Jest to lodowisko, po którym wyjątkowo łatwo chodzić - i całe szczęście, ponieważ zajmuje naprawdę ogromną powierzchnię i znajduje się blisko mieszkalnego lodowca, w związku z czym stanowi jedną z głównych tras dla Smoczych Ludzi i pełno tutaj psingwinów. Lodowe pole prawdy uznawane jest za niezwykle malownicze miejsce i tubylcy zachęcają do testowania magii, która unosi się w tej okolicy; ponoć można wiele się o sobie dowiedzieć, wiele zrozumieć, zdobyć niesamowitą wiedzę, przypomnieć sobie zaginione wspomnienia... Przede wszystkim jednak to miejsce ujawnia kłamstwa - każdy przejaw nieszczerości powoduje, że na powierzchni lodu pojawiają się nowe pęknięcia, większe bądź mniejsze w zależności od przewinienia. Może ta magiczna mądrość ma spłynąć na tych, pod których kłamstwem lód się załamie?
Nie ulegało wątpliwości, że Victoria była twarda. Była zimna, niczym lód, poukładana i praktyczna, a jej ambicje były zdecydowanie zbyt wielkie, żeby pomieściły się w jej ciele. Nie była jedną z tych osób, które łatwo się poddawały, wręcz przeciwnie, potrafiła ćwiczyć do upadłego, do ostatniego tchnienia, do ostatniej kropli krwi. Nie znosiła porażek, nie znosiła się potykać, nie znosiła pokazywać się, jako najsłabsze ogniwo. Tego samego wymagała jednak od ludzi, z którymi pracowała, tym bardziej, jeśli ci od razu powiedzieli, że czegoś od niej oczekują, że chcą, żeby dawała na nich baczenie i ich poprawiała. Gdyby Harmony chciała podciągnąć się z zaklęć, czy transmutacji, byłaby dla niej równie stanowczą i wymagającą nauczycielką, bo sama w tych dziedzinach była naprawdę dobra. - Największą słabością jesteśmy dla siebie sami sobie - powiedziała, chociaż zgodziła się z nią, że tutaj wszystko wyglądało inaczej, inaczej się żyło, inaczej reagowało ciało, po prostu nie dało się wykonać niektórych rzeczy, które gdzie indziej zdawały się normalne. - Ale też dlatego właśnie nadmierne ćwiczenia mogą okazać się niewskazane. Lepiej byłoby, żebyś nie zrobiła sobie żadnej krzywdy, żebyś jednak nie przetrenowała mięśni albo czegoś nie naciągnęła. Mają tutaj uzdrowiciela, to prawda, ale nie jestem pewna, czy byłby w stanie pomóc na takie obrażenia. Victoria zabrała się do swojego skoku, robiąc to starannie. Nie była piękna i elegancka w swoich ruchach, a na pewno nie dla kogoś, kto znał się na łyżwiarstwie. Była poprawna, idealna, bo wszystko dokładnie tak robiła, ale nie było w niej tej pasji, jaka była potrzebna w tańcu, w pokazie, w tym, co właśnie usiłowała osiągnąć Harmony. Właśnie z tego powodu podziękowała za jej słowa, czując się doceniona. To było po prostu zwyczajnie miłe i dodawało jej nieco pewności siebie, więc w spokoju obserwowała popis Gryfonki. Doceniała to, jak płynna ta była, doceniała jej elegancję, ale jednocześnie przyglądała się jej krytycznie, jakby chciała znaleźć każdy najmniejszy błąd. I doskonale widziała moment, w którym cała ta płynna część zniknęła, jakby ją ktoś uciął nożem. - To widać. Tracisz całkowicie wyczucie, jakbyś się tego bała - powiedziała. - Technika jest poprawna, ale przed skokiem gubisz rytm, jakbyś zapominała, co masz zrobić - powiedziała, starając się oddać dobrze to, co czuła. - Spróbuj jeszcze raz. Nie pokonasz tego, jeśli nie będziesz próbować. Grasz w qudditcha?
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
I znowu, słowa Victorii uderzały w punkt, który przy wypowiedzeniu był tak oczywisty, ale bez niego chował się gdzieś w cieniach świadomości. Brzydka prawda, która wstydziła się wyjrzeć zza rogu, a wskazana palcem ukazywała się w pełnym obliczu. Czuła, że traciła rytm przed skokiem, ale wydawało jej się, że było to kwestią nieszlifowanej ostrym spojrzeniem techniki. Nie szukała problemu tak bezpośrednio w sobie, może nie chciała zauważyć, że była w tym momencie dla siebie sama największą trudnością? Niewygoda. Tak nazwałaby poradę i wzrok Victorii. Były bardzo niewygodne. Ale niewygoda była dobrym uczuciem. Jeżeli chciała się rozwijać, nie mogło być jej wygodnie. Komfort był granicą przed rozwojem, więc nawet się nie skrzywiła tylko posłusznie kiwnęła głową, w pełni akceptując fakt, że jej spostrzeżenie mogło jak najbardziej być prawdziwe. Harmony cała była przeżywaniem, tańcem i muzyką. W nich się odnajdywała i im dawała się prowadzić. Nie musiała myśleć, kiedy emocje prowadziły ją przez lód a nuty ją popychały. Do tego układu niestety jeszcze nie miała muzyki, Jiliane dopiero ją komponowała, a nawet jakby była gotowa, nie miała gdzie jej puścić. Bez tego metronomu, gubiła się sama ze sobą i trudnej było jej połączyć tak naturalny dla niej taniec z bardziej wyuczonymi elementami. Zaczynała je za bardzo analizować, byle się nie pomylić. Byle nie popełnić błędu. Byle dobrze wylądować. Byle ciało działało poprawnie technicznie. Byle być czysto na krawędzi. Jej ciało znało to od lat treningów, ale gdy była sama, bez muzyki czy głosu trenera, przestawała ufać własnej pamięci mięśniowej, bojąc się popełnić błąd. Cofnąć w rozwoju łyżwiarskim. - Dobrze – było wszystkim co odpowiedziała na jej „diagnozę”. Nie zamierzała się kłócić, podważać jej słów czy dopytywać, czy była pewna. Skoro Remy ją wybrała, znaczyło to, że miała zaufanie do jej opinii. Skoro Victoria wydała taki werdykt, było to równe z tym, że dokładnie to zaobserwowała. Nie było się nad czym rozwodzić. – Gram. Na pozycji szukającej – nie wiedziała, po bo była ta wiedza, ale i to pytanie respektowała. Skoro prefektka uznała to za niezbędną informację, znaczyło to tyle, że należało ją podać. Ruszyła do układu jeszcze raz, tym razem jednak skróciła wstęp przed skokiem. Krukonka już miała okazję zaobserwować jej technikę w krokach i ekspresję artystyczną. Teraz więc Remy wykonała tylko trzy ostatnie ruchy choreografii przed skokiem. Próbowała sobie wyobrazić muzykę, którą tworzyła Bambi, odegrać ją w głowie tak, żeby za nią pójść. To jednak nie było to samo. Nie potrafiła sobie zaufać i odpuścić, a gdy zostało to wyciągnięte na zewnątrz, stało się dla niej dużo bardziej jawnym, jak chciała kontrolować wszystko w swojej technice, by była perfekcyjna. Tylko to mogło skutkować tym, że na tej perfekcji najbardziej traciła. Skoczyła, jednak tak samo jak poprzednio, czuła, że coś w tym wszystkim nie grało. Znów podjechała do Victorii. - Co mogę zrobić, żeby go poprawić? – nie chciała delikatnego traktowania ani słodzenia. Cała buzowała od ambicji mieszającej się z frustracją na samą siebie. Chciała prawdy, brutalnej, chłodnej prawdy.
Prawda w oczy kole. I dokładnie tak to tutaj wyglądało, Victoria nie spodziewała się zresztą niczego innego, bo doskonale wiedziała, że życie nie było usłane różami i podobne uwagi po prostu bolały. Jej to nie przeszkadzało, bo każde takie stwierdzenie było dla niej po prostu ostrogą, która pozwalała jej iść dalej, nie wiedziała jednak do końca, jaka była Harmony i musiała przyznać, że ryzykowała, podchodząc do niej w taki, a nie inny sposób. Nie mogła jednak zrobić nic innego, była naprawdę surowym nauczycielem, takim, który rzadko kiedy był miły, a raczej był wymagający. Właśnie dlatego nie uważała, żeby nadawała się na podobną pozycję w szkole, bo wkrótce zajęłaby miejsce Pattona i co do tego nie było najmniejszych wątpliwości. - Nigdy nie próbowałaś kombinacji? Ścigający mogą wykonywać je przy rzucie - zapytała, żeby mieć w tej kwestii jasność. Było to dla niej istotne, bo taka kombinacja do najłatwiejszych nigdy nie należała i można było sobie zrobić krzywdę. Trzeba było do tego mieć nie tylko wiele sił, ale również wiary we własne umiejętności, choć prawdą było, że człowiek wielokrotnie mierzył się z niepewnością, jaka wypełniała go całego od środka. - Skok nad miotłą w czasie lotu wymaga wielkiej odwagi, zaufania samemu sobie i dokładnie tego brakuje tobie przy tych skokach. Nie ufasz sobie - powiedziała, obserwując uważnie dziewczynę, widząc, że ta w pewien sposób się wahała, traciła ten rytm, szukając perfekcji. To był jeden z błędów, jakie popełniano i Victoria również go popełniała. Później zorientowała się jednak, że w pewnych dziedzinach nauki musi polegać na prędkości, nie na sile. Nic zatem dziwnego, że zmarszczyła teraz ponownie brwi, by zapytać Harmony, czy miała okazję kiedyś brać udział w pojedynku. Rzucanie zaklęć było również wymagające, a jednocześnie mogło wyjaśnić, co miała w tej chwili na myśli. Prędkość, robienie czegoś, bez większego zastanowienia. - W czasie pojedynku ciało samo składa się do zaklęcia, musisz działać, zanim zostaniesz trafiony, nie masz czasu na zastanawianie się, czy twój ruch jest dobry. Musisz działać - powiedziała, starając się w ten sposób wyjaśnić swoje stanowisko, mając nadzieję, że dziewczyna ją zrozumie. Dlatego zaproponowała, żeby spróbowała jeszcze raz, ale nie zwalniała, po prostu spróbowała skoczyć.
