ojca, żałując, że nie miał już w rękach świecy, bo znowu oberwał chwastami po twarzy. Dopiero słowa Iriny naprawdę załagodziły jego nastrój. - Oczywiście, panno Magyar – powiedział. – Zapraszam przed ołtarz. I wyrwał ziółka z rąk tatusia, odrzucając je gdzieś w stronę miniaturowej zakrystii, najwyraźniej licząc na to, że szaman po nie pobiegnie. Przeliczył się jednak, bo ten znów nie wiadomo skąd dobył swoją różdżkę i machnął nią, przywołując swój bukiet. A zaraz za nim świecę, która wyminęła Archibalda i Irę i uderzyła księdza prosto w plecy, aż zgiął się w pół. - Zamiast bawić się jak dziecko, przydałbyś się na coś i przywołał dokumenty – wysyczał przez zęby do ojca i stanął za ołtarzem, czekając, aż papierki się tam pojawią. Na szczęście wylądowały tuż przed nim, a ksiądz zaczął je wypełniać, pytając ich o dane. Zaraz po tym podsunął księgę młodej, by łatwiej im było złożyć podpisy w trakcie ceremonii, jednakże okropny, duszący dym przesłonił mu twarz. Szaman zaczął tańczyć wokół, machając podpalonym zielskiem, zapewne jakimś narkotycznym, zważywszy na to, że znów nucił swoje dziwne przyśpiewki. - Ara kakato gakyt opso getta ldac joliz dard zii pulg tsejz da isk! Ksiądz starał się jednak zignorować to. Mogli to uznać za nieudolny chórek, tworzący swoisty klimat zaślubin. Nigdzie indziej, tylko w Nowej Zelandii tego typu atrakcje, a co! - Wyjmijcie obrączki, to będzie skrócona wersja, bo Weberłeberłeparoparbale niestety nie pozwoli na dłuższą. Przysięgi możecie wymyślić sami. Powtarzaj za mną – zwrócił się do Archibalda. – Ja, Archibald, biorę sobie Ciebie Irino za żonę i ślubuję ci…
______________________
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Może i koronka nie była praktyczna, ale za to bardzo podobała się Archibaldowi, któremu Ira mogła tak machać, ale szamanowi czy księdzu - raczej niekoniecznie. - Oczywiście, że nie, przecież właśnie temu próbujemy zapobiec - odpowiedział cierpliwie, przebierając chwilę palcami, które lekko uderzyły o jej biodro. Ignorował szamana, skupiając się na księdzu, bo nie zdążył jeszcze być tak irytujący jak jego ojciec. - Noc była, a właściwie jest, ale jeszcze nie poślubna - wyłożył kolejny argument, stawiając kapłana przed oczywistym faktem. To nic, że gdyby nie wrzeszczący o ślubach szaman, pewnie by była. Ostatecznie nie doszło do niej na ławce, więc jej nie było. Prawie robi wielką różnicę, jak już ktoś kiedyś zdążył zauważyć. Podążył wzrokiem do Weberłeberłeparoparbale, ale zaraz odwrócił się ponownie, żeby zakryć Irce oczy. Odsłonił je, gdy zniżył swoje do ich wysokości. - Nie warto tam teraz patrzeć, rogogony węgierskie są o wiele ciekawsze - mruknął zdegustowany golizną szamana, który miał już swoje lata. Ciekawe, czy jak było zimno, też tak paradował. Archibald zapamiętał sobie, że nie warto nosić palmowych liści. Gdyby był całkiem trzeźwy, pewnie nawet nie wziąłby pod uwagę noszenia palmowych liści. Zgromił szamana wzrokiem, uznając, że godzi w jego godność, proponując takie nazwisko. Już Archibald Magyar brzmiałoby lepiej. Był prawie zdruzgotany, że jego ułomna dyplomacja działa tak słabo. Musiał nad tym popracować, chociaż nie zapowiadało się na to, aby jeszcze kiedykolwiek miał przekonywać księdza do udzielenia ślubu. Wyjął obrączki i przekazał synowi szamana i chwycił Irę za ręce, przenosząc na nią wzrok z Weberłeberłeparoparbala, rozprzestrzeniającego kolejne, narkotyczne opary. Śmiertelna powaga. Totalnie. - Ja, Archibald, biorę sobie Ciebie, Irino, za żonę i ślubuję ci, że będziemy pamiętać tę noc bardzo długo, że zagramy w grę, w której obydwie osoby są zadowolone, że będziesz musiała sumiennie płacić za nowe nazwisko i że nie użyję mazi zwiększającej płodność. Ponadto przysięgam, że po tej uroczystej ceremonii trafimy do pokoju - zakończył. Tak właśnie kończyło się pozwalanie na wymyślanie przysiąg małżeńskich. Zdawało się, że teraz kolej Iry. Blythe. Iriny Blythe.
