Urodziłem się z osobliwym darem. Darem, który naznaczył mnie szaleństwem. Moje życie zostało całkowicie zdefiniowane przez gen, który dostałem w spadku po pradziadku, którego portret do dziś spoczywa w piwnicy. Byliśmy dla siebie obcy, nigdy nie mieliśmy się poznać, ale coś nas łączyło, coś, czego nie chciałem. Czego kazano mi się wstydzić — wężoustości. Dla niego, człowieka pełnego nienawiści do niemagicznych, widzącego świat w twardych ramach absurdalnych zasad, zakorzenionego w tradycji wężoustość była czymś wspaniałym, skrawek jego osobowości zaklęty w obrazie przyglądał mi się z dumą, gdy pierwszy raz go odkryłem za zakurzoną kotarą, poszukując siebie; a znajdując potwora, żądnego władzy, krwi i mordu. Może dlatego moja rodzina staczała się w otchłań, ojciec zażywał jad bazyliszka, zapominając o swoim bólu i również o mnie, a matka zostawiła mnie po moich szóstych urodzinach. Byliśmy przeklęci, zapewne przez mowę węży. Umiejętność, ta nie była ceniona przez społeczeństwo, ponieważ kojarzono ją z czarną magią. Na początku myślałem, że to przekleństwo zmienia umysł czarodzieja i wypacza to, co w nim dobre. Dlatego wpatrując się w portret mojego przodka Constantina, widziałem, jak staje się nim. Cieniem z przeszłości, człowiekiem, o którym w rodzinie Rise'ów nie mówiło się głośno. Jego czarne oczy taksowały mnie zimnym spojrzeniem, wydawało mi się, że bardzo podobnym do mojego, czarne włosy, kręcone jak moje... Byłem do niego tak podobny, przerażało mnie to, widziałem siebie w tym starym obrazie z piwnicy, a kiedy zakrywałem go ciężką kotarą, za którą go odnalazłem, patrzył na mnie pełnym nienawiści spojrzeniem, jakby jakaś część jego mówiła mi, że jestem niegodny, za słaby. Nie chciałem słuchać jego wrzasków, dlatego przestałem składać mu wizyty. Nie odnalazłem tam siebie, wręcz przeciwnie pogubiłem się jeszcze bardziej.
»»————- ★ ————-««
Wstyd, jaki przesiąknął Rise'ów był zakorzeniony tak głęboko, że zabijał każdego z nas. Nasze obciążenia były tak ciężkie, że jedynie co nam zostawało to poddanie się ciemności, jaka nas otaczała. Upadaliśmy. Mój tata Albert zażywający jad bazyliszka jakby to był lek na wszystko, może faktycznie dla niego był. Matka, która miała wszystkiego dość i uciekła z innym; a także ja. Od samego początku badany przez magiopsychiatrów, słyszący głosy, wiedziałem, że mnie również czeka upadek, ale w tamtym momencie swojego życia nie miałem pojęcia dlaczego. Miałem zaledwie osiem lat, kiedy to wszystko się zaczęło, a czternaście, gdy trafiłem na zamknięty oddział szpitala św. Munga. Wtedy definitywnie stałem się wariatem. Moja rodzina podświadomie z pewnością wiedziała, jaki jest problem, ale jakaś ich część wypierała to. Nie mogłem mieć im tego za złe, wszyscy byliśmy od początku skazani na ciemność. Gdyby nie dziwny zbieg okoliczności nadal wpatrywałbym się w białe ściany szpitala, upijany eliksirami spokoju. Jedynie z czego mogę się cieszyć to fakt, że moja niedyspozycja trwała od czerwca do września, szybko więc nadrobiłem zaległości. Może ktoś po drugiej stronie nade mną czuwał, miałem nadzieje że nie jest to niewidzialna ręka pradziadka Constantine'a.