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
Dziewczyna nie miała zamiaru przestawać, dopóki nie wykonałaby skoku poprawnie. Była aż nadto zawzięta, na treningach często prędzej wypluwała płuca niż odchodziła bez wykonania zadania. Dążyła do perfekcji, niezależnie od tego, ile by ją kosztowało. Chłodny wychów idealnie pasował do jej ambicji, przyjmowała więc każdą krytykę z otwartością. - Jako szukająca wiele razy robiłam mniej i bardziej niebezpieczne rzeczy, żeby złapać znicz – uśmiechnęła się. Gdy była w środku akcji, a złoty znicz w zasięgu jej wzroku, nic więcej się nie liczyło. W pełni ufała swoim refleksom, stawiając na szybkość. Musiała być pierwsza. – Jest podobnie jak mam muzykę, po prostu jadę i tańczę. Bez niej zaczynają wychodzić błędy… - skrzywiła się sama na siebie, zaraz jednak podniosła na Victorię wzrok, a na jej twarz wrócił ten zdeterminowany uśmiech. – Ale to dobrze, wiesz, znaleźć te błędy. Wiadomo nad czym dalej pracować. Spróbowała jeszcze raz. Tym razem nie starała się przywoływać melodii w głowie. Miała pracować nad sobą, nie chciała sobie tego ułatwiać. Najwyżej skoczy i dwadzieścia razy! Trzydzieści jak było trzeba! Lekko i zgrabnie, z naturalnie wychodzącymi jej, baletowymi liniami zatańczyło ostatnie trzy kroki choreografii, prowadzące do skoku. Wiedziała doskonale, że lata treningu wyszkoliły jej pamięć mięśniową to wybijania się i lądowania, nie powinna mieć żadnych wątpliwości. Starała się płynnie przejść, puścić choć trochę potrzebę pełnej kontroli. Znała swoje łyżwy i tutejszy lód zdążyła wyczuć. Nie dała się w pełni porwać emocjom, które starała się przekazać, miała wrażenie, że znów się gdzieś zagubiły przy jej najeździe. Tym razem jednak sam najazd nie był aż tak drętwy i długi. Nie wydawało jej się, żeby stanowił odosobniony punkt. Trochę rzucający się, w mało pozytywnym tego słowa znaczeniu? Tak, ale nie ucięty i wrzucony od tak. - Chyba było lepiej – sapnęła, łapiąc oddech po tym skoku. – Te salchowy to moja najsłabsza strona - jęknęła, irytując się na samą siebie. - Nie mam czegoś takiego z axlami! A też są krawędziowe! I żeby pokazać, znów ustawiła się na środku, tym razem wykonując początek swojego układu. Wyobraziła sobie, że zaczyna się muzyka, wykonała zaplanowaną pozę, przybrała odpowiednią minę, dając upust emocjom. Każdym najmniejszym drgnięciem palca, każdym postawionym krokiem starała się pokazać, jakby dopiero przebudziła się w niegościnnej krainie, nie wiedząc co się stało ani gdzie była. A jej mróz ją porywał. Trzy baletowe odskoki w tył, kolejna gra rąk i mimiki, obród, krótka sekwencja choreograficzna zagubionej w śniegu, szukającej drogi do ciepła, wskazówki, ratunku. Taniec bezpośrednio poprowadził ją do axla, poderwał jej nogi, nawet nie wiedziała, kiedy skoczyła, a już gładko lądowała swój najwyżej punktowany skok. Przerwała tę grę, rozpromieniła się i uśmiechnęła sama do siebie. Uwielbiała do uczucie, gdy axel był długi, poprawnie dokręcony i wylądowany z silną gracją, która zatrzymywała cały jego rozpęd. - Jakby nigdy nic – powiedziała, podjeżdżając do niej. – A salchow jak drewno… Mogłabyś mi jeszcze raz pokazać, jak na niego najeżdżasz? Spróbowałabym to powtórzyć – poprosiła, bo była pod naprawdę dużym wrażeniem tego, jak Victoria była lekka w swojej technice.
- To nie do końca to samo. Mam na myśli wyskoki i uderzenia, są bardziej niebezpieczne, niż pościg za zniczem, a jedno i drugie znam z autopsji - powiedziała, ale pokiwała lekko głową na znak, że przyjmuje takie wyjaśnienia. Nie mogła jej w takim razie zbyt wiele pomóc, nie miała jak tego bardziej rozwinąć, mogła jej jedynie dać kilka rad, czy wskazówek, jak jej zdaniem mogła sobie radzić z tym skokiem. Według Victorii problemem był lęk, brak zaufania do samej siebie, do tego, że jest się w stanie coś zrobić. Lęk, który siedział gdzieś w głowie, poczucie braku idealnego ruchu, braku perfekcji, jakiej potrzebowała dziewczyna, by dokonać niemożliwego. To ona tak na to spoglądała i zdaniem Victorii blokada była gdzieś w jej głowie, nie zaś w jej ruchach, po prostu zmieniała to, co robiła, nie będąc w stanie zaufać samej sobie. Obserwowała ją uważnie, patrząc na jej ruchy, nie koncentrując się na niczym innym, wyłapując moment, w którym dziewczyna mimo wszystko traciła pełną płynność. Zdaniem Brandon właśnie tam wkradała się niepewność, jakiś lęk, czy coś podobnego. Pojawiało się zastanowienie nad tym, jak powinna skoczyć, jak powinna się zachować, zaczynało brakować w tym jednym miejscu pasji. Być może to właśnie było to? Chęć wykonania ruchu dokładnie tak, jak powinien wyglądać, bez miejsca na zwyczajny ruch. To jednak nie do końca była odpowiedź, tak samo, jak wydawało jej się, że Harmony nieco źle interpretowała powód, dla którego nie wychodził jej ten skok. - Bo go czujesz, kochasz i się go nie boisz - powiedziała prosto. - To w większości jest odpowiedź na podobne wątpliwości, coś, do czego przywykłaś jest dla ciebie naturalne. Kiedy jeździsz długo konno i dopiero po czasie uczysz się skakać, czujesz lęk, blokujesz się i twoje ciało nie płynie - wyjaśniła, by zaraz skinąć głową i bez najmniejszego problemu przejechała kawałek w po lodzie. Podeszła jeszcze raz do skoku, robiąc to pewnie, ale naprawdę wyglądało to bardzo mało artystycznie. W tej jednak chwili chodziło zapewne o coś zupełnie innego, więc była skłonna skakać tyle razy, ile było potrzeba. Zamierzała pomóc Harmony, a skoro to, co do tej pory robiła, jakoś stawiało ją na nogi, było dla niej wskazówką, żeby nie przestawać. Dlatego też spędziły jeszcze jakiś czas na treningu, nim ostatecznie Krukonka uznała, że to robi się zbyt niebezpieczne dla ich ciał, więc wróciły do lodowca.
z.t
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Ostatnio zmieniony przez Victoria Brandon dnia Nie Mar 05 2023, 21:47, w całości zmieniany 1 raz
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
To niesamowite, jak niewiele wiedziała o owcach. To prawda, wychowała się w mieście, ale o tym, że z ich wełny robi się ubrania dowiedziała się dopiero od profesora mugoloznawstwa. Nieprzyjemnie zaskoczona swoim brakiem wiedzy, skierowała swe kroki na zewnątrz lodowa. Planowała spotkać po drodze jakąkolwiek owcę, jednak jej poszukiwania okazały się oczywiście bezowocne. Było tutaj pełno psinginwów, ale poza nimi nie wiedziała nic poza horyzontem i górskimi szczytami zarysowanymi gdzieś daleko na północy. Na tafli lodu widać było już wiele pęknięć. Wiele słyszała o magicznych właściwościach tego miejsca, niektórzy potrafili przypomnieć sobie nawet dawno zapomniane wspomnienia. Postanowiła sprawdzić, jak wiele wie o owcach, dlatego zadawała w myślach pytania. Czy owce są prawdziwe? Tafla nie pękła. Z wełny owcy można zrobił szalik. Znowu, nie pękła. Bawełna to materiał powstały w wyniku przetworzenia wełny owiec. Krach, na lodzie pojawiła się rysa Wełna, już sobie przypomniała, jak to się nazywa, jest odoporna na ogień. Kolejne pęknięcie. Zadawała nieme pytania, próbując wywiedzieć się o nich jak najwięcej prawdy o owcach. Jej niewiedza spowodowała, że lód prawie całkowicie pod nią pękł. Uciekła więc z lodowego pola prawdy prosto do swojej groty, w której na szybko nabazgrała odpowiedź dla profesora Scrivenshafta.
zt
Harmony Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 156 cm
C. szczególne : Wiecznie obecny, promienny uśmiech (SeaverSmile™). Często chodzi z łyżwami przewieszonymi przez ramię. Bransoletka z charmsami. Tatuaż na lewym przedramieniu - fiolka zamknięta zwojem, z którego wypływa syrenka, otoczona falami. Blizna w kształcie kluczy nad sercem.