Z uwagą słuchała przysięgi Archibalda, wpatrywała się w niego swoimi migdałowymi oczami, trzymając jego dłonie i przez tą chwilę wydawało się, jakby nawet sama Ira uwierzyła, ze nie jest naćpana i naprawdę długo czekała na ten moment. Moment, w którym zostanie panią Blythe. I chociaż Irina miała sobie prędzej czy później przypomnieć, ze był to wpływ wyłącznie oprylaka i dziwnych czarów szamana, ksiądz miał żyć w błogiej nieświadomości, ze był to wybór całkowicie przemyślany, ustalony przez obie strony i niespontaniczny. Choć dziwnym wydało się, że nie było dla niego podejrzane, że ślub chciała brać dwójka wariatów w środku nocy. I nawet zdawało mu się nie przeszkadzać, że udzielał im go w nocnej koszuli, nie w habicie. Ale można było przymknąć na to oko. W panujących w kapliczce egipskich ciemnościach (bo szaman latał w kółko tak, ze zgasił jedyną świeczkę) nie było widać większej różnicy między pidżamą w wyścigówki, a habitem. Dlatego też nawet młoda para nie narzekała. Zresztą. Im wszystko wydało się całkiem normalne. Począwszy od odsłoniętych genitaliów szamana, chociaż to akurat była kwestia sporna, a skończywszy na zabanych treściach ich przysięg małżeńskich. A skoro już o tym mowa… Przyszedł czas na przysięgę Iriny. I uwierzcie mi, ze Archibald postawił jej wysoką poprzeczkę. Dlatego, bardzo nie po irkowemu czekała z odpowiedzią aż jedną sekundę, aż w końcu podjęła się wyzwania. — Ja Irina Magyar, chętnie Blythe, biorę sobie Ciebie Archibaldzie za męża i ślubuję Ci, że wdzięcznie będę nosić Twoje nazwisko w jak najlepszym świetle, wprowadzę w nie radość i beztroskę, w myśl tego wypijemy tej nocy dużo szalonego wina i od tej chwili, jedyny rogogon na którego będę patrzeć będzie należał do Ciebie. I przysięgam Ci… że żadna przesympatyczna maź nie stanie nam na drodze skonsumowania naszego związku, i mam nadzieję, żadna koronkowa suknia, którą pozwalam Ci zniszczyć, jeśli będzie to konieczne, ponieważ w tej chwili żadna suknia nie jest dla mnie ważniejsza od naszego wspólnego dobra i obiecanej satysfakcjonującej nas gry. I po złożonej przysiędze oboje wymienili się obrączkami, albo w trakcie, Ira miała problem z zapamiętaniem chronologii. Była jedynie przekonana, że zadała bardzo istotne dla siebie pytanie. — Czy teraz mogę skorzystać z dobrodziejstw danych mojemu mężowi przez Boga? Wydawało jej się całkiem naturalne, ze związek pieczętuje się właśnie tym akcentem (jeśli ktoś nie wyczuł przekazu – łóżkowym), a nie na przykład… no nie wiem, pocałunkiem.
Archibald Blythe
Wiek : 44
Czystość Krwi : 50%
Dodatkowo : zaklęcia bezróżdżkowe, opiekun Gryffindoru
Nieświadomość księdza albo jego świadome przyspieszanie ceremonii, aby móc w końcu po ludzku udać się do łóżka i po ludzku spędzić w nim noc, na przykład śpiąc, była im teraz bardzo na rękę, tym bardziej że sami nie potrafili dostrzec w swoim zachowaniu nic dziwnego. Według tej zasady szaman również powinien być normalnym zjawiskiem, i dla połowy z obecnych tu Blythe'ów możliwe, że był. Ta druga, męska połowa, wciąż utrzymywała go pod plakietką abstrakcji. Ale za to spojrzenie pierwszej połowy było, nareszcie, jego. Ciężko byłoby powiedzieć, że kompletnie mu to umknęło, że nie zwrócił uwagi albo zwyczajnie pominął tą istotną przynależność, która pociągała go coraz bardziej, im dalej ciągnęły się całe, nocne perypetie. Pomimo swoich frywolnych słów, nie mógł zaprzeczyć, że całkiem mu się to wszystko podobało. Zarówno koronkowa sukienka, jak i wpatrzona w niego, dalej dziwnie bezbronna i niewinna, bo za taką zawsze w jego myślach uchodziła, kobieta. Jej nietypowa przysięga wróciła na usta pana Blythe typowy uśmiech, który mógł być tylko dopełnieniem ceremonii. Można uznać, że był to przebłysk normalności. Wsunął obrączkę na jej smukły palec, stwierdzając, że pierścionek wygląda nawet znośnie i jest przyjemnie chłodny w dotyku, choć ich ciepłe ciała zdawały się równie przyjemne, zwłaszcza to drugie, nie jego własne. Zaplątał sprytnie swoje palce w dłoń żony (!) i przyciągnął ją do siebie stanowczym gestem, nie przejmując się tym, czy ksiądz pozwoli im na jakiekolwiek pieczętowanie związku, żeby móc zetknąć swoje usta z ustami, które właściwie też już były jego. Jakimś cudem zachował przy tym więcej przyzwoitości, niż należałoby się spodziewać, jakby chciał sprawdzić, czy świeżo zawarty związek zmienia coś w kwestii przyjemności. Jeśli zmienił, to tylko na lepsze, ale wciąż spieszyło mu się do pieczętowania bardziej niż zwykłym pocałunkiem. Może nie do końca zwykłym, skoro był to pierwszy pocałunek w historii ich małżeństwa, ale pierwsza zapłata za nazwisko była równie ważna. A ołtarz nie był wyścielony różami, więc chyba pozostawało im zwykłe łóżko na szczycie domku nad jeziorem, już bez duchów i baldachimów. Archibald w tej chwili nawet nie śmiał opuszczać swojej żony na najmniejszy krok, więc podprowadził ją do dokumentów, aby mogli wszystko pięknie podpisać i wyjść ze świątyni, pozostawiając szamana i jego syna samym sobie. Wychodzili w akompaniamencie krzyków, ale prawdopodobnie straciło to jakiekolwiek znaczenie. Pan Blythe przynajmniej nie zwracał na hałas uwagi.