Osoby: Atlas M. O. Rosa & @Eugene 'Jinx' Queen Miejsce rozgrywki: gdzieś w magicznej dzielnicy Londynu Rok rozgrywki: lato 2022 Okoliczności: festyn końca lata
Czuje się potwornie. Tak, jak już dawno się nie czułem. Mam w środku pustkę, która mnie przeraża, mam wrażenie, że widzę ją, kiedy stoję przed lustrem w hotelowym pokoju i chociaż moja twarz dalej migocze magicznie kropelkami wody spod prysznica, który wziąłem chwilę wcześniej, to ja widzę pustkę. Dziurę. Wyrwała ze mnie coś cennego, czego obecności nie miałem świadomości, a bez czego teraz mam wrażenie, że nie potrafię oddychać, myśleć, chodzić prosto. Jestem sam. Jestem sam. Jestem sam. Nie znałem smaku samotności od tak dawna, otulony jej miłością czułem, że już nawet nie tęsknie za dotykiem innych dłoni. Budząc się wtulony w jej piękne włosy, owinięty jej zapachem, pierwszą rzeczą widząc jej cudowne, magiczne oczy, nie szukałem przecież niczego więcej. Chciałem tylko jej, już zawsze, na zawsze. Stoję przed hotelowym lustrem sam, jestem zmęczony, ale nie mogę spać. Czuje się słaby, złamany, czuje się pozbawiony wartości i mnie to jednocześnie mierzi i gniewa i jeszcze mnie topi w rozpaczy, bezsilności, dlaczego tak się stało, dlaczego ja, czemu jestem winien. Czy jestem winien? Odreagowywanie wydaje mi sie takie przaśne, takie prostackie, a jednak gniję już tym hotelu swoją własną, małą wieczność i zaraz oszaleję zupełnie i sam sobie zrobię krzywdę większą, niż wiem, że stanie mi się, jeśli teraz wyjdę do ludzi. Tyle obietnic, że już nigdy więcej, klękałem i przepraszałem, całując ją po rękach obiecałem, że już nigdy więcej. A jednak w tej ciemności, opleciony samotnością, znacznie bliżej mi do własnej swojej natury, niż tej kruchej powłoki, w którą próbowała wierzyć. W którą, a niech to, sam prawie uwierzyłem. Wciągając na grzbiet cieniutką, delikatną tkaninę, mieniącą się maleńkimi imitacjami gwiazdozbiorów, poruszających się leniwie po moich barkach w nieskończonej pętli wokół mojego ciała, myślę o tym, by nie myśleć. Jestem sam. Jestem sam. Przeczesując jasne włosy wychodzę na gwar późnonocnych atrakcji londyńskiej magicznej dzielnicy. Łatwiej mi się zgubić, moje myśli poupychać, kiedy rozlewa się ze mnie czar i wymieniam sympatyczne uśmiechy z mijanymi ludźmi. Letni czas to czas rozrywek, zdaje mi się, że to nawet jakiś festiwal, którego perypetię śledzę uważnym wzrokiem, kiedy mijam wirujących w ogniu tancerzy i przemieniające się w locie animagiczne trapezistki. Nie wiem nawet, kiedy wlewam w siebie pierwsze drinki, kiedy śmieję się gorąco, na widok dokazujących sobie ludzi, kiedy zaplatam się w tańcu na niekończącą się chwilę, by zaraz wypaść z tej masy ludzkiej, dłoni i ciał, znów pozwalając sobie na to, by udusił mnie w głowie alkohol. Myślę coraz mniej, w głowie coraz ciszej, ludzie znów zaś coraz ciekawsi, piękniejsi, jestem nimi oczarowany tak, jak dawno nie byłem. Jakby mi łuski z oczu swoim odejściem zdjęła, jakbym się obudził, dostrzegając w świecie cudowną złożoność wszystkiego, co mnie otacza. Bajeczna nieskończoność możliwości, osobowości, chwytam festiwalowy kubeczek ze swoim drinkiem i posyłam miękki uśmiech barmance. Zdaje się, że to jakiś coroczny festyn, na kubku widnieje 2k22 i jakieś symbole, które też przewijają się na barierkach i ozdobach. Zakładam, że to coś lokalnego? Czy mam czas o tym myśleć, czy mnie to obchodzi?
