Osoby:@Jamie Norwood@Scarlett Norwood Miejsce rozgrywki: dworek Norwoodów Rok rozgrywki: grudzień 2023, pierwszy dzień świąt Okoliczności: Odwiedziny nieszczególnie oczekiwanych gości. Próba naprawienia tego, co jeszcze mogło ulec naprawie. Ale czy na pewno?
Czyż nie było lepszego czasu na rodzinne pojednania niż okres Świąt Bożego Narodzenia? William Norwood senior wraz z małżonką, Beatrice, wysiedli z powozu na dziedzińcu, na którym jeszcze wiele lat temu poprzysięgli, że ich nogi nigdy nie postaną. Minęły prawdopodobnie już dwie dekady, odkąd wici rodzinne, z dawna nadszarpnięte, pękły ostatecznie, rozsupłując więzy, które mieli ze swoim pierworodnym synem. Słowo to niezwykle ciężko przechodziło mu przez gardło - stawało w poprzek grdyki i raniło, niczym ostra ość; tak długi czas godził się z wyrzeczeniem, którego dokonał, by w ostateczności nigdy nie pozbyć się palącego od środka wstydu. Bynajmniej nie dotyczącego własnych decyzji. Hańba, którą młodszy William okrył ich sławione przez wieki nazwisko, po dziś dzień była tematem tabu, którego nie podejmowali w towarzystwie, szczególnie na trzeźwo. Głowa rodziny wciąż nie otrząsnęła się z rozczarowania katastrofalnymi decyzjami podjętymi przez potomka. Nie przypominał sobie, by wychował syna bez poszanowania do rodzinnych wartości, bez szacunku do czystości krwi. Bez ambicji, dzięki której mogli wciąż i wciąż piąć się ku górze. Krew go zalewała na myśl o, chociażby, Whitelightach - tych przeklętych Whitelightach, których linia rodu była równie nieskazitelna co nazwisko. Wszystkie te mijane w Ministerstwie, pyszałkowate, wymuskane facjaty rodem z okładek magazynów, eminentna reputacja - rzygać mu się chciało, że wypadał na ich tle gorzej. Winił oczywiście Hogwart, ten fatalny przybytek rozpusty i hedonizmu, napychający uczniom do głów wszystkie te bzdety o ekspresji i indywidualizmie. Najpewniej te mrzonki stały za złamaniem pielęgnowanej przez nich mentalności pierworodnego. Naopowiadano mu bzdet, w które uwierzył - o równości z mugolami i podobnych absurdach, przez które zbrukał ojca i matkę, a także całą swoją przyszłość. Z tego, co było mu wiadome, dzieci Williama wciąż uczęszczały do zamku. Oczywiście, jak mógł się domyślać, nie wynikało z tego nic dobrego. Może miałby to daleko w poważaniu, gdyby nie ciężki wypadek, któremu uległ w wakacje młodszy Norwood. Wyrzeczenie, a faktyczna utrata dziecka były mimo wszystko odczuciami o różnym stopniu intensywności, jedna z opcji wszak była nieodwracalna. Otrzymawszy informację o jego ciężkim stanie, zaczęli ponownie poświęcać mu kilka myśli w ciągu dnia, aż finalnie w umyśle starszego rodu pojawiła się osobliwa idea. Może jeszcze nie było za późno, by naprostować pewne sprawy? Może nie wszystko było stracone, a jabłko jednak pada dalej od jabłoni, niżby im się mogło zdawać? Śnieg zacinał im prosto w twarze, lecz nie spowodował zmiany w ich ekspresji - niezależnie od sytuacji wiecznie wyglądali, jakby w otoczeniu coś mocno śmierdziało. William senior zacisnął i tak wąskie wargi, sprawiając, że zmieniły się one w jedną, prostą linię i podał ramię małżonce, pomagając jej zejść z powozu. Machnął na woźnicę, by zajął się abraksanami - nie podejrzewał, by syn miał stajnię do dyspozycji gości. Zresztą jedno srogie spojrzenie w kierunku fasady ich pożal się Merlinie dworku wystarczało, by doszedł do wniosku, że nie warto strzępić języka pytaniem o podobne udogodnienia. Przy ich nogach zmaterializował się skrzat, który w pośpiechu przemierzał zlodowaciały bruk, by otworzyć im drzwi i zapowiedzieć przyjście gości. Zdawało się, że nikt ich nie oczekiwał. Niedoczekanie.
To miała być spokojna kolacja świąteczna tylko dla ich dwójki, jak się okazało na ostatnią chwilę. Ojciec dostał pilne wezwanie na akcję i choć wyraźnie miał ochotę odmówić, wszyscy wiedzieli, że nie mógł. Zostawił dzieci same w domu, w towarzystwie jedynie skrzata domowego. Nie było w tym nic złego, a przynajmniej Jamie nie widział w tym problemu, mimo wszystko ciesząc się z czasu, jaki miał spędzić z siostrą. Podejrzewał, że dość szybko zacznie żałować, że jej nie uciszył jęzlepem, ale mimo wszystko cieszył się z tego wieczoru. Próbował pomagać jej w kuchni, gdy nagle usłyszał, jak ich skrzat domowy anonsuje przybycie gości. - Zapraszałaś kogoś? - zapytał odruchowo Carly, ale po chwili dotarło do niego nazwisko, które wypowiedział skrzat. Wyszedł z kuchni, czując, jak gniew zaczyna krążyć w jego żyłach i wszystko w nim krzyczy, żeby po prostu wyrzucił dziadków za drzwi. Nikt nie zapraszał starych Norwoodów, gdy od dawna żyli, jakby tej części rodziny nie było. Mimowolnie Jamie cieszył się, że dziadkowie od strony matki Carly nie zdołali przyjechać na święta z powodu choroby. Był pewien, że gdyby byli obecni w ich domu, Norwoodowie z pewnością wyraziliby swoje niezadowolenie na ten temat. Trudno było powiedzieć, czy w stosunku do tych dziadków Jamie czuł bardziej niechęć czy nienawiść. Wiedział, że to dzięki ich niechęci do jakichkolwiek problemów z wychowaniem półwila był w tym momencie uodporniony na eliksir spokoju. Również oni wyrzekli się ojca, kiedy związał się z matką Carly, jedną z najlepszych kobiet, jakie Jamie miał okazję poznać. Starzy Norwoodowie byli uosobieniem zła, zaściankowości, żmij w ludzkiej skórze i Jamie liczył na to, że nie będą musieli oglądać ich twarzy. Jednak zamiast tego wpatrywał się wściekle w starego Williama i Beatrice, panując jeszcze nad rosnącą w jego piersi furii. - Mam nadzieję, że nie odprawiliście woźnicy, a pegazy się nie zmęczyły, gdyż czeka was natychmiastowa droga powrotna. Nie wprasza się w święta obcym do domu - powiedział najspokojniej, jak potrafił, choć jego głos był na granicy głuchego warkotu.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Carly, jak to Carly, paplała sobie radośnie, opowiadając coś starszemu bratu, żałując oczywiście, że ich tata musiał ich opuścić, ale nie zakładała, że zostanie pozbawiony świątecznej kolacji. Ani ona, ani Ciastek nie dopuściliby do czegoś podobnego, ostatecznie bowiem to była bardzo ważna chwila w ich życiu, trzeba było się dzielić prezentami, radością i dosłownie wszystkim, dlatego też kuchnię wypełniały takie zapachy, jakby panna Norwood zamierzała ugotować wszystko, co się da, dla wszystkich ludzi na świecie. I trochę tak właśnie było, bo cieszyła się tym dniem, tym, co mogło się wydarzyć i wierzyła, że tym razem ich tata wróci cały i zdrowy. Chociaż, jak się okazało, nim zdążyła mrugnąć okiem po zniknięciu Ciastka, to oni mogli nie pozostać w takim stanie do poranka. W pierwszej chwili nie zrozumiała, o czym właściwie mówi skrzat. Patrzyła na niego, jakby chciała zapytać, czy coś mu się pomieszało w głowie od nadmiaru mąki, bo przecież nie musiał i nigdy nie anonsował powrotu pana domu. Dopiero po chwili trwającej wieki, dotarło do niej w pełni, że ich towarzysz mówił o jej dziadkach. Ludziach, których tak naprawdę nie znała i nigdy nie chciała poznać, skoro odrzucili ją i jej mamę. W przeciwieństwie jednak do brata zwykła inaczej stawiać czoła niedogodnością i również teraz postanowiła jakoś zapanować nad sytuacją. - Jamie, są święta, w święta zdarzają się rzeczy, o jakich nam się nie śniło. Niektórzy nawet nazywają je świątecznymi cudami - zauważyła cicho, przeciągając lekko słowa, jak zawsze, kiedy zaczynała na swój sposób czarować ludzi. Otrzepała dłonie o fartuszek, który na sobie miała i ujęła brata pod ramię, zerkając na niego kątem oka, jakby chciała mu powiedzieć, że lepiej będzie zagrać w tę grę i dowiedzieć się, co właściwie sprowadziło tę dwójkę w ich skromne progi. Skoro już tutaj byli, to najpewniej czegoś chcieli, a wiadomo, lepiej było wiedzieć, co zamierza zrobić wróg, niż po prostu poddawać mu się i nagle stawać przed niewiadomym. - Nie spodziewaliśmy się nikogo, przygotowałam kolację dla trzech osób, więc obawiam się, że nie będzie to nic wystawnego. Choć, jak podejrzewam, nie spodziewaliście się po nas niczego innego. Niestety, tata musiał wyruszyć, by zapanować nad chaosem, jakiego nikt się nie spodziewał, widać wiele osób chce zakłócać tę świąteczną atmosferę - dodała, wzdychając ciężko, jakby faktycznie się tym martwiła. W każdym jej słowie krył się przytyk, a ona była bardzo ciekawa, czy stojący przed nią ludzie go dostrzegą, czy go odczytają, czy będą mieć świadomość tego, co robiła, czy zupełnie nie. Nie znała ich, oni jej również, więc kołysali się na tratwie na środku morza i nie wiedziała, co mogło się wydarzyć. Jej delikatny uśmiech mógł jasno powiedzieć jej bratu, że weszła w rolę, jaką kochała najbardziej - przebiegłej intrygantki, gotowej do omotania sobie wszystkich wokół palców. - Ciastku, sprawdź proszę, czy trzeba przygotować coś dla pegazów i zanieś woźnicy ciepłą kolację - powiedziała ciepło, bawiąc się w odpowiedzialną panią domu, ciekawa, w którym momencie zostanie za to okrzyczana. I przez kogo. Och, czuła się teraz niemalże jak kot, który opił się śmietanki.
