Magiczny autobus, który potrafi mknąć przez całą Wielką Brytanię niemalże z prędkością światła. Ta trzypiętrowa, fioletowa maszyna to mobilny zabytek, gdyż do użytku został oddany w roku 1865. Nie przeszkadza mu to być najszybszym środkiem komunikacji publicznej na całych wyspach, dostępnym oczywiście jedynie dla czarodziejów – z pomocą przychodzi zawsze tym, którzy czują się zagubieni, jak na rycerza przystało. W ciągu dnia oferuje klasyczne siedziska, nocą natomiast podróżni mogą odpocząć na łóżkach, czemu chyba bliżej do sportu ekstremalnego, bo autobus rusza oraz zatrzymuje się w ciągu ułamków sekund. Aby przywołać autobus należy wystawić rękę z różdżką nad ulicę. Długość twojej podróży zależy od ilości pasażerów, gdyż wysadzani są oni w kolejności, w jakiej wsiadali. Jednorazowa opłata za przejazd wynosi 1 galeon.
Był wieczór. Może noc. Może za chwilę miało zacząć świtać. W zasadzie nie byłem pewien, bo – jak to mawiają – szczęśliwi czasu nie liczą. Kilka packów wystarczyło, bym popadł w błogostan. Wyszedłem właśnie z jakiegoś głośnego koncertu, najbardziej ucieszony chyba ze zmiany podłoża na mniej kleiste, niż podłoga doszczętnie zalana piwem. Trochę może tylko brakowało mi znajomych, ale co mogłem zrobić, kiedy wszyscy wybrali się na ten rejs, a ja jakoś nie miałem ochoty na spędzenie kilku tygodni wyłącznie w towarzytwie małolatów. Wstałem więc około południa, wysłałem Ambrożemu orac Trawce prezenty, które miały umilić im podróż i zrekompensować brak mojego towarzystwa, ogarnąłem kilka szkicy, po czym teleportowałem się do Londynu, szlajając z baru do baru, aż w końcu wylądowałem na jakimś hardcoreowym koncercie. No wieczór jak wieczór. Z tym, że zupełnie wyszło mi z głowy, że nie będę miał gdzie przekimać do czasu, aż będę w stanie się teleportować do Hogsmeade, bo ani Piątka, ani tej, co się tak przed moim towarzystwem wzbraniała, w Londynie nie było. I pewnie sterczałbym tak do rana, nie wiedząc, co ze sobą począć, ale przypadek sprawił, że ręka z różdżką w dłoni jakoś tak mimowolnie zawiesiła mi się nad ulicą, a chwilę później zmaterializował się przede mną Błędny Rycerz. Takie proste, a takie trudne. Nie wiem, dlaczego od razu na to nie wpadłem – pewnie dlatego, że proste rozwiązania były zwyczajnie passe, albo miałem tę wkurzającą manierę wbijania się do ludzi na chatę. Dziwnie było mi z myślą, że tej nocy wrócę do własnego domu, więc jakoś tak niechętnie przekroczyłem próg autobusu, ale uznałem, że korona mi z głowy nie spadnie – pewnie dlatego, że żadnej nie miałem. Szybko jednak zmieniłem swoje zdanie. W fotelu kierowcy siedziała jakaś totalnie odjechana, wydziarana dziunia, która – choć nie miała kolorowych włosów – wyglądała jak jakaś suicide pin up girl, a na dodatek była ubrana na czarno (prawda, że była?). I ładna też była. No sztos. Początkowo pomyślałem, że może zjarałem się na tyle, iż mam omamy, myśląc jednocześnie co ja wyhodowałem. Bo jak to możliwe, żeby ktoś tak zjawiskowy siedział za kółkiem w Błędnym Rycerzu? Mojemu mózgowi zajęło to chwilę, zanim dotarło do mnie, że w zasadzie taka dziewczyna za kółkiem to zjawisko wręcz epickie. No więc włażę do tego autobusu, przyglądam się jej chwilę i jestem pewien, że już się gdzieś widzieliśmy. Znaczy się tak, w snach to na pewno, ale mam wrażenie, jakbym ją skądś znał. Gdzieś widział na żywo. Milion lat temu. W szkole na przykład. - E… Pix? – no ja, powalam elokwencją jak zawsze, zwłaszcza, jak jestem zbakany. – Ty tutaj tak na legalu? Kto ci dał prawko? – znaczy fajnie, ale taki ŚMIESZEK ze mnie, choć tak naprawdę to był pełen props, nawet nie wiem, dlaczego rzuciłem jakieś takie hasło, że niby po niej cisnę. Dobra, tak naprawdę to wiem. No podjarałem się maks i tyle no, nawet zdania porządnego się nie sklei.
Był wieczór. Pixie, choć uwielbiała swoją pracę, odliczała czas do końca zmiany, mając zamiar wybrać się w jakieś głośne miejsce, w którym mogłaby WRESZCIE spędzić czas ze znajomymi, mając bardzo głęboko szereg zmian nocnych, zabierających jej wszystkie imprezy. Jakimś cudem udało jej się ubłagać dwóch zmienników o podzielenie się godzinami w absurdalnie dziwaczny sposób, ale że wszyscy w tej branży byli dziwaczni - chyba nie robiło im to różnicy. Wzięła więc część zmiany dziennej i część wieczornej, aby móc zawinąć w jakiś znajomy zakątek i nie przejmować się, że ktoś właśnie wjeżdża jej w zderzak, a siedem mil później jakiś mugolski dzieciak ryczy na środku ulicy. Była właśnie zajęta wysłuchiwaniem dennego wyznania miłosnego z siedzenia N28, przy którym podsłuch wyłapał rzekomo najciekawszą rozmowę, kiedy lampka po lewej stronie zaczęła migać intensywnie, dając jej znać, że ktoś chce wsiadać w Londynie. Zasłuchana w ponadprzeciętnie idiotyczne słówka, zaczęła hamować o części sekundy zbyt późno, posyłając rzeczoną parkę na oparcia siedzeń przed nimi. Uśmiechnęła się wesoło do akompaniamentu ich zbolałych jęków, ale musiała wyciągnąć słuchawkę, wyczuwając, że coś jest nie halo. Obróciła głowę w bok, przez co krótkie włosy omiotły jej policzki, wracając zaraz na swoje miejsce. - Błędny rycerz do usług - w miarę raźny ton i formułka, która miała uświadomić pasażera, gdzie właśnie trafił. Pixie przestała się dziwić zaskoczonym minom, ale ludzi wgapiających się w nią nie mogła nie reagować. Uniosła brwi i poruszyła głową w pytającym wyrazie, nie do końca kojarząc z kim ma do czynienia. Zamknęła drzwi pojazdu i ruszyła, niespecjalnie przejmując się aktualnie mijanym otoczeniem. - Czczcz...czekaaaaj - mruknęła, będąc pewna, że skądś go kojarzy. Zazwyczaj odpowiedź była prosta i oczywista - z imprezy. Była na haju i nie ogarniała, a potem zewsząd wyłaniali się nieznajomi znajomi. Ale tu rzeczywiście widziała jakąś trzeźwość, poza samą zachwianą trzeźwością... Kyle'a. Kyle'a? - Kyle? - mimowolne pytanie, zsynchronizowane idealnie z zakrętem w lewo, zabrzmiało razem z hałasem ludzi obijających się o szyby. Mieli pasy, mądrzejsi zostali na swoich miejscach. Miejmy nadzieję, że Reid miał wystarczająco dobry refleks, aby złapać się czegokolowiek stałego. - Na pewno nie twój stylista - odpowiedziała, po chwilowej analizie drogi wracając do niego wzrokiem. - Dobry stylista, swoją drogą. Gdzie mnie dziś zabierasz, Reid?
Przybiłem sobie mentalną piątkę, kiedy okazało się, że najwyraźniej z nikim nie pomyliłem tego zjawiska. Po chwili przybiłem sobie drugą, bo okazało się, że też nie byłem Piksowi obojętny, wiecie, rozpoznawanie ludzi na ulicy i dopasowywanie do nich imion to nie lada wyczyn, przynajmniej dla mnie. Znaczy się prawie przybiłem tę mentalną piąteczkę (pozdrawiam Piątka z tego miejsca), przerwało mi w połowie, bo musiałem zareagować i szybko cię czegoś złapać, kiedy autobus nagle szarpnął, a ja miałem wrażenie, jakbyśmy przez moment jechali na jednej krawędzi. Chociaż połowicznie znajdowałem się jeszcze w krainie szczęścia, udało mi się zachować godność i wszystkie zęby, zaciskając dłonie na barierce, która znajdowała się tuż za siedzeniem Piksa. - Już prawie zapomniałem, jak przyjemnie błądzi się z rycerzem… - poleciałem z ironią, chociaż z drugiej strony, patrząc na to, kto siedzi za kółkiem – nie mogło być aż tak źle. Swoją drogą naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego wcześniej nie odkryłem tego, że z tej placówki edukacyjnej wylęgły się takie ciekawe osoby jak Piks. Bo wiecie, jak ktoś miał dziarki i taką sztos-stylówę, to musiał być odjechany w kosmos. Rozgryzłem to, jestem Szerlokiem, bez kitu. Zanim zdążyłem otworzyć usta, autobus znów szarpnął, a ja zakołysałem się mocno przy poręczy. - Jak tak dalej pójdzie, to zaraz ludzie zaczną we mnie rzucać forsą – no tak, nie dość, że ze świetną stylówą, to jeszcze zabawny, polecam siebie, Kyle Reid. – Chcesz pozwiedzać ze mną inne galaktyki? Tylko wiesz, ciężko będzie się tam dostać autobusem… No to mamy suspens.
Mijane latarnie pozostawiały długie smugi światła, kiedy jechali przez nieznane większości miasto, ale w pewnym momencie wszystko zgasło, a Błędny Rycerz dzielnie przyjął na podwozie wszelkie wertepy, błądząc po nich wesoło w ciemnościach. Wjechali w pas wiosek, który, choć niezbyt wygodny, pozwalał na skrócenie trasy. Na szczęście zawsze było jakieś rozwiązanie. Szczupły palec Pixie, przyozdobiony ciemnym tuszem, odnalazł zgrabnie przycisk niwelacji wstrząsów, dzięki czemu każde uderzenie o miniaturową górkę na drodze oraz każde wpadnięcie w dziurę, zaoszczędzało obijaniu tyłków, przynosząc uczucie przebywania pod wodą. Wszystko stało się nieco bardziej ociężałe, a najmniejszy ruch spotykał się z oporem podobnym do oporu stawianego przez wodę, ale przynajmniej szanowna pani Kierownica nie musiała słuchać jęków i narzekań. Uśmiechnęła się do Kyle'a, spoglądając na niego z dołu, kiedy zadarła głowę, aby móc przyjrzeć się rysom jego twarzy, zaznaczonych teraz tylko przez kolorowe światła rzucane przez migające na panelu lampki. - Zacznijmy od tego, że jeszcze się tego nie dowiedziałeś - odpowiedziała, rzucając mu ostatnie krótkie spojrzenie spod uniesionych brwi, zanim odwróciła się w stronę drogi. - Popracuj jeszcze trochę, a wszyscy moi klienci będą twoi - zasugerowała, uśmiechając się lekko, nieco ironicznie. - Póki co miliony lecą do mnie, złotko. - Żebyś się nie zdziwił, gdzie można tym dojechać - hamowanie, niezbyt łagodne, znów sprawdziło jego refleks. Jakimś cudem wylądował po jej prawej, wciąż trzymając się barierki, ale pech chciał, że ugięły mu się kolana. Wyszczerzyła się do Reida, cmokając go krótko w nos, bo akurat znalazł się na wysokości jej ust. - I tak dobrze to zniosłeś - skomentowała, pochylając się lekko nad panelem i wciskając kolejny guzik, który przytrzymała chwilę. - Pani Morris, może pani wysiadać. Tym razem proszę zabrać swojego kudłonia - poprosiła, opierając się ramieniem o oparcie fotela, aby móc wykręcić się i skontrolować, czy pani Morris nie przysnęła znów na siedzeniu numer dwanaście. Na szczęście obyło się bez problemów i staruszka wysiadła razem ze swoim pupilem, wracając chwilę później (Cheshire czekała na nią pół minuty) po torebkę z oczami żuków, które wysypały jej się moment po odebraniu pakunku od uprzejmego pana - znalazcę zguby. - Kyle, pomożesz pani? - zapytała, wzdychając ciężko. Nie ma to jak przedłużanie zmiany. Lubiła panią Morris, ale kiedy chciała wyjść na imprezę, wcale nie było jej to na rękę.