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Ktoś mógłby zapytać, czy to rozsądne wydawać swoje ostatnie pieniądze (i nie tylko swoje, bo w kieszeni mam parę monet, które zostały mi po zakupach Marli) na postarzający eliksir, żeby wbić się na imprezę, na której w zasadzie nie ma granicy wieku. Ja również zadaję sobie przez moment to pytanie, ale galeony zostały rzucone na ladę. Racjonalizuję zatem sobie, że to przecież już końcówka lata, więc w zasadzie i tak zaraz znów będę na utrzymaniu Hogwartu, a rozsądek dobry jest dla Krukonów. Zresztą, nie można zgubić galeonów, jeżeli ich się nie ma i wcale nie trzeba kłamać, aby zdobyć jakiegoś atrakcyjnego sponsora lub sponsorkę. Duma z mojego analitycznego myślenia sprawia, że szybko zapominam o wytworzonym tym samym problemie, że nawet nie będę miał galeonów na powrót do domu błędnym rycerzem. Jak to jednak Marla lubi mówić, jest to zmartwienie Jinxa z przyszłości. Staję przed witryną sklepową, wychylając łyk eliksiru. Obserwuję, jak moje ciało się zmienia w znajomy sposób, jak rysy twarzy się wyostrzają, policzki pokrywa lekki zarost, jak sztuczna dojrzałość okrywa mnie jak płaszcz tkany z pajęczych nici. Przeczesuję ciemne włosy, nim zawracam ku centrum magicznej części Londynu z ekscytacją skrzącą się wesoło w oczach. Przez chwilę żałuję, że nie ma ze mną Marli - na pewno oszalałby na punkcie tych wszystkich dekoracji i zaraz wskoczyła na któryś ze stolików, by wyśpiewywać irlandzkie pieśni, zupełnie nie pasujące do klimatu festynu. Ta tęsknota jednak szybko mija, bo samotność nie jest mi straszna. Wiem zresztą jaką zdolność do zjednywania sobie ludzi posiadam. Bez problemu zatapiam się w tłumie; z początku jestem nawet w stanie przeprowadzić przytomną rozmowę na temat muzyki, ale potem jest już tylko taniec i alkohol, śmiech i alkohol, i taniec, i ogień, który zbyt wyraźnie muska moją skórę, co kwituję jedynie rozbawionym śmiechem, i alkohol... - Gdybym dostawał pięć galeonów za każdym razem, gdy widzę kogoś tak pięknego jak ty, byłoby mnie stać, żeby kupić ci drinka - zagaduję jasnowłosego mężczyznę przy barze, nie za bardzo przejmując się tym, czy przypadkiem nie bredzę - jestem osobą samoświadomą i wiem, że stanie się to prędzej lub później. Nie jest nowością, że moje słowa wyprzedzają myśli, a teraz nawet i spojrzenie, które rozmywa się przez mnogość twarzy i dekoracji ściągających ku sobie uwagę. - Ale wygląda na to, że ty będziesz dziś stawiał-och - wyduszam z siebie w zaskoczeniu, gdy mój wzrok wreszcie w pełni obejmuje ten widok; przenikliwość jasnobłękitnych oczu na moment wybija mnie ze strefy komfortu, gdy orientuję się, że zaczepiony przeze mnie mężczyzna z dużym prawdopodobieństwem w istocie jest najpiękniejszą osobą na tej imprezie. A mam wrażenie, że nawet się nie stara. Dreszcz fascynacji przechodzi przeze mnie na myśl, co byłoby, gdyby się starał. - Musisz być bardzo zdolnym czarodziejem, no bo kiedy na ciebie patrzę, to wszyscy inni znikają - mamroczę niewyraźnie, na chwilę tracąc pewność siebie, bo przecież ktoś taki na pewno z kimś już był, na pewno ktoś zdążył go oczarować, bo przecież dziesiątki nigdy nie bywały same. A jeżeli nie, to próg raczej znajdował się powyżej moich możliwości. Przez chwilę nawet żałuję swojej desperacji. - Albo to był bardzo mocny drink - usprawiedliwiam więc swoją głupotę, ale brakuje mi woli, aby odejść. Wciąż spojrzeniem badam krawędzie jego szczęki, z zupełnym brakiem subtelności zatrzymując się raz lub dwa przy ustach, nim powracam do tego hipnotyzującego spojrzenia.