- To prawda. Zupełnie nie boję się axla, lutze skoczyłabym przez sen. Chyba powinnam w takich razie częściej Salchowa próbować – zaśmiała się trochę głupkowato. To mogła być zwyczajnie najprostsza i przynosząca najwięcej skutków odpowiedź. Dlatego z tak wielką wdzięcznością przyjęła pomoc Victorii przy skokach. Inaczej było, kiedy wykonywała salchowa samodzielnie, a inaczej, kiedy co swój skok moja spojrzeć na Victorię. Dziewczyna dużo uczyła się ze wzroku, przez lata gimnastyki, baletu i łyżwiarstwa wyrobiła sobie ogromne zrozumienie dla anatomii i dynamiki ludzkiego ciała. Można było powiedzieć, że od sposobu, w jaki pracowała Victoria, Remy widziała, w jaki sposób i w którym momencie używa jakich partii mięśniowych. To z kolei dawało jej więcej poczucia pewności, bo widziała po niej, że sama też w sumie dobrze skakała. Owszem, nie miała jej lekkości, ale sama jazda Krukonki potwierdzała, że radziła sobie technicznie. Skok po skoku stawała się pewniejsza. Wiadomym było, że znalezionego problemu nie dało się od tak wyplenić z ciała czy głowy, jednak, gdy dziewczyna była przy niej i patrzyła na nią czujnym wzrokiem i ona była pewniejsza. Dodatkowo, gdy spędzała z nią kolejne minuty, czuła się coraz swobodniej w zadawaniu drobnych pytań, żeby upewnić się to do swojej formy, to do najazdu. Brakowało jej tej interaktywności z trenerem, poczucia, że zawsze był ktoś, kto by zareagował. Dzięki temu mniej też bała się samych błędów. Jak coś zostałaby poprawiona i nic więcej. Najpierw skupiła się na samym salchowie, później znów starała się go włożyć w układ choreograficzny, dopracować moment najazdu i przekaz, który od początku miała w głowie. Musiała być ostra, szybka, lodowo precyzyjna, ale nie mogła być przy tym nienaturalna. Miała stanowić nieustanny, mroźny wiatr, silną śnieżycę, która wpada w ten skok i dopiero w nim zmienia oblicze krajobrazu, które ujawnia się w lekkim, pełnym ciepła lądowaniu. Nie doszlifowała tego kulminacyjnego skoku tego jednego treningu, ale Victoria otworzyła jej oczy na wiele kwestii, których nie była świadoma i miała wrażenie, że została przez nią popchnięta we właściwym kierunku. Nie miała zamiaru się zatrzymywać.
/zt +
Eugene 'Jinx' Queen
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 173
C. szczególne : Przekłute uszy; czasem noszony kolczyk w nosie; drobne i mniej drobne tatuaże; pomalowane paznokcie; bardzo ekspresyjny sposób bycia; krwawy znak
- Wobec tego zmuszony będę nauczyć się jeszcze jednego - przyjmuję to żartobliwe wyzwanie, tak naturalnie wchodząc w bajerę, że nawet nie muszę myśleć o zaczepnym puszczeniu oczka i szerokim uśmiechu - to po prostu się wydarza. Zerkam przez ramię na zwierzęcych prześladowców, powoli wyrównując oddech. - Może łupduki - proponuję zatem śmieszne trzygłowe kury, które jakby się uprzeć to mogłyby być nawet odpowiednikiem Cerbera, tyle że dostosowanym do moich umiejętności. - Jestem urodziwy jak Prince Charming i odważny i żądny przygód jak Herkules. Ale jestem stuprocentowym oryginałem, a moja legenda dopiero się zaczyna - zapewniam dziewczynę brawurowo, gdy odbiera z moich rąk swoją własność. Cicho śmieję się zaraz na lekki rumieniec, który dostrzegam na jej policzkach. Nieważne, czy jest to przejaw zawstydzenia, zażenowania, czy też po prostu zimna, najistotniejsze że dodaje jej dużo uroku. - Nah, no co ty, drobiazg. Uwielbiam zamieszanie - Macham niedbale ręką, zbywając zupełnie przeprosiny, a moje myśli od razu skaczą dookoła tematu. - Kiedyś byliśmy na działce u znajomych, którzy hobbystycznie opiekowali się chochlikami, trochę w ramach eksperymentu, czy da się ich nauczyć manier. Całkiem nieźle im szło, aż któregoś dnia randomowo wybuchły i porozwieszały nasze rzeczy wszędzie po okolicy, więc zamiast quidditcha mieliśmy cały dzień z głowy na szukaniu skarpetek. I tbh było super - opowiadam, pomijając fakt, że mogłem mieć udział w tym wybuchu i morałem tej historii powinno być, aby nie drażnić chochlików, nawet gdy wydają się być ucywilizowane. - Także odciągaj mnie bezwstydnie - dodaję, coby dodać jej pewności siebie, choć w moim przekonaniu już musi mieć dużą, skoro tak pewnie wciąż stoi na lodzie, gdy ten sobie zaczyna skrzypieć. Ja w niego trochę powątpiewam. - W ogóle w której klasie jesteś? Nie wydaje mi się, żebym cię kojarzył?
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Zupełnie inaczej chodziło mu się po lodowych polach w okolicy lodowca mieszkalnego, gdy usłyszał plotkę od jednej z kucharek, którą podpytywał o tutejsze przepisy - teraz każde pęknięcie na przejrzystej powierzchni wydawało mu się śladem jakiegoś kłamstwa, które miało pozostać tutaj już na zawsze. Nic dziwnego, że Leonardo uparcie milczał, nawet jeśli przechodził tędy w jakimś towarzystwie... bo nie widział sensu w testowaniu, czy to na pewno nie była tylko plotka. Obawiał się, że to dlatego większość Smoczych Ludzi mówiła, że można się tutaj wiele o sobie dowiedzieć. I pewnie nic nie podkusiłoby go do zaczepienia kogokolwiek w tej okolicy, skoro już uparł się, że igranie z magią i prawdą absolutnie mu nie pasuje, a jednak była osoba, którą potrafił rozpoznać już chyba wszędzie, z każdej odległości i w każdym wydaniu, choćby wszyscy chowali się pod grubymi kurtkami czy kilometrami szalików. @Ezra T. Clarke, nie umniejszając jego aktorskim zdolnościom, miał w sobie coś charakterystycznego, i tyle. Leo pozostawało cieszyć się tylko, że on również miał coś takiego - jeśli sam wzrost nie wystarczał, to zawsze można było pobawić się doskonale już znanym niedźwiedzim atakiem. Wystarczył ułamek sekundy, by ćwierćolbrzym, już dość bezpiecznie oddalony od lodowca mieszkalnego, przemienił się w swoją animagiczną postać. Ezra niewątpliwie przywykł do zaczepiającego go grizzly, ale co w sytuacji, w której tego grizzly zaatakowały lodowe wszy? W końcu kto by pomyślał, że szarżujący z donośnym rykiem niedźwiedź to nie jest rozjuszony fomiś...
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Ezra lubił legendy. Stanowiły bardzo ważny element kultury mieszkańców różnych zakątków świata. Wiedział też, że bardzo wiele legend miało w sobie chociaż ziarenko prawdy - szczególnie w magicznym świecie. Ani przez chwilę nie powątpiewał więc w prawdziwość krążących plotek o Lodowym Polu Prawdy. Nie budziło to w nim jednak obaw, a raczej ciekawość - teraz potrzebował jedynie towarzystwa, z którego chciał coś wyciągnąć. Na razie go nie miał. Szedł samotnie Lodowym Polem, pogrążony we własnych myślach. Używał chyba każdego mu sposobu na utrzymanie w ciele ciepła - jakimś sposobem Antarktyda jednak zawsze wygrywała. W pewnym momencie kątem oka dostrzegł ruch, jeszcze zanim dobiegł do niego niedźwiedzi ryk, od którego wszystkie włosy na ciele stawały dęba. - A miały być niegroźne - mruknął do siebie, oczywiście musząc mieć takie szczęście. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby kiedyś w przypływie złości Leonardo rzucił na niego klątwę, przez którą wszystkie niedźwiedzie w okolicy po prostu go nie lubiły. Stanął w bezruchu, z pozoru niewzruszony, choć równie dobrze mógł sprawiać wrażenie, jakby to strach odebrał mu zdolność ruchu. Wzrok wbił w punkt oddalony o dobre trzydzieści metrów za plecami zbliżającego się fomisia, by po prostu z trzaskiem teleportować się w to miejsce i z niego zaklęciem Avis wystrzelić stado niegroźnych ptaszków i natychmiast pokierować je w stronę niedźwiadka. Kanarki znikały natychmiast po zderzeniu z powierzchnią puchatego ciała, w fomisiu powinny jednak budzić dezorientację - w końcu jednak był atakowany. Zaraz Ezra wystrzelił dodatkowo czerwony snop iskier powyżej niedźwiedziej głowy, by podkreślić, że nie żartował. - Następne ptaszki będą lodowe, nie chcę ci sprawiać bólu, pyszczku - ostrzegł go, jakby niedźwiedź mógł go zrozumieć - bo być może mógł! Ezra był przekonany, że w styczności z magicznymi stworzeniami zawsze warto było oczekiwać po nich więcej, niż mniej, szczególnie gdy pełniły tak ważne funkcje, jak bycie bliskimi towarzyszami dla Smoczych Ludzi. Wpatrywał się już w nowy punkt, bliżej domków mieszkalnych, by w razie potrzeby znów teleportować się na bezpieczną odległość, gdyby przemawianie do rozsądku nie zadziałało. Przynajmniej zrobiło mu się cieplej.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
Gdyby mógł, to chętnie cmoknąłby z dezaprobatą przy nagłym zniknięciu Ezry - teraz pozostawało mu jedynie parsknąć pod niedźwiedzim nosem, gdy zatrzymywał się gwałtownie z ryjącymi w lodzie pazurami, pospiesznie próbując zlokalizować byłego Krukona. Drugi raz biegł do niego nieco wolniej, ciekaw czy to właśnie taka zabawa w berka ma być rozwiązaniem, czy jednak coś innego; nawet nie próbował uniknąć lecących w jego stronę ptaszków, prawdziwie oburzając się dopiero puszczoną nad nim racą. Zatrzymał się i podniósł na tylne łapy, by z tej pozycji przemienić się z powrotem, od razu roztrzepując siwe kosmyki włosów. - Oj, nie chciałem cię wystraszyć, pyszczku - zażartował, czując jak bicie serca przyspiesza mu niespokojnie, gdy dotarł do niego dźwięk pękającego mu pod nogami lodu, który spróbował zignorować na tyle, na ile tylko mógł. - Coraz lepiej sobie radzisz z niedźwiedzimi atakami - pochwalił go, tym razem całkiem prawdziwie, gdy podchodził już bliżej. - Ale chyba nie podobam ci się w takim jasnym blondzie, co? - Zaśmiał się lekko, nie do końca chcąc nazywać to siwizną. Pozbycie się lodowych wszy było banalne, ale najwyraźniej nikogo tutaj nie interesowało badanie możliwości szybszego pozbycia się efektu, który wywoływały ich ugryzienia… albo naprawdę było to zupełnie niewykonalne.