Rzuć jedną kostką, aby sprawdzić, jak idzie ci pomoc pani Morris, wszak Pixie nie da się odmówić! 1, 4 - Wszystko jest idealnie, a ty stajesz się ulubieńcem kobieciny, która ściska ci ręce w podziękowaniach i wtyka w dłonie dwa galeony. Twoje pierwsze miliony szybko się pojawiły, chyba możesz szczycić się przed Pix. 2, 3 - Prawie dobrze. Nie wiedzieć czemu, z oczami żuków coś jest nie tak - ruszają się i uciekają ci, dlatego nieźle męczysz się z pozbieraniem ich, a na zaklęcia, jak na złość, nie chcą reagować. Nawet nie zauważasz, kiedy część z nich wskakuje ci do kieszeni, ale na szczęście nie widzi też nikt inny. Pani Morris dziękuje ci pięknie i obiecuje, że następnym razem jakoś się odwdzięczy. Ty za to możesz zrobić Pixie bransoletkę z oczu żuków. Jeśli się nie mylę, wystarczy też na naszyjnik. 5, 6 - Niestety, idzie ci fatalnie, ale za to Pixie nie może przestać się śmiać. Pani Morris sądzi, że jesteś błaznem i utrzymuje spory dystans, a pozbierane oczy żuków odbiera z krzywym uśmiechem, któremu niezbyt wychodzi udawanie uprzejmości.
*nie zdążyłam sprawdzić posta bo muszę wychodzić D:*
Czas mijał nieubłaganie. Dni płynęły, a zaraz potem zamieniały się w tygodnie, które stajac się miesiącami uciekały w lata. Długie, ciężkie lata. Nie pamiętał już dnia, kiedy widział po raz ostatni Chloe. Nie obchodziła go, ale w ten czysto emocjonalny sposób. Uciekał w końcu do krainy używek i psychicznego gówna, które zamknęło go w okowach głupiej odpowiedzialności, do której nie był przyzwyczajony. Być może nigdy nie będzie?, kto wie. Życie różnie się układało, ale dziś wiedział, że jego przeznaczeniem było spotkanie jej raz jeszcze. Spojrzenie w te piękne tęczówki, które emanowały feerią barw, kolorów, a ostatecznie w uczuciach się zamykających. Dzikich i nieposkromionych. Udowodniła mu to w liście, który postanowiła wysłać, jakby pragnęła czegoś zupełnie innego. Dobrego, ale nie szybkiego rżnięcia. Jeżeli zatem widziała w nim tylko obiekt seksualnej rozrywki - proszę bardzo. Mógł należeć do niej na tę krótką chwilę. Cielesność był w stanie oddać każdemu, bo nie było to coś wyjątkowego. Każdy lubi seks, bo jest zajebisty, ale ta sfera przeznaczona dla ludzi ważnych znajdowała się za wysokim murem. Nikt nie miał prawa się przedrzeć przez barierę, gdyż najzwyczajniej w świecie to wymagało pracy, a Prince zamknął się na wszelkie aspekty jestestwa i nic nic nie posiadało jakiegokolwiek znaczenia. Tak samo jak przeszłość, która umarła w jednej chwili. Zabawne. To takie ironiczne, że aż śmiesznie. Czy to go pchnęło do wystosowania odpowiedniego rozporządzenia do mężczyzn, którzy pełnili rolę goryli w jego klubie? Być może, ale nie zastanawiał się nad tym długo. Marshall wpędziła go w stan głębokiej konsternacji i to było raczej przykładem na to, że musiał poznać prawdę. Teraz. Tutaj. Natychmiast. Dostał konkretne informacje po kilku godzinach. Nie zamierzał bawić się w końcu w słowne przepychanki i dzięki temu udało mu się sprawić, że Chloe została dostarczona pod wskazane miejsce. Och, ironio. Zawsze dostawał to czego chciał. Nieważne, że mogło się to kłócić z jego przekonaniami. Nienawidził ustępować miejsca, a co za tym szło - nikt nie powinien mu stawać na drodze w dążeniu do samorealizacji. Ta maska jednak utknęła gdzieś w świecie niebytu, gdy zdał sobie sprawę, że jest pusty, a dzisiaj? Masz dziecko. Nie. Nie miał. Kłamała. Tego był pewien i nic nie stało na przeszkodzie w tym, by zrobić awanturę w jakże specyficznym miejscu. -No proszę, a więc plotki stały się prawdą - choć raz-Nie przypuszczałem, że faktycznie zastanę cię w tym śmiesznym autobusie, ale przynajmniej mam pewność, że stąd nie spierdolisz. Ewentualnie jeśli jesteś masochistką, to sam cię stąd wypchnę - był spokojny, opanowany, ale wkurw malował się w jego ciemnych oczach, które świdrowało dziewczynę na wskroś. Serce waliło mu szybciej, choć przecież nie wierzył w żadne z jej słów. Musiała kłamać, bo dlaczego dopiero teraz przychodziła z kwestią ojcostwa do niego? Czy zależało mu na jakimś bachorze? Oczywiście, że nie. Nigdy nie chciał mieć dzieci, a co za tym szło - winna zniknąć. Tak szybko jak się pojawiła. -No dalej, Marshall... Będziemy się bawić w kotka i myszkę, czy może jednak od razu klękniesz, księżniczko i przejdziesz do pertrakcji? - ludzie postrzegali go przez pryzmat pieniędzy. Autumn. Charlie. Ojciec. Nawet Chloe, której oddał się na jedną noc i pamiętał ten moment, w którym magicznie złączyli swoje ciała, ale... To też była przeszłość. -Wiesz, że kiedy czekam, to... Robię się nerwowy.
Blue jeans, white shirt Walked into the room you know you made my eyes...
Znów tu była. Znów sytuacja zmusiła ją do tego, by tu wrócić. Znów przemierzała ulice Londynu, idąc o wiele zbyt szybko, zmuszając małą Rosie, by biegła za nią. Bała się. Nawet rok przerwy w niczym nie pomógł. Wciąż się bała, wciąż była spięta. Na ciemnej, pustej ulicy rytmiczne uderzanie jej obcasów odbijało się echem, które skutecznie zagłuszało głos podążającej za nią córeczki. Chloe nie słyszała szlochu, nie słyszała rozpaczliwego mamusiu, wolniej; musiały iść szybciej, na wypadek gdyby gdzieś za rogiem stał Oliver Armstrong, albo gdyby ktoś je śledził i chciał skrzywdzić... Starsza Marshall coraz uporczywiej ciągnęła młodszą za rękę, kompletnie nie czując jej ciężaru, jej ciepła i bliskości. Dopiero w Błędnym Rycerzu pochyliła się nad zapłakaną istotką, nie wiedząc, czemu Rosie zachowuje się jak rozkapryszony bachor i ryczy tak, że budzi wszystkich pasażerów. Strach ją niszczył. Liverpool, Bristol, Coventry, Plymouth... Nigdzie nie czuła się bezpiecznie i nigdzie nie zagrzała miejsca na dłużej, niż kilka tygodni. W końcu kasa szybko się kończyła, a pracy dla osób takich jak ona nigdzie nie było. Nie miała nawet gdzie zostawić dziecka. Została sama, obdarta z honoru, a równocześnie zbyt uparta, by napisać do kogokolwiek z prośbą o pomoc. Sama uciekła. Chciała tego. Chciała długiej, bezsensownej tułaczki, bo czy w innym wypadku zabierałaby Rosie od swojej matki? Powinna skończyć studia, znaleźć pracę, kupić mieszkanie... Każdy z nas podejmuje decyzje. Większość podejmuje takie, jak Chloe - beznadziejnie złe. Nie miała sił, by trzymać córkę na rękach, więc w końcu posadziła ją na łóżku i zaczęła niedbale wycierać łzy dziewczynki rękawem swetra, który nosiła o wiele zbyt często i który ledwo trzymał się na jej ramionach, na żebrach, ledwo chroniąc wychudzone, ale wciąż pociągające ciało. Nie miała sił, by odpowiadać na wszystkie pytania. Gdzie jesteśmy? Co tu robimy? Czemu jesteś smutna, mamo? Co się stało? Znów nie masz pieniążków? Mamo, porozmawiaj ze mną! Chloe chciała rozmawiać tylko z Armstrongiem, tak samo jak rok temu... Ciekawe, co by było, gdyby jego ojciec się o tym dowiedział? Zabiłby ją? Zdecydowanie bała się tego o wiele mniej, niż kolejnego upokorzenia. Denerwowała się coraz bardziej. Każde słowo córki sprawiało, że mocniej zaciskała pięści, gotowa w każdej chwili wybuchnąć, kazać jej stulić pysk i zażądać, by przestała być ciekawską czterolatką. W końcu jednak mała zmęczyła się i zasnęła, nie zwracając uwagi na trzęsący się autobus. Chloe chciała płakać. Po prostu usiąść i się rozryczeć. Od roku nie uroniła nawet łzy. Miała wrażenie, że woda powoli wypełnia jej płuca, zmuszając do walki o każdy oddech. Odchrząknęła, potarła skronie, by dodać sobie siły i odwróciła się, słysząc syk otwierających się drzwi. Prince. Jak zwykle nieobliczalny... Musiała być silna. Uparta. Jeszcze pewniejsza siebie, niż na papierze. Życie to nie kartka, nie można jej pognieść i zacząć historii od nowa. Powoli wstała, zasłaniając córkę i odwracając przodem do Armstronga. Z jej oczu biła arogancja, wściekłość i kpina. Nie było miejsca na strach, ale pomimo wyprostowanych pleców, obcasów i swoich stu siedemdziesięciu centymetrów wydawała się dziwnie mała, jakby miażdżył ją ogromny ciężar; jakby każdy dzień wgniatał ją w ziemię, jakby męczyła ją ta ciągła walka z wrogiem, z którym nie miała szans. Bo lęk jest silniejszy od każdego z nas. Bo z lękiem nie da się wygrać. - Dawaj, Armstrong. Nie krępuj się. Właśnie miałam wyskakiwać przez okno, ale skoro mogę liczyć na twoją pomoc... - wcisnęła szczupłe dłonie w kieszenie czarnych dżinsów, patrząc w jego oczy z odwagą, której pewnie nie potrafiłaby z siebie wykrzesać żadna inna zgwałcona dziewczyna. - Już klękam, panie. O niczym innym od dawna nie marzę. - Kpina. To wszystko, co było słychać w jej głosie. - Nie gorączkuj się, Armstrong. Nawet mój dzieciak mówi mniej, niż ty... Ale w tym jesteś podobny do ojca. On też dużo mówił, zanim mnie zgwałcił, gdy tylko się dowiedział, że chciałam cię poinformować o twojej córeczce. Ma w sobie tyle z księżniczki, co ty z księcia. Tak na oko to blisko piętnaście centymetrów - dodała z czarującym, szalenie uprzejmym uśmiechem, chociaż słowo gwałt trochę zakłóciło pełen prowokacji obrazek, nasycając jej oczy strachem.
Nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek się spotkają. Nie wierzył nawet w to, że spojrzy jej w oczy i dowie się, że mają córkę. To była tylko jedna noc. Tylko jedna. Podróżował. Dużo zwiedzał i oddawał się temu, co miało przynieść mu ukojenie. Chciał na dobre zapomnieć o śmierci matki, a także wydarzeniach z Charlie, która umarła dla niego w chwili kiedy udowodniła, kim tak naprawdę jest. Wyrzekł się każdego, jakby to dawało szansę na ukojenie rozkołatanego serca i nerwów. Sprawy jednak wyglądały inaczej i wcale nie dostawał szansy na to, że cokolwiek się zmieni. Dużo pił i jeszcze więcej palił, a przez kilka ostatnich miesięcy oddawał się także używkom, które bynajmniej nie miały na celu uspokoić, a rozbudzić tętniącą w żyłach krew, by buzowała. Doprowadzała na skraj podniety i sprawiała, ze wszystko zastygałoby w bezruchu, a świat przestał się kręcić. Wtedy istniał tylko on i ludzie, których dopuszczał. Problem pojawiał się jednak gdzie indziej, bo od dwóch lat nie pozwalał nikomu się zbliżyć. Zamknął się szczelnie i chował przed atakami, a w masce zimnego skurwysyna było po prostu lepiej. Łatwiej. Korzystał z życia i nie przejmował się Chloe. Pomagała w końcu jego byłej, której szczerze nienawidził, a sama nie była lepsza. Puściła się z przyszłym pracodawcą i, pomimo że pędzili przed siebie, jak małoletnie szczyle na złamanie karku, to przypominał kogoś, kto całkowicie zapomniał o ważnych, a może najistotniejszych elementach jestestwa. Honor. Lojalność. Szczerość. Umarło. Dlatego pchnięty niewidzialną siłą zamierzał ją odnaleźć. Mógłby nawet ulec jej urokowi, który na niego rzucała za każdym razem, gdy spoglądała w jego oczy i uśmiechała się tak prowokacyjnie, jakby sugerowała: myślisz, że mnie znasz, ale wcale tak nie jest. Poddawał się tej grze i kapitulował, bo była magiczna. Cholernie czarująca i to nie w ten czysty, czarodziejski sposób. Nie musiała machać różdżką i rzucać obrzydliwych klątw. Po prostu była i sprawiała wrażenie dziewczyny, która wymaga opieki i gdyby tylko dała mu czas i zrozumiała jego wewnętrzne rozterki - wszystko byłoby inaczej. Cierpliwość wydaje się być jednak w obliczu ich historii i relacji zwykłą kurwą, która sprzedała się za knuta, a zaraz potem skatowana i sponiewierana wylądowała w rynsztoku. Nawet pies jej nie chciał i nikt nie zamierzał na nią pluć. Co więc się dzieje z człowiekiem, gdy oszukuje przeznaczenie? Staje się swoim wrakiem. Nie przypuszczał nawet, że ojciec - znienawidzony bęcwał dopuści się czegoś tak okropnego. Prince był jaki był, ale miał prawo wiedzieć, że zostanie ojcem. Zasłużył na to, bo choć nie dopuściłby do siebie córki, to byłby w stanie pomóc Chloe. A co jeśli jego pragnienia zostałyby przewartościowane? Sam wychowywał się bez taty, a to piękne słowo nie przeszło mu nigdy przez gardło. List zatem był szokujący i Marschall nie powinna się dziwić, o ile go trochę znała, ale - błąd. Nie znała Armstronga w ogóle. Patrzył na nią. Wygłodzoną. Zbrukaną. Słabą. Nie potrafił w to uwierzyć, że tak bardzo się zmieniło, pomimo że wciąż była piękna. Emanowała swoją bezczelnością, która widoczna w uśmiechu, spojrzeniu, ruchach... Doprowadzała do obłędu. Lubił więc ją obserwować, kiedy szła ulicą albo wzdłuż parkietu, a napaleni goście błagali jak skamlące kundle, by na nich spojrzała. Nie robiła tego i wolał pamiętać ją w ten sposób, toteż butna postawa go nie zdziwiła. Coś jednak było w niej nienaturalnego. Jakby fałszywie próbowała oszukać Księcia i pokazać, że nic się nie zmieniło. Kolejny błąd. Zmieniło się wszystko. -To urocze, że w ten sposób zamierzałaś uciekać, ale tym razem - nie odpuszczę - powiedział z wyczuwalną groźbą, bo cóż to było? Pokazy? Cyrki? Pyskówki? Uodpornił się na to przy Castillo, która rzucała jadem jak mało kto. Uśmiechnął się zatem na zaczepkę, ale tlyko kącikowo. Nie było mu do śmiechu. Znów to samo. Tym razem jednak mówiła - już nie pisała. Dzieciak. Jego dzieciak. Niemożliwe, ale tak realne, niemal na wyciągnięcie rąk. Jeden raz nie mógł zakończyć się w ten sposób. Nie chciał w to wierzyć. Wypuścił więc powietrze z płuc, a pierwszym policzkiem jaki wymierzyła tego wieczora była wzmianka o gwałcie. Gwałcie, którego dopuścił się jego ojciec. -Co powiedziałaś? - fuknął na nią z irytacją i zrobił krok w przód, by zaraz potem wykonać kolejny i następny. Oddychał spokojnie, bez większego trudu, ale nie dowierzał w to co słyszał. -Co jeszcze wymyślisz, Marschall? - w gruncie rzeczy - nie miał pewności. Stary ubóstwiał znęcać się nad ludźmi i wyniszczał ich psychicznie, a zagrywka, o której mówiła dziewczyna była iście realistyczna. Pokręcił głową z dezaprobatą i zmarszczył brwi. Kłamstwa. To musiały być kłamstwa. -Cztery - jebane - lata. Czy ty w ogóle słyszysz co mowisz czy do reszty postradałaś zmysły? - był wściekły, a emocje buzowały w nim i doprowadzały do emocjonalnego rozpadu, by wpadł w to gówno raz jeszcze. Nie powinien. -Dlaczego mam ci w cokolwiek uwierzyć? - zapytał i stał już na tyle blisko, by chwycić ją za nadgarstki. Jego zdobiły rzemyki, by ukryć wszelkie blizny, które przypominały mu o dwudziestych urodzinach i śmierci mamy. Kobiety, której ufał bezgranicznie. -Daj mi jeden powód. Pierdolony powód do tego, żebym dał wiarę słowom, które zawsze będę tylko pustymi frazami - syknął jeszcze z irytacją i przyciągnął do siebie. Dotykali się w sposób mało intymny, raczej nieczuły, ale czy to miało teraz znaczenie? Żadnego. Patrzył jej w oczy i płonął ze złości, która malowała się w ciemnych tęczówkach. Tak pragnących prawdy, a zarazem uciekających w krainę zapomnienia. -Jeden... Powód...
Prawie wszystkie pieniądze wydawała na córkę. Jadła tylko tyle, by móc ustać na nogach. Liczył się wyłącznie jej skarb. Małe stworzonko, które dziewięć miesięcy rozpychało się w jej brzuchu i które nie znało tatusia, bo dziadek zabronił pisnąć choćby słowo. Czasami Chloe miała ochotę zostawić swoją córkę na środku ulicy, albo po prostu wepchnąć ją pod koła jakiegoś samochodu... Ale nie chciała zostać zupełnie sama. Od czasu do czasu musiała się do kogoś odezwać, by przypomnieć sobie brzmienie własnego głosu. Rosie, to jest literka r. R jak Rosie. A to m. M jak mama. Być może to drobny błąd wychowawczy, że dziewczynka nie znała jeszcze literki t jak tata... A gdyby nauka całego alfabetu okazała się ostatecznością, zawsze t mogło być jak tramwajarz, temperament albo termometr. W końcu ten pierwszy czasami je podwoził, tego drugiego nie dało się Chloe odmówić, a na trzecie nie było ich stać. Grunt to odpowiednia edukacja. Czasami chciała się napić i zapomnieć. Rozbić kieliszek, głowę i wyrzucić z pamięci wszystkie bolesne wspomnienia... Na alkohol nie było jej stać. Na kieliszki też nie. Wolała wydać pieniądze na zabawkę dla Rosie, niż pokazać samej sobie, jak bardzo nie daje już rady. Udawała. Próbowała stworzyć dla córki świat, który wcale nie jest zły. Próbowała chronić ją przed prawdą, przed niebezpieczeństwami, ale brakowało jej już sił. Zbyt wiele przeszła, by z całym przekonaniem opowiadać o pięknych miastach, pięknych kwiatach, miłych ludziach i książętach z bajek. Jeden książę był nawet tatusiem tej słodkiej, małej, ciemnookiej księżniczki... Psst! Powiem ci coś w sekrecie - nie każdy książę jeździ na białym koniu i klęka przed swoją księżniczką. W niektórych sytuacjach wszystko wygląda dokładnie odwrotnie. Miała dreszcze. Sama już nie wiedziała, czy to zimno, czy strach, czy przemęczenie. Umierała. Może wcale nie było tego widać, ale po prostu się rozpadała - kawałek po kawałku kolejne elementy opuszczały układankę, odlatując wraz z wiatrem w poszukiwaniu lepszego życia, lepszego miejsca. Przecież niektórzy naprawdę mieli lepiej. Mogli wrócić do ciepłego, bezpiecznego domu, kupić coś do jedzenia, czasami nawet wstawić do wazonu kwiaty lub zafundować sobie czekoladę; niektórzy nawet mogli oddać się w czyjeś ramiona i odpocząć. Chloe oddawała się w ramiona strachu, pozwalając, by ten przejmował nad nią coraz większą kontrolę. Podobno strach ma wielkie oczy. Dla Chloe miał tak wielkie, jak Oliver Armstrong. Starała się nie zamykać oczu, jeśli nie było to absolutnie konieczne. Zawsze wtedy wracały wspomnienia. Wspomnienia ojca, matki, Charlie, Prince'a, Olivera. Wspomnienia, których chciała się pozbyć i choć podobno nie ma rzeczy niemożliwych... Nie potrafiła. Rany wciąż były świeże, w dodatku nieoczyszczone. Kolejne rozczarowania zdecydowanie nie przynosiły ulgi w bólu, a noce przespane pod dachem obcych ludzi nie pozwalały odpocząć. Rzadko kiedy spała choćby cztery godziny, wyczulona na najcichszy szelest, na kroki, na szepty. Musiała chronić Rosie. I sama też musiała żyć. Dla niej. W tej kwestii nic się nie zmieniło. - Ktoś zatkał ci chujem ucho, Prince? - zabawne, że po raz pierwszy postanowiła zwrócić się do niego po imieniu dopiero przy tych żałosnych słowach... Chciała się cofnąć. Uciec. Być może faktycznie wyskoczyć przez okno... Ale trwała, jakby faktycznie lęk wciskał ją w podłogę. Uniosła wyżej głowę, by nie stracić kontaktu wzrokowego. - A na jaką wesołą bajkę masz ochotę? - spytała, unosząc kąciki ust wyżej. Wkurwił się. To dobry znak. - Podobno niektórym kobietom psuje się coś w mózgu przy porodzie. Ale mogło też przekrzywić się wtedy, gdy usuwałam dziecko twojego ojca - dodała dobitnie, wyraźnie artykułując każdy wyraz, cedzą każde słowo, dobierając ostrożnie, by nie złamać się jeszcze bardziej. Przypominał jej teraz Olivera, zwłaszcza tym zaborczym gestem... Ale nie było już ucieczki. Mogła tylko przełknąć nerwowo ślinę i walczyć z wzmagającą się potrzebą zamknięcia oczu, odcięcia się od tego miejsca, od tej chwili. - Powód, Armstrong? Ja nawet nie mam powodu żeby żyć. To ona jest powodem tego wszystkiego. Tego, że w ogóle do ciebie napisałam, że miałam siłę tu wrócić po tym wszystkim, że mogę błagać cię o litość. Ale nie na kolanach, Prince. Już twój ojciec mi pokazał, gdzie jest moje miejsce - być może w jej oczach błysnęły łzy, a być może było to tylko światło... Mała Rosie westchnęła cicho przez sen i zawierciła się leniwie na łóżku za Chloe. Ale Marshall nic nie słyszała. Wspomnienia powoli wracały.