W pierwszym momencie jeszcze do mnie nie dociera, że te słowa są skierowane do mnie. Głównie dlatego, że mój mózg odłącza mnie od tej rzeczywistości, wszystko mnie tu przecież drażni, od barbarzyńskich zachowań pijanych anglików, sikających po krzakach, po ich paskudny język, który rozumiem, a jednak im bardziej są pijani tym mniej. Ale gaśnie we mnie powoli ten gniew, ululany alkoholem, wiem dobrze, że wyrósł i karmił się goryczą i żalem, zawsze towarzyszyła mi Anna i na takich spędach miałem przy kim lśnić prawdziwie, być tą gwiazdą. Już dawno, zbyt dawno sam nie stanowiłem centrum swojego wszechświata, bo choć najmilej było mi być najjaśniejszym reflektorem, to przecież moje światło i uwaga najpiękniej podkreślała osobę mi towarzyszącą. Nie jestem pewien, która to godzina, a już z pewnością, który to drink. Zapach moich perfum zmieszał się już dziesięciokrotnie z palonymi wokół papierosami, drinkiem rozlanym na moją gwieździstą koszulę przez rumieniącą się szkarłatnie dziewczynę, która, choć wywabiła go zaklęciem to tak mamrotała nieporadnie przeprosiny, że już musiałem udać, że nie mówię po angielsku - kiedy dochodzę do baru jestem niemal zmęczony. Czuję jak mi to zmęczenie, zmieszane z alkoholem wślizga się pod materiał koszuli i osiada na mięśniach. Wciąż jestem jednym z najwyższych klientów okolicznych stanowisk i nawet jakbym chciał, to bym się przecież w ten tłum nie wtopił. A nie chcę. Dociera do mnie jak przez mgłę, jak przez uporczywe much brzęczenie, że nie chcę się przecież wtapiać. Skąd ten kuriozalny pomysł mi przyszedł do głowy, że mógłbym chcieć. Może i jestem wśród prostackich barbarzyńców, ale wcale nie musiałem nabierać ich dzikich nawyków. Jestem przecież łaskawy, przecież jestem hojny, szczodry, powinienem znaleźć radość w tym, że mam okazję ich doświadczyć, a oni doświadczyć mnie. Unoszę szklankę do ust, obserwując korowód tancerzy, którym plątały się nogi po piasku wzdłuż rzeki i niemal krztuszę się usłyszanymi słowami. Niemal. Bo przez myśl przechodzi mi oburzenie, że tak wyszukany komplement nie został skierowany w moją stronę. Kiedy jednak odwracam się w kierunku, z którego dotarły do mnie te słowa, okazuje się, że wprost przeciwnie. I ogarnia mnie głupi zachwyt tą prostotą, oczy mi się śmieją, uśmiecham się bajecznie. To do mnie? O mnie? Och słodka, letnia istoto, Ty naprawdę mówisz tak do mnie. Rozklejam usta w łagodnym uśmiechu, pochylając się nieco do stojącego obok mężczyzny: - Och!. - powtarzam po nim, wpatrując się z wielkim zainteresowaniem w te czekoladowe oczy. Chcę więcej tych czarujących komplementów, czuję, że zaraz przy nich zakwitnę- Więc ja stawiam drinki, tak? - śmieje się - ale robię to cicho. Nie naśmiewam się przecież, tylko podkreślam wesołość sytuacji. Opieram się ramieniem o bar, przechylając lekko głowę i kiedy mój rozmówca tak przygląda się mi, sam przyglądam się jemu. Zawsze przecież staram się prezentować bajecznie, nie robię tego, by potem się peszyć, czy przed wzrokiem ukrywać. Kiedy jego spojrzenie ponownie ląduje na moich wargach, ja znów wyginam je w uśmiechu. - Co to był za drink? Musisz pić ich więcej. - zagajam, zwracając na nas uwagę barmana- Byłeś nad rzeką? - opieram głowę o dłoń, łokciem dalej wsparty o blat- Ponoć można tam tańczyć w ogniu. - czy mam na myśli ten ciemny, osmolony ślad, który bezcześci jego czekoladową skórę? Być może. Wyciągam rękę, by dotknąć tego pięknie wyrzeźbionego ramienia i kciukiem rozcieram to osmolenie- Chyba tak. I to beze mnie. - zauważam, z żalem w głosie, choć w oczach wciąż tli mi się alkoholowa wesołość.