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Niemal wyrwało mu się z ust oburzone oczywiście, gdy niedźwiedzia postać na jego oczach zaczęła się przekształcać w postać ludzką. Dużą. Zastanawiał się, czy Leonardo nie miał żadnego instynktu samozachowawczego, czy po prostu pokładał w Ezrze tak wielkie zaufanie, że któregoś dnia w zaskoczeniu nie zrobi czegoś dużo mniej przyjemnego niż rozpływające się ptaki. Od razu posłał w kierunku Vin-Eurico ostatnią falę kanarków, licząc że któryś przypadkiem rozbije się o jego czoło - w końcu i tak nie chroniło zbyt wiele. - A ja nie chciałem cię trafić - odparował natychmiast ze słodkim uśmiechem, słysząc i widząc rozrastające się pęknięcia zarówno po swojej, jak i Leonardo stronie. Zieleń jego oczu błysnęła na ten widok z podekscytowaniem, gdy myśli na moment uciekły ku powtarzanym przez mieszkańców przestrogom. Potrząsnął jednak głową, wypominając sobie, że być może nie powinno go to tak cieszyć. Schował różdżkę i skłonił się teatralnie, gdy został poczęstowany komplementem. - Nie mam wyboru, skoro co chwilę zapewniasz mi trening, ale dziękuję. Na następny raz mam zaplanowaną obronę dmuchawcami - zapowiedział ex Gryfonowi, uśmiechając się szerzej, swobodniej, jakby żadna niezręczna przeszłość między nimi nie istniała. - Słuchaj, bywało gorzej, pokazywałem się z tobą nawet, jak miałeś tęczowe - wypomniał mu spontaniczną koloryzację wykonaną w zamkowej toalecie. - Ale pozwolę sobie przełamać lody - cień uśmiechu przemknął mu po ustach - metaforycznie, oczywiście. I powiem, że choć każdemu kolorowi dodajesz charakteru, to brąz najbardziej dodaje go tobie. Poprawił nasuwającą się na czoło czapkę i odchylił nieco szalik, by nie zasłaniał mu twarzy, choć kosztowało go to powiew chłodu szczypiącego w policzki. - Urosłeś - zarzucił mu w pewnym momencie z zaskoczeniem, gdy Leonardo znajdował się już na tyle blisko, by Ezra mógł to powiedzieć bez większych wątplwiości. Dla pewności jednak wspiął się na palce, jakby sam chciał musnąć dłonią kosmyki Vin-Eurico. I choć nie wykonał ruchu, by faktycznie go dotknąć, to poczuł, że było w tym coś wystarczająco nieznajomego. - Nie wiem, jak to fizycznie jest możliwe, ale urosłeś.
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
- Mhmmm - prychnął z rozbawieniem, kręcąc przy tym lekko głową, jakby naprawdę ganił Ezrę za atakowanie randomowego niedźwiedzia polarnego. W rzeczywistości raczej chodziło o to, by automatycznie spróbować uniknąć kanarków, które przecież i tak musiały się rozpłynąć, niezależnie od tego czy trafiły na jego dłoń, fragment futra czy jasny kosmyk włosów. - Dmuchawce brzmią bardzo rozsądnie - zapewnił, tym razem nie zerkając na lód, bo i tak domyślając się, że to skrzypnięcie oznaczało kolejne pęknięcie. Nie pamiętał z opowieści tubylców, czy faktycznie można tutaj wylądować w wodzie od nadmiaru kłamstw… - Tęczowe były idealne… ciekawe, czy żywe kolory dobrze utrzymałyby się na takich rozjaśnionych włosach - zamyślił się, niby przeczesując palcami posiwiałe kosmyki, ale też będąc całkiem pewnym, że akurat tego typu koloryzacja nie będzie najlepszym pomysłem na start nowej pracy w Ministerstwie Magii. Zresztą, już nawet ten blond wydawał mu się ryzykowny, bo bardzo rzucał się w oczy przy meksykańskiej urodzie i, cóż, nie był tym, co Leo prezentował na rozmowie rekrutacyjnej. - …urosłem? - Parsknął. - Może to te podeszwy zimowych butów… albo zrzuciłem z barków ciężar nauczycielskiej odpowiedzialności i wreszcie mogę się porządnie wyprostować - podsunął ze wzruszeniem ramionami, jakby musiał zaprezentować swoją nową wolność. - Jak widać, ma to swoje plusy, ale też minusy… nie będę mógł cię już nękać w Hogwarcie, także jeśli spotkasz niedźwiedzia na Wielkich Schodach to jednak pomyśl o czymś mocniejszym od dmuchawców…
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
- Zrzuciłeś...? O wow, mój uzdrowiciel pierwszego kontaktu poczuje ulgę, że ryzyko zawału zostało zmniejszone - dał się zaskoczyć, starając się jednak wykrzesać z siebie uśmiech i humor, choć wzrok opadł mu niżej wraz z krótkim zmarszczeniem brwi. Nie potrafił od razu jednoznacznie stwierdzić, jak się w związku z tą nowiną czuje; powrót Leonardo początkowo zachwiał fundamentem jego ułożonego na nowo życia, ale teraz było już w porządku. Przywykł do spotykania Leo na korytarzach i nawet te głupie niedźwiedzie zaczepki potrafiły poprawić mu nastrój po ciężkich zajęciach, bo zanim byli w związku, byli też przyjaciółmi - w jakiś sposób miło było mieć tego namiastkę w kontrolowanym środowisku pracy. - Nooo więc, gdzie teraz się wybierasz? Wracasz do Meksyku? Czy to wielki świat modelingu wzywa? - dopytał, z jakiegoś powodu spodziewając się po nim kolejnej wyprowadzki; być może podróż Viro i niedorzeczny artykuł psidwaczka uświadamiał mu, że to on od jakiegoś czasu stał w miejscu, podczas gdy cała reszta decydowała się zmieniać. A ruch zdawał się być nieodłączną częścią zmiany. - No i skąd ta decyzja? Nie spodobało ci się nauczycielstwo? - zainteresował się, wsuwając dłonie do kieszeni i pomiędzy palcami przekładając chłodną monetę.