Pamiętał ją. Te piękne oczy, w które wpatrywał się, gdy tkwił pomiędzy smukłymi udami i przestał poruszać biodrami, bo... Chciał patrzeć. Obserwował ją, jakby uczył się jej na pamięć, a przecież tamta chwila nie była dla niego jedynie pustym rżnięciem. Nie należała do kobiet, z którymi zazwyczaj sypiał, bo miała w sobie coś, co go urzekło. To rumieńce na policzkach, a może słodko wyginające się usta w kpiącym uśmiechu? Nie wiedział. Nie chciał wiedzieć, bo to znaczyłoby, że przywiązał się emocjonalnie i spadł na samo dno, by otrzymać to, co przynosi ludziom ukojenie. Prince był ponad przyziemne pragnienie. Zależału mu jedynie, by ktoś przy nim trwał. Po prostu. Tamto zdarzenie odeszło w niepamięć. Nie dlatego, że zamierzał ją wyrzucić i zaraz potem poddać się jakiejś zabawnej inkantacji, która wyczyści mu wspomnienia. O, nie. Zmarła jego mama, który była całym jego światem i zamknął się przed ludźmi - nie dopuszczając do siebie nikogo. Nie wiedział zatem o ciąży, ani nie miał szansy dostrzec, że się zaokrągla, a pod jej sercem rozwija się mały czarodziej, którego stworzył. On sam. Dał mu życie, a to Chloe winna ofiarować mu jeszcze więcej troski, miłości i oddania. Nie dostał zatem szansy, by trwać przy niej, wspierać ją i gdyby to jej dał możliwość mówienia, a sam pokornie słuchałby, co ma mu do powiedzenia, to... Zabiłby swojego ojca. Cień prawdopodobieństwa w tej chorej historii był wręcz namacalny, ale Armstrong chciał wierzyć, że jego szanowny tatuś nie jest takim chujem i nie zrobiłby tak upodlającej rzeczy - marce dziecka, które było w pełni Księcia. Był wściekły. Wkurw rozsadzał go od środka i czekał na moment, w którym zostanie sam. Zapali. Pozwoli nikotynie wnikąć do organizmu, a potem odpłynie w alkoholu, który zacznie lać się litrami. Potrzebował tego i im dłużej patrzył na Chloe, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie mogła kłamać, ale jeszcze w to nie wierzył. Podświadomość, przeczucie - czy cokolwiek to było, nie pozwalało mu na kajanie się. Pragnął, żeby mu udowodniła to wszystko, bo przecież zabawa w przykładnego tatusia nie wchodziła w grę. Niespecjalnie lubił dzieci. Bał się ich wręcz, ale dzięki temu miał pewność, że nie skrzywdzi malca, który ponoć w jakimś stopniu należał też do niego. Maleńka kruszynka, której powinien zapewnić to co najlepsze. -Tak, a oczy mi pizdą zarosły - fuknął na nią i puścił. Czuł, że się spięła, a przecież był niezwykle spostrzegawczy, toteż odsunął się na krok, by jej nie płoszyć, bo nie miał w zamiarze robić dziewczęciu krzywdy. To chyba powinna wiedzieć, skoro rozsuwała przed nim nogi i pracowała tak długo w klubie, ale przecież kiedy Princa nie ma, to... Dzieje się wszystko to, czego zawsze chciał uniknąć. Mówiła rzeczy, których nie zamierzał słuchać. Wbijała w niego szpile, jakby wiedziała, za które sznurki pociągnąć, by go złamać. Pozostawał jednak obojętny, niewzruszony i, pomimo że wciąż sprawiał wrażenie osoby, która przesiąknięta jest emocjami, to wyciszył je. Szalały, ale nie dopuszczał ich do siebie i tylko dzięki temu był w stanie wygrać tę bitwa, ale co jeśli to była cisza przed burzą? -Znasz Charlie, prawda? - zapytał nagle, bo przecież i ją ponoć posuwał senior Armstrong. -To zabawne, że mój stary upodobał sobie dupy, z którymi ja się bzykam, c'nie? kpił z całej tej sytuacji, choć gwałt szumiał mu w głowie. Była krucha, delikatna, a to co ją spotkało musiało być zbyt bolesne. Wiedział jednak co zrobi i zamierzał dopuścić do konfrontacji z ojcem, o ile uda mu się przeżyć starcie z synem. To był też moment, w którym poczuł maleńką dłoń na swojej i wypuściła ze świstem powietrze. Spojrzał na dziewczynką, która stała przy nim i Chloe, a zaraz potem zapadł się w sobie. Ziema osunęła mu się pod stopami i nie miał pojęcia czy to jawa czy jednak sen. Mały bąk dotykał go drobnymi opuszkami palców i przechylał zaciekowiony główkę, jakby próbował zrozumieć skąd to wzburzenie. Serce uderzyło mu dwukrotnie szybciej, ale nie poruszył się. Stał jak zahipnotyzowany. -Opowie mi pan bajecke? - zagaiła wesoło i uśmiechnęła się w ten rozczulający sposób, a Prince w ułamku sekundy stracił całą pewność siebie. Przyglądał się dziecku i nie umiał się cofnąć, bo rzuciła na niego jakiś cholerny urok. Co miał odpowiedzieć? -Nie, poproś swoją starą - nie byłby w stanie nawet określić w ten sposób Chloe, bo kobiety mający dzieci i dbające o nie za wszelką cene były dla niego świętością. W końcu - jego mama żyła ze skurwysynem, a teraz spoczywała w spokoju. -A o czym chcesz tą bajkę, co?
Nie chciała o nim pamiętać. Nie chciała pamiętać żadnego faceta, który po prostu ją wyruchał i odszedł. Rzecz w tym, że w pewnym momencie wszystko naprawdę ją przerosło i nie miała już wyboru - mogła tylko napisać do Armstronga i mieć nadzieję, że jego ojciec o niczym się nie dowie. Była nikim. Dobrze wiedziała, że była nikim, ale i tak unosiła głowę wysoko i pokazywała swoją wyższość, stawiając dłuższe kroki, prostując plecy. Bo jeśli ona była nikim, to o jaką rangę mógł ubiegać się Prince Armstrong i jego jeszcze wspanialszy tatuś? Kiedyś jej się podobał. Kiedyś widziała w nim coś pociągającego, fascynującego, ciekawego. Kiedyś cieszyła się, że zwrócił na nią uwagę. Chciała go poznać, dowiedzieć się, jakie sekrety kryją się za skomplikowanym wzorem tęczówki... Ale on nie chciał, więc odeszła. Zawsze miała w sobie nutę tchórzostwa, która często wygrywała z wolą walki. Może gdyby bardzo chciała, to nie uległaby groźbom Olivera, ale... Nie chciała się od nikogo uzależnić ani łapać Księcia na dziecko. To jasne, że wolał być wolny... I ona też o wiele lepiej czułaby się bez fasolki w brzuchu, która z czasem stała się orzeszkiem, a teraz była już małą małpką, która wieszała jej się na dłoni i prosiła, żeby ją pohuśtać. Chloe nie miała siły nawet jej unieść, a co dopiero huśtać. W końcu Rosie miała już odrobinkę ponad metr i ważyła trochę ponad piętnaście kilo, co dla Chloe było teraz ogromnym ciężarem. Marzyła o samowystarczalności. Chciała utrzymywać siebie i córeczkę, mieć skromne mieszkanie i porządną pracę... Los jednak chciał inaczej, więc każdy kolejny dzień był dla Marshall torturą i bitwą o przetrwanie. Nikt nie chciał przyjąć do pracy młodej kobiety z dzieckiem, a w Banku Gringotta odmówili jej pożyczki. Może to dobrze - i tak nie miałaby z czego jej spłacić. Szkoda tylko, że nie miała też z czego żyć, zwłaszcza odkąd rok temu znów uciekła z Londynu, gdy Oliver Armstrong postanowił ostatecznie ją przekonać do zapomnienia o Księciu. Ale Chloe potrzebowała Księcia nade wszystko i wiedziała, że już tylko on może jej pomóc... Jeśli miał choć trochę większe serce niż ojciec. Ale dwa razy zero to nadal zero. Z chęcią zalałaby się w trupa i oddała mdłej przyjemności bycia ledwo przytomną i oderwaną od rzeczywistości, ale musiała pilnować Rosie. Poćwiczyć z nią rano wierszyki, żeby przyzwyczaić do poprawnej dykcji i poprawić pamięć. Wyskubać z kieszeni na coś do jedzenia i może znaleźć jakąś pracę i kogoś, kto brałby do siebie dziecko na te kilka godzin... Ale nie miała już nikogo. Charlie podobno wyjechała z Anglii, a Jupiter po prostu zapadł się pod ziemię. Clary nie widziała całe wieki i zapomniała nawet, jak ta jasnowłosa istota ma na nazwisko. Została sama. I może faktycznie byłoby lepiej, gdyby starszy Armstrong ją znalazł i zamordował. Przynajmniej bolałoby tylko przez chwilę, a nie przez lata. - Jaki ty delikatny, Armstrong - prychnęła, rozmasowując szczupłe, obolałe nadgarstki. Cofnęła się o krok, tak na wszelki wypadek, gdyby jednak chciał ją skrzywdzić, gdyby nie był tym samym Księciem, któremu oddała się cztery lata temu... Jej dłonie drżały, a spierzchnięte wargi musiała co chwilę oblizywać. Niewiele to jednak dawało, bo w ustach zaschło jej z pragnienia, ale nie miała czasu nawet sięgnąć po butelkę wody. Cały czas zajęta była czymś innym, albo po prostu oddawała się smętnym rozmyślaniom, które burzyły jej kruchy spokój i doprowadzały na skraj rozpaczy. Wiedziała, co go zaboli. Prawie się nie znali, ale miała wrażenie, że po prostu czuje Księcia, że go rozumie, a przecież nie wiedziała nic i chyba nawet nie chciała wiedzieć nic ponad to. - A nie mówiłam, że jesteś podobny do tatusia? - jej głos powoli przesiąkał jadem. Chciała zmieść Armstronga z powierzchni ziemi. Obu Armstrongów. Chciała wreszcie poczuć się bezpieczna. Czy naprawdę nie mogła? Podobno każdy zasługuje na szczęście, więc czemu nie Chloe Marshall? Bo Chloe Marshall była nikim. I z każdą chwilą docierało to do niej jeszcze mocniej. Nie zauważyła, że Rosie wstała, a przecież autobus trząsł się okropnie... A gdyby poszła w drugą stronę? Zgubiła się gdzieś między łóżkami? Chloe westchnęła ciężko, patrząc na córkę szalenie wymownie, jakby chciała samym wzrokiem zmusić ją do powrotu na miejsce i zostawienia tego podłego człowieka, który nawet nie chciał być jej ojcem. - Embrosie, połóż się, do jasnej cholery - powiedziała sucho, dobitnie, ale dziewczynka zupełnie nie zwróciła na to uwagi. Marshall próbowała oddychać głęboko, ale nawet z tym przestała sobie radzić, gdy jej głupie dziecko zadało te żałosne, beznadziejne pytanie, na które mogła istnieć tylko jedna odpowiedź - nie. Chloe odwróciła wzrok, nie chcąc dłużej patrzeć ani na Armstronga, ani na Rosie. Jej oczy zaszły łzami, a dłonie miarowo zaciskały się w pięści i rozluźniały. - O księciuu i oo... Księżnicce - poprosiła dziewczynka, zachwycona facetem, który przecież był jej ojcem, a nie obcym mężczyzną...
Jak panna sprzedająca swoje ciało za hajs może mówić, że facet ją wyruchał? Prince choć nie płacił, doskonale wiedział czym trudnią się dziewczyny w jego klubie. Nie prowadził burdelu, ale zdecydowanie tancerki będące w nim dorabiały dupą na zapleczu. Miały swój pokój i mogły robić tam co chciały, ale przecież na tym kończyła się cała historia i jego udział w ich życiu. Chloe odrzuciła pomoc, którą był w stanie jej zaoferować, a to tylko dlatego, że była jebaną egoistką. Nie umiała prosić ani żądać. A może gdyby to zrobiła, to właśnie w tym momencie tkwiliby gdzieś z dala od wielkomiejskiego szumu, tłoku i wylegiwali się na tropikalnej wyspie, patrząc przy tym jak ichjej córka dorasta. Uczciwy układ, Marshall, prawda? Nie przejmował się jednak już tym. Tamten dział należał do przeszłości, która dla niego była iście brutalna. Idąc tym tokiem rozumowania - nie zastanawiał się, co wydarzyło się z dziewczyną, która zawróciła mu w głowie, bo przecież Charlie była tylko zachcianką. Niezwykle chwilową, aż w końcu mu się znudziła. Była zbyt słaba i małostkowa, by dostrzec w niej coś więcej niż zgrabny tyłek i fajne cycki. Potrafiła się ruszać, więc to logiczne, że przyciągała samczy wzrok, ale to właśnie tutaj można było zamknąć całą opowieść o ich górnolotnym uczuciu, które skończyło się nad wyraz szybko. Chloe posiadała zatem tę magie, której brakowało Castillo i był Merlinowi wdzięczny, że szybsze uderzenia serca zostały skierowane pod adresem koleżanki jego ex. Przez to wychodził na kutasa, ale cóż go to obchodziło, skoro zawsze dostawał to czego chciał. -Widzisz, czasami potrafię... - mruknął pod nosem z wyczuwalną nutą drwiny. Nie znała Prince'a od tej strony? Tak mi przykro, ale widocznie nie zasłużyła, skoro nie dał jej zasmakować czułości. Och, nie. On dał Chloe uczucia w seksie, a także tuż po nim, tylko ona... Nie umiała tego docenić, a teraz wszystko zrzucała na jego ojca, co jeszcze bardziej podnosiło mu ciśnienie i doprowadzało do totalnego wkurwu, na który nie był w stanie nic poradzić. Wypuścił zatem powietrze ze świstem i pokręcił z dezaprobatą głową, jakby nie zamierzał jej dłużej słuchać. Nie reagował, kiedy go oczerniała. Porównanie do ojca było najgorszym z możliwych, a resztkami sił powstrzymywał się przed wyjściem z autobusu i udaniu się w swoją stronę. Gdyby nie drobna rączka maleńkiej kruszynki, to z pewnością zrobiłby to. Tu i teraz. Pozostawił na pastwę losu i przestał interesować się życiem zwykłej wywłoki. Jeśli zechciałaby mu się przedstawić z innej strony, to może - może by jej zaufał, ale chodziło tylko o pieniądze, bo ludziom na niczym innym nie zależało. Młody Armstrong był kumplom potrzebny, gdy chcieli za frajer ćpać na imprezach i pić drogi alkohol, ale kiedy miał kłopoty... Nie było nikogo. Może gdyby wywalił kilka tysięcy galeonów, to życie nabrałoby zupełnie innego obrotu, a tak? Kosztował samotności raz po raz, bo ufał ludziom i nie zamierzał tego zmieniać. Patrzył na dziewczynkę, która ciągle trzymała go za dłoń i coraz bardziej tracił poczucie rzeczywistości. Nie miał podejścia do dzieci. Nie przebywał z nimi szczególnie długo, żeby nie powiedzieć - wcale. Co jednak był w stanie teraz zrobić, skoro to być może jest jego córka? Tak po prostu winien ją odepchnąć? Zrobił coś zgoła innego. Coś, co prawdopodobnie zaskoczyło samą Chloe, ale nie bardziej niż jego. Wziął dzieciaka na ręce i pomaszerował z nią w stronę wyjścia i jeszcze leniwie obejrzał się za swoją dawną partnerką. -Ruszysz się, czy mam ci wysłać adres sową? - zapytał i czekał aż kierowca zatrzyma się na najbliższym przystanku. Nie zamierzał użerać się z rozkapryszonymi babami, dlatego wyszedł pierwszy, by nie zdążyła rzucić na niego żadnego zaklęcia.