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Czas jest wyłącznie abstrakcyjnym konceptem. Ostre granice wydarzeń zalane alkoholem rozmywają się i mieszają; zdaje mi się przez to, że minęło zaledwie kilkanaście minut, odkąd pojawiłem się na festynie, a jednocześnie wcale nie trudno byłoby mnie przekonać, że już od dobrej godziny daję się hipnotyzować jasności błękitu kradzionego z wiosennego nieba. Być może dlatego, że uroda tego mężczyzny domaga się ode mnie uwagi, domaga się świadomości, że to nie tylko psikus podkręconej wyobraźni - bo też, czy ludzki umysł byłby w stanie stworzyć kogoś tak zjawiskowego? - Manhattan... ale teraz chcę Long Island, lubię różnorodność. Nie tylko w drinkach, we wszystkim. Różnorodność i nowości, i to, co niespodziewane - zdradzam mu cały sekret tego, w jaki sposób żyję, zbyt szybko nudząc się własnymi wyborami i wciąż pragnąc więcej i więcej. Emocji, doświadczeń, doznań każdego rodzaju. I chcę, aby i on był moją dzisiejszą koronną nowością. Zbliżam się o krok, by zaingerować w przesyconą zapachami alkoholu, ciężkiego dymu i wietrzejących perfum aurę; wciąż jednak nie na tyle blisko, by odczuć jej fizyczne parcie na moją skórę. Kiwam bezwiednie głową, choć sam już nie pamiętam, czy byłem nad rzeką, czy też nie - większą uwagę przykładam do tego jak subtelne wydają się jego palce przejeżdżające po mojej skórze. - Mogę tam pójść jeszcze raz, z tobą. Ale niekoniecznie tam. Mogę pójść z tobą, gdzie tylko będziesz chciał - dodaję, opierając palce na jego udzie i przekrzywiając głowę z sugestywnym uśmiechem. Bębnię opuszkami o materiał jego ubrania, gdy obejmuję ustami słomkę, upijając łyk niewinnego w smaku drinka. - I mogę z tobą zrobić, co tylko będziesz chciał - obiecuję, wychodząc myślami poza samą rozmowę, bo przecież czuję, że do tego to właśnie prowadzi, więc tak ciężko skupić mi się na teraźniejszości. - Więc co lubisz? - celowo stawiam szerokie pytanie, nie chcąc go ograniczać. Popijam drinka sporymi łykami, bo w końcu chcę zaraz wyciągnąć mężczyznę na parkiet. Moje ciało zresztą samo się do tego rwie, bo wciąż stojąc blisko i słuchając odpowiedzi, zaczynam biodrami poruszać w rytm muzyki.
Napawam się. Zwyczajnie, w najprostszy, ludzki sposób napawam się jego uwagą. Tym jak na mnie patrzy, jak jego ciało ustawia się względem mojego, napawam się tonem głosu i bielą zębów, które błyskają do mnie w czających się ukrywaną niepewnością uśmiechach. - Różnorodność, nowości, niespodziewane. - powtarzam po nim wiernie z uśmiechem przyglądając mu się oczarowany. Potrzebuję tej uwagi bardziej, niż jestem gotów się do tego przyznać nawet sam przed sobą- W takim razie, dwie tequile do tego long island. - domawiam jeszcze, kiedy zbliża się do mnie tym miękkim ruchem, jak kot skradający się do myszy. Nachylam się nieco, niech mnie upoluje, kiedy zaglądam mu w oczy z ciekawością, z zachwytem nad tą swobodą, którą się odznacza, lekkością ducha, śmieje się prawie bezgłośnie. Moje spojrzenie błądzi z zainteresowaniem po jego twarzy, barkach, słucham tych zapewnień, które przypominają mi, że przecież dalej jestem tym samym, bezbożnym stworzeniem, nawet bez Anny uczepionej mojej dłoni. - Co jeśli będę chciał więcej, niż będziesz w stanie..? - przechylam głowę, wciąż czarując go uśmiechem. Lubie takie słodkie obietnice, urzekają mnie bardziej niż szkarłatne rumieńce, nawet, jeśli finalnie to nie ja okazuje się być myszą. Ale przecież sam do mnie przyszedł, nie kazałem mu. Biorę w palce kieliszek tekili, patrząc mu w oczy, kiedy popijał drinka łykam go, potem drugiego, ale zanim zdążę