W lewym skrzydle rezydencji znajduje się sporej wielkości ogród zimowy. Pomieszczenie, w którym zgromadzono rośliny, jak również zainstalowano fontanny i inne zbiorniki wodne, jest niezwykle wysokie, można by rzec, że wręcz strzeliste, i utrzymane w jasnych kolorach. Liczne okna pozwalają cieszyć się słońcem niemalże o każdej porze dnia i roku, ogrzewając gości oranżerii, którzy mogą spędzić tutaj przyjemnie czas, przesiadując na jednej z licznych ławek ukrytych pośród okazałej roślinności.
Lubiła spędzać czas w oranżerii. Dla niektórych było tutaj zbyt duszno, ale ona nie podzielała tego zdania, z przyjemnością zaszywając się na jednej z ławek ukrytych pomiędzy roślinnością. Przynosiła ze sobą książki z biblioteki i poświęcała się lekturze, znajdując w tym niesamowicie wiele spokoju, czując również, że niezależnie od tego, czy się czegoś uczyła, czy po prostu błądziła po obcych światach, wynosiła z tych podróży coś nowego. Jednak nie lubiła, kiedy ktoś jej w tym przeszkadzał, dlatego też często wybierała najbardziej odległe i nieco zdziczałe zakątki oranżerii, kryjąc się w nich przed spojrzeniami swojej rodziny. To nie tak, że od nich uciekała, ale w niektórych momentach potrzebowała po prostu miejsca, gdzie mogłaby zostać sama, by pozwolić myślom płynąć swobodnie, bez żadnych ograniczeń, by pozwolić na to, żeby cały świat przestał ją interesować. Tego dnia siedziała jednak przy oczku wodnym, obserwując ryby, które przemieszczały się leniwie pod roślinnością, zmierzając w tylko sobie znanych kierunkach. W oranżerii było ciepło, zapewne zdecydowanie cieplej, niż na zewnątrz, gdzie wiatr przynosił ze sobą chłodną bryzę znad morza, robiło się nawet nieco sennie, ale Victoria zdawała się nie zwracać na to uwagi. Rozsiadła się wygodnie na kocu, który rozłożyła na kamiennej posadzce, wspierając się o murek okalający oczko wodne, wyjątkowo ignorując książkę, którą wcześniej czytała. Najwyraźniej jej dotychczasowe podróże spowodowały, że nie miała aż tak wielkiej ochoty na to, by zagłębiać się w kolejnych światach. Mogła oczywiście przygotowywać się do ligi pojedynków, mogła powtarzać kolejne zaklęcia, upewniać się, że jest w stanie sobie z nimi poradzić, ale nie miała na to ochoty. Nie czuła również potrzeby nieustannego udowadniania sobie, że jest lepsza, niż jeszcze parę chwil wcześniej. Dzięki Lei zaczęła dostrzegać różne barwy świata, zaczęła je doceniać, zaczęła je rozróżniać, dochodząc do wniosku, że dookoła niej było zdecydowanie więcej cudownych rzeczy, niż wcześniej zakładała. Nie musiała zatem spędzać każdej swojej wolnej chwili na próbach nauczenia się czegoś nowego, na próbach zrozumienia tego, co ją otaczało. Zamknęła oczy, wspierając głowę na rękach złożonych na murku, opierając się nieco wygodniej o poduszkę, zastanawiając się, czy mimo wszystko nie powinna owinąć się kocem. Czuła senność, dziwnie przyjemną, dziwnie słodką, jakby mogła zapaść w całkowite zapomnienie, ignorując to, co się dookoła niej działo. Nie chciała w tej chwili wracać do rozmowy z Violą, do informacji, jakie przekazywała jej rodzina, do niepewnej, surowej miny ojca, który jak zawsze spodziewał się wszystkiego, co najgorsze. W tym momencie Victoria była skłonna pozwolić sobie na to, by dryfować z dala od problemów, od podtopień, których panicznie się bała, od dementorów i oszołomionych magicznych stworzeń, jakich nie byłaby nawet w stanie opanować. Chciała przez chwilę, tak jak w czasie obchodów Dnia Qudditcha, nie myśleć o tym, że działo się coś niepokojącego. Niczym mała dziewczynka, zbiegła do swojego tajemniczego ogrodu, by ukryć się w nim, by pozwolić sobie na chwilę zapomnienia, na chwilę życia w innym, bajkowym świecie, gdzie nic jej nie zagrażało, gdzie nic nie zwiastowało tego, by miało wydarzyć się coś, od czego nie będzie dało się już uciec. Wiedziała, że wszyscy żyli normalnie, ale stan Violi powodował, że nieznacznie drżała, zastanawiając się, czy pewnego dnia, jeśli nic się nie zmieni, coś podobnego nie spotka każdego z nich. Jednak nie teraz. Nie w tej chwili, gdy cała okolica była tak przyjemnie cicha i ciepła, a ona mogła się w to wsłuchiwać, pozwalając, by jej myśli dryfowały zupełnie swobodnie.
Nie wierzył w to, co teoretycznie już wiedział. Nie wierzył, że Victoria Brandon wróciła i mają możliwość się zobaczyć. Fakt, że nie napisała do niego, nie odpowiedziała na jego list mógł również oznaczać, że nie miała ochoty go widzieć. Jeśli tak jednak było, musiała powiedzieć mu to osobiście, bez dawania subtelnych znaków. Chociaż z drugiej strony subtelność nie była tym, czego spodziewałby się w takiej sytuacji po pannie Brandon. Miał ją jednak za dziewczynę… Za kobietę, która mówiła wprost to, co myślała, nie owijała w bawełnę i nie próbowała nikogo ugłaskać ładnymi słowami, kiedy miała dosyć czyjegoś towarzystwa. Dlatego bardziej skłonny był uwierzyć, że zapomniała mu odpisać, niż że postanowiła w ten sposób dać mu do zrozumienia, że powinien przestać z nią korespondować. Ostatecznie będąc we Francji odpisywała na jego wiadomości... Bił się długo z myślami, czy naprawdę powinien przybyć do Norfolk, gdzie mógł natknąć się nie tylko na Victorię, ale i na całą jej rodzinę. Nim zdołał bardziej przemyśleć to, czego