Wmawiała sobie, że nie potrzebuje niczyjej pomocy. Chciała żyć na własną rękę. Pierwszy tydzień, gdy rzuciła szkołę i zabrała dziecko od swojej matki, był prosty. Miała oszczędności. Drugi tydzień przyniósł pierwsze trudności, bo straciła pracę przez nagminne spóźnienia. Trzeci i czwarty tydzień chyba spędziła w Leeds - pensja była w porządku, ale szef okazał się zboczeńcem. Kolejne trzy tygodnie... Bristol? Ale mała się rozchorowała i Chloe musiała zrezygnować ze stanowiska. Napisała ponad 20 listów do ciotki, ale na żaden nie dostała odpowiedzi. Prawdopodobnie Alexandra przewracała się w grobie i nie pozostawiła po sobie nic, co mogłoby pomóc Marshall - nawet złamanego knuta. Chyba właśnie po tych sześciu tygodniach rozpoczęła się tułaczka, która trwała do momentu, gdy Chloe nie postanowiła odstąpić od swojej dumy i spotkać się z Księciem. Na początku chciała trochę się ogarnąć, więc znalazła pracę, a koleżanka pozwalała jej u siebie pracować i zajmowała się Rosie. Biedna (ex) tancereczka uwierzyła, że wszystko się ułoży, ale Oliver Armstrong był na posterunku i przypomniał o obietnicy sprzed trzech lat. Uroczym wieczorem z Oliverem rozpoczęła się kolejna wędrówka dwóch panienek Marshall - tym razem o wiele gorsza. Ani Chloe, ani Prince nie mieli w życiu łatwo... I tak jak on sięgał wzrokiem gdzieś ponad jej wdzięki, tak dla niej Armstrong był tylko właścicielem klubu, w którym laski machały tyłkami i zapraszały klientów na zaplecze. Wolałaby bardziej odpowiedzialnego ojca dla swojej córeczki. Kogoś, kto faktycznie by ją chciał. Dla niej to był tylko seks. Może dobry seks, może nasycony czymś jeszcze, ale seks. I chociaż miała ochotę poznać Księcia lepiej... Nie w głowie jej wtedy było angażowanie się w jakiekolwiek relacje. Nic o nim nie wiedziała. Gdy zrobił jej dzieciaka... Nie była specjalnie dojrzałą osobą. Nie zależało jej na zrozumieniu Armstronga. W ogóle nie zależało jej na Armstrongu. Teraz próbowała sobie wytłumaczyć, że zależy jej tylko na pieniądzach, ale to nie była do końca prawda. Wątpiła jednak, że Prince rzuciłby jej chociaż galeona, więc jak mógł zaufać? Serce i dusza, których, według Chloe, Książę nie posiadał, były o wiele cenniejsze niż pieniądze. Chyba że jesteś samotną matką, której nie starcza na życie, a całym twoim światem jest czteroletnia dziewczynka. Rosie była zachwycona, gdy ten fajny pan wziął ją na ręce, bo lubiła obserwować wszystko z wysoka, a mama jakiś czas temu przestała ją tak nosić. W pierwszej chwili jej wykończona matka nic nie zauważyła, ale potem dziewczynka klasnęła uroczo w rączki. - Jest pan naplawdę baldzo fajny - poinformowała mała istotka, nie widząc w tej sytuacji kompletnie nic złego. Może ten pan chciał jej pokazać, jak książęta nosili księżniczki? Szkoda tylko, że Chloe kompletnie zatkało i dopiero słowa Prince'a wyrwały ją z transu. Nie czuła się dobrze z tym, że Armstrong trzyma jej... Ich córkę na rękach i w każdej chwili może rozpłynąć się w powietrzu, więc pospiesznie chwyciła torbę z rzeczami i poszła za nim, nie spuszczając Rosie z oczu i machając z poirytowaniem głową, bo przecież małym dzieciom trzeba tłumaczyć, że zrobiły źle.
Zdyszana wpadła do centrali, naprędce dając się sprawdzić szefowi, który kilka razy w miesiącu próbował jej wmówić, że przyszła do pracy pijana. Na litość Merlina! Fakt, może zaspała i miała nieco roztrzepane włosy, bo dzisiejsza teleportacja zniosła ją jakieś dwa kilometry od bazy, więc musiała nadrobić pieszo. Jak na złość, w cholernym Londynie jak zwykle było mnóstwo ludzi i nie mogła znaleźć miejsca do ponownej teleportacji. Zdążyła jednak, cudem, naprędce doprowadzając stan swojej twarzy do porządku. Skrzywiła się lekko, widząc podkrążone oczy. Była trochę zmęczona, ale wcale nie odczuwała tego skrajnie. Nigdy nie podejrzewała, że to stwierdzi, ale męczyło ją pomieszkiwanie u znajomych. Tryb życia - nie, wciąż miała ochoty na więcej imprez niż była w stanie obskoczyć, ale coś się w niej odzywało i naprawdę miała ochotę znaleźć sobie własny kącik. Mogłaby warzyć eliksiry bez kitrania się w łazienkach, zaprosić znajomych na oprylaka i ognistą, robić bałagan i robić milion zdjęć swojemu psu. Zaczynała myśleć o odkładaniu na mieszkanie, ale równocześnie ciągnęło ją do hazardu. Cholera. Zamyślona wsiadła do Rycerza i ruszyła w drogę po swoich dzisiejszych pasażerów. Przed pierwszym przystankiem sprawdziła jeszcze, czy jej niezawodne podsłuchy działają. Trzy godziny pracy były wyjątkowo nudne, więc, zatrzymując się kolejny raz, wyrecytowała formułkę z małym jak na nią entuzjazmem. - Witam w Błędnym Rycerzu, proszę wybrać cel podróży i zająć miejsce - prawie ziewnęła, zerkając na wsiadających i oznaczając na swojej mapce, dokąd będą zmierzać. - Więcej życia, gnido! - usłyszała od niedużej czachy, wiszącej na lusterku. - Spadaj, zgniocie - burknęła, na co czacha szczęknęła kilka razy zębami, ale ostatecznie dała jej spokój, akurat kiedy do busa wsiadał kolejny pasażer, na którego spojrzała teraz. W końcu ktoś ciekawy?
Shawn E. Reed
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : Tatuaże, magiczna metalowa proteza prawej ręki, Gwiazda Południa zawieszona na łańcuszku na szyi.
Musiał w końcu wyrobić sobie tą licencję na teleportację. Bez tego, czarodziejowi trudno było obejść się po wszystkich lokacjach, do których TRZEBA było się przemieszczać kilka razy dziennie. A on, od niedawna mieszkając w dolinie Godryka miał jeszcze bardziej utrudnione zadanie. Do pracy najczęściej wybierał się za pomocą proszku Fiuu, lecz dziś miał jakiś dziwny kaprys i powolnym krokiem, ruszył na przystanek Błędnego Rycerza. Czego nie wyrabiał tej licencji? Nie było to spowodowane strachem przed rozczłonkowaniem, nie takie rzeczy się doświadczało. Bardziej z lenistwa, nie zapatrywał się na kolejną podróż do Ministerstwa. Ostatnio tam był, żeby pozbyć się Korniczaków z domu i dziękował serdecznie, przepych w tamtym miejscu był przeogromny. Nawet zaczął się cieszyć, że nie wybrał zawodu Aurora, a sprzedawcę w Borginie. No, teraz był właścicielem, ale tak bardzo te dwa stanowiska się od siebie nie różniły, w jego przypadku, kiedy nie miał sprzedawców. Jedynie zarobki były większe, oczywiście na korzyść Shawna. I jeszcze musiał podejść do Fairwynów. Cały czas w torbie trzymał swoją złamaną różdżkę, a czarodziej bez niej to jak muzyk bez swojego instrumentu. Na chwilę obecną jednak musiał trochę poczekać, ostatnie pobyty w klubach i barach oskubały go z resztek galeonów. Cóż, bywa. Dzisiejszego dnia było wyjątkowo zimno i Shawn, ubrany w ciepły płaszcz, szalik i czapkę, wciąż odczuwał chłód na twarzy. Jego nos zaczął zamarzać powoli, kiedy zobaczył nadjeżdżający, z nawrotną prędkością, autobus. Błędny Rycerz. Usłyszał mało entuzjastyczne powitanie, zdziwił go tonacja dźwiękowa kierowcy. Zawsze jak jeździł tym pojazdem, był to mężczyzna, tym razem była to kobieta. Nie wdawał się w dyskusję z nieznajomymi, lecz tego dnia cierpiał na chorobę zwaną „tęsknota za ludźmi”, czy jakoś tak, może ma to nawet jakąś fachową nazwę. Tak czy inaczej, chciał z kimś porozmawiać, ale na pewno nie ze staruszkami, którym zdarzało się przysypiać w magicznym autobusie. Wchodząc po schodkach, ujrzał kierowniczkę owego pojazdu i przyglądnął się jej wyglądzie. No nie można powiedzieć, że go nie zaskoczył. W dziewięciu na dziesięć przypadków, byli to chude łamagi, z wielkimi goglami na nosie, a ich twarz była cała w pryszczach. Tym razem było inaczej – stała przed nim niska czarnowłosa kobieta, której kosmyki włosów opadały na czoło; całe jej ramiona były w licznych tatuażach, którymi Shawn skrycie się zainteresował. Podobały mu się kobiety z rysunkami na ciele, a ta panienka nie należała do grupy tych „najbrzydszych”. Już miał zaczynać zwykłą rozmowę, kiedy sobie przypomniał po co tu przylazł, no tak. - Dzień dobry… Na ulicę Pokątną. – Mówiąc to, grzebał w torbie, szukając ostatki jego pieniędzy, które zostały mu po rozbiciu skarbonki. Cóż, nastała dla niego czarna godzina i musiał się jakoś ratować. Spojrzał pytająco w brązowe oczy dziewczyny, sugerując, że chciałby wiedzieć ile kosztować będzie bilet.
