Leglimencja nie jest zabawką, więc nie mogę powiedzieć, że moja przygoda zaczęła się na studiach. To nie była przygoda, proces nauki tej umiejętności magicznej nie był ani przyjemny, ani krótki, wielokrotnie w jego trakcie nachodziły mnie wątpliwości i poczucie bycia niewystarczająco dobrą, by posiąść tę zdolność. Prawdą jest, że zawsze wiedziałam, że zostanę lekarzem. Może to głupie, skoro dorastałam w domu pełnym zwierząt i miłośników zwierząt, ale odkąd pamiętam bardziej niż hodowla czy dobrobyt interesowało mnie zdrowie. Zagadki ciała. Tego, co kiedyś nazywałam duszą, a co dziś już rozumiem, jak bardzo jest po prostu pięknem indywidualności ludzkiego umysłu. Idąc na studia, decydowałam się, by podjąć pracę w szpitalu, i to na studiach miałam niezwykłą przyjemność poznać swojego mistrza, jednego z profesorów, ówcześnie pracującego na wydziale magicznych zatruć. Doktor Michael Sellers, specjalista diagnostyki powypadkowej dotyczącej eliksirów i produktów pochodnych, prowadził otwarte wykłady dotyczące pracy z pacjentem. Na pierwszym wykładzie podkreślił, że wszyscy ludzie kłamią i jako lekarz, uzdrowiciel, niezależnie od tego z czym przyjdzie nam się mierzyć, zawsze musimy zakładać margines braku zaufania do swoich pacjentów. Wiele lat pracy z ludźmi kosztowało mnie zrozumienie, co właściwie miał na myśli. Kwestionowałam jego słowa, jego nauki, zadawałam pytania, by lepiej zrozumieć. Nie jestem typem stawiającym na konfrontację, wolę słuchać i obserwować, ale jestem jednocześnie łakoma zrozumienia i chyba właśnie to łakomstwo sprawiło, że spędzałam nieprawdopodobną ilość godzin na korepetycjach u profesora Sellers’a. Sellers był leglimentą, mistrzem swojej umiejętności, którą ja, naiwna wtedy studentka, uważałam za niemoralną; której używanie rozpatrywałam prędzej w kategoriach gwałtu niż pomocy, nie można przecież pomóc komuś, kto tej pomocy nie chce, a jeśli chce, to czemu miałby nie być szczery? Dopiero z czasem, obserwując przypadki ludzi, zakłamujących rzeczywistość, koloryzując fakty, zaczęło docierać do mnie, że nikt nie chce wypaść źle, że społeczna norma tego, co jest uważane za w dobrym guście, wiara i potrzeba by prezentować się godnie, presja bycia reprezentatywnym sprawia, że ludzie są gotowi łgać przed własnym lekarzem odnośnie tego co, jak i kiedy się wydarzyło. By się wybielić. By nikt ich nie oceniał, leczył, nie wiedząc, co tak naprawdę zaszło. Absurdy napotykane na porządku dziennym podczas praktyk w Mungu nadawałyby się na kilkutomową powieść o głupocie, abstrakcji i nieprzewidywalności ludzkich słów i zachowań, a jednak potrzebowałam ich doświadczyć, zobaczyć, by zrozumieć, że naprawdę wszyscy kłamią. Moment, w którym zwątpiłam w obraną ścieżkę kariery, był momentem, w którym profesor Sellers zaproponował mi poznanie magii, którą tak się dotychczas brzydziłam. Indywidualne konsultacje pozwoliły mi poznać narzędzie leglimencji w pracy z krnąbrnymi pacjentami, a było to siermiężne zadanie. Jakbym musiała wielkim młotem lekko jedynie stuknąć w gwoździk, siekierą ukroić cienki plasterek pomidora. Umiejętność wdzierania się do ludzkiej głowy trudno mi dziś nazwać po prostu umiejętnością, to nie jest podobne innym nabywanym zdolnościom, nie dla mnie. Nie mogę na tej samej półce postawić leglimencji i, chociażby, jazdy na rowerze, pływania, rysowania królików z zasłoniętymi oczami. Leglimencja jest zdolnością nabytą, ale to tak, jakby powiedzieć, że nabyło się zdolność nie marznięcia w dłonie, po amputowaniu sobie ramion. Nauka byłą bólem, psychika Sellersa, który był jednocześnie moim nauczycielem jak i pierwszym pacjentem, przypominała jadowitą i kolczastą tentakulę, bombkę owiniętą kolcami, którą, moim zadaniem było, przytulić, do której musiałam zajrzeć. Po dziś dzień uważam i już zawsze uważać będę, że wielkim wyzwaniem i wysiłkiem jest nie uciec. Ludzie są przyzwyczajeni do meandrów swoich myśli, nie gubią się w labiryntach uczuć i wniosków, które zabudowywane przez lata stanowią ich własny zamek, którego każdy zakamarek stanowi dla nich jeden z setek tysięcy filarów osobowości. Ja jestem tym najeźdźcą, wizytatorem, który potrzebował lat, by nie wpadać do tego zamku niczym bombarda, by jedynie zapukać do drzwi, zajrzeć przez dziurkę od klucza, wślizgnąć się przez uchylone okno i zapoznać z ukrywanymi w ciemnościach lochów myślami. To właśnie podczas pracy nad zdolnościami leglimencji zrozumiałam, że chcę zostać magipsychiatrką, że to nie łatanie pięknych sztandarów i sklejanie kolorowych witraży ludzkiej osobowości, prezentowanych później dumnie przed światem jest tym, co ma wartość zgodnie z moją moralnością. To dzięki leglimencji zrozumiałam, jak wiele krzywdy chowa się po kątach głowy, jak wiele traum, jak ciemno, jak zimno, jak pusto potrafi być w najbardziej nawet barwnej głowie. Z wytrychu, którego miałam używać do weryfikacji prawdomówności pacjentów oddziału ratunkowego, uczyniłam swoje pierwsze skrzypce w magipsychiatrii. Z cichego podglądacza, szukającego odpowiedzi na proste pytania mianowałam się nieugiętym inkwizytorem, weryfikującym dlaczego chcesz kłamać, zamiast zadowalać się jedynie świadomością, że to było kłamstwo. Nie jestem osobą, która toleruje kłamstwo, ale nauczyłam się być osobą, która je rozumie. Nie piętnuje go, pytam, skąd się wzięło. Mając czerń ciemności, dążąc do spokoju bieli, trzeba nauczyć się rozwodnionego szumu szarości w całej jej palecie odcieni. Tak nieprzyjemna, jak jest za każdym razem, stała się moją drugą naturą. Obiecuję nie zaglądać tam, gdzie nie powinnam, ale… |