Oczywiście nie zapowiedzieli się wcześniej ze swoją wizytą - świat musiałby stanąć na głowie, gdyby ojciec musiał zaanonsować się własnemu synowi przed przyjazdem w odwiedziny. Obowiązkiem dziecka była gotowość do przyjęcia starszego pokolenia, wszak wychowali go, dali mu dach nad głową, szaty na grzbiecie, dobre wykształcenie i w zasadzie wszystko, o czym mógł zapragnąć. W tej pokrętnej logice starca nie było miejsca na dywagacje, czy odrzucenie i zaniechanie kontaktu z nim w związku z jego życiowymi wyborami było zasadnym powodem, by nie chcieć go widzieć. Przecież to syn zhańbił Williama, a jego biedną, starą matkę Beatrice doprowadził do płaczu swoimi bezeceństwami. Jeśli cokolwiek im się należało, na pewno była to ciepła herbata w świąteczne popołudnie. Oboje stukali niskimi obcasami obuwia, gdy przekraczali próg dworu. Rozglądali się po korytarzu z lekkim zniesmaczeniem - lecz ponownie, to po prostu był ich codzienny grymas. Im więcej zmarszczek pojawiło się na policzkach dziadków, tym trudniej było im dźwigać je w uśmiechach i kurtuazjach. I choć Beatrice jeszcze próbowała walczyć z czasem i odwrócić jego bieg, Senior nosił każdą bruzdę niczym wojownik bliznę. Kolejne żłobienie, niczym seria słupów w rdzeniu starego dębu. Pozostawali neutralni, czekając na jakieś przyjęcie. Jeszcze chwila i zdążyłby się zirytować, że tak długo trwało całe to zapowiadanie. Wymienił z Beatrice porozumiewawcze spojrzenie na dźwięk zbliżających się kroków. Zza rogu wyszedł ich wnuk, James, mieszaniec. W jego oczach widać było czysty gniew. Starszy Norwood ani drgnął na widok tej zapalczywej ostrości, lecz Beatrice nieco mocniej ścisnęła jego ramię, na którym zawisła. - Cóż za wspaniałe powitanie - odpowiedział sucho, wytrzymując napór marsowego oblicza półwila. Wyraz twarzy Williama pozostawał niezmiennie beznamiętny. Dopiero jak na horyzoncie zjawiła się młodsza Norwoodówna. W fartuchu. Beatrice zamrugała gwałtownie, widząc jej gest ocierania dłoni i materiał, lecz przybrała na twarz fałszywy, nieco zimny uśmiech. Skryta za tą fasadą, mogła przynajmniej sprawiać pozory, że widok wnuków wcale nie budził w niej głębokiego niepokoju ich domową sytuacją. - Och, czyli William jest nieobecny? - dopytała. - Herbata wystarczy - uciął William, przyglądając się uważnie postaci młodszej wnuczki, która o dziwo zachowywała się… Jak przystało. Mimo tego fartucha. Może znajdzie na to jakieś logiczne wytłumaczenie.
Nie wiedział, czy za reakcją kobiety, której nie potrafił nazywać babcią, stała niechęć czy strach, ale nie miało to większego znaczenia. Bawiło go, jak uczepiła się ramienia męża, kiedy sama byłam odpowiedzialna za jego brak możliwości ratowania się eliksirem spokoju. W tej chwili zdecydowanie przydałaby się jego odrobina, zamiast skupiania się w pełni na tym, żeby nie pokazać w pełni, jak wściekłym się było z powodu nieoczekiwanej wizyty, ale nie było to coś, na co miał wpływ. Nie zamierzał również spędzać z tymi ludźmi nawet chwili i oczekiwał, że wyjdą, zanim kolejny raz wprowadzą zamęt do ich życia. Szczęśliwie nie było ojca w domu, gdyż na ile Jamie go znał, przejmowałby się spotkaniem jeszcze długo po nim, choć próbowałby tego nie okazywać. Tak mógł się skupić na zadaniu, jakie miał jako auror i na bezpiecznym powrocie do domu, żeby zjeść z nimi późną kolację. - Oczekiwałeś czegoś innego? - odwarknął Jamie, uśmiechając się drwiąco, kiedy stary William skomentował jego zachowanie, ale zaraz po tym usłyszał kroki Carly i jej głos. Spojrzał na siostrę, gotów bronić jej, gdyby tylko starsi Norwoodowie zamierzali wykonać jakikolwiek podejrzany ruch, ale dość szybko zorientował się, że może dojść do sytuacji, gdzie to ich należałoby chronić przed nią. Tego z kolei nie zamierzał robić. Wyraźnie rozluźnił się, kiedy siostra ujęła go pod ramię, w końcu również puszczając swobodnie dłonie, które do tej pory trzymał zaciśnięte w pięści. Odwrócił spojrzenie na dziadków, obserwując ich uważnie, kiedy Carly czarowała ich głosem i prezencją, choć miał wrażenie, że nawet to wciąż było za mało dla małżeństwa przed nimi. Miał wrażenie, jakby słyszał ich myśli, fakt, że tak mogli sobie ich wyobrażać - jego, jako niewychowanego pól czarodzieja i ją, jak zwykłą służkę, skoro nie była czystej krwi. W końcu odetchnął głębiej, a cień kpiącego uśmiechu pojawił się w jego spojrzeniu, gdy Beatrice się odezwała, a później stary William. - Zarzucasz nam kłamstwo, czy nie możesz się nadziwić, że auror mógł być wezwany w święta do pracy? - skomentował dopytywanie kobiety zaraz też kłaniając się z wyraźną ironią mężczyźnie. - Skoro już przyszliście, nie godzi się podać jedynie herbaty. Chyba że duma nie pozwoli przełknąć ani kęsa czegoś, co wyszło spod rąk mojej siostry - dodał, prostując się z wyzwaniem i kpiną w spojrzeniu. Nie miał ochoty udawać miłego, choć fakt, że nie warczał z gniewu, a jedynie drwił, oznaczał, że i tak uspokoił się pod naporem Carly. Niestety nie potrafił grać w jej gierki i nie zamierzał próbować przy tak niechcianych gościach, aby chociaż starać się być milszym.