C. szczególne : Mnóstwo tatuaży, rozmierzwione włosy, czarne ciuchy - raczej typ oldschoolowy, aniżeli ten "na czasie"; umówmy się, moda lat 90 jest niepowtarzalna
DATA URODZENIA 1 kwietnia 2001 CZYSTOŚĆ KRWI 50% MIEJSCE URODZENIA Dolina Godryka MIEJSCE ZAMIESZKANIA Tam, gdzie nogi mnie poniosą; aktualnie nie posiadam stałego miejsca zamieszkania W HOGWARCIE JEST OD KLASY I OBECNIE JEST NA ROKU II studencki WYMARZONY DOM Ravenclaw WYBRANY WIZERUNEK Loic Williams
Wyglad
WZROST 188 BUDOWA CIAŁA Smukła, nieco wychudzona, choć przy lepszych okresach zdarza się, że widać mi nawet mięśnie; KOLOR OCZU Jasne błękitne, wpadające w odcienie szarości; KOLOR WŁOSÓW Ciemnie i o, dziwo - niefarbowane; ZNAKI SZCZEGÓLNE Rozmierzwione włosy, które ciągle zdają się być w nieładzie, jakbym nie miał w domu szczotki, lecz rzeczywistym faktem jest, że nieład to moje drugie imię. Moje ciało zdobi mnóstwo tatuaży, które w większości nie mają znaczenia, ale są też malowidła wypełnione szczerym sentymentem. Czuć ode mnie nikotynę, bo ponoć palę za dużo, ale wciąż mniej niż peruwiańskiego zielska. Gdyby matka żyła - uznałaby, że moja blada skóra ma niezdrowy odcień. Niestety, świeć Merlinie nad jej duszą PREFEROWANE UBRANIA Luźne, wygodne, bez tej wszechogarniające ludzi mody - pełnej bezsensu i abstrakcji. Najlepiej gdybyśmy się cofnęli do lat '90, dzięki czemu nie buszowałbym jedynie po vintage shopach, ale mógłbym na każdym kroku dostać kraciaste koszule, kamizelki, szerokie t-shirty czy spodnie nie opinające mojej kościstej dupy, jednocześnie podkreślające długie nogi.
Historia i Charakter
Pewnego dnia - gdy nikt nie pyta cię o zdanie i potencjalną chęć do egzystowania wśród ludzi - pojawiasz się na tym łez padole, nie mając możliwości pociągnięcia wstecznego, choć... To potencjalnie nie jest wcale problematyczne. Dla kogoś urodzonego w Dzień Żartów wydaje się to nawet nieironicznym dowcipem, bowiem obok tego wydarzenia, bardziej zabawną wizją jest przyjście na świat w Święto Zmarłych czy Głupców; z perspektywy czasu - jestem każdym z nich. Od małego przejawiałem ogrom ciekawości, którą przelewałem na starsze rodzeństwo. Czterech, cholernych braci, którzy poświęcali mi całkiem sporo uwagi, podobnie jak matka, aż nie wyzionęła ducha z powodu komplikacji związanych z ostatnią ciąża; nie rozumiałem tego, nie chciałem - nie wiedziałem też, że n i g d y więcej nie zdołam jej zobaczyć, a ona sama zostać miała zastąpiona przez najmłodszą latorośl Collinsów. Och, ironio, gdyby ktokolwiek określiłby szaleństwem zwieńczenie związku (ponoć udanego) szóstką dzieci, to zapewne mógłbym się z tym zgodzić, a mimo to byliśmy wobec siebie lojalni. Nikt nie chował żadnej urazy czy był mniej zaopiekowany w ten pokraczny sposób, pozornie nazywany rodziną. Nawet wiek nie stanowił sztywnych restrykcji, jakby każdy z nas chciał pozostać swoistego rodzaju indywiduum. Ja nie chciałem jednak stawać się jak ojciec, który zmieniał po śmierci Anabelle kobiety częściej niż gryfonki zdanie. I nie mówię tego wcale z autopsji.