Nathaniel Bloodworth
Wiek : 27
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 190 cm
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Starał się zachować kamienną twarz i nie dać po sobie poznać, że czuł zadowolenie z powodu jej małego wyznania, ale kąciki ust wyraźnie zdradziły potrzebę odwzajemnienia uśmiechu, drgając wbrew jego woli. Dobrze było wiedzieć, że ma tutaj kogoś, kto nie tylko nie stroni od jego towarzystwa, ale i może nawet je lubi. — Jak poważnie — niby zakpił, ale wcale nie do końca, w pierwszej chwili przyglądając się jej badawczo, a w drugiej po prostu wzruszając ramionami i przyznając jej tym samym rację. Nie spodziewał się takiej gorzkiej odpowiedzi, ale po chwili zastanowienia kiedy było się uzdrowicielem, z pewnością miało się wiele takich momentów, wiele ludzkich nieszczęść, które chciałoby się magicznie wytrzeć z pamięci. Sam też miał takie wspomnienia, z tą tylko różnicą, że każde z nich było wynikiem jego błędów i fatalnych decyzji. To zaś tylko dodatkowo utwierdzało go w tym, że rzeczywiście nie ma ochoty na to, by to odgrzebywać. Żył w lęku, że przeszłość znów go dogoni i ponownie ściągnie na samo dno. A lęk ten nabrał na intensywności, kiedy na języku poczuł znajomy posmak alkoholu. To nie tak, że tak za nim tęsknił, że gotów był teraz rzucić się na pierwszą lepszą butelkę i wypić ją do dna. Nie stało się zupełnie nic zaskakującego i to było w tym właśnie najgorsze. Skoro posmakował alkoholu i nic się nie wydarzyło, czy nie znaczyło to, że sobie z tym radził? Jeśli sobie radził, cóż powstrzyma go przed spróbowaniem piwa kremowego? A kiedy już wypije cały kufel, jaką ma pewność, że nie obudzi się po tygodniu ze świadomością, że znów zmarnował wszystko, na co ciężko pracował? Na jej przeprosiny pokręcił tylko głową. — Nic... nic się nie stało — zapewnił ją i dałby sobie rękę (ale tylko prawą) uciąć, że słyszał gdzieś za sobą trzask lodu. Obejrzał się gwałtownie, ale nic nie wskazywało na to, by tafla miała się pod nimi zarwać – może więc była to tylko jego wyobraźnia? — To tylko głupi łyk, mam to pod kontrolą — kolejny trzask, tym razem tuż pod jego butem. Na własne oczy widział, jak grubą warstwę lodu przecina rysa, nie głęboka, ale za to bardzo wyraźna. Zmarszczył brwi i oddał jej kubek, nie przyznając się ani przed nią, ani nawet przed samym sobą, że zrobił to niechętnie. — Zawsze zakładałem, że wiesz, chyba nawet zanim ja sam wiedziałem. Ale kiedy o tym myślę, to chyba nigdy tak naprawdę Ci nie powiedziałem. Więc nie musisz przepraszać — ale dziękuję, że to zrobiłaś, miał ochotę dodać, ale zamiast tego poprawił opadającą mu na czoło czapkę i uciekł wzrokiem gdzieś w bok, byle dalej od niej. Czuł się niezręcznie, nie bardzo wiedział, jak zachować się w tej zgoła nowej sytuacji. Powinien być dumny z tego, że mu się udało, a tymczasem za każdym razem, kiedy sprawa wychodziła na jaw, czuł głównie zakłopotanie. Kucnął i w zamyśleniu dotknął tafli lodu w miejscu, w którym pojawiło się spękanie. Jej powierzchnia była gładka, coś musiało więc zadziać się w środku. Czy mogła to być magia? Wciąż z kucek podniósł na Thalię spojrzenie, myśląc nad czymś intensywnie. — Nie udało Ci się zaciągnąć męża na Antarktydę? — zamierzał przetestować ukrytą moc tego miejsca, przekonać się, czy legendy i własne domysły są słuszne. Jeśli zaś chodzi o życiowego partnera Thalii, to nie wiedział nic poza tym, że z pewnością działo się między nimi coś niedobrego, i że kobieta ucieka od tematu na wszelkie możliwe sposoby. Nie był wścibski, nie o to tu chodziło. Był to najprostszy sposób na to, by skłonić ją do kłamstwa.
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
Praca wcale nie sprawiała, że nie chciała odkopać wspomnień, w gruncie rzeczy pamiętała każdego swojego pacjenta i jego historię. Nie była zwolenniczką bezuczuciowego podchodzenia do pacjenta, każdy z nich był człowiekiem. Praca więc nie miała tutaj związku z jej słowami, za to jej życie - to już była zupełnie inna para kaloszy. Nie chciała jednak zgłębiać tego tematu, ani w swojej głowie, ani też werbalnie, więc nie dodała nic więcej prócz tych kilku słów. Wzniosła też oczy ku niebu na ten komentarz Nathaniela, uznając temat za zamknięty. Nie miała nic innego do roboty i właśnie dlatego się tu teraz znalazła, nie było sensu doszukiwać się w tym czegoś więcej, trąciła więc go tylko ramieniem. Czuła się paskudnie przez to, co właśnie zrobiła. Patrzyła na mężczyznę z mieszaniną uczuć, niepokojem i zmartwieniem, kiedy zapewniał ją, że nic się nie stało. Nie wierzyła mu ani trochę, wyrzucała sobie własną głupotę i brak rozumu, wyrzucała sobie, że słuchała niewystarczająco dokładnie i doprowadziła do tej sytuacji. Nie wiedziała z autopsji jakie to było dla niego trudne, miała jednak pacjentów, każdego ze swoją własną i tak samo skomplikowaną historią. Zaskoczona spojrzała w tym samym kierunku co Nathaniel, kiedy usłyszała pękanie lodu. Zmarszczyła brwi i cofnęła się o krok, jakby w obawie, że zaraz wpadnie w lodowatą toń, ale pęknięcie zdawało się być głęboko pod nimi, zostawiając taflę gładką. Dziwne. Przyjęła kubek z powrotem, czując się głupio i aż nie wiedziała co ma z nim teraz zrobić, dlatego trzymała go tylko, zastanawiając się, czy było jeszcze coś, co mogła powiedzieć, ale nic więcej nie przychodziło jej do głowy. Mogła go przepraszać do końca swoich dni, ale czasu cofnąć nie mogła, westchnęła. — Nie jestem nikim, kto mógłby oceniać — odparła, bo choć całe życie wiedziała, że Nate pił dużo, to nie wiedziała czy jest odpowiednią osobą, by jakkolwiek to komentować. Może zaprzeczała, udawała, że problemu nie ma, tam gdzie wyraźnie był. Czy powinna była coś zrobić lata temu? Po raz kolejny czuła się tak, jakby przeszłość ją nawiedzała, choć nie miała już na nią żadnego wpływu. Cieszyła się, że teraz powiedział jej wprost, choć na pewno nie było to dla niego łatwe. Widziała też zmieszanie jakie go ogarnęło, więc postanowiła nie wracać do tego tematu, chociaż na długo zamierzała o tym pamiętać i obiecała sobie, że już nigdy nie zapomni. Nie popełniała dwa razy tych samych błędów, a przynajmniej tak sobie mówiła. Kolejne jego słowa sprawiły, że tym razem ona poczuła zakłopotanie i uciekła wzrokiem na horyzont, podnosząc do ust kubek, chcąc kupić sobie czas. Ile miała go jeszcze okłamywać, ukrywać to, czego pewnie już sam się domyślił. Gorączkowo myślała nad odpowiedzią, czy była gotowa zmierzyć się z prawdą? — Skąd to pytanie, nie jesteśmy przecież nierozłączni — próbowała ukryć lekką irytację, która się w niej wezbrała i wyrzuty sumienia. Podzielił się z nią czymś delikatnym, a ona nie potrafiła zrobić tego samego. Słowa smakowały gorzko, wszystko co dotyczyło tego tematu było cierpkie. — Denny nie mógł, pracuje — dodała jednak wymijająco, uświadamiając sobie, że po raz pierwszy użyła jego imienia odkąd... Od tamtej chwili. Kolejne pęknięcie przecięło lód, a ona niespokojnie się poruszyła. Powinni stąd iść zanim dojdzie do tragedii. Właśnie tej myśli się chwyciła jak tonący brzytwy, gdy w końcu spojrzała na Nathaniela. Nie przyszło jej do głowy, że każda rysa w gładkiej tafli lodu była odpowiedzią na kłamstwo. — Chodźmy stąd zanim wpadniemy pod lód — powiedziała, błagając w myślach, by odwrócić uwagę mężczyzny od niewygodnego dla niej tematu.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Sam też nie wpadłby na to, że pękania były wynikiem kłamstwa, gdyby nie to, że dużo czytał o tym miejscu. Kiedy tylko się tutaj pojawili, spędził sporo czasu w bibliotece i rozmawiał z tubylcami, chłonąc wszelkie informacje, jakie tylko udało mu się zdobyć. Poniekąd liczył, że odpowiednie przygotowanie będzie mu się zwyczajne opłacało, kiedy uda mu się zorientować, gdzie można znaleźć coś, co w Wielkiej Brytanii byłoby szczególnie cenne, ale też robił to dla własnej satysfakcji. Czuł się tu naprawdę dobrze i chciał przez te dwa tygodnie wchłonąć tak dużo, jak tylko mógł. W którejś z książek napatoczył się na zapiski, które sugerowały, że wszystkie spękania na tutejszym lodzie biorą się z kłamstw, ale wcześniej po prostu nie bardzo chciało mu się w to wierzyć. Teraz miał to jak na dłoni. Oczywiście nie miał stuprocentowej pewności, że Thalia kłamie, ale zamierzał ufać własnej intuicji, umiejętności obserwacji i łączenia faktów, i po prostu założył, że tak właśnie jest. Wzruszył ramionami. — Pomyślałem, że miło byłoby pojechać gdzieś z bliską osobą. Podejrzewam, że wolałabyś dzielić łóżko z nim, niż ze mną — chciał nieco ją uspokoić, załagodzić sytuację, a kiedy usłyszał trzask lodu, omal nie wybuchnął śmiechem. No dobrze, może jakaś jego część, z pewnością ta odpowiedzialna za wybujałe ego, mogła uważać inaczej, zwłaszcza wobec tego, że Thalia i Denny ewidentnie nie byli nierozłączni i to chyba już od jakiegoś czasu. — Nie wydaje mi się, żeby coś miało się stać, to magiczne pęknięcia. Jak się przyjrzysz, to całe jezioro jest nimi usiane, ale lód jest gruby i stabilny — dla potwierdzenia swoich słów (z duszą na ramieniu) podskoczył niezbyt mocno. W miejscu z tak niskimi temperaturami ta warstwa musiała być ogromna. Uniósł kąciki ust w delikatnym uśmiechu — Przepraszam, Lia. Chciałem tylko coś sprawdzić, widzę, że coś jest nie tak, ale nie chcę drążyć, to nie moja sprawa — zawahał się, czy aby na pewno powinien powiedzieć jej, co wie na temat jeziora, wtedy wyjdzie na jaw, że i on nie był całkiem szczery. Ostatecznie doszedł jednak do wniosku, że po tak perfidnym zachowaniu był to jej chyba winny. — Czytałem o tym miejscu, ale nie bardzo w to wierzyłem. Podobno każda rysa to efekt wypowiedzianego kłamstwa. Zobacz: jutro rzucam palenie — i jak na zawołanie lód znów zatrzeszczał, rysując gdzieś niewidoczną dla nich szramę. — Może rzeczywiście lepiej, żebyśmy stąd poszli, mamy tragiczną statystykę, patrząc na długość naszej rozmowy — dodał z rozbawieniem.