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Carly wiedziała doskonale, że jej brat nie znał się na grach salonowych, że nie umiał, tak jak ona, stawać się kimś innym, kiedy tylko tego potrzebowała, że był na swój sposób brutalny i szczery, kiedy chodziło o pewne sprawy. Nie winiła go za to, doskonale wiedząc, że wyrastał z poczuciem obowiązku, z misją, ze świadomością, że był starszym z rodzeństwa, że była tylko jego młodszą siostrą, że nie mógł jej zostawić. Poza tym miał za sobą rozliczne doznane krzywdy, a jedna z nich brała swój początek w ludziach, którzy właśnie przed nimi stali. W przeciwieństwie do Jamiego nie czuła jednak obrzydzenia, nie była wściekła, właściwie nie wiedziała, co miała myśleć, bo nie znała swoich dziadków i byli dla niej, ni mniej, ni więcej, całkowicie zwykłymi ludźmi. Obcymi. Starcami. Głupcami. Była jednak niemożliwie wręcz ciekawa tego, jacy są, a przede wszystkim, czego chcą. Bo skoro się tutaj zjawili, to czegoś oczekiwali, a ona zwyczajnie wolała wiedzieć, co dokładnie się za tym kryło. Dla pewności, dla ich bezpieczeństwa, żeby nagle pewnego pięknego dnia nie obudzili się z ręką w gównie. - Tata nie mógł odmówić, w końcu doskonale zna swoją powinność. I nie mógłby się jej wyzbyć, nawet jeśli wiele go to kosztuje - powiedziała i trudno było stwierdzić, czy wzdychała nad jego głupotą, sławiła go, czy może jednak pouczała swoich dziadków, którzy najwyraźniej w przeciwieństwie do niej, nie mieli najmniejszego pojęcia o dobrych manierach. To mówiło jej o wiele więcej, niż chcieli, żeby powiedziało, ale też nie zamierzała nad tym płakać, rozpaczać, czy robić cokolwiek podobnego. Byli w końcu na jej planszy i to ona miała tutaj więcej pionków. - Jimmi, zaprowadź naszych gości do jadalni, a ja przygotuję wszystko, co trzeba razem z Ciastkiem. Zostawię odpowiednie porcje dla taty, na pewno będzie głodny, kiedy wróci. Och, no tak i herbatę, w końcu nie możemy rozmawiać nad pustym stołem - stwierdziła, uśmiechając się uroczo, chociaż nie było w niej niczego z tej słodyczy. Wiedziała doskonale, jakie mogła wykorzystać eliksiry, żeby pozbyć się dziadków z domu tak szybko, jak się tutaj zjawili, gdyby tylko okazało się, że ci zupełnie nie rozumieli, co się do nich mówi. A takie właśnie sprawiali wrażenie, więc zakładała, że ta wizyta skończy się szybciej, niż się zaczęła. Uśmiechnęła się do brata dość wymownie, jakby chciała mu powiedzieć, żeby nie zabijał ich, zanim do nich nie wróci, a później skierowała się do kuchni, by wszystko przygotować i podać odpowiednio przystrojone. Dokładnie tak, jak wyglądać powinien świąteczny, cudowny obiad, żałując jedynie, że przez wizytę zapewne nie będzie smakował tak dobrze, jak smakować miał.
Prawdopodobnie obie te emocje skryte były za tym kurczowym uściskiem, z którym Beatrice zawisła na ramieniu Williama, nie dającego po sobie poznać, że nacisk jej ostrych jak szpony paznokci sprawiał mu co najmniej dyskomfort. Obawiała się młodego Norwooda. Był od niej wyższy o półtorej głowy, a posturą bliżej było mu do szafy niż człowieka, przynajmniej w jej oczach, w których igrały ogniki niepewności. Jego rozjuszenie kojarzyło jej się z czymś dzikim i nieokiełznanym, w jego twarzy spodziewała się rychłej manifestacji zezwierzęcenia, do którego zapewne doszło już w jego spróchniałym wnętrzu. Nie żywiła doń ciepłych uczuć - bała się go. Wiedziała, do czego był zdolny w dzieciństwie, a do czego mógłby posunąć się teraz, jedynie wyobraźnia mogła jej podpowiedzieć. I należało zaznaczyć, że była ona dość bujna. William senior z kolei nie obawiał się wnuka. Skwitował jego zacięcie cieniem uśmiechu, który zaigrał na moment w kącikach jego cienkich jak linia ust. Poczuł wewnętrznie rozbawienie, gdy James tak nabzduczył. Wręcz czuł, jak z jego skóry ulatuje para, pewnie za chwilę spodziewałby się, że kolejne kłęby buchną mu z nozdrzy. - Ależ skąd - powiedział jedynie, spokojnym, zimnym tonem. Zimno bijące z jego oczu zdawało się ciąć powietrze jak klinga, błyskając niebezpiecznie w światłach padających z lamp. Nieco przychylniej spoglądał na wnuczkę, która prezentowała się, jakby nie miała ni krzty ogłady, a jednak zwracała się do nich z większymi manierami, niż spodziewaliby się po tym ubrudzonym fartuchu. Nawet Beatrice wykrzesała z siebie coś w stylu skinienia głowa z uznaniem, gdy młodsza Norwoodówna zaproponowała posiłek i herbatę. Seniorzy nie byli jednak głupi, doskonale spodziewali się, że w pewnym momencie w dzbanku mogą wylądować obce mikstury. Co prawda nie sądzili, by wnukowie posunęli się do aż tak radykalnych kroków, lecz przezorny zawsze ubezpieczony. William przywykł do myśli, że wielu ludziom nie pasowało jego istnienie. Z różnych względów. Głównie pieniężnych. Spojrzał więc wyczekująco na Jamesa, gdy ten miał ich zaprowadzić do salonu i pomóc im rozgościć się w ich włościach. - Jak już wiemy, nasz syn dostał wezwanie na akcję - zaczął starzec, gotów przejść do sedna ich wizyty. - Dlaczego jego własny mu nie towarzyszy? - Pił oczywiście do faktu, że Jamie nie był jeszcze aurorem, a w jego wieku spokojnie mógłby piastować już to stanowisko. O ile się nie mylił, William junior mając tyle lat, co obecnie jego pierworodny, walczył już z niejednym czarnoksiężnikiem. Przysiedli wraz z małżonką na kanapie, rozgladając się wkoło. - Przytulnie - skomentowała Beatrice, a jej słodko brzmiący głos niezwykle kontrastował ze skwaszoną miną.