Coś jej świtało i świtało na pewno w Hogwarcie. Zmrużyła nieprzytomnie oczy i wpatrywała się chwilę w pasażera. Pamiętała go z zajęć. Od Krukonów. Próbowała przypomnieć sobie jego nazwisko, ale odkąd skończyła Hogwart minęło... będzie... siedem lat? Studiów się nie podjęła, a podejrzewała że zamek odetchnął z ulgą, mogąc ją wypuścić ze swoich murów bez przetrzymywania przez kolejne trzy lata. Nie przypomniała sobie, ale jej wzrok oprzytomniał nieco, kiedy potrząsnęła głową, chwilę po słowach, które usłyszała. Załapała, że szuka drobnych i najprawdopodobniej ich nie ma, więc postanowiła zastosować mały fortel, skoro miała ku temu okazję. Spojrzała na magiczny licznik pasażerów, wskazujący 9998, rozejrzała się ostrożnie, najpierw sprawdzając, czy ktoś jeszcze nie wsiada za Krukonem, potem czy ktoś przypadkiem nie stoi za nią, po czym uderzyła lekko w licznik końcem różdżki, mocniej pięścią, dzięki czemu nagle przeskoczył o jednego pasażera w górę. - Pokątna - powtórzyła, odchylając się do swojej mapki i odznaczyła cel. - Oooo - udała zaskoczoną, słysząc potrójny dźwięk dzwonka po swojej prawej stronie. Dzwonił licznik. Chwyciła swój stary mikrofon. - Witamy na pokładzie dziesięciotysięcznego pasażera, który wybierze się z nami na ulicę Pokątną! W ramach bonusu przejazd będzie darmowy, proszę rozsiąść się wygodnie! - wyrecytowała dziarsko, dodając już nie przez mikrofon, ale bezpośrednio do swojego nowego znajomego - i potowarzyszyć kierowcy. - Powiedz mi, proszę, że jesteś moim pierwszym ciekawym pasażerem - poprosiła, ruszając chwilę po tym, jak Shawn zajął miejsce obok. - Pixie, byłam w Gryffindorze, często coś wysadzałam, może kojarzysz. Radziłam sobie głównie z eliksirów - podsunęła, bo tylko tam używano jej nazwiska z pozytywnym wydźwiękiem.
Shawn E. Reed
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : Tatuaże, magiczna metalowa proteza prawej ręki, Gwiazda Południa zawieszona na łańcuszku na szyi.
Spodziewał się bardziej, że dziewczyna wykopie go z Błędnego Rycerza niż pozwoli mu wejść do środka. A jeszcze bardziej zdziwił go sposób w jaki udała, że wszystko jest okej, a Shawn nagle stał się honorowym dziesięciotysięcznym podróżnikiem tego autobusu. Słów z mikrofonu słuchał ze spokojem, z lekko uniesionymi brwiami, a kiedy dziewczyna odezwała się bezpośrednio do niego, uśmiechnął się, kiwając głową na znak zgody. - Skoro to pomoże uniknąć mi podróży bez zapłaty, której nie mam, to nie mam nic przeciwko. - W innym przypadku też nie miałby nic przeciwko, sama jej osoba ją zaciekawiła. Rozejrzał się po pojeździe, oceniając ile ludzi się w nim teraz znajduje. Na jego szczęście czy nie szczęście, Błędny Rycerz był pełen ludzi. Długa droga przed nim, a co za tym idzie - długa rozmowa z kierowcą. A ten najwyraźniej szukał towarzystwa, tak jak on. Uśmiechnął się, słysząc prośbe dziewczyny. - Mogę być ciekawy, lecz pytanie brzmi - dla kogo? - Odpowiedział na pytanie jakże skłonnym do myślenia pytaniem i znalazł sobie miejsce obok niej. Spoglądał na ten dziwny breloczek, który nagle wykrzyczał: co się gapisz pierdoło?, Reed lekko zaskoczony, spojrzał na siedzącą obok kobietę pytająco. W Borginie miał gorsze zabawki, a ta, potrafiąca niejednych odrażać, jego rozbawiła. Shawn, słysząc imię jego towarzyszki, chciałby coś kojarzyć, może odrobinę, ale nie znalazł w głowie żadnej zmianki o jakiejkolwiek Pixie. Dopiero wybuchy naprowadziły go na właściwą drogę, a Shawn zaczął coś tam kojarzyć, a wszystko odnosiło się do wielkiego bum, a kiedy dym opadał, przy miejscu wybuchu stała dość drobna dziewczyna, cała w pyle. - Coś kojarze. Shawn, fanatyk czarnej magii... radziłem sobie głównie w łamaniu kodeksu, a upierając się, można by powiedzieć, że byłem całkiem całkiem w zaklęciach. Przyglądając się twarzy Pixie, próbował połączyć ją sobie z tą ze wspomnień, jednak pamiętał zupełnie inną twarz, może pewne cechy wyglądu były podobne, ale całokształt tej kobiety był całkiem inny. Wracając myślami do przeszłości, pamiętam niską, brązowo włosą uczennicę z przysmaloną szatą i pyłem na twarzy. Wizualnie zupełnie nie przypominasz mi tej osoby, za którą się podajesz. - Tu na chwilę przerwał, wtłaczając do ich rozmowy pewną nutę grozy, po czym kontynuował - przeszłaś jakieś ciężkie zabiegi plastyczne? Ogólnie sukces, że ktokolwiek rozpoznawał Shawna, a on również, cały czas pamiętał o pewnych osobach z Hogwartu. Nie kojarzył natomiast, żeby spotkał ją kiedykolwiek na studiach, dlatego uznał, że na nich nie był. - Mi się nie zdarzało niczego wysadzać, ale zapewne żegnali mnie z tej szkoły z uśmiechem na ustach, wyraźnie rad, że mnie już nie ujrzą na oczy. - Przerzucił wzrok na jej ttuaże przyglądając im się dłuższą chwilę, kiedy dziewczyna kierowała i musiała się skupić. Na kolejnym przystanku odezwał się ponownie. Był dziś wyjątkowo gadatliwy. - Tak poza tym, fajne tatuaże. Moje lepiej wykonane, ale twoje też niczego sobie.
To była Pixie - po niej ciężko było ocenić, czego można się spodziewać. Postępowała według swoich zakrzywionych norm i miała w głębokim poważaniu pewne schematy, które próbowano jej narzucić, ale była raczej dobrym człowiekiem. Dobry uczynek przed świętami jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodził. Korzystała z nich, póki mogła, bo święta były dla niej wyjątkowo parszywym czasem. Większość znajomych zamykała się w domach z rodziną, knajpki były pozamykane, nie działo się nic ciekawego. Siedziała sama, w ten jedyny dzień wyjątkowo mocno odczuwając brak rodziny, za którą potwornie tęskniła. Wyjątkowo mocno walczyła wtedy ze sobą, aby nie przerabiać się na Alkyone i nie popadać w skrajnie depresyjny nastrój. Zabierała wiec swojego psiaka z wiecznego domu tymczasowego, tudzież od któregoś ze znajomych, i szlajała się po Londynie. W tym roku planowała wynająć sobie jakiś pokój. - Spoko, mnie też się zdarza nie mieć, więc jak ktoś jest ciekawy, to staram się nie udupiać - przyznała, żartując jeszcze - także lepiej bądź ciekawy, bo Błędny Ziomek może zmienić zdanie! Dziś wystarczy, jak będziesz ciekawy dla kierownicy. Machnęła ręką na breloczek, wystawiając mu język. - Szanuj gości, kotek - poprosiła wesoło czachę. Zmarszczyła lekko brwi, obserwując drogę i robiąc gwałtowny zwrot w lewo, zjeżdżając ze ścieżki i przeciskając się między dwoma działkami, dzięki czemu wyjechała na skróty z Doliny. Teraz przyspieszyła, wciskając przy okazji guzik, dzięki któremu pasażerowie zostali poinformowani o konieczności zapięcia pasów. Oczywiście większość z nich to olała, robiąc sobie z wycieczki obóz przetrwania. - Zapamiętam cię - powiedziała, podejrzliwie mrużąc oczy i rzucając mu krótkie spojrzenie. - Nie znam jeszcze nikogo, kto chwaliłby się czarną magią, ale chyba mi to nie przeszkadza - wzruszyła ramionami. Znała dużo dziwnych ludzi, więc wolała bagatelizować zagrożenie niż się nim przejmować. Roześmiała się, myśląc o swoich zabiegach plastycznych. - Nawet nie liczę, ile ich było! - podszepnęła konspiracyjnie. - No to jesteśmy w tej samej drużynie! Słyszałam, że chcą mi wysłać rachunek za wszystkie zniszczenia, ale to bez sensu, bo większość dało się naprawić czarami. Skubańcy. Chociaż Hampson to poczciwy staruszek, nie zalazł mi za skórę, nawet jeśli ja zalazłam jemu - rozczuliła się, dyrcio to był jednak równy kolo. Zatrzymała niespodziewanie pojazd. - Licz ile dziś mamy much na szybkach - rzuciła, mając na myśli ludzi, którzy pozostawili swoje miejsca za sobą. Kilku ich było. Włączyła znów głośnik. - Pani Morris, wysiadamy! Pan z miejsca 27 - poprosiła, ale nie było reakcji, kiedy się na niego obejrzała. - Pan z miejsca 27 - powtórzyła, wciskając jeden z licznych przycisków na swojej kolorowej konsoli przy kierownicy, a pasażer podskoczył gwałtownie do góry, grzmocąc w sufit pierwszego piętra, na którym na szczęście pojawiła się soczyście zielona poduszka. - Proszę pomóc pani Morris wynieść rzeczy - poprosiła, a chwilę później żegnała się ze swoją stałą klientką, machając jej na pożegnanie. Pani Morris niechcący trąciła Shawna laską, zostawiając mu na piszczelu pięknego siniaka. Znaczy, jeszcze nie. Miał się ukazać nieco później. - Pfff, wiem do kogo szłam się dziarać, wykonanie jest i-de-al-ne - odpowiedziała z gryfońską wyższością. - Gdybyś cierpiał na niedobór projektów, pomysłów albo eksperymentów, mogę ci coś podrzucić albo zrobić z ciebie pierwszego eksperymentalnego szczuroszczeta - marzenia o salonie tatuażu, ach, te marzenia!