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
Nie była tak przygotowana jak on, przyjechała tutaj pod wpływem nie swojej decyzji i chwili, w której stwierdziła, że nie będzie się nudzić w hotelu, skoro mogła zmienić otoczenie. Pomogło jej to, tak przynajmniej sądziła i choć za nic w świecie nie przyzna dyrektorowi, że faktycznie potrzebowała trochę odpoczynku, to była mu wdzięczna, że ją do tego zmusił. Dlatego też nie połączyła swojego kłamstwa z kolejnym pęknięciem i naturalnie zaniepokoiła się pękającą taflą. Fakt, że w razie co potrafiła pomóc innym wcale nie był pomocny jeśli i ona wpadnie w lodowatą toń. Nie chciała chyba testować lodu, nie ufała mu. Nie patrzyła na Nathaniela, zamiast tego jej wzrok zawiesił się na białym bezmiarze, kiedy kolejne słowa mężczyzny do niej docierały. Nie miała pojęcia co zrobić, co powiedzieć. Mogła rzecz jasna prosto z mostu powiedzieć mu jak było, ale obawiała się, że jeśli to zrobi, to na powrót stanie się wyraźne i namacalne, a przez ostatnie miesiące dokładała wszelkich starań, by takie nie było. Dlatego patrzyła w dal, nie odpowiadając na komentarz. Miała za to ochotę się zaśmiać, bez krzty wesołości. O ironio, najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miał racji. Sumienie ją męczyło od dłuższego czasu, a sprzeczności wysysały z niej energię. Oderwała wzrok od horyzontu, uważnie przyglądając się tafli lodowego pola. Pęknięcia rzeczywiście nie wyglądały na takie, które nagle miały podzielić lód na małe kawałki, a jednak głos w jej głowie wciąż ją alarmował. Stłumiła go, gdy doszła do wniosku, że prawdopodobieństwo wpadnięcia do wody było niskie, choć nigdy zerowe, więc jakaś jej część wciąż miała się na baczności. — Masz rację, to nie twoja sprawa — powiedziała, nadal na niego nie patrząc, za to popijając rozgrzewający łyk z samonagrzewającego się kubka. Było jej niezręcznie, naprawdę nie chciała być oschła i niemiła, ale ten temat sprawiał, że w jej żyłach zaczynał krążyć kortyzol. Hormon ucieczki, tak go nazywała, i pojawiał się zawsze wtedy, gdy ktoś wspominał jej męża. Nie sądziła jednak, że tak szybko się zdradzi, a pomoże jej w tym cholerna Antarktyda. Miała przeczucie, że Nate coś podejrzewał, bo przecież nie był kompletnym idiotą, ale to mogły być jedynie domysły. Teraz podała mu się jak na tacy. Wobec tego stała w miejscu i jedynie pokręciła głową. Jaki był sens zaprzeczania w tym momencie, gdzieś w głębi wiedziała, że potrzebowała zrobić ten krok i liczyła na to, że akurat Bloodworth nie będzie jej oceniał. — Denny mnie zdradził, Nate. Dlatego go tutaj nie ma, dlatego ja pojawiłam się z powrotem w Anglii, choć całe życie miałam ułożone w Kanadzie. Widok innej kobiety z moim mężem, w moim cholernym łóżku... — pokręciła głową i w końcu spojrzała na Nathaniela, w lodzie nie pojawiło się żadne pęknięcie — Uciekłam jak tchórz, dlatego błagam nie wracajmy do tego tematu, bo za każdym razem kiedy o tym myślę, czuję się jak idiotka i naprawdę nie lubię się tak czuć — czy jej ulżyło? Nie miała pojęcia, wiedziała za to, że w kącikach jej oczu pojawiły się krystaliczne łzy, które przypominały jej o tym, że wcale nie była taka niezniszczalna. Było jej głupio, że pokazywała słabość, więc ponownie uciekła gdzieś wzrokiem i powoli zaczęła iść przed siebie.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Uśmiech zszedł z jego twarzy jeszcze szybciej, niż się niej pojawił. Mógł sobie żartować, mimo że ewidentnie zepsuł jej humor, bo i do pewnego momentu nie przejmował się tym aż tak bardzo. Może miał nadzieję, że w końcu w jakiś sposób uda mu się rozbawić ją na tyle, by choć drgnął jej kącik ust, chciał w ten sposób odkupić swoją winę. Taki sposób był dla niego paradoksalnie znacznie łatwiejszy, niż przeprosiny, na które i tak jakimś cudem się zdobył. Może nie było to widoczne na pierwszy, ani i na drugi rzut oka, ale w ten sposób okazywał, że zależy mu na jej dobrym samopoczuciu i nie chce być przyczyną odwrotnego stanu rzeczy. Ale żarty się skończyły w chwili, w której spłynęła na niego prawda. Momentalnie spoważniał, zamilknął i znieruchomiał, tylko po to, by zaraz w milczeniu ruszyć za nią, skoro ewidentnie chciała mu po tym wszystkim uciec. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć — nie wiedział, co powiedzieć powinien. Rozumiał za to, że został właśnie obdarzony bezgranicznym zaufaniem, takim, jakiego się spodziewał i na jakie we własnej opinii wcale nie zasługiwał. Omal nie parsknął pod nosem zupełnie bez rozbawienia, uświadomiwszy sobie, jak ironiczna była jego postawa. Kiedy zbywała go półprawdą lub odpychała kłamstwami, brnął naprzód, jakby nic się nie działo. Ale kiedy w końcu uchyliła przed nim rąbka tajemnicy – tego sekretu, który, choć zaprzeczałby uparcie, czasem zajmował jego myśli – nie miał pojęcia co zrobić i przez dłuższą chwilę nie był w stanie wydusić z siebie słowa, próbując po pierwsze zrozumieć, jak musiała się czuć, a po drugie wykalkulować, w jaki sposób nie pogorszy tej sytuacji. Była przejęta i... na Merlina, czy płakała, czy to płatki śniegu osiadły na jej twarzy, dając tylko takie złudzenie? — A więc wszystko jasne, to skończony kretyn — w końcu powiedział to, co być może nie było najwłaściwsze, ale za to z całych sił cisnęło mu się na usta. Jego głos zabrzmiał... niewłaściwie. Czuł się tu intruzem i, o zgrozo, dopadły go wyrzuty sumienia, że przypadkiem doprowadził do tej sytuacji. Oblizał zmarzniętą wargę i powoli, sam do siebie, pokiwał głową, a następnie wyciągnął rękę w jej stronę i chwycił ją za ramię. — Thalia, stój. Proszę. Nie lubił prosić, ale w takich okolicznościach, nie było to nawet szczególnie trudne. Dała mu tak wiele, że zwyczajnie nie wypadało mu żądać niczego więcej. Jedyne co mógł, to grzecznie prosić i cieszyć się tym, co mu oferuje. Wyprzedził ją o kilka kroków i zagrodził jej drogę, przyglądając jej się z grymasem, który tylko nieliczni potrafili odczytać właściwie – jako troskę. Delikatnie wyciągnął z jej ręki kubek i odstawił go na lód. — Są bitwy, w których nie warto się narażać. Ucieczka to nie zawsze tchórzostwo, czasem to po prostu konieczność. Nie pozwolę Ci tak o sobie mówić, jasne? — bez względu na to, czy była w stanie spojrzeć mu w oczy, on patrzył prosto na nią, starając się nie zwracać uwagi na łzy. Wiedział, że nie chciałaby, żeby je dostrzegł. Mówiąc do niej, położył jej dłoń na ramieniu, ani myśląc dać jej iść dalej, dopóki choć trochę się nie uspokoi. — To on powinien czuć się jak kretyn. Założę się, że tak właśnie jest. A jeśli jeszcze nie żałuje, to znam naprawdę kilka paskudnych klątw, które skutecznie by go do tego skłoniły. Powiedz tylko słowo.