Nie miał ochoty oglądać swoich dziadków, być w ich towarzystwie i znosić wszelkie uwagi. Nie uważał, aby w jakikolwiek sposób byli im coś winni. Wszystko, co mieli, ojciec wypracował sam, nie mając wsparcia ze strony rodziny. Jamie i Scarlett także nie brali od nich absolutnie niczego, samodzielnie decydując się na własne pomysły wobec swoich przyszłości. Nie potrzebowali uznania zgrzybiałych czarodziejów, dla których czystość krwi i posłuszeństwo były ważniejsze od reszty. Musiał jednak przyznać, że zachowanie jego babki sprawiało mu satysfakcję. Nie była to miła myśl, wolał jej nie mieć i pozbyć się jak najszybciej, a jednocześnie czuł ciche pragnienie, aby doprowadzić ją do stanu absolutnej paniki. Na tyle, żeby nie była w stanie sięgnąć po różdżkę i zwyczajnie zniknęła z ich życia raz na zawsze. Oczywiście nie mógł tego zrobić i to tylko bardziej irytowało Jamiego, a nie znając jej stanu zdrowia, nawet nie mógł wiedzieć, czy mogłaby zejść na zawał. Cóż, trudno... Uśmiechnął się krzywo do Carly, po czym skinął jej głową i nazbyt teatralnym gestem zachęcił dziadków, aby ruszyli za nim do salonu. Nigdy nie czuł się źle w domu, mając wiele przyjemnych wspomnień z każdym kątem, ale był pewien, że wnętrze nie przypadnie do gustu starszych Norwoodów. Nie musiał wiele czekać na atak z ich strony, jak odebrał słowa Williama, na którego nawet nie spojrzał, stając przy kominku, o który oparł się barkiem, krzyżując ramiona na piersi. Zamierzał trzymać się jak najdalej od nich, aby przypadkiem nie testować refleksu dziadka sprawdzając co będzie szybsze – on jako harpia czy zaklęcie staruszków. - Ponieważ nie ma dziś dnia Zabierz swoje dziecko do pracy, a i na to jestem raczej za stary - odpowiedział na pytanie, zachowując całkowicie obojętny wyraz twarzy, choć jasne oczy zdradzały niechęć. Zaraz też spojrzał na Beatrice i uśmiechnął się kącikiem ust w mało przyjemny sposób na jej jedno słowo, w którym miał wrażenie, że zawarła całą pogardę, jaką mogła, nawet jeśli próbowała udawać miłą. Pamiętał, jak bogate były wnętrza ich posiadłości, więc podejrzewał, że dla tak znakomitej pary czarodziejów ich dom wydawał się raczej marną jego imitacją. - Jeśli chcesz powiedzieć coś innego, to się nie powstrzymuj. Zabawa w przesadne kurtuazje nie ma najmniejszego sensu - odezwał się do kobiety, po czym spojrzał w stronę kuchni, czekając, aż Scarlett do nich dołączy. Nie był rozmownym typem i teraz widział to jeszcze bardziej.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Scarlett miała świadomość, że zostawianie Jamiego z ich dziadkami, nie było do końca właściwe, ale jednocześnie uważała, że postępując w ten, a nie inny sposób, pozbędzie się ich z własnego domu o wiele szybciej, niż inaczej. Ostateczne jej brat nie przebierał w słowach, nie zwykł zachowywać się nazbyt uprzejmie, kiedy to mu nie odpowiadało, a teraz zdecydowanie mu to nie pasowało, dzięki czemu był niewątpliwie w stanie wydobyć ze starców powód ich wizyty. Prawda była taka, że domyślała się, o co chodziło i właściwie ją to bawiło, ta myśl, że ktoś mógł chcieć ich naprawiać, prostować, zmieniać, robić z nimi, co chciał. Mieli być gliną, z jakiej tworzyć się będzie figury odpowiadające temu, kto je tworzy. Tylko to nie było możliwe. Ani ona, ani Jamie nie byli słabi, nie byli kimś, kogo można było ustawiać zgodnie z własną wolą, a już na pewno nie wtedy, kiedy się nimi nie interesowało i nagle zaczynało się rościć sobie prawa do ich życia. - Ciastku, musisz być bardzo, bardzo ostrożny, dobrze? Zachowuj się tak idealnie, jak tylko ty potrafisz, ale kiedy zaniesiemy jedzenie na stół, wracaj do kuchni i nie przejmuj się tym, co się będzie działo, dobrze? - zwróciła się do skrzata, a kiedy ten zgodził się z nią, choć widziała, że wyraźnie się o nią martwił, uśmiechnęła się do niego i obiecała, że wieczorem spędzą przyjemnie czas w kuchni, robiąc kompot z suszu, który lubili. Wiedziała, że w ten sposób nie przekona skrzata, żeby przestał obawiać się tego, co się działo, ale przynajmniej złożyła mu obietnicę, jakiej zamierzała dotrzymać i jakiej mógł wypatrywać. Zaraz też ruszyli z właściwą procesją do pokoju, gdzie rozstawili wszystko, co trzeba na stole, a ona dodatkowo zabrała się do nalewania herbaty, zauważając, że w pokoju panowała jakaś dziwna cisza i to wcale nie było przyjemne, skoro były święta. Wytarła zaraz dłonie w fartuszek, który wciąż przy sobie miała, otarła czoło i poprawiła zmierzwione nieco włosy, wciągając głęboko zapach przygotowanych potraw. Była z nich dumna, a jednocześnie miała cichą nadzieję, że staną dziadkom w gardle, skoro byli tak beznadziejni, że nie rozumieli, że nie powinni wtrącać się w ich życie. - Częstujcie się, nie ma co czekać, bo jeszcze wszystko ostygnie, a wtedy na pewno nie będzie smaczne. Jamie, chodź, ktoś musi pomóc mi pokroić mięso, wolałabym sobie nie uciąć palca, uważam, że są całkiem ładne, więc wolałabym po prostu zachować całe - zakomunikowała, wyraźnie niezrażona tym, co się dookoła niej działo, jednocześnie zacierając ręce na myśl, że właśnie wszystko się zaczynało, a ona zamierzała traktować to jak doskonałą zabawę.
Prawdopodobnie była to kwestia przyzwyczajenia - do przepychu, marmuru, ozdobnych waz, galerii portretów, mahoniowych mebli o finezyjnych zdobieniach. William sporo otrzymał w spadku po swoim dziadku i pradziadku, sam dołożył tony galeonów do swojej fortuny i zamierzał podobne dziedzictwo przekazać na swoje potomstwo, w zasobności skarbca dopatrując się poświadczenia statusu i życiowego powodzenia. Matematyka była prosta - jeśli pękał w szwach, człowiek mógł być dumny i szczęśliwy, bo znaczyło to, że COŚ osiągnął. Nie musiał się pławić w luksusie na co dzień, lecz powinien utrzymywać reputację również na zewnątrz. Młodszy William chyba nie przekazał tych nauk swoim dziatkom, bo choć był w stanie łyknąć ubiór Jamesa (do tej zielonej koszuli mógł jednak ubrać marynarkę i zapiąć się pod szyję, jak na dziedzica przystało, nie mówiąc już o paskudnie podwiniętych rękawach, ale kto wie, może mu ojciec skąpił na spinki do mankietów?), tak prezencja młodszej dziewczyny była w jego oczach karygodna. Nadrabiała manierami i pewnie zdrowym rozsądkiem, skoro grzecznie zaprosiła ich, by zjedli z nimi kolację, w przeciwieństwie do chłopaka, który gotów był wystawić ich za fraki przed próg domu. Z kopniakiem na do widzenia. Bił się w swoich myślach, starzec, nie wiedząc, co z tym wszystkim dalej zrobić. Syna nie zastał, więc chociaż w tej kwestii miał mniej dylematów - i mniejszy wylew, bo Beatrice nie mogła rozlać na Williama swoich z dawna wstrzymanych uczuć macierzyńskich w żałosnej próbie wymazania krzywdzącej przeszłości. On sam mógł udawać, jakby nic nigdy nie miało miejsca i taką chyba przybrał ostatecznie strategię, zdając się nie mieć pojęcia, dlaczego młody Ślizgon tak strasznie się pienił. Wstał na chwilę, zostawiając żonę na kanapie, samemu chcąc rozeznać się po pokoju. - Ale to ma się rozumieć, że syn nie poszedł w ślady ojca? - zapytał tonem, który nieszczególnie miał wskazywać na chęć poznania odpowiedzi na to pytanie. - W takim razie jaką drogę obierasz, Jamesie? - zadał pytanie, unosząc przy tym podbródek wysoko do góry, jakby chciał dodać sobie tych paru centymetrów, mimo iż młodzieniec znacznie nad nim górował. Do salonu zostało wprowadzone jedzenie i Norwoodowie obrzucili Scarlett pełnym konsternacji spojrzeniem. Skoro mieli służbę, skrzaty, dlaczego w ogóle dokładała własne ręce do tej pracy? Beatrice, choć minę miała już dawno skrzywioną, skrzywiła twarz jeszcze bardziej, widząc jak dziewczę poprawiało pospiesznie zmierzwione włosy. - Och, tak, palce są bardzo ważne - zawtórowała wnuczce. - Choć nie dostrzegłam na żadnym pierścionka. Czyżbyś jeszcze nie miała lubego, my dear?
Jak oni wkurwiali Jamiego po prostu swoją obecnością! Ślizgon od dawna nie czuł tak szalejącej w nim irytacji, nad którą panował jedynie dlatego, że właśnie dzięki nim musiał uczyć się tego od małego. To dzięki nim nie miał po co sięgać po eliksir spokoju, który już na niego nie działał, a dziadkowie i tak zachowywali się, jakby nic nie było ich winą. Hipokryzja, arogancja, bezczelność - to były cechy, które Jamie uważał, że można było bez problemu przypisać starszym Norwoodom i miał ogromną ochotę pozwolić swojej drugiej naturze przejąć nad nim kontrolę. Chciał tego, a jednocześnie wolał tego uniknąć i cieszył się, że Carly była w pobliżu. Tylko dzięki niej potrafił panować nad sobą do tego stopnia, że jedynie posyłał lodowate spojrzenie starszej od siebie dwójce czarodziejów. - Studiuję póki co, tyle chyba wiecie i nie sądzę, żeby było konieczne mówić cokolwiek więcej. Ostatecznie to nie tak, że jesteśmy kochającą i wspierającą się rodziną - odpowiedział dziadkowi, uśmiechając się drwiąco, gdy zobaczył, jak mężczyzna uniósł podbródek, próbując być wyższy. Niedoczekanie. Spojrzał w stronę Carly, która wołała go, aby pomógł pokroić mięso i chwilę trwał w bezruchu, zastanawiając się, czy mówiła o kolacji, czy o dziadkach. W końcu jednak podszedł do stołu, uśmiechając się do niej lekko, kiedy odbierał noże. Obrócił jednym w dłoni, spoglądając na babkę, gdy pytała i pierścionek, zastanawiając się, jak głośno krzyczałaby na niego Scarlett, gdyby pozbawił babkę jednego z palców. W końcu jednak zajął się krojeniem indyka, wprawnie dzieląc go na części, po chwili prosząc o podanie talerzy, aby mógł nałożyć. - Oczywiście, jeśli chcecie jeść, a nie jedynie psuć apetyt innym - stwierdził, nie podnosząc nawet spojrzenia na dziadków, zamierzając ich ignorować, jak tylko było to możliwe. -Ciastek z pewnością pomoże pozbyć się śmieci - dodał, spoglądając w stronę skrzata, do którego uśmiechnął się lekko, nim spojrzał na siostrę. Czekał na jedno słowo z jej strony, chyba że miała ochotę dalej ciągnąć tę zabawę z dziadkami.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Właściwie należało przyznać, szczerze i głośno, że Carly bawiła się całkiem nieźle. Naprawdę bawiła się całkiem nieźle, co było komiczne, bo sytuacja, w jakiej się właśnie znajdowali, była tak skomplikowana i nieciekawa, że wiele osób po prostu na jej miejscu poddałoby się albo zaczęło się zachowywać, jakby byli idealnymi wnuczkami. Tylko nie ona. Nie była również podobna do swojego brata, który irytował się i ciskał piorunami z oczu, zachowując się dokładnie tak, jakby zamierzał dziadków zjeść na śniadanie. Był tym groźnym, ona tą słodką, chociaż prawda była taka, że starsi Norwoodowie powinni obawiać się jej w takim samym stopniu, jak wnuka. Nie była wcale taka grzeczna, jednak o tym mieli się dopiero przekonać, kiedy uzna, że to odpowiedni czas na to, żeby pokazać im zęby. - Oboje studiujemy, tak się składa - wtrąciła, zaznaczając w ten sposób swoją obecność. - To czas, kiedy wiele, naprawdę wiele może się zmienić, w końcu ścieżka kariery to coś bardzo ważnego, nie można jej sobie wybrać o tak, wskazując pakuszkiem - stwierdziła stanowczo, uśmiechając się przy tej okazji promiennie do dziadków, jakby właśnie w tej chwili oznajmiała im, że mogli sobie pomarzyć o jakimś odpowiednim kandydacie na jej męża. Bo Carly na pewno nie wybierała się przed ołtarz. Nie pochodziła z jakiegoś starego grajdołu pełnego niedorzeczności, żeby w tej chwili naprawdę zajmować się takimi sprawami, jak poszukiwanie mężczyzny swojego życia. Bawiła się, czerpała przyjemność z każdego spotkania, randki, czy innego wyjścia i chciała to zachować, chciała, żeby to zwyczajnie trwało, żeby było właśnie takie, a nie inne. Westchnęła, kiedy podała talerze Jamiemu, a później chwyciła za łyżkę, żeby zacząć do tego nakładać przygotowane warzywa, sos, wszystko, co miało uświetnić pojawienie się na talerzu tak zacnego kawałka mięsa. Indyk sam w sobie nie był doskonałym mięsem, ale potrafiła z niego wyczarować prawdziwe cuda. - Nie mogę nosić pierścionka, skoro piekę chleb i przygotowuję eliksiry, to po prostu do siebie absolutnie nie pasuje! Nie ma sensu kupować kredensu, jak niektórzy mówią, więc postaram się wyjaśnić, jak najprościej: nie ma sensu kupować sobie męża. Ten nie jest mi absolutnie do niczego potrzebny. Och, chyba że chciałby testować moje pomysły na mikstury, ale obawiam się, że wtedy szybko zostałabym wdową - stwierdziła, przykładając na chwilę dłoń do ust, jakby ta perspektywa była dla niej naprawdę przerażająca, po czym zaśmiała się ciepło i postawiła talerz pełen jedzenia na stole, przy jednym z krzeseł, zapraszając do niego dziadka. Zaraz też zdjęła ostatecznie fartuch, oddając go Ciastkowi i dziękując za to, że jej pomagał, wygładziła swoją koszulową sukienkę, która nijak nie była formalna, a później westchnęła przeciągle, oznajmiając, że jest zdecydowanie głodna i jeśli nikt nic nie zje, to ona spokojnie pochłonie wszystkie porcje.
W istocie, to dzięki nim James Norwood był tym, kim był w tej chwili - względnie panującym nad sobą pół-wilem, magicznym mieszańcem, bo w żaden inny sposób starszy William nie potrafił na niego spojrzeć po tym wszystkim. Wielokrotnie przeklinał własnego syna, że dał się omamić i wciągnąć w całą tę szopkę, bo przecież nie wdepnął w to wyłącznie on, a cała jego rodzina, z rodzicami włącznie, na których to teraz spoczywał podobny ciężar zadbania o przyszłość młodzieńca. Piękny był, no ciężko zaprzeczyć, geny robiły swoje i dałoby się to przekuć w atut chłopaka, gdyby tylko nie był tak porywczy, tak dziki i krnąbrny, skąpany w tej niepokornej naturze swojej wynaturzonej “matki”, której świat od lat na oczy nie widział. Beatrice zdawała się nie brać poprawki na specyfikę usposobienia wili, pogardzając tą istotą z zerowym instynktem macierzyńskim, pieprzoną kukułkę, wtykającą własne jajo w ich gniazdo. Nie miała sobie nic do zarzucenia, starała się dla wnuka na tyle, na ile była w stanie w danej chwili. Po dziś dzień bała się, że rysy jego teraz dorosłej twarzy wykrzywią się w ten obrzydliwy, harpi wyraz, który tak często musiała oglądać w jego dzieciństwie. Choć nie wyrażał tych myśli na głos, widziała w jego oczach żądzę mordu, którą wobec nich żywił. Nie umiał oszukać drzemiącej w nim bestii i babka przeczuwała, że w domu syna mogą zadziać się jeszcze dantejskie sceny. William z kolei nic sobie nie robił z błyskających w oczach wnuka nienawistnych płomieni. Zdawał się pławić w ich błysku, przekręcając twarz lekko to w jedną, to w drugą stronę, jakby szukał tego blasku i ustawiał doń swój lepszy profil. Kiwnął głową na dźwięk jego słów, robiąc minę, jakby cedził w zębach kolejne zdania mające opuścić jego pomarszczone usta. - Pytanie, czy z tego studiowania cokolwiek wynika - stwierdził gorzko, obrzucając go spojrzeniem z pogranicza pogardy i zawodu. - Tak staremu chłopu nie przystoi siedzieć dalej w szkole. Twój ojciec w twoim wieku był już znany w magicznej społeczności, miał fach, wspaniały zawód, w którym jak widać po dziś dzień pracuje. Twoja kolej też już nadeszła, Jamesie, a nie słyszałem, byś podjął chociażby praktykę w Ministerstwie - dodał, przechadzając się wolnym krokiem po pokoju. Beatrice wodziła za nim wzrokiem, siedząc wciąż na kanapie i okazjonalnie nerwowo mierząc spojrzeniem wnuka, jakby spodziewała się, że w każdej chwili wykona atak w kierunku jej męża. - Nie puszczają Cię do wyższych klas nawet za tak ładną buźkę? - rzucił starzec szyderczo, nim Scarlett zawołała młodzieńca do pomocy przy mięsie. Czerpał odrobinę satysfakcji z tego, jak podpuszczał go do przekroczenia tej granicy - by udowodnił wszem i wobec, jak słabym potrafił być człowiekiem, ulegając pokusom swojej dwojakiej natury. Wniesienie posiłku przeniosło główny ciężar rozmowy z sofy na drewniany stół, suto zastawiony mimo zapewnień o skromnej kolacji. Beatrice z uznaniem mruknęła pod nosem, gdy do jej nozdrzy doleciał zapach potrawki. - Pachnie znakomicie - pochwaliła kulinarny popis wnuczki, na moment opuszczając fasadę nadąsanej staruszki. Wiedziała, że William nie podzielał jej zdania względem młodszej Norwoodówny, którą traktował gorzej przez wzgląd na jej nieczyste pochodzenie (jakby to jeszcze kogoś miało zdziwić), ale ona, mimo zawodu wywołanego brakiem perspektyw na rychłe zamążpójście, nie umiała w zupełności obdarzyć ją podobną antypatią. Dostrzegała w niej potencjał, który, przy dobrym podejściu i pokazaniu prawdziwie słusznych ideałów, miał szansę doprowadzić ją do czegoś. Zdawała jej się nieoszlifowanym diamentem. - Pierścionek to nie dodatkowa kończyna - stwierdziła wzruszając ramionami, zupełnie jakby nie dostrzegała problemu. W gruncie rzeczy realnie go nie dostrzegała - w sytuacji godnego zamążpójścia nie będzie musiała przecież ciułać w kuchni i ugniatać ciasta na chleb. W nieco ograniczonym umyśle babki osobliwe wydawało się czerpanie przyjemności z wykonywania prac domowych, przecież dokładnie po to miało się skrzaty domowe. Wtedy ona, jako pani na włościach, kobieta dystyngowana, mogła oddawać się odpoczynkowi i swoim pasjom, kreowaniu, kształceniu. O to chodziło w życiu czarownicy! - Nie ma się co wzbraniać przed małżeństwem - dodała, sadowiąc się przy stole dokładnie tam, gdzie jej polecono. - William, wasz dziadek, wielokrotnie wspomina jak wielu młodych i zdolnych aurorów ugania się po Kwaterze głównej. Wśród nich na pewno znalazłby się ktoś, kto przymknąłby oko na brudny fartuch. Jej zdaniem w małżeństwie nie chodziło wyłącznie o uczucia. Emocje przysłaniały szerszy obraz spraw, a racjonalizm potrafił pchać ludzi na wyżyny, o których nawet im się nie śniło. W czasie swojego własnego związku małżeńskiego nauczyła się szanować Williama i po czasie całkiem polubić jego towarzystwo. Chłodna akceptacja i wspólne cele działały jej zdaniem lepiej niż relacja oparta na uczuciach zmiennych niczym wiosenna pogoda. Ileż się człowiek namęczył i nacierpiał, próbując rozszyfrować podszepty własnego serca, często dające złudną nadzieję tuż przed bolesnym zawodem, czyniąc go jeszcze straszniejszym. Na co to komu?
Problem polegał na tym, że Jamie lubił swoją harpią część. Co prawda “lubił” nie było właściwym określeniem, ale w porównaniu z urokiem, jaki wokół siebie przypadkowo mógł roztaczać, jaki czasem używał z pełną świadomością, wolał tę wściekłą furię. Nad nią potrafił zapanować, miał kontrolę i nie przekraczał granicy, która oddzielała jego przeciwnika od śmierci. Poskromił harpię i choć dusił ją, choć nie pozwalał na to, żeby wyszła z ukrycia, nie mógł powiedzieć, żeby jej nienawidził, jak tej drugiej, słodszej strony, jaką wszyscy mieli ochotę wykorzystywać, czy chociaż sprawdzać. Widział, że babka się go bała i poza satysfakcją nie czuł, wobec tego nic więcej. Inaczej było ze starym Williamem, który działał swojemu wnukowi na nerwy bardziej, niż ktokolwiek do tej pory. Wyraźnie jednak płynęła w nich ta sama krew, widoczna w uporze, czy nawet tym, jak przekręcali głowę, co drażniło Ślizgona, jak i bawiło. Szczególnie kiedy mężczyzna zaczął komentować jego studia oraz bywanie na salonach. Nie skończył jeszcze pytać, a w salonie wybrzmiał warkliwy śmiech Jamiego, w którym wybrzmiewała wciąż wściekłość, groźba zmiany w półharpię, ale również chłodne rozbawienie. - Z kolei tak stary chłop jak ty zwykle przewraca się w grobie, a zobacz, też praktyki nie zacząłeś. Potrzebujesz pomocy? - odpowiedział, przekrzywiając głowę w bok. - I kto tak właściwie traci na tym, że nie bywam na salonach między kolejnymi zadufanymi w sobie idiotami? Ja, czy wy, ponieważ nie tylko nie możecie chwalić się posłusznym wnukiem z krwią wili? - odpowiedział, podchodząc do stołu, aby pokroić mięso, zgodnie z prośbą Carly. Kiedy Beatrice zaczęła temat małżeństwa, Jamie czuł głuchy warkot, jaki narastał w jego piersi, związany z próbami mieszania się w ich życie dziadków, ale milczał. Pozwalając siostrze użerać się z nimi na swój czarujący sposób. W tym czasie nakładał indyka na talerze, bez wstydu dając dziadkom o wiele mniejsze porcje niż wypadało, ale nie zamierzał marnować jedzenia. Ostatecznie nie daje się świeżo przygotowanej kolacji do gnoju, a tym dla niego byli krewni. Podejrzewał, że zjawili się z uwagi na gorszy stan ojca wcześniej. Wiedział, że William Junior był pierwszym synem siedzącej przed nimi dwójki i głównym spadkobiercą, a co za tym szło, jego dzieci musiały zacząć błyszczeć w towarzystwie i przynieść splendor rodzinie. Aż miał ochotę na złość im, poszukać specjalnie czarownicy pochodzącej z całkowicie mugolskiej rodziny. Z drugiej strony taka dziewczyna nie byłaby niczemu winna, żeby spotkać się z karą poznania starych Norwoodów. - Och, z pewnością bardzo dobrze wie, na co aurorzy mogą przymknąć oko - prychnął, kończąc nakładać mięso i usiadł na swoim miejscu, zamierzając zacząć jeść, bez czekania na starszych. Widać było wyraźnie, że przeszkadzają mu swoją obecnością i nie planował z ich powodu na coś czekać, przed czymś się wzbraniać. Zaczekał jedynie na moment, w którym Carly zajmie swoje miejsce i także zacznie jeść, traktując wciąż tę kolację, jako ich wspólną, świąteczną w rodzinnym gronie.
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
- A czy nas tata w tym wieku musiał również pomagać w utrzymaniu domu i rodzeństwa, bo ty, dziadku, byłeś w ciężkim stanie i nikt nie wykazywał zbyt wielkich chęci do pomocy? - zapytała spokojnie Carly, uśmiechając się przy okazji łagodnie, doskonale wiedząc, że właśnie szykowała własną broń na tę całą zabawę. Bo prawda była taka, że gdyby jej dziadkowie wcześniej zainteresowali się ich życiem, być może jej brat nie musiałby odkładać studiów, nie musiałby decydować się o podjęciu pełnoetatowej pracy, żeby móc na wszystko zarobić i wszystkich utrzymać. Rodzice jej mamy oczywiście im pomagali, Ministerstwo również, ale z wielu różnych względów William Junior był wtedy zdany na swojego syna i niepełnoletnią córkę, która mogła co najwyżej wygrażać pięściami w stronę nieba i piec potajemnie ciasta w szkolnej kuchni, żeby coś zdołać zarobić. Nie brzmiało to dobrze, ale poradzili sobie z tym, tak samo jak z tym, że nie podeszli do egzaminów końcoworocznych, bo ich tata wymagał ich wsparcia i opieki po kolejnym wypadku. Coś za coś, ale najwyraźniej stary ramol nie zdawał sobie z tego sprawy albo zwyczajnie ignorował pewne fakty, by tworzyć narrację, jaka odpowiadała tylko i wyłącznie jemu. To drugie było najbliższe prawdy i miała tego świadomość, ale jednak z lubością atakowała dziadka. - Nie może pachnieć beznadziejnie, w końcu przygotowywałam tę kolację z sercem, specjalnie dla swojej rodziny - odpowiedziała prosto, jakby to była rzecz oczywista, bardzo ciekawa tego, czy jej babka wyłapie drobną subtelność, jaką była uwaga dotycząca tego, dla kogo zostało przygotowane to danie. Bo z całą pewnością nie dla starszych Norwoodów, którzy panoszyli się tutaj, jakby sądzili, że mieli do czegokolwiek prawo. Guzik z pętelką i tyle, ale to dopiero należało im udowodnić. Krok po kroku, chociaż była coraz bardziej pewna, że ich dziadkowie nie zechcą spędzać z nimi świąt. Tym bardziej kiedy sięgnęła po jednego z niewielkich pomidorów i wsunęła go sobie do ust, opierając się o krzesło, kiedy jej babka wygłaszała swoje mądrości. - Biżuteria na palcach strasznie przeszkadza w gotowaniu i przygotowywaniu eliksirów. A i moje dłonie nieładnie wyglądają z pierścionkami - odpowiedziała, siadając, kiedy tylko zrobił to Jamie, ani trochę nie przejmując się dziadkami. Chcieli mieć rodzinną kolację świąteczną, to właśnie mieli, mogli albo przyzwyczaić się do zwyczajów, jakie panowały w tym domu, albo ostatecznie go opuścić. Wyglądało jednak na to, że ich babka nie znała umiaru, a to oznaczało, że należało jej pewne rzeczy wyjaśnić na samym początku, zanim zatchnie się swoimi pomysłami. - Oczywiście, że przymknąłby oko na brudny fartuch. Bo w tym czasie musiałby sprzątać cały dom i spełniać moje inne zachcianki, do tego w końcu potrzebny jest mi mężczyzna, a nie do tego, żebym miała wisieć na nim jak jakaś ozdoba. Jeśli już, to on ma dopełniać mnie - zakomunikowała, niesamowicie rozbawiona, stwierdzając jednocześnie z rzewnym westchnieniem godnym diwy operowej, że w związkach to ona dyktowała warunki i dokładnie tak miało pozostać. W tym też czasie wsunęła do ust kawałek mięsa, by zaraz zrobić minę świadczącą o tym, że była zachwycona swoim popisem kulinarnym i nawet zaklaskała z zadowolenia, odnotowując w pamięci, że będzie musiała częściej korzystać z tego przepisu.
William senior spodziewał się po wnuku wiele, a jednak usłyszawszy jak te nieprzyjemne, grubiańskie, kanciaste wyrazy staczały się niezgrabnie z jego języka, zacietrzewił się w głębi, obruszył, może nie do tej głębi poruszony, aczkolwiek wyraźnie dotknięty. Zdradziło go subtelne drgnięcie kącika ust, niewielki grymas, zupełnie jakby przysiadł na cienkiej szpilce, który w okamgnieniu zamienił w półuśmieszek, na poły wynikający z irytacji, na poły z rozbawienia. Dzieciaki mogły myśleć o nim naprawdę wiele, lecz jedno musieli wiedzieć - ich dziadek nie tylko zachowywał się w towarzystwie jak szorstki nosorożec, ale i skórę miał podobnie grubą. Obity podobnym pancerzem nie stanowił łatwego celu. - Musisz zacząć uważać na słowa, młodzieńcze, bo jeszcze kilka takich odzywek i nie będziesz się mógł pochwalić tak sędziwym wiekiem - skwitował lekko, wycierając krótko obcięte, szerokie paznokcie o połę swoich czarodziejskich szat przetykanych jedwabną nicią. Może to i lepiej, że nie bywał na tych salonach? Z tak niewyparzoną gębą przyciągnąłby problemy nie tylko do siebie, ale do całej rodziny. Zauważył tę dziwną dynamikę, w której chłopak, choć starszy i postawniejszy, wycofywał się w cień siostry, pozwalając jej przejąć pałeczkę w rozmowie. Był ciekaw, czy podobnie było w życiu. Kto wie, może tyle lat siedział w szkole, bo przez znaczną ich część brakowało mu siostry w jednej ławce? Może dzielili ze sobą szare komórki? Jeśli tak, musiał przyznać w tej chwili złoto Scarlett, która zdecydowanie lepiej czerpała z ich wspólnych zasobów inteligencji. Wnuk z każdą mijającą chwilą tracił w oczach Williama szacunek, a ciężko było stracić coś, co prawdopodobnie nawet nie istniało. I, jak mniemał, vice versa. Łagodny uśmiech dziewczęcia zgromił poważnym spojrzeniem, zupełnie ignorując wypowiadane przez nią słowa. To jasne, że nie musiał, lecz Senior nie zamierzał wszem i wobec ogłaszać podobnych rzeczy. Istotnie prowadził narrację, w której nie wyglądał na aż tak złego człowieka, jakimi malowali go wnukowie. W jego umyśle on w ich sytuacji rodzinnej to nie on był czarnym charakterem - mianował się prędzej kompasem moralnym, od nauk którego zboczył jego zagubiony, omamiony wilową magią syn. Podobna historia mogła przydarzyć się każdemu śmiertelnikowi, niekoniecznie winił go za przygodę z piękną, nęcącą istotą - prawdopodobnie w chwilach, w których zbyt wiele ognistej whisky poparzyło mu przełyk, fantazjował o podobnym zdarzeniu dla samego siebie. Nie, tu nie chodziło nawet o spłodzenie potomka pół-czarodzieja. Tu chodziło o wszystko, co nastało później - zamiast otrząsnąć się z tego wszystkiego, jego syn postanowił wpaść z deszczu pod rynnę i poślubić mugolaczkę. Po dzisiejszym obiedzie będzie musiał zweryfikować swoje zdanie w tym temacie i stwierdzi jednak, że było dokładnie na odwrót - spod rynny na deszcz, nieco lepiej, ale wciąż niewygodnie. Podobnie musiała czuć się Beatrice, wiercąc się nieco w krześle, które choć obite, nie otulało za dobrze jej pośladków. Nie urządzała jednak z tego powodu scen, z zainteresowaniem obrzucając półmiski badawczym spojrzeniem. Jakaś jej część odetchnęła z ulgą, gdy chłopak bezceremonialnie zabrał się za pochłanianie zawartości swojego talerza, nie czekając aż inne przestaną świecić pustkami. Przeniosła wzrok na wnuczkę, która z równą swobodą wpychała sobie właśnie do ust całego pomidorka. - Wyglądałyby ładniej, gdybyś nosiła dłuższe paznokcie - odparła babka, udzielając tym samym dziewczęciu rady, która mogłaby sprawić, że jej palce w pierścionkach nie wyglądałyby jak ozłocone serdelki. Choć Scarlett nie była specjalnie korpulentna, należała do tych mocniej zbudowanych dziewcząt, które niestety potrzebowały nieco więcej niż frywolnej falbanki przy dekolcie, by wyglądać jak prawdziwa dama. - Od sprzątania są skrzaty i służba - dodała jeszcze, w swoim mniemaniu skrupulatnie obalając każdy z idiotycznych argumentów, które wymyślała jej wnuczka. Wszystkie te mrzonki o wzajemnym dopełnianiu się bardzo ładnie wyglądały na papierku lub w sennym marzeniu, ale rzeczywistość wolała pisać inne scenariusze, takie niepozbawione żalu, niepowodzeń i rozczarowań. Żyjąc z podobnymi oczekiwaniami Scarlett prędzej czy później będzie musiała z goryczą je obniżyć, ponieważ, co tu dużo mówić, mężczyzn rozumiejących kobiety było na świecie niewielu, a większa ich część wiązała się w związki sama ze sobą. Już ona znajdzie jej odpowiedniego kandydata!
Ślizgon spojrzał na dziadka, gdy ten się odezwał i... uśmiechnął się do niego. Lekko, wręcz czarująco, kiedy tylko słyszał jego ostrzeżenie, czy nawet groźbę. Gdyby chciał, wiedział, że mógłby zmusić Wiliama Seniora do zrobienia czegoś, być może nawet do zranienia siebie. Mężczyzna nie był hipnotyzerem, nie byłby więc w stanie obronić się przed urokiem, a to, że do tej pory w trakcie rozmowy Jamie nie próbował korzystać ze swoich zdolności, było wynikiem jego niechęci do podobnych zagrań. Jednak w tej chwili kusiło go, żeby zmusić dziadka do zadowolenia go, choćby przez zadanie sobie samemu jakiejś rany, co nie byłoby trudne w trakcie siadania do jedzenia. Przerwał jednak zabawę urokiem, kiedy podchodził do stołu, aby zając się mięsem, aby pomóc nałożyć wszystko na talerze. - Daj spokój Carly, nie ma sensu cokolwiek tłumaczyć komuś, kto wpatrzony jest tylko w czubek własnej różdżki - powiedział, słysząc jak siostra łagodnie wytknęła dziadkom ich odwrócenie się, kiedy było to potrzebne. Będąc tak zadufanymi w sobie starcami, nie ruszyli z pomocą, kiedy ich syn był w ciężkim stanie, kiedy Jamie kończył podstawową szkołę. Musiał przerwać naukę, aby pomóc w utrzymaniu domu, ponieważ choć William Junior nie mógł narzekać na brak galeonów, te znacznie szybciej zaczęły znikać, gdy potrzebował większej ilości leków i opieki. Jednak jego rodzice nie widzieli wtedy konieczności pomocy, a być może czekali, aż syn podkuli ogon i sam do nich przyjdzie. Czymkolwiek się kierowali, w oczach Jamiego przestali być tak naprawdę częścią rodziny i gdyby teraz któreś z nich padłoby trupem, jedynie pozbyłby się ciała, a na to z pewnością znaleźliby z Carly sposób, którego nawet aurorzy nie mogliby wykryć. Jadł, z zaciekawieniem słuchając słów babki i odpowiedzi siostry, aby w pewnej chwili zacząć się śmiać. Oparł się spokojnie o krzesło, przerwając posiłek, dobrze wiedząc, jak może się skończyć drażnienie dziewczyny. Miał z tym styczność od zawsze i nauczył się sygnałów ostrzegawczych, ale wyraźnie dziadkowie nie odrobili zadania domowego. Z pewnością tak naprawdę nie zamierzali ich w ogóle poznawać, nie interesowali się nimi, a tylko tym, co się stanie z nazwiskiem, kiedy postanowią kogoś poślubić. Tylko, że żadnemu z nich nie było do tego śpieszno, a już na pewno nie pod dyktando kogoś, kto się dla nich nie liczył. - Czyli chciałabyś, żeby Carly była jak ty? - spytał, uśmiechając się znów uroczo, tym razem do babci - Bez własnego zdania, skupiona jedynie na wyglądzie? - dodał, po czym sięgnął po kieliszek z wodą, aby spokojnie się napić, czując rosnące rozbawienie. Początkowo spowiedział się po tej wizycie problemów, ale ostatecznie okazało się, że była to raczej komedia. Spotkanie osób, które nie darzyły się szacunkiem, które nie chciały się widzieć, ale z których połowa uważała, że ma nad pozostałymi władzę. Cóż, byli w błędzie, ale Jamie nie sądził, żeby to on miał ich o tym informować. W podobnych sprawach Puchonka była o wiele lepsza. +
______________________
Cleanse my soul free me of this anger that I hold and make me whole
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Carly coraz wyraźniej widziała, że ich dziadkowie do niczego się nie nadawali, ale jeśli sądzili, że zdołają ich złamać, to zdecydowanie się pomylili. To było z ich strony niczym walka z wiatrakami, z góry skazana na całkowitą porażkę. Tym bardziej że uwagi starszych zaczęły męczyć Norwood, na co była w stanie wywracać oczami, bo ich głupota zdawała się wręcz galopująca. Nie mieli sobie nic do zarzucenia i sprawiali wrażenie, jakby zamierzali rozsiąść się tutaj na stałe, jakby nigdy nie zrobili nic złego, co było oczywistą bzdurą. Mieli jednak wysokie mniemanie o sobie i z całą pewnością należało to zmienić. Natychmiast. - Gdyby to przynosiło jeszcze jakieś efekty – stwierdziła Carly, spoglądając na babkę, jakby chciała jej powiedzieć, że musiałaby się niesamowicie mocno postarać, żeby wyglądać choćby oględnie. – Ciastku, wydaje mi się, że kolacja jest skończona, straciłam jakoś apetyt – zwróciła się do skrzata, który natychmiast się przy niej pojawił, a ona westchnęła, przy okazji wachlując się dłonią. Jej spojrzenie stało się jednak zdecydowanie mniej słodkie i urocze, niż do tej pory i było po niej widać, że kiedy chciała, była równie niebezpieczna i nieobliczalna, jak jej brat, zupełnie jakby ona również miała w sobie krew wili. Harpii, jaka czaiła się gdzieś na dnie jej serca. - Ale zanim pójdziecie, może powinnam rozwiać pewne wątpliwości – stwierdziła, spoglądając na swoje dłonie. – Od sprzątania i usługiwania mi są mężczyźni. I z całą pewnością nie zadowoli mnie jeden, żałosny człowieczek, wybrany przez kogoś, kto ma tyle gustu i smaku, że uważa, że długie paznokcie przydają kobiecie wyglądu, a jedyne, czym może się szczycić to pierścionek na palcu. Och, może pierścionek sprawiłby mi przyjemność, ale na pewno nie w takim wydaniu – dodała całkiem spokojnie, przeciągając słowa, w których brzmiał mimo wszystko ostrzegawczy pomruk, świadczący o tym, że może stać się o wiele mniej miła, jeśli nadal będą na nią naciskali. Poprosiła Ciastka, żeby zabrał przygotowane dania, a później pomógł gościom przygotować się do drogi, żeby mogli cieszyć się swoim wspaniałym towarzystwem, którego najwyraźniej nikt inny nie był w stanie docenić. Zaraz jednak wyraźnie zamyśliła się nad tą kwestią i spojrzała na babkę, jakby przyszło jej do głowy coś, o czym wcześniej nie pomyślała i zastukała paznokciami o zęby, kiwając sama do siebie głową, gdy faktycznie jej rozważania znalazły rozwiązanie. Uśmiechnęła się promiennie, niemalże usłużnie, a potem westchnęła. - Może powinnaś sama spróbować, skoro najwyraźniej nie zaznałaś nazbyt wiele uwielbienia od mężczyzn. Zapewne znajdziesz na pęczki młodzieńców zachwyconych twoją postawą i urodą – stwierdziła uroczo, miotając w tej chwili sztyletami, bawiąc się tym doskonale, dając jasno znać, że to był koniec wizyty i jeśli ta dwójka miała ochotę dalej bawić się w dziadków, to z całą pewnością nie w stosunku do nich.
Gdyby starsi Norwoodowie należeli do innego typu ludzi - do tych pokornych, z otwartymi umysłami, bez pychy i megalomanii, może nawet wyciągnęliby z tego spotkania z wnukami jakąś lekcję. Próżno było jednak liczyć na to, że w głowie Williama Seniora pozostanie jakiekolwiek inne wrażenie wnuka, niż człowieka skazanego na absolutną porażkę. Jego piękny, promienny uśmiech, rząd błyszczących, perłowych, równych jak od linijki zębów nie zachęcał go do odwzajemnienia gestu, a wręcz przeciwnie, budził w jego dłoni jakąś dziwną chęć zwijania palców w pięść. Nie miał pewności, czy młodzieniec odpuszczał wcześniejszą rozeźloną fasadę, czy jedynie prowokował go, zachęcał do wykonania tego pierwszego kroku, po którym chełpliwie mógłby stwierdzić, że stary stracił panowanie? Może właśnie tego pragnął? By odsłonił swoje karty i obnażył się, dał się unieść i tym samym narazić samego siebie, otwarcie zapraszając do pojedynku? Był aurorem, z dziada pradziada, w dodatku dobrym, więc nie wątpił ani w swój ostry jak brzytwa umysł, ani w swoją grawerowaną, pozłacaną różdżkę z niezwykle silnym włóknem smoczego serca w środku. Wątpił natomiast w intencje chłopaka. Nie mieli szans pojedynkować się fair-play w obliczu jego zdolności. Powstrzymał się więc od jakiegokolwiek gestu, choć głos z tyłu głowy kazał mu zmyć ten beztroski uśmiech z twarzy Jamiego. Beatrice natomiast pomału traciła rezon w tym pozornie kulturalnym starciu z wnuczką, która najwyraźniej pod maską entuzjastycznej trzpiotki również skrywała niezłą harpię. Dostrzegła zmianę w rysach jej twarzy, gdy jej pulchne policzki przestały uginać się pod naciskiem rozciąganych w uśmiechach ust oraz gdy jej brwi zbiegły się ku sobie, czyniąc jej oblicze nieco bardziej frasobliwym. Nagłe zakończenie kolacji, która nawet nie zdążyła się dobrze zacząć (seniorzy praktycznie nie tknęli jeszcze rozstawionego dla nich jedzenia), było definitywnym sygnałem ich porażki. - Myślicie, że tak wiele wiecie o życiu, ale niestety przyjdzie wam kiedyś boleśnie zderzyć się z rzeczywistością. Wtedy wspomnicie nasze słowa - zapowiedziała babka, ewidentnie urażona pyszałkowatością Scarlett. Ledwie rozłożona na kolanach serweta została pieczołowicie zwinięta przez jej obwieszone pierścieniami palce i zamaszyście wylądowała na blacie stołu. - Williamie, na nas pora - zapowiedziała, biorąc męża pod ramię i rzucając ostatnie, przeciągłe spojrzenie na wnuki. Najpierw na Jamiego, później na Scarlett. Nie tak to sobie wyobrażała. W jej wyobraźni spotkanie z dziećmi syna miało odbyć się na nieco innych zasadach, w nieco innych warunkach, preferowanie w jego obecności. Miało potencjał, a tymczasem wyszło z niego jedno wielkie fiasko. Żałowała, że pozwoliła Williamowi grać pierwsze skrzypce na samym początku i podejrzewała, iż skłonny byłby brnąć dalej w tę bezsensowną kłótnię o ewidentnie poróżniające ich priorytety. Ona wiedziała jednak, kiedy należało zejść ze sceny. W podłych nastrojach opuścili domostwo Norwoodów, wsiadając w powóz z iście marsowymi minami. Czekał ich milczący, pełny napięcia lot do domu.