»»————- ★ ————-««
Są tacy, co nie wierzą w przeznaczenia, ale ja myślę, że nasze życie jest z góry zapisane. Niektórzy rodzą się, aby upadać, inni, aby się wznosić. Nawet jeśli wobec śmierci jesteśmy równi, to kiedy żyjemy nie. Naszym losem rządzi przeznaczenie, coś, na co nie mamy wpływu. Dlatego jestem wdzięczny za to, że mój los tak szybko dał mi rozwiązanie, nawet jeśli trwało to latami to jednak mogę przyznać szczerze, że gdyby nie głupie zabawy siódmoklasistów, nigdy nie dowiedziałbym się, że moje szaleństwo to po prostu syczenie węży. Rozpoczynałem piąty rok szkolny, a jak to bywa zawsze na początku roku, uczniom jeszcze w głowach wakacje. Tak więc ktoś dla żartu postanowił napuścić na mnie węża. Przebrany w piżamę, kładłem się spać i gdy znowu zacząłem sądzić, że jestem na dobrej drodze na oddział zamknięty, przede mną pojawił się zielony gad, z początku myślałem, że już całkowicie zwariowałem i mam zwidy, ale on do mnie przemówił. Wszystko wyjaśnił. Poskarżył się na moich głupich kolegów i wypełznął mi z łóżka, jakby nigdy nic, żądając, abym go wypuścił. Następnego dnia, kiedy się obudziłem i popędziłem na śniadanie, myślałem, że to był sen. Sen, który przyniósł mi nadzieje, ale też i wiele pytań. Aby to wszystko zweryfikować, postanowiłem zagłębić temat, o tych, o których się za wiele nie mówiło, o wężoustych, czy mógłbym być jednym z nich? I tak zaczęły się moje poszukiwania, zbieranie informacji, ostrożne pytania, których nie mogłem zadać mojej babci. Kierowałem się z tym do nauczycieli, aż w końcu musiałem poprosić o pomoc, kiedy bezwładnie wpadłem w trans, rozmawiając z wężami, gdy z frustracji nie mogłem się z nimi dogadać. Wymagało to praktyki i cierpliwości, której mi brakowało, bo bałem się, że jednak może jestem szaleńcem, potrzebowałem mentora i przewodnika, ale nie wiedziałem jak kogoś takiego znaleźć, kiedy dar wężomowy był przekleństwem, chociaż zauważałem, że na pewno nie dla węży, które traktowały mnie, jakbym był kimś godnym ich samych. Odrobinę mnie to bawiło.
»»————- ★ ————-««
Pełen obaw i niepewności zwróciłem się z prośbą do dyrekcji, o pomoc, w końcu moja niepełnoletność utrudniała mi poszukiwania nauczyciela. Rodzina wolała przyznać się do tego, że jestem wariatem niż wężoustym. Tak więc została mi tylko jedna deska ratunku, skorzystałem z niej, głównie dlatego, że nie miałem wyjścia, a też, dlatego że chciałem uporać się z moim szaleństwem, starać się zrozumieć język gadów, ale nie po to, żeby jakkolwiek go wykorzystywać, ale dlatego, aby odkryć, kim naprawdę jestem. Chociaż nadal tego nie wiem, a moja nauka cały czas trwa, to czuje w pewnym sensie ulgę, ale też czasami nachodzą mnie koszmary, w których mam zaszyte usta. Budzę się wtedy zalany potem i myślę sobie, że tak naprawdę jeszcze cały koszmar przede mną.
»»————- ★ ————-««
Rozmowy z wężami bywały łatwe, ale też i trudne. Czasami nie potrafiłem wydusić z siebie słowa, zdarzało się też, że syki zlewały się w jeden bełkot. Zauważyłem, oczywiście za sprawą mentora, że węże też mają swoje dialekty zależnie od gatunku, ich syki ciężko było zrozumieć, niektóre mówiły szybciej, inne wolniej. Mój nauczyciel pomagał mi dogadać się z większością rodzajów gadów, zaczynaliśmy od tych niejadowitych, aby w końcu porozmawiać z czarną mambą. Były to ciekawe doświadczenia, najbardziej jednak interesowała mnie kolebka wężoustych — Indie. Miałem nadzieje, że kiedyś się tam wybiorę. Dar, którego tak bała się moja rodzina, stał się dla mnie wybawieniem, a także ciekawością, która pchała mnie w szpony rozmów z nimi. Zauważyłem, że samotność już mi tak nie dokuczała, o dziwo węże były dobrymi rozmówcami. Oczywiście w domu musiałem ukrywać swój dar, moja rodzina wiedziała, że już nie jestem wariatem, ale o wężouostości u nas jak wspomniałem, nie mówiło się głośno. Dlatego węża, którego kupiłem, oddawałem mojemu przyjacielowi na przechowanie, kiedy wracałem ze szkoły do domu. Oczywiście zazwyczaj były to tylko święta spędzane z babcią, czasami i wujostwem, ale nasza familia nie była zbyt duża. Całkowicie mi to nie przeszkadzało. W końcu i tak wolałem unikać ich krzywiącego się na mój widok spojrzenia, czy też słów wypowiadanych przez nich z jadowitością, których nigdy nie zaznałem nawet od najjadowitszego węża.