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
Już w pierwszej chwili od wypowiedzenia tych słów żałowała. Nie tego, że powiedziała akurat Nathanielowi, ale tego, że powiedziała w ogóle. Długie tygodnie udawała, że wszystko jest w porządku, tak długo aż do tej myśli przywykła i teraz gdy wspomnienia odżyły miała ochotę krzyczeć, miotać się jak małe dziecko, choć na zewnątrz nie drgnęła. Zirytowana otarła łzy, tworzące mokre ścieżki na jej zmarzniętych policzkach nagle dochodząc do wniosku, że było jej już wszystko jedno. Chciała wrócić, nie do mieszkalnego lodowca i na pewno nie do Kanady, ale idiotycznie potrzebowała znajomych stron, a takimi przede wszystkim była Anglia i cztery ściany św. Munga, w którym praktycznie się wychowała. Drżała, z kłębiących się w niej emocji, nie z zimna jak można by zakładać. Nie oczekiwała od niego odpowiedzi, żadnego ruchu ani jednego słowa. Miała dość tej zabawy w kotka i myszkę, lawirowania między kłamstwami, bez pamiętania, co już powiedziała. Była zmęczona, nie pracą, a swoim własnym niepoukładanym życiem. Nie do tego była przyzwyczajona, chaos w jej życiu był większy niż lodowy bezmiar, który się przed nimi roztaczał. Nie chciała litości, chciała jedynie braku pytań, więc nie czekała na wylewność ze strony mężczyzny, nie liczyła nawet na wsparcie, kiedy stawiała krok za krokiem, chcąc uciec już od lodu, który słyszał zbyt dużo. Prawie parsknęła śmiechem na jego komentarz, choć była całkowicie zagubione w swoich myślach. Ona co prawda użyłaby innych słów, lecz jednocześnie wciąż ciążyły jej wyrzuty sumienia i to durne przekonanie, że ona była wszystkiemu winna. Nie znosiła dobrze porażek, jej małżeństwo było jedną z nich. Zatrzymała się dopiero gdy ją do tego zmusił. Stanęła wpół kroku nie patrząc na niego. Obawiała się, że w oczach kryła zbyt wiele emocji, które próbowała ukryć, a każda jedna drażniła ją bardziej niż poprzednia. Nie protestowała, gdy odbierał jej kubek, nie zareagowała, kiedy odstawił go na lód, drgnęła dopiero kiedy na nią spojrzał i także przeniosła na niego swoje spojrzenie. Był zmartwiony, niepotrzebnie. — Nieprawda, powinnam była zostać i zrobić mu piekło z życia — odparła, choć w tamtej chwili niewiele myślała. Spakowała się szybciej niż sądziła, że to możliwe. Wylądowała w Anglii zanim wzeszło słońce, jasno świecąc na dramat, który miał miejsce w jej życiu. W jej mniemaniu zachowała się irracjonalnie, choć zdawało się, że nie pierwszy raz w życiu. Jak miała przyznać matce, że przed laty ta miała rację. Jeszcze tego nie zrobiła, a im dłużej czekała, tym trudniej jej było o tym mówić. Czas leczył rany, wielokrotnie widziała to na własne oczy, ale miała wrażenie, że tylko te powierzchowne. Przy tak głębokiej ranie jaką w sobie trzymała czas się zatrzymywał, sprawiał, że była wściekła, z każdym dniem coraz bardziej. Przy kolejnych słowach mężczyzny po prostu się zaśmiała. Nie było w tym dźwięku czystej radości, raczej coś na wzór niedowierzania i własnego dramatu. Pokręciła głową, och, nie wątpiła, że ma kilka klątw w zanadrzu i zaczęła nawet wątpić w czystość swojej moralności, kiedy słowa cisnęły jej się na język, a które skutecznie powstrzymywała. — Lepiej nie, jeszcze wyląduje na moim oddziale, a ja przypadkiem pogorszę jego stan, a za to ma się sprawę w Wizengamocie — istniała zasada, by nie zajmować się osobami zbyt bliskimi, powinna też być taka, by nie leczyć tych znienawidzonych. Denny jednak spełniał obie te reguły.
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Z początku zabrzmiał pewnie, jakby żartował, oszukał nawet sam siebie, z początku myśląc, że mówi to tylko po to, by ją rozweselić. Ale nie żartował. W pewnym momencie uświadomił sobie, że w napięciu i pełnej gotowości czeka na jej słowo z nadzieją, że będzie ono potwierdzeniem. Był w stanie złapać pierwszy lepszy świstoklik i przenieść się do Kanady tak szybko, jak to tylko możliwe. Trupów nie przyjmują na oddziały. Mogę do tego doprowadzić, powiedz tylko słowo. Patrzył na nią intensywnie, milcząc. Myśli przepełniające jego głowę zdawały się jednak tak głośne, że nie potrafił pojąć jak to możliwe, że ich nie słyszała. Podświadomie odpuścił sobie nawet oklumencki mur, który nauczył się do pewnego stopnia utrzymywać z równą naturalnością, jak się oddychało. Gdyby tylko posunął się naprzód w swojej nauce hipnozy i gdyby nie szanował tak bardzo jej wolnej woli, z pewnością spróbowałby ją do tego przekonać. Wystarczyło jedno słowo, przyzwolenie, nawet ruch głowy. Miała tuż pod nosem chodzącą broń gotową w obronie jej imienia wypalić całą dostępną amunicją. Obdarłby go dla niej ze skóry, a gdyby tylko zaszła taka potrzeba, zabiłby go bez wahania. Im dłużej myślał o tym, czym się z nim podzieliła, tym mocniej bulgotała w nim pełna goryczy złość, a pomysł wydawał się lepszy. Uciekła – rozumiał to. Ale chciała teraz tak po prostu mu odpuścić? Dać mu w spokoju żyć w ich domu, zastępując ją jakąś marną podróbką? Wziął głębszy wdech i uświadomiwszy sobie, że z całych sił zaciska zęby, spróbował nieco się rozluźnić. — Nie wszystkim musisz zajmować się sama. Wciąż możesz zgotować mu piekło... ale pamiętaj, że ja nie boję się Wizengamotu. I mam o wiele mniej do stracenia. — Czuł, że nie bierze go na poważnie i wiedział, że nie może złożyć propozycji ponownie, nie wychodząc przed nią na psychopatę. Nie uważał się za takiego... rozumiał, że dla większości osób podobna chęć odwetu byłaby zachowaniem zbyt skrajnym, ale wiedział też, że facet sam zgotował sobie ten los. Nie mógł znieść myśli, że tak dotkliwie skrzywdził jego przyjaciółkę i właściwie uszło mu to na sucho. Westchnąwszy, objął ją ramieniem i przytulił, nie będąc wcale pewnym, czy było to coś, czego teraz potrzebowała. On potrzebował – bez dwóch zdań. Nagromadzone w nim napięcie i złość sprawiały, że omal nie dygotał i dopiero teraz, delikatnie przyciskając ją do swojej kurtki, czuł, jak powoli z niego uchodzi, znów umożliwiając oddychanie. Pomysł zabicia Denny'ego nie wydawał mu się już taki świetny, natłok myśli ucichł, wszystko znormalniało. — I co teraz planujesz? — odpowiedział po chwili milczenia, opierając brodę o czubek jej głowy, na co pozwalała mu zabawna różnica wzrostu — tylko nie mów mi, że dalej spać w motelu. To najgorsze możliwe rozwiązanie.
Thalia S. Heartling
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 1,65m
C. szczególne : czarny tatuaż armband na prawym przedramieniu || zapach miodu, szpitala i kawy
Myśli w jej głowie galopowały, a ona nie próbowała nawet za nimi nadążyć. Nie chwytała żadnej z nich, nie chcąc wiedzieć co niosły. Nie dopuszczała do siebie myśli, że Nathaniel wcale nie żartował, ale podświadomie to wiedziała. Znali się długo i choć nigdy otwarcie nie przyznał czym się zajmuje, to Thalia wcale nie była głupia. Zresztą nawet nie pytała, nie widziała ku temu potrzeby, póki nie przychodził do niej bez kończyny, choć ostatnio był temu bliski. Czuła na sobie jego wzrok, ale nie potrafiła się zdobyć, by spojrzeć mu w oczy. Może to przez wstyd, który choć niechciany, to stale jej towarzyszył. Nie potrafiła pozbyć się tego uczucia poniżenia, które nie opuszczało jej nawet na krok. Nie chciała litości od nikogo, a czuła się mała, kiedy ktoś wspominał o jej mężu, kiedy myślała o tym co się stało. Gdzieś pomiędzy czuła jednak ulgę, mimo że wciąż to był jej problem, to nie tkwienie w wielkiej tajemnicy przynosiło odciążenie, choć niczego w jej sytuacji nie zmieniało. Nauczyła się z tym żyć, bez trudu przychodziła jej zmiana tematu i zakopywanie każdej wzmianki o Dennym. A jednak im więcej o to pytał, tym bardziej nie potrafiła go okłamywać i mocniej jej to ciążyło. Może to przez wzgląd, że i on podzielił się z nią czymś prywatnym, a może po prostu potrzebowała przyjaciela, który będzie z nią na dobre i złe. Nie miała pojęcia jak spięta była, aż do momentu gdy ją objął. Nie miała też pojęcia, że tak bardzo tego potrzebowała i ile ulgi jej to przyniosło. Automatycznie odetchnęła, chowając twarz w jego pierś i przymykając oczy, czerpiąc siłę z tej chwili bliskości. Nie miała jej od tak dawna, nie potrafiła nawet powiedzieć jak długo. Nagle więc nie chciała, żeby się odsuwał, kiedykolwiek. Nie wszystkim musisz zajmować się sama. Miała ochotę prychnąć, całe życie wszystko robiła sama i miała wrażenie, że nie potrafiła inaczej. Właśnie to było powodem, dla którego stale się obwiniała za rozpad małżeństwa, bez przerwy była swoim własnym katem. — Nie mam pojęcia — przyznała całkiem szczerze, głos miała stłumiony jego kurtką — Hotel nie jest wcale taki zły, a prędzej wrócę do Kanady niż postawię nogę w domu rodzinnym — mówiła dalej, uświadamiając sobie, że naprawdę była w kropce. Próbowała znaleźć sobie jakieś lokum, ale tryb życia wcale jej tego nie ułatwiał, skoro większość czasu spędzała w szpitalu. Nie wiedziała co zrobić z Dennym i nie była gotowa na jakąkolwiek konfrontacje z nim. Dlatego zwyczajnie nie miała pojęcia, żyła z dnia na dzień, pracując i zapominając o całym merlinowym świecie, bo tak było po prostu łatwiej. A ona miała już serdecznie dość skomplikowanych sytuacji, które spędzały jej sen z powiek. Nie wspomniała nic o rozwodzie, bo nie potrafiła nawet o tym myśleć. Jeszcze nie. +