odpowiedzieć, ciągnie mnie już na parkiet, tyle cudownej energii, że znów się śmieje, wypluwając zagryzaną chwilę temu cytrynę. jest w tancerzach coś pięknego, co mnie szalenie uwodzi. Giętkość ciała, miękkie łuki barków zaplatających się z moimi ramion. Nie wiem, w którym momencie nasze ciała się zderzają, tylko połowicznie z powodu tłoku ludzi wokół nas, równie zaabsorbowanych sobą i muzyką, jakby jakieś zaklęcie padło na parkiet nie pozwalając skupić się na niczym innym. Nawet nie planuję poświęcać niczemu ani nikomu innemu swojej uwagi - zdobył ją niepodzielnie, w odpowiednim momencie, w odpowiednim czasie. Dłońmi przemykam po lśniącej skórze nieznajomego. Czy powinienem wiedzieć, jak mu na imię? Czy ta wiedza sprawi, że będzie mniej apetyczny? Bardziej? Będzie piękniej tańczył? Palcami chwytam zroszony wilgocią kark, kiedy pochylam głowę do jego ucha, drugą dłoń opierając na szerokiej klatce piersiowej mężczyzny. - Co tylko będę chciał... - przypominam mu szeptem, gnąc się w tańcu. Palce przemykają mi gładko jak węże wzdłuż linii jego żuchwy, nim kciukiem oprę się o ten szeroki podbródek i wargami wciąż kwaśnymi od chwilę temu wyplutej cytryny skradnę pierwszy, zaczepny pocałunek.
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Marszczę brwi, nieco zmieszany pytaniem mężczyzny, jakby umykała mi jego zasadność. Próbuję zrozumieć, czym może być dla niego tajemnicze "więcej", ale dokądkolwiek zmierza moja myśl, jakikolwiek układ podsuwa mi roznamiętniona alkoholem wyobraźnia, nie mam wątpliwości, że nie tylko jestem gotowy dać mu zgodę, ale i całym sobą tego pragnę. - Czemu miałbym nie być? Nie zrobisz mi krzywdy. Przecież jesteś taki piękny - mruczę więc cicho, przyjemnie oszołomiony magnetyzmem jego spojrzenia. Jest w tym błękicie coś nietypowego; mam wrażenie jakby fizycznie napierał na mój umysł, oczyszczając go i rozjaśniając, wypełniając go własnymi barwami, od których kręci mi się w głowie. - Uśmiech też masz piękny. Chcę, żebyś się do mnie tak uśmiechał całą noc i wtedy będzie mi dobrze - szepczę dalej, autentycznie przejęty tym, że mógłby mi odmówić, kiedy tak boleśnie świadom jestem, że chcę po prostu być. Z nim, w nim, pod albo nad, purpurą ozdobić wgłębienie nad obojczykiem, docisnąć biodra do bioder, zejść na kolana. Dotknąć i być dotkniętym. Być zależnym. Być... posłusznym. - Zadowolę cię - obiecuję mężczyźnie z twardą determinacją zaraz po tym jak zadałem pytanie, po prostu o nim zapominając, bo przecież tak wiele pragnień kotłuje się w moim umyśle, że trudno jest mi długo wytrwać przy jednym. Mam wrażenie, jakby od jego szczęścia zależało moje własne, więc wdzięczę się i gnę w tańcu, czując jak powierzchnia mojej skóry elektryzuje się w miejscach, w których mnie dotyka. Ekscytacja rośnie w moim podbrzuszu, gdy dystans między nami maleje, a gorąc oddechu otula moje ucho.- Cóż, mam nadzieję, że chcesz więcej, ja chcę więcej - odpowiadam w przebłysku bezczelności, wyzywająco unosząc podbródek - a może po prostu dając mu lepszy dostęp, by wreszcie zderzył usta z moimi ustami i pozwolił mi się skosztować. Nie mam w sobie cierpliwości do zaczepek; od razu odpowiadam mu żarliwością i gwałtownością, od której od kilku minut pali mnie cała klatka piersiowa. Nie potrafię dawkować sobie przyjemności, od razu chcąc się zatracić, od razu zachłannie wpychając palce pod materiał koszuli, byle tylko wziąć dla siebie więcej. Choć znajdujemy się w tłumie, to niemal o tym zapominam, bo przecież, gdy patrzę w te jasne oczy przekonany jestem, że i dla niego jestem w tym momencie jedyną liczącą się osobą.