nie rób dłuższego odpisu niż ja XDD
Shawn E. Reed
Wiek : 33
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 184 cm
C. szczególne : Tatuaże, magiczna metalowa proteza prawej ręki, Gwiazda Południa zawieszona na łańcuszku na szyi.
W przeciwieństwie do niej, nie należał do dobrych ludzi. Rzadko się zdarzał taki na stanowisku właściciela Borgina & Burkesa prawda? Musiał czymś "zaimponować" emerytom-właścicielom, a zrobił to swoją niebywałą miłością do czarnej magii i niekiedy nienawiści do osób, które mu podpadły. Najczęściej byli to jego rodzice, lecz na liście nie zabrakło też wielu uczniów z Hogwartu, do których nie grzeszył miłością, a odwrotnie, chętnie widziałby ich w bardzo złym stanie. Mimo wszystko, pierwsze miejsce na jego liście zajmuje Jacqueline, jego dawna "miłość". Nikt w jego życiu nie zranił go tak intensywnie, nie chodzi tu o sam ból fizyczny, a psychiczny. Była jego pierwszą kobietą w łóżku, mówiono, że pierwszy seks powinien być dobrze zapamiętywany, a jego? Miłość z pozorów, zawładnięty urokiem wili, by ta mogła dojść do jego ojca i go prawie zabić. Cóż, gdyby mógł teraz zdecydować nad losem Jacq, na pewno by jej nie zabił - opanowałaby go zła bestia, torturowałby ją, nie pozwalając jej stracić zmysłów, czy umrzeć - chciałby, by doświadczała to, co czuł jego ojciec i on. Od dość ponurych myśli, wyrwały go słowa kobiety, która oczekiwała od niego ciekawej osoby. Cóż, był taką. Nie można było mu odmówić nietuzinkowości. Nie był przeciętnym sklepikarzem z Nokturnu. Miał w całym tym zawodzie pasję i wszystko co Czarno Magiczne to jego zamiłowanie. - Będę próbować z całych sił twoje zaspokojenie rozmowy z ciekawą osobą. Oczywiście, to działa w obie strony - uśmiechnął się, akcentując mocno na słowo "ciekawą", dając w ten sposób do myślenia, że postara się rzeczywiście być taki dla pani pikselowej. Sama czacha lekko go bawiła, a jeszcze sposób w jaki odzywała się do niego pani kierowca. - Kotek? Słodko. Rzeczywiście, ma w sobie ta czaszeczka jakiś... urok i kocią zwinność, nie powiem - zaśmiał się, lekko pukając w czoło czachy, przenosząc wzrok na kobietę - jakby znalazłaby ci się gdzieś jeszcze jedna taka "kocica" to możesz mi ją przekazać, chętnie bym powiesił sobie taką nad biurkiem. Może wreszcie w domu zrobiłoby mi się przytulniej. - Zmieniając temat spojrzał z pełną powagą na dziewczynę - kupując czteropokojowy dom, szukaj współlokatorów, serio, nie chce się wracać do pustego domu. Czasem już wolę towarzystwo zaklętych klątwo przedmioty, którym czasem zdarzało się coś powiedzieć. - W normalnym świecie coś gadającego byłoby czymś wręcz szalonym, lecz w świecie czarodziei i nienormalnych szaleńców z kapeluszami w gwiazdki, takie coś było całkowicie normalnym zjawiskiem. Przyglądał się z jaką gracją i profesjonalizmem jeździła kobieta, a kiedy się odezwała, roześmiał się. - Cóż, ja też nie znam osób, które wstydziłoby się swojej pracy, skoro ta jest, o dziwo, wyjątkowo dobrze płatna w tych czasach. Zawsze, jakbyś chciała swojemu ex coś zgotować na święta, możesz wbijać do mnie, raczej znasz adres Borgina & Burkesa. - Uśmiechnął się szeroko, wciąż rozbawiony i wpatrzony, jak kobieta z zawrotną szybkością wymiguje mugolskie samochody. Opowiadając mu o swoich problemach w Hogwarcie, chyba miała gorzej, on nie musiał za nic płacić, najczęściej jego historię z dawnych czasów związane było z znęcaniem się nad innymi, może nawet wypróbowało mu się na jakimś uczniu nowo poznane zaklęcie. Najczęściej takie, które zapisane były w księgach w kategorii "Księgi Zakazane", lecz nie skończyło się nigdy na żadnym zgonie osoby trzeciej, więc nie było tak źle z nim. Ale sam musiał przyznać dziewczynie, dyrektor tej szkoły był sprawiedliwy, lecz rozumiał pewne kwestię i jedyne co kiedykolwiek mu groziło to zawieszenie na kilka dni. - Tak, Hampson to był spoko dyro. Nie był tak nadęty jak niektórzy nauczyciele. - Wspominając szkołę, dodał jeszcze - chociaż nie wiem czy to nauczyciele zawsze byli najgorsi, najbardziej irytowali mnie te zaprzyszczałe prefekty, które gubiły się w własnych słowach. Kiedy zatrzymała pojazd, o mało nie wpadł twarzą w przednią szybę, w ostatnim momencie podpierając się rękoma. No, zaskoczyło go to, a nie powinno przecież, refleks miał dobry, wiedział też jak wygląda jazda Błędnym Rycerzem. A jednak spojrzał na Pixie zaskoczony, ale też zdezorientowany, początkowo nie wiedział o co mogło jej chodzić z tymi muchami. Dopiero po chwili ogarnął, kiedy dziewczyna powiedziała do magnetofonu o jakiejś pani Morris. Odwrócił się i szybko policzył zebranych. Było ich w sumie dwudziestu jeden, nie licząc wychodzącej staruszki i pana z miejsca numer dwadzieścia siedem. - Niezłe klocki hamulcowe ma to twoje ustrojstwo. Much sobie siedzi dwadzieścia jeden. Trochę jeszcze drogi przed nami, więc rozmowa też szybko się nie zakończy. - Po czym jeszcze dodał - oczywiście, dla mnie to zaleta całej zaistniałej sytuacji. Nie tylko ja tu jestem ciekawy, co się rzadko zdarza, jest jeszcze inna osoba wyznaczająca się ponadprzeciętnością i wydajesz mi się, że to ty nią... - Przerwał, nagle sycząc i łapiąc się za nogę. Staruszka jakby z premedytacją walnęła mu swoim kijkiem i jedyne co musiał przyznać, że babcia ma krzepę. Masował piszczel, kiedy dokończył myśl: - ...jesteś. Przyglądał się uciekającym światłom, przy bardzo dużej szybkości pojazdu, zlewały się one z resztą kolorów, tworząc razem bezkształtny, szybko poruszający się obraz, słuchając jednocześnie wywodu dotyczącego jej tatuaże. Jego też były zrobione z przesadną dokładnością, przynajmniej większość. Miał też takie, które zrobił po pijaku, więc nie były najpiękniejsze. Miał nawet jeden w miejscu, o którym raczej nie mówi się przechodnim, ani dopiero co poznanym koleżankom. - Akurat w tym roku zrobiłem sobie już tatuaż, ten na szyi, lecz ostatnio myślę o jeszcze jakimś. Więc jakby co, zgłoszę się do ciebie. A ty, jakbyś potrzebowała, jak mówiłem, dość ciekawego prezentu na święta dla kogoś, to ja też służę pomocą, na pewno znajdę coś "ciekawego". Cóż, jego marzenia ograniczały się do Borgina, a gdy już osiągnął swój cel, nie miał o czym marzyć i jedyne co robił to jeździł po świecie i poznawał nowych ludzi, jednych lepszych drugich gorszych. Akurat teraz, Pixie wydawała mu się osobą, która prędzej zaliczała się do tej pierwszej grupy, ale wszystko się jeszcze okaże.
Pojęcie nienawiści było dla Pixie raczej odległe i ciężko byłoby ją z tym uczuciem powiązać. Gdyby jednak podsunąć jej to pod nos, uznałaby, że przynajmniej sumienie spokojne i mniej nerwów w życiu. W temacie miłości też nie miała zbyt wiele sumienia, bo choć popadała w mnóstwo pojedynczych, krótkich miłostek, nigdy nie zdarzyło jej się zadurzyć porządnie. Trafiała raczej na niestabilnych ludzi i sama również taka była, więc czego się spodziewać? Tak czy inaczej, swoje priorytety w tych sprawach i tak miała. - Nie musisz próbować być ciekawy na siłę, pewnie po prostu jesteś. Najlepiej być sobą, to najciekawsze, dużo ludzi teraz się przed sobą chowa - stwierdziła wprost, ale nie żadnym filozoficznym tonem. Była to prosta rzecz, którą dostrzegała w życiu codziennym. Nawet podsłuchując pasażerów Błędnego Rycerza mogła stwierdzić, że mnóstwo ludzi udaje kogoś, kim nie jest. - Nie wiem skąd kochasia wytrzasnęli, ale gdybym znalazła bliźniaka, dam znać - obiecała, na co czacha wyraźnie się oburzyła (że jest jedyna w swoim rodzaju), ale Pixie wystawiła jej język, nie przejmując się. - Fakt, zawsze weselej mieszkać z ludźmi. Ja tam pomieszkuję u znajomych - rzuciła beztrosko, wzruszając ramionami. Teoretycznie oznaczało to brak samotności. W praktyce sporo problemów. - Raczej nie szukałabym czteropokojowego mieszkania, kawalerka na mój kościsty tyłek to wystarczająca przestrzeń. Po co ci taki duży dom? - zapytała bezpośrednio, jak to Pix, nie kryjąc zdziwienia. - Może faktycznie powinieneś wynająć komuś pokoje, to też jakaś opcja! - Znam taką jedną wilo-harpię, której mogłabym zrobić żarcik. Raczej niezbyt szkodliwy, żeby jej przypadkiem szpony nie poodpadały, ale wtedy byłaby to dobra opcja. Raczej nie mszczę się na ex, potem bywają strasznie upierdliwi - wyjaśniła. - Ale doceniam propozycję i na pewno zapamiętam, nierzadko trafia się na takie znajomości! Chociaż tu trafia się na różnych ludzi - skomentowała wesoło, wchodząc w kolejny zakręt, a za ich plecami rozległy się odgłosy świadczące o utracie równowagi pasażerów. - Jak oni lubią się wywracać! - Och, prefekci byli śmieszni. Niezbyt mnie lubili, ale parę razy im pomogłam, więc nie stawali mi aż tak na drodze. Zaśmiała się, kiedy wyliczył jej pasażerów. Miała ich liczbę na swojej tablicy kontrolnej, nawet ostatnio pewien znajomy z Departamentu Transportu pomógł jej to cacko ulepszyć i teraz wyświetlało, gdzie kto siedzi. - Dzięki! Chodziło mi raczej o tych, co nie zdążyli się czegoś chwycić, ale masz plus za szybkie liczenie! - pochwaliła go. Pożegnała panią Morris i spojrzała na Shawna rozbrajającym wzrokiem, puszczając mu oczko. - Podobno jeszcze ciekawsza jestem po oprylaku - dodała konspiracyjnym półszeptem, bo przecież głupio się tak w pracy afiszować. - Pani Morris ma talent do zostawiania śladów na innych pasażerach. Masz szczęście, że nie oberwałeś kapką jakiegoś cudacznego eliksiru albo nie pokąsały cię jakieś szalone stworzonka. Kobieta zagadka, czasem mam wrażenie, że robi to celowo, ale jest świetna, kiedy ma się z nią sztamkę! - pochwaliła bywalczynię z uśmiechem, odwracając głowę do szyby, przy czym włosy omiotły jej szczupłe ramiona. - Oki, powinnam trafić. Szlajałam się czasem po Nokturnie. Ciemne typki reagują trochę inaczej na żarty, ale i tak było zabawnie. Możemy powymieniać się historiami o klientach, uwielbiam dziwnych ludzi!
Trudno ukryć, że ze względu na wyjazd do Grecji dość mocno zaniedbałem obie moje posady, na szczęście miałem na tyle wyrozumiałe szefostwo, że udało mi się dostać półtorej miesiąca wolnego w zamian za podwójną ilość godzin wyrobioną w pierwszej połowie lipca oraz większy wymiar godzin przez jakiś czas po powrocie z wakacji. Trudno ukryć, że nieszczególnie mi to odpowiadało, ale niespecjalnie istniało inne wyjście. W każdym razie wrzesień upływał mi dość ciężko – albo byłem w szkole albo w którejś pracy. Od rana do wieczora uczyłem się, jeździłem Błędnym Rycerzem albo nauczałem bandę nierozgarniętych kretynów jazdy magicznym autem. Szczególnie ciężko wspominam pierwszy tydzień września, gdyż w tamtym czasie miałem chyba cztery nocne zmiany w Błędnym Rycerzu, a spanie było w moim wykonaniu czynnością dość sporadyczną. Mimo, że nocki w Błędnym Rycerzu były znacznie lżejsze niż dzienne zmiany, ze względu na to, że robiło się mniej kursów, a większość podróżnych spała nie robiąc hałasu, to jednak niespecjalnie je lubiłem – w moim mniemaniu noc została stworzona po to by spać, ewentualnie imprezować, a nie po to by włóczyć się po robocie. Cieszyłem się, że już wkrótce będę miał znowu normalny, połowiczny zakres godzinowy w obu pracach, bo życie na trzy etaty zupełnie mnie wykańczało i odbijało się na moich wynikach w nauce (nie żeby wcześniej były jakieś wybitne). Najbardziej upierdliwy dyżur miał miejsce w nocy z piątego na szóstego września. Wprawdzie jechało z nami wyjątkowo mało pasażerów, ale jedna kobieta szczególnie wryła mi się w pamięć. Nazywała się Helena Steele i była krępą kobietą po sześćdziesiątce. Wiozłem ją pięćdziesiąt kilometrów z Crawley do Londynu. Kobieta przez całą drogę mnie zagadywała, krytykowała mój styl jazdy, a żeby tego było mało obrzygała trzech innych (śpiących!!!) pasażerów, tłumacząc później to skandaliczne zachowanie chorobą lokomocyjną. Gdy tylko wysiadła dziękowałem Merlinowi za to, że nie musiałem wieźć jej dalej, bo najpewniej bym ją zamordował. Mimo, że lubiłem tę pracę to niektórzy czarodzieje skutecznie mi ją obrzydzali i w gruncie rzeczy cieszyłem się, że za mniej niż rok najpewniej będę pracował już w zupełnie innym, wspaniałym miejscu, które było spełnieniem moich marzeń.