C. szczególne : Lewa ręka: pochłaniacz magii, sygnet rodu | prawa ręka: od łokcia w dół pokryta paskudnymi bliznami, runiczne tatuaże na ramieniu | blizna pod łopatką
Do samego końca nie był pewien, czego może się spodziewać. Znał ją, wiedział, jaka była samodzielna, że nie potrafiła przyjąć pomocy i nigdy, przenigdy o nią nie prosiła. Nie było między nimi wielu momentów podobnej czułości, chyba właśnie dlatego, że po prostu nie byli tego typu ludźmi. Nie potrzebowali tego, a przynajmniej tak twierdzili do ostatniej możliwej chwili. Mogła wybuchnąć, wyrwać się i odejść. I najważniejsze na świecie było to, że tego nie zrobiła. W duchu odetchnął z ulgą, że choć raz zrobił coś właściwie. Nie był zbyt dobry w te klocki, średnio wychodziło mu rozumienie emocji innych osób, a jeszcze gorzej – ich pocieszanie. W normalnej sytuacji zaproponowałby jej fajkę na uspokojenie, można więc powiedzieć, że właśnie wspiął się na absolutne wyżyny empatii i intuicji. Odetchnął również dlatego, że pomogło to im obojgu. Czuł, jak Thalia powoli nieco się rozluźnia i on sam również odzyskał równowagę, po części chyba dlatego, że widział, że udało mu się jej w jakimś stopniu pomóc. Chyba na tym polegała przyjaźń? Na wzajemnym pomaganiu sobie? Jeśli tak, wciąż miał wobec niej ogromny dług. Nie chciał nawet myśleć o tym, do jakiej skali urośnie, jeśli kiedy uda jej się wyleczyć tę przeklętą rękę. Odruchowo i bezwiednie pogładził ją po plecach, rozmyślając nad jej słowami. Nie dziwił jej się, sam też zrobiłby wszystko, żeby nie wrócić do rodzinnego domu, w jakiejkolwiek sytuacji – a już zwłaszcza w takiej, w jakiej się teraz znajdowała. Może nie był najlepszym przykładem rodzinnych relacji i jego powrót byłby czymś skrajnie złym, ale przychodził chyba taki moment, że nie dało się wytrzymać z rodzicami dłużej niż kilka dni pod jednym dachem. Puścił ją i odchylił się nieco, żeby móc znowu na nią spojrzeć. — Nie powinnaś być teraz sama, czy ty w ogóle robisz coś poza pracą? — wcale nie oczekiwał odpowiedzi, nie potrzebował tego, znał ją doskonale. Pokręcił głową z dezaprobratą — Muszę wyjechać tuż po powrocie z Antarktydy, ale kiedy wrócę, musisz mnie odwiedzić. Nawet jeśli nie chcesz zostawać na dłużej. Poznasz mojego onyo, zrobię Ci dobrej kawy. Jak dorośli, nudni ludzie. W porządku? — uniósł kąciki ust w uśmiechu i w końcu całkiem się odsunął. Sięgnął po porzucony na lodzie kubek i podał go jej, wskazując drogę w stronę lodowca. — Nie wiem jak Ty, ale ja zmarzłem jak cholera. Chodźmy poszukać jakiejś kawy bez wkładki.
| z t. x2
+
Ostatnio zmieniony przez Nathaniel Bloodworth dnia Pon Maj 15 2023, 21:13, w całości zmieniany 1 raz
Leonardo O. Vin-Eurico
Wiek : 28
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : Ok. 222cm
C. szczególne : Wzrost; blizny na udzie i łopatce; umięśniony
- Pudło i pudło - wyliczył, śmiejąc się cicho. Oba trafy były całkiem niezłe, Leo miał przecież na koncie zarówno uciekanie z podkulonym ogonem do Meksyku, jak i tonięcie w modelingowych wyzwaniach w różnych zakątkach świata. Nie do końca wiedział jak powiedzieć, że tym razem zmiana nie będzie aż tak drastyczna, bo przecież przeskakiwał do zupełnie innego zawodu, ale... dalej tutaj. Dalej w Wielkiej Brytanii, która stała się jego domem całkiem przypadkiem, zakradając się do jego serca zawiłymi ścieżkami. Dalej miał mieszkać tuż obok Ezry, myśląc o nim za każdym razem, gdy tylko zerkał na sąsiadującą rezydencję w Dolinie Godryka. - Podobało mi się - zaprzeczył, zerkając na lód, który niby trzasnął, ale nie pokazał żadnej rysy - najwyraźniej to stwierdzenie było dość trudne do zinterpretowania. - Lubię uczyć, lubię satysfakcję z tego... ale chyba nie do końca lubię siebie jako nauczyciela? Męczy mnie to - przyznał, pocierając dłonią kark - na tyle, na ile mógł, przez milion warstw grzejących go ubrań. - Nie wiem, jest w tym coś ograniczającego i potrzebuję odetchnąć od Hogwartu, bo to nie jestem do końca ja. Czy to brzmi głupio? - Zastanowił się, marszcząc brwi w zamyśleniu. Łatwo było mu się rozgadywać przy Ezrze, a jednocześnie miał wrażenie, że traci możliwość sensownego składania zdań, ulegając chwili nieco zbyt mocno. - Ale nie uciekam nigdzie, zostaję w Wielkiej Brytanii iiii będę pracował w Ministerstwie Magii... nie wiem, czy dasz radę zgadnąć na jakim stanowisku! - Ale może gdyby jednak zgadł, to Leo mógłby odetchnąć w spokoju, że nie popełnia strasznej głupoty?
Ezra T. Clarke
Wiek : 27
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 182 cm
C. szczególne : Szczupła, nawet lekko umięśniona sylwetka, zawadiacki uśmiech, zapach Merlinowych Strzał i mięty, znamię w kształcie kruka na łopatce
Z początku balansował na granicy rozbawienia, skoncentrowany na niewypowiedzianym na głos postanowieniu, by utrzymywać ich kontakty w lekkim tonie. Być może to obserwowanie powierzchni lodu go rozproszyło, być może pozwolił sobie na wyraźniejsze rozczarowanie nadchodzącą zmianą, niż powinien - niezależnie od powodu, poważniejszy ton wkradł się już pomiędzy nich i rozgościł, sprawiając że Ezra stawał się bardziej skupiony, bardziej uważny, a przede wszystkim bardziej przejęty emocjami swojego rozmówcy. - Nie brzmi - zaprzeczył więc z całym przekonaniem, mocniej zaciskając palce na monecie w kieszeni, byle tylko powstrzymać dłonie od poszukiwania kontaktu fizycznego.- Jako nauczyciele związani jesteśmy wieloma normami, których musimy przestrzegać, nawet gdy się z nimi nie zgadzamy. Myślę, że mam teraz więcej współczucia do tych nauczycieli, którzy dbali o nasze wychowanie, kiedy po ciszy nocnej wykradaliśmy się poza dormitoria. I wiem, że kiedyś ci uczniowie też to zrozumieją, a jednak mam w sobie to pragnienie, żeby wiedzieli, że jestem tym fajnym, że można ze mną porozmawiać o czymś innym niż tylko o szkole. A i tak wiem, że jak dam im szlaban, to w jednym momencie stanę się najgorszym na świecie. - Pamiętał, jak z samego początku walczył, by nie nazywali go profesorem, mając wrażenie że dzięki temu będą postrzegać go lepiej i cieplej. Walka jednak odgórnie wydawała się przegrana. - Czy to takie uczucie? - dopytał, chcąc dotrzeć głębiej do tego, co motywowało Leonardo do kolejnej zmiany. Krótko uniósł brwi w zaskoczeniu, gdy wymienione zostało Ministerstwo Magii, które w jakiś sposób było oczywiste, ale sam Ezra nigdy nie brał go pod uwagę, jako realnej opcji. - To nie jest proste, bo przychodzi mi do głowy kilka departamentów, dla których mógłbyś być cenny, przede wszystkim Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami - zauważył oczywiste powiązanie pomiędzy tymi dwoma zajęciami, dla których wspólnym mianownikiem były zwierzęta. Krótkie zerknięcie na twarz Leonardo mówiło mu jednak wszystko, co musiał wiedzieć. - Ale chyba nie przemawia do mnie plakietka, "Leonardo Vin-Eurico, Biuro Doradztwa w Zwalczaniu Szkodników" i wiem, że do ciebie też nie- odrzucił ten pomysł, potrząsając głową. - Biuro Wyszukiwania i Oswajania Smoków brzmi lepiej, ale... - zawahał się przed wypowiedzeniem słów, które miał na końcu języka. Złapanie spojrzenia czekoladowych oczy Leonardo przypomniało mu, że w ich sytuacji nawet sympatię można było przedawkować. Odchrząknął więc, zbywają to machnięciem ręki. - Pozostaje Biuro Aurorów. Które nie zamknie cię za biurkiem, które da ci dreszcz adrenaliny.. W którym będziesz czuł się potrzebny, bo będziesz robił coś ważnego. To dobra praca dla Gryfona. I dobra praca dla ciebie, tak myślę - dodał, mając poczucie, że Leonardo potrzebował tego prostego zapewnienia, nawet jeśli nie od Ezry konkretnie. - Czy powinienem zacząć się martwić, że wiesz, że mam w domu artykuły związane z czarną magią?