Byłem ciekawski, lubiłem dotykać wszelkich nieznanych przedmiotów, fiolek eliksiralnych czy ksiąg przepełnionych po brzegi sekretami - nie zważałem na to czy poniosę konsekwencję. One nie były dostatecznym wyznacznikiem dla ograniczania odbioru rzeczywistości i nieoczywistego. Świat stawał więc przede mną otworem, jego bramy przemierzać mogłem od najmłodszych lat z niewyobrażalną pasją, bo w s z y s t k o wydawało się tak mocno pochłaniające, przed czym nie powstrzymywała mnie wizja kary, bo... Edmund Collins czasem lubił karać, przekraczając umowne granice rodzicielstwa, ale to dlatego uciekałem z domu, włócząc się po okolicy, skacząc po drzewach i łamiąc sobie po raz kolejny rękę bądź nogę. O, persyflażu - jakim szczęściem było posiadanie eliksirów, które zasklepiały podwórkowe rany, nie odbierając mi za grosz perspektyw eksploracji i stłaczania tego, co zaczęło mnie dość szybko fascynować. Muzyka stanowiła wszak nierozerwalny sznur między życiem pełnym magii, a tym mugolskim, który wcale nie był mi obcy. W Hogwarcie zrozumiałem, że nie jest on na tyle odległy, a czarownice, których rodzice nie posiadali w sobie pierwiastka magii, wcale nie były takie złe... Można rzecz, że wydawały się całkiem urocze, a ja jako młodociany i zaintrygowany każdym aspektem codzienności, nie odmawiałem sobie spoglądania na nie z przekornym uśmiechem. Poza nauką istniało dla mnie też życie, które nie zakrawało wyłącznie o skłębianie wiedzy pełnej inkantacji, magicznych stworzeń czy gier miotlarskich, bo choć kochałem to ponad miarę i nigdy nie opuściłem żadnej lekcji, to... Nadal wychowywałem się wyłącznie z braćmi, a dziewczyny stanowiły kuriozalną enigmę, jakiej nie umiałem pojąć.
I lata mijały, a ja tworzyłem; pisałem do szuflady kolejne wiersze, których nigdy nie ujrzał świat i piosenki, pełne czegoś - czego wcale nie potrafiłem nazwać. Łapany na gorącym uczynku przez nauczycieli, orientowałem się też w swoim spóźnialstwie, gnając na złamanie karku, bo choć nie byłem ignorantem - twórczość pochłaniała mnie bez reszty. Dźwięk kolejnych chwytów gitarowych, oktaw wybrzmiewających z osiemdziesięciu ośmiu dźwięków fortepianu czy skrzypcowe kwinty, otępiał mnie. Pozbawiał trzeźwości. Pozwalały zatopić się w bezkresie muzyki, która wypełniała szczelnie tunele żył, jakby nic nie miało wartości, ale przecież miało. N i g d y nie podważałem własnego (nieco dziwnego) talentu do dziedzin magicznych, które obdarzyłem bezgranicznym zainteresowaniem, bo zaklęcia pojąłem szybko, tak jak i latanie na miotle, a magiczne stworzenia? Od samego początku wydawały się lepsze od ludzi, aż do dnia, w którym nie poznałem jej.
Gęste pukle blond włosów okalały jej pyzatą buzię, zaś wzrok, którym mnie obdarzyła był pełen politowania, jakby wcale nie doceniała muzyki, którą tamtego wieczora odgrywaliśmy w jakimś podrzędnym barze w mugolskiej części Londynu. Lubiłem grywać z innymi kapelami, samemu pozostając nieuchwytnym duchem, ale... Jej to nie imponowało, bowiem powtarzała nieprzerwanie, że pragnie poznać mnie, a ja nie wiedziałem - co ma na myśli, bo byłem sobą, mimo iż zawoalowany iluzją różnorodnych tajemnic. Chciałem jej dać, to czego pragnęła, dlatego z lekkoducha, pełnego syndromu Piotrusia Pana, zmieniłem się w księcia z bajki, który wystawał pod dziewczęcym oknem z kwiatami, śpiewając piosenki miłosne i uciekając przed cholerną sąsiadka, która nie doceniała mojego talentu. Nawet nie zliczę, ile razy obrzuciła mnie jajkami. Wstrętna, stara ropucha. Elsie dała mi wreszcie szansę, wpuszczając do swojego świata, choć mój chwilowo musiałem zamknąć. Ona nie była go świadoma, dlatego zamiast na studia, pożegnałem się z edukacją, która nie przyniosła mi oczekiwanych założeń. Nie zostałem twórcą zaklęć, opiekunem magicznych stworzeń, ani wybitnym ścigającym. To muzyka wybrzmiewała w moim umyśle, gdy zamykałem się na moment czy dwa w pokoju z gitarą, przerabiając kolejne teksty w linie melodyczne, oddając je innym artystom, którzy po wielokroć zapraszali mnie do współpracy. I minął rok, potem drugi, trzeci - i byłem szczęśliwy. Tak ponadwymiarowo, jakby nic już nie stanowiło dla mnie ograniczeń, lecz... Ta konkretna dziewczyna wymagała więcej, dlatego poszedłem na studia. Nie dla samego siebie - ona nie chciała, żebym rezygnował z egzystencji, która była nierozerwalną częścią mnie. Ambicja przyćmiła zdrowy rozsądek, tak jak i eliksiry, które wzmacniały organizm przed znużeniem. Chłonąłem jak gąbka kolejne zajęcia, nie czując strachu przed nieznanym. Co zabawne, Elsie w końcu zgodziła się zamieszkać na Tojadowej, gdzie dla niej świat przybrał zupełnie nowych barw - bardziej nieznanych i dzikich, a mimo to nie protestowała z dobrodziejstwem inwentarza przyjmując moją rzeczywistość.
Rozwijałem się we własnej ambicji. Stawiałem na drodze kolejne wyzwania pełne kunsztu czarodziejskiej finezji i sztuki, wieczorami zapychając czas gromadzącym się studentom w barach. Nie zarabiałem dużo. Nie na tyle, by nagrać płytę, ale nie to było istotne - nie aż tak. Rozpoznawalność przyszła z zupełnego przypadku, kiedy wreszcie mój głos rozbrzmiał w czarodziejskim, a potem mugolskim radiu. Początki bywały trudne, tak jak i informacje uderzające, niczym grom z jasnego nieba. Będziesz t a t ą K u r w a - ja mam tylko dwadzieścia jeden lat. Odpowiedzialność spadła na moje ramiona z wyraźnym impetem, bo poza zmianą życiowej roli, miałem też ogrom nauki, a profesorowie wcale nie odpuszczali. Czułem, że wariuje, dlatego zacząłem sięgać po peruwiańskie zioło; och, Merlinie, jakie ono jest niewyobrażalnie dobre przy smaku parszywego piwa. Tylko życie nie zawsze jest tak samo przyjemne. Czasami otula go absurd goryczy i dziwnego bólu, który rozrywa serce, przepełniając je niedorzecznością ironii. Tamtego dnia byłem najbardziej samotnym człowiekiem na świecie, choć mogłem napisać list do tak wielu osób - nie zrobiłem tego. Potrzebowałem ciszy i samotności, gdy w uszach raz za razem wybrzmiewał głos lekarza, który mówił o rzeczach nielogicznych. Nie mogły przecież umrzeć, nie tak szybko... Miałem zostać o j c e m.
Ucieczka była więc jedyną drogą do spalania się i rujnowania samego siebie. Pierdoliły mnie w tamtej chwili egzaminy, koniec roku i to, że znikam jak tchórz - bez słowa wyjaśnienia. Samotność była jak kusząca mrzonka niewypowiedzianych słów, a ambicja odeszła w eter. Musiałem zapomnieć i je pogrzebać, dlatego zniknąłem - gnając stopem przez część Europy, tuż po złamaniu różdżki. Byłem taki bezbronny, stłamszony i wyzuty z emocjonalnej brei, którą zdołałem przy niej stworzyć. Musiałem jednak wrócić, bo zderzenie z niepohamowanym strachem wydawało się jeszcze bardziej ciekawe. Nadrabianie materiału już niekoniecznie, bo przecież byłem ledwie trzeźwy, gdy po raz kolejny moja stopa stanęła w Hogwarcie, zmuszając mnie do powtórki drugiego roku. Pojąłem wtedy, że wcale nie stać mnie na mieszkania, a kanapa - byle kogo - okazała się znacznie lepsza od spania w żałosnych spelunach.
Rodzina
★ Edmund Collins - ojciec, emerytowany pracownik Ministerstwa Magii; ★ Trevor Collins - ukochany braciszek, młodsza i bardziej lekkomyślna wersja mnie samego, bo przecież... Nie przyznam, że przebijam na głowę połowę populacji czarodziejskiej, c'nie?; ★ Pozostała ferajna Collinsów, choć akurat o Timothym wolałbym zapomnieć; wstyd mi, że jest kiepskim człowiekiem i (na szczęście) - już ex-mężem; ★ Astrid Vodder i Elsie - była szwagierka, którą darzę przeogromną sympatią, jeszcze większą jej córkę, którą rozpieszczam do granic możliwości;
Ciekawostki
★ nie uświadczysz we mnie krzty rozsądku, bo ten opuścił mnie przed kilkoma miesiącami; lubię adrenalinę - lubię to, co niesie za sobą wyzbycie się z prozy nijakich emocji, byle tylko przypomnieć sobie, że nadal czuję; ★ gitara, perkusja, fortepian, nawet trójkąt - muzyka wypełnia mnie tak szczelnie, że gdyby stała się życiodajnym płynem, to moje ciało wybrzmiewało w melodiach wiecznie żywych artystów; ★ w czarodziejskim świecie natomiast przyjmuję rolę ciekawskiego, choć to tylko na pokaz... Od dawna niewiele mnie obchodzi, o ile nie tyczy się magicznych stworzeń i zaklęć, bo przecież lepiej uciekać w dzicz, aniżeli w ekstrawertyczne nuty; ★ mugolska rzeczywistość nie stanowi tajemnic, bo to tam spędzałem większość czasu, grywając w okolicznych knajpach, tworząc kolejne kawałki w studio z - już byłym - zespołem czy po prostu koncertując gdzieś w Europie; ★ na studia wróciłem za sprawą Elsie - po trzech latach przerwy, ale na drugim roku olałem egzaminy, które przestały być istotne; i voila!, o to jestem - kiblujący z własnej nieodpowiedzialności i głupoty; ★ palę więcej niż wypada gentelmanowi i piję na tyle, że wstydem już dla mnie nie jest kieliszek przed dwunastą w południe; ★ z trudem też przyznaję, że smak używek mniej legalnych przyćmił zdrowy rozsądek, ale przecież po stracie kogoś tak i s t o t n e g o, tylko jedna droga wiedzie w dół; ★ coveruję muzykę popularnych zespołów mugolskich, uciekając w ten sposób od świata żywych, w którym za mało jest miejsca na melancholię; ★ stary zarzuca mi bycie wiecznym lekkoduchem i Piotrusiem Panem, który podąża za beztroską dnia codziennego, ale... Kto nie chciałby odnaleźć pośród imitacji podobnych twarzy własnej Wendy? ★ miałem być ojcem; odpowiedzialnym, cierpliwym i wyrozumiałym, ale... Cóż, los płata figle, tak jak kostucha w imię Merlina Pana;
Ostatnio zmieniony przez Tristan Collins dnia Nie Paź 20 2024, 16:24, w całości zmieniany 2 razy
Marla O'Donnell
Wiek : 21
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 168 cm
C. szczególne : szeroki uśmiech, koścista sylwetka, bardzo ekspresyjny sposób bycia, irlandzki akcent, często wplata kolorowe apaszki we włosy
Witamy Cię na Czarodziejach! Twoja karta zostaje zaakceptowana, dostajesz więc uprawnienia do gry. Poniżej znajdziesz przydatne w dalszych krokach na forum linki, z którymi warto abyś się zapoznał!