Po wyjściu ze szpitala nie czułem się szczególnie dobrze, niestety nie mogłem sobie tak po prostu nie chodzić do pracy dlatego chociaż udało mi się pracować w mniejszym wymiarze godzinowym, to i tak miałem całkiem sporo pracy. Naprawdę lubiłem Błędnego Rycerza, ale ta posada zaczynała mnie powoli męczyć - mimo że uwielbiałem jeździć to marzyłem o pracy, która wymagałyby więcej inwencji twórczej i dawała jakieś emocje. Niestety bycie kierowcą w komunikacji miejskiej wiązało się z tym, że najbardziej fascynującym wydarzeniem tygodnia był klient rzygający przez okno. Mimo że wiedziałam iż są to moje ostatnie miesiące na tym stanowisku i już wkrótce będę mógł spełnić swoje marzenie pracując jako auror to czułem się zmęczony jedną i drugą pracą, a co za tym idzie chciałem z tym skończyć, szczególnie, że ze względu na wypadek niedomagałem zdrowotnie. Chociaż miałem mało godzin to znosiłem to bardzo, bardzo ciężko. Gdy za długo jeździłem piekielnie bolały mnie nogi, a na dodatek zmęczenie tak bardzo mi przeszkadzało, że każdy pasażer od razu stawał się dziesięć razy bardziej upierdliwy. Przez większość miesiąca musiałem zażywać eliksiry uspokajające, żeby nie wybuchnąć złością, z którą miałem tak wielki problem. Nadszedł dzień, który był jednak dla mnie tak emocjonalnie wykańczający, że nawet podwójna dawka eliksiru nie pomogła mi zapanować nad złością. Zaczęło się piekielnie głupio - rano dostałem Trolla z eliksirów i wdałem się w kłótnię z jakimś młokosem, który zżynał ode mnie na zaklęciach. To były drobiazgi, które mnie lekko zirytowały, ale każdy pasażer marudzący, awanturujący się czy coś w tym stylu wpędzał mnie w jeszcze większe zdenerwowany - gdyby nie te drobiazgi raczej nie doszłoby do wybuchu emocji. Pod koniec zmiany do autobusu wsiadł czarodziej, który był starszy ode mnie zaledwie kilka lat, ale mimo to zachowywał się jak stary wredny dziad. Marudził, jęczał mi nad uchem, był upierdliwy wobec innych pasażerów, a finalnie zaczął krytykować mój styl jazdy. Byłem na tym punkcie piekielnie wrażliwy, więc w zestawie z pozostałymi rzeczami przestałem panować nad emocjami. Zatrzymałem autobus i rzuciłem Petrifucus Totalus na tego upierdliwca. Oczywiście nie obyło się bez problemów - zostałem za to ukarany odebraniem premii i gdyby nie fakt, że mieli za mało kierowców najpewniej od razu bym wyleciał, a w tym wypadku otrzymałem jeszcze jedną szansę.
/zt
Henrietta Moseley
Wiek : 38
Czystość Krwi : 50%
C. szczególne : nawracające: kamica nerkowa, anemia i infekcja na mózgu
Henrietta zgubiła się. Znów. Ponownie. Ah, który to już raz w tym tygodniu? Trudno to zliczyć, ale nie można się temu dziwić. Przynajmniej w jej przypadku, no bo panna Moseley miała wyjątkowo kiepską orientację w terenie. Po prostu wyszła z pracy po odbyciu swojej zmiany (w trakcie której nie napracowała się zbytnio - klientów było bardzo mało, przynajmniej jeśli zauważyć że w Madame Malkin zazwyczaj jest dużo osób przybywających tu po odzienia). Dziwne, zawsze trafiała z pracy do domu. Ale teraz było inaczej, zupełnie inaczej. Dlaczego? Nie wiedziała. Ale jedno jest pewne, powoli zaczynała popadać w panikę. Jednak szybko się opamiętała i wyciągnąwszy różdżkę nad ulicę, zaczęła oczekiwać przyjazdu " Błędnego Rycerza". Już raz nim jechała, aczkolwiek nie pamiętała zbytnio, gdzie i w jakich okolicznościach się zgubiła ani co było jej celem. Tak czy owak, nietypowy autobus przybył, aż nasza krawcowa musiała cofnąć się o parę kroków. A kiedy już mogła wsiadać, ostrożnie stawiała stopy na niezbyt stabilnie wyglądających schodkach. Zapłaciła, następnie zaczęła bacznie przyglądać się nietypowemu wnętrzu. I powoli zaczynała sobie przypominać, gdy jechała tym Czymś po raz pierwszy. I - o zgrozo! - mimo tych wszystkich ostrych zakrętów, które za każdym razem wciskały kobietę w jedną ze ścianek tego środka transportu, polubiła miejsce, w którym aktualnie się znajduje. - Kociołek Amortecji - powiedziała, gdy spytano się ją o cel podróży. Po prostu chciała po pracy się nieco zrelaksować przy filiżance aromatycznej herbaty. I nie można jej się dziwić. Po pierwsze, Hen wyznawała zasadę nagradzania się, by nagradzać się za małe rzeczy małymi rzeczami, by stać się bardziej dowartościowaną osobą i zrozumieć, że nie jest się byle kim (tak przynajmniej doradzała jej pielęgniarka albo uzdrowiciel, już nie pamiętała, naćpana różnymi eliksirami, jak leżała w św. Mungu, na oddziale specjalistycznej opieki), ale trudno było, bo Moseley ma z zasady dość niską samoocenę, jednak taka "terapia" na pewno jej się przyda. Zadumała się, kiedy otrzymała informację, że trochę tu zabawi, gdyż podróżnych jest wiele, ale nie przeszkadzało jej to zbytnio. Zamiast tego, zaczęła bacznie obserwować tutejszych pasażerów, aż w końcu mignęła jej przed oczami jakaś znajoma twarz. Czyżby to @Yvonne Nancy Horan ?, zastanawiała się na poważnie. W końcu zebrała w sobie dość odwagi, by wstać i podejść do niej. - Ekhem - odkaszlnęła - Czyżby Yvonne? - i modliła się w duchu, by to była ona, a nie tylko osoba o podobnej aparycji, co jej znajoma.
Praca jak praca, są dobre dni i są mniej dobre dni - jako kierowca specjalnie nie wczuwasz się w to jak życie płynie. Czasem słońce czasem deszcz, ulice Londynu i okolic nie stanowią dla Ciebie wyzwania, większość z tych wąskich alejek znasz jak włąsną kieszeń, a i prawda jest taka, że nawet jeśli nie znasz to zasuwasz po ulicach na tyle szybko, że nawet zagubiwszy się gdzieś szybko jesteś w stanie nadrobić stratę. Kierowcą Błędnego jesteś względnie od niedawna, ale zgrałeś się z ekipą zajmującą się klientami korzystającymi z usług jakie świadczycie. Zapadał już zmrok i w dość luźnej gawędziarskiej atmosferze rozwoziliście klientelę po różnych zakamarkach północy, niestety kiedy nadszedł wieczór a za oknem zmrok - siedziska zwyczajowo przeskoczyły magicznie w swój tryb łóżkowy co wybitnie zadziałało na nerwy jednego z waszych klientów. Starszy jegomość, pamiętasz dobrze jak wsiadał pod Bristolem, chciał wprawdzie dostać się do Londynu, jednakże pomimo szczerych nadziei jego stan wskazujący na spożycie nie przeminął wraz z drzemką jaką ucinał sobie w kącie pojazdu przez pół dnia. Gdy fotel pod tyłkiem zmienił mu się w wyrko zaczął bardzo głośno utyskiwać, co gorsza z silnym szkockim akcentem, który ledwie było jak zrozumieć. Niby Cię to nie obchodzi, jesteś tylko kierowcą i Twój kolega na zmianie ruszył w kierunku starego Scrooge'a, ale jednak z drugiej strony...
Rzuć kością: parzyste - ...trochę Cię to obchodzi. Oglądasz się co chwilę przez ramię jak się tam szarpią i przepychają, kiedy współpracownik próbuje wyperswadować staremu szkotowi ideę awanturnictwa kiedy inni chcą pospać. Wpadasz na genialny pomysł dołączenia się do szarpaniny zakręcając ostro by doprowadzić pijanego dziadka do pozycji horyzontalnej, w której łatwo będzie go spacyfikować.
Rzuć ponownie:
parzyste - udaje się i pozbywacie się natręta nieparzyste - dziadek wymiotuje spektakularnie wszędzie wokoło
niepatrzyste - ...dziadek przepycha się zawzięcie w kierunku Twojego świętego stanowiska pracy i zaczyna się z Tobą szamotać wykrzykując niesamowitości jakąś archaiczną chyba szkocką gwarą jakiej żeś w życiu nie słyszał, próbujesz przemówić mu do rozumu tłumacząc, że jesteś tylko kierowcą.
Rzuć ponownie:
parzyste - udaje się, dziadzia się uspokaja nieparzyste - słyszysz jedynie, głośno i wyraźnie wprost do swojego ucha, że mu nie będzie smark mówił jak żyć, po czym przewraca się na Ciebie na jakimś minimalnym wyboju, przez co skosiłeś ze trzy latarnie zanim odzyskałeś kontrolę nad kierownicą. Będzie się teraz trzeba gęsto tłumaczyć...
Pracować jako kierowca zacząłem niedawno, choć sama praca niezwykle mi się spodobała. Było w tym odrobine finezji, tak speedować przez miasto, będąc o krok od potencjalnej stłuczki. Nie mogłem oczywiście do niej doprowadzić, mogąc korzystać z różnych niepospolitych narzędzi, które to zwężają, wydłużają, czy skracają wielki magiczny autobus. W korzystaniu z tych opcji pomagał mi mój niezastąpiony przyjaciel, Proxima, który leżał, owinięty wokół oparcia mojego fotela. Dzisiejszy dzień przez długi czas należał do dość spokojnych. Brakowało czarodziei, którzy pierwszy raz weszli do niecodziennego autobusu, a następnie awanturowali się, dlaczego tak szybko jeżdżę, nie dając im się uspokoić i dać pomyśleć nad nie wiadomo jakimi sprawami. Zwykle ignorowałem wszelkie krzyki, mając niepisaną umowę z resztą pracowników Błędnego Rycerza, by uspakajali oni takich jegomościów, którzy za punkt honoru mieli przeszkadzanie mi w prowadzeniu. Dziś przez większość mojej zmiany nikt taki się nie pojawiał, aż nie zapadła noc i do pojazdu nie zaczęli przychodzić tacy, co chcieli wrócić do domu po ostrej libacji alkoholowej. Tymczasem, to nawet nie oni spowodowali awanturę, co sędziwego wieku mężczyzna, który woził się ze mną chyba z pół dnia, drzemiąc i chrapiąc przeciągle, tak głośno, że w pierwszej chwili mógłbym myśleć, że to silnik zaryczał, gdybym nie wiedział, że to było niemożliwe. Fotele magicznie zamieniały się w łóżka razem z nadejściem nocy i to był cały powód dzisiejszego sporu. Nie do końca trzeźwy Szkot zaczął wykłócać się z całym personelem, jak to mógł zaburzyć jego wspaniały sen o niepewnej moralności kobietkach. Starałem się przez dłuższy czas ignorować problem, dając szansę wyjaśnić to moim kolegom z pracy, acz najwidoczniej stary burak potrzebował zachęty. Przepychankom nie było końca, aż Proxima nie rzucił pewną propozycją, którą chętnie spełniłem. Nie ruszałem się z fotela, udawałem, że niczego nie słyszę, aż w jednej chwili zaciągnąłem ręczny i zakręciłem kierownicą tak, że wielki autobus wręcz zadriftował, pozbawiając pijanego staruszka równowagi. Uśmiechnąłem się pod nosem, ciekawy czy to wystarczyło, by zakończyć jego pijany epizod dzisiejszej nocy.
Szkot mógł się awanturować ile chciał, a po tonacji jego przedziwnego bełkotu trudno było ostatecznie jednoznacznie stwierdzić, czy był pijany czy był starym Szkotem i dlatego bełkotał. Proxima robił co mógł i może by mu się udało normalnie, jak człowiek z człowiekiem się dogadać - niestety, Scrooge pozostawał nieugięty w swoich nawoływaniach do niesprawiedliwości i wytykaniu braku szacunku względem starszych i najstarszych. On tu zasadniczo chciał w spokoju podróżować, a nie żeby nim poniewierało jak pomiot piekielny. Zauważył oczywiście, podkreślając wyraźnie, że "KIEDYŚ TO BYŁO!" i miał się zabrać do rękoczynów, gdy Ty - niby ten amerykański rajdowiec drifter - zaciągnąłeś ręczny i skosiłeś Szkota z nóg. Przy okazji skosiłeś wszystkich innych, którzy teraz w większym bądź mniejszym stopniu stękali i utyskiwali na ciężki żywot, dziadek jednak - zgodnie z zamiarem jaki obrałeś - został spacyfikowany. Wymamrotał pod nosem złowróżebnie, że on to tak sprawy nie zostawi i ułożywszy się na leżance przewrócił obrażony na drugi bok. Nie masz pojęcia w sumie co też mogło to znaczyć i co w zasadzie dziadek mógł z tym fantem dalej zrobić... Reszta podróży upłynęła raczej spokojnie, Szkot wysiadł przy granicy i odszedł, niczym bohater filmów dramatycznych, w siną dal niknąc w porannej mgle.