Uśmiecham się, czy nie jest to najzabawniejszy żart natury? Zawsze przeinaczany w ludowych bajaniach, kiedy w każdej historii zło ma postać szkaradna, brudną i pełną ostrych krawędzi, w rzeczywistości, w dzikości świata, nierzadko najbardziej trujące i niebezpieczne stworzenia miały najbarwniejsze, najbardziej hipnotyzujące kolory. Uśmiecham się szerzej, kiedy moim gestom odpowiadają pomruki, kiedy tak gładko wślizguję swoje ego w jego spojrzenie, rozpycham się ochoczo po tej przestrzeni, chcę przecież, by widział tylko mnie. Uczucie tej spolegliwości, jaka - niczym wstążka perfum - oplata jego postać, kiedy tak się do niego wdzięczę, sprawia, że te cząstki mnie, które tak mnie bolały po jej odejściu, jakby przestają drażnić. Jak zimny okład na zbite kolana, mimo, że skórę miał gorącą w dotyku jak lawa. Śmieję się nawet, cicho, bezgłośnie, w te głodne usta, chwytam dwoma palcami jego wskazujący palec i puszczam mu oko, cofając się powoli, ciągnąc go za sobą, tyłem pomiędzy ludźmi. Magiczne światła połyskują pomiędzy tańczącymi, odbijając się między kamienicami, razem z echem muzyki. Bez trudu, nawet mimo, że plecami, toruję nam drogę, bo i tak jestem wyższy od większości gości tego śmiesznego wydarzenia. Chciałem tańczyć w ogniu. Parkiet odrywa się od ziemi jakąś magiczną sztuczką, przemykają sprytnie skrzaty, donosząc drineczki bawiącym się ludziom. Kiedy nocne niebo zalewa się atramentowym granatem, coraz mniej tu rodzin z dziećmi, coraz więcej ludzi spragnionych odurzenia, ludzie na szczudłach jakby dziksi, plując iskrami w ciemnościach i ja, jak wąż, oczami błyszczę, by za mną poszedł. Wciąż nie wiem jak miał na imię. Zeskoczywszy z parkietu zauważam, że i pod nim dzieje się całkowicie niezależna, acz równie magiczna impreza. Wyciągam rękę, by mój towarzysz dołączył do mnie, ale wciągam go na siebie, zanim stopami dotknie ziemi i raz jeszcze truję jego głowę zdradzieckim pocałunkiem. - Nie jesteś stąd. - bardziej upewniam się, niż pytam, choć to przecież ja sam jestem tu obcy. Mimo to mam wrażenie, że swoboda, z jaką oddawał się wszystkiemu wskazywała tylko na to, że nikt go tu nie zna. Nie mogłem wiedzieć, że to anonimowość napędzana eliksirem.
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
Żałuję, że nie mam przy sobie moich latających butów, którymi wyrównać mógłbym szanse. Rozsądek czasem podpowiadał mi, by zostawiać je w domu, gdzie wiedziałem, że nie będę wracał, będąc nawet blisko stanu trzeźwości. Teraz jednak bardzo wyraźnie czuję niesprawiedliwość tej przewagi mężczyzny, który góruje nade mną wzrostem tak znacząco, że niemal czuję się onieśmielony. I nie wiem, czy to magia wirująca wokół jego skóry sprawia, że wszyscy mu ustępują bez cienia protestu, ale czuję dumę, obcy mi zwykle głos pychy, że to właśnie moją dłoń trzyma i to mnie prowadzi przez tłum, to mnie chwyta i przyciąga bliżej, obdarowując pocałunkiem, które nie nasyca, który sprawia jedynie, że chcę wciąż więcej i więcej. - Z Londynu? Nah - odpowiadam na wydechu i nie jest to wcale kłamstwem, bo przecież urodziłem się w RPA, więc technicznie rzecz biorąc z Anglii naprawdę nie pochodzę, a i w samym Londynie jestem wyłącznie w odwiedzinach. Aby zaszaleć, nim rozpocznie się rok szkolny. - Ale moi znajomi wiedzą, że tu jestem. W Londynie i na festiwalu - dorzucam w przebłysku jakiejś refleksji, że być może zapewnianie obcego mężczyzny, że jestem zupełnie sam w miejscu, gdzie nikt nie będzie mógł mnie później skojarzyć, nie jest moją najrozsądniejszą decyzją. Nawet jeśli ten mężczyzna jest tak atrakcyjny, że może być warto postawić na szali swoje życie za jedną spędzoną z nim noc. - A ty tu mieszkasz? Zabierzesz mnie do siebie? - dopytuję, przygryzając wargę w cwaniackim uśmiechu, bo i dłonią już luzując kołnierzyk jego gwiaździstej koszuli o jeden, dwa, trzy guziki. Kręci mi się w głowie, więc przytrzymuję się go mocniej, z poczuciem jakby był jedynym stałym punktem. Jest nim dla mnie. W zupełnej bezwstydności wobec publiki muskam ustami linię jego obojczyków, zębami chwytam wrażliwą skórę, biodrami szukam odrobiny tarcia. Zaraz zadzieram głowę wyżej, wręcz wspinam się na palce, chcąc sięgnąć ku jego perfekcyjnie skrojonym wargom i to w nie szepnąć: - Jeśli mnie chcesz, to chodźmy, proszę. - Nie mam w sobie wiele cierpliwości ani kontroli, na pewno nie tyle, co on. Splatam palce naszych dłoni, chcąc mieć pewność, że mnie nie zgubi. - Jak ci na imię? - dopytuję nagle, bo choć do tej pory anonimowość mi nie przeszkadzała, to teraz najbliższa przyszłość zarysowuje się w mojej głowie znacznie wyraźniej, więc też potrzebuję wiedzieć, czyje imię wkrótce przyjdzie mi szeptać w gorączce.
Wyrywa mi się cichy chichot, ale kiwam głową na ten jego przebłysk rozsądku, kiedy wspomina o przyjaciołach, jakby się obawiał, że jestem seryjnym mordercą. Wprost przeciwnie, bardziej niż straumatyzować go do końca życia myślę o tym, by zupełnie zniknąć z jego pamięci, pozostawiając po sobie tylko niedosyt w potencjalnych, przyszłych relacjach międzyludzkich. Nikt mnie przecież nie zastąpi, przecież absolutnie nikt mi nie dorówna. Kiedy chwytam jego kark, nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej ktoś go tak chwytał i nie mam pojęcia, czy ktoś po mnie będzie brał w dłonie to piękne, czekoladowe ciało. Muskam palcami gładkie barki i odchylam głowę, przyjmując te jego pocałunki, te zaloty, cały taki jestem wspaniały w tej adoracji. - Jestem z daleka. - odpowiadam, sięgając dalej do jego pleców i chwytając palcami szlufki jego dżinsów, przyciągam go do siebie, by mu tej bliskości oddać trochę, skoro tak się do mnie łasił. Słodka wilgoć jego ust podpowiada mi, tak jak półprzytomne spojrzenie, że wciąż w nim tyle urokliwej świeżości, jak wiosenny storczyk, zaplatam palce z jego palcami, wolną ręką muskając zarysowujący się na żuchwie zarost, odwzajemniając zapalczywość, rozdmuchując ten głód, uśmiecham się, gdy prosi, bo jeszcze tego nie wie, jeszcze sam nie zdaję sobie do końca sobie sprawy, ale proszeniem można będzie na mnie bardzo wiele wymóc. Proszenie mi się spodoba, czuję mrowienie w palcach, kiedy to słowo pada między nami po raz pierwszy. - Atlas. - odpowiadam szeptem, nim trzask teleportacji wyrwie nas spomiędzy otumanionych ludzi prosto do mojego hotelowego pokoju. Ciągnę go za koszulkę w górę, pozbyć się tego materiału, by zaraz popchnąć w piękną pościel, którą wiem, że zostawiłem w nieładzie, a jednak pokój wygląda nieskazitelnie. Anna wybrała wystarczająco luksusowe miejsce, by porządkowało się samo pod nieobecność rezydentów. Może powinienem zostać tu dłużej - myśl ta przemyka mi przez głowę, gdy przyglądam się mu, niczym artysta, leżącemu pomiędzy poduchami, z tymi czarnymi oczami wpatrzonymi w moją osobę. Palcami powoli rozpinam resztę guzików ciemnej koszuli, by pozwolić jej spłynąć z barków, odkrywając resztę papierowej bieli skóry. Wspinam się na łóżko gładko jak wąż, muskając wargami odsłonięte biodro, zanim nie sięgnę rezonującego przyspieszonym biciem serca torsu i szyi, w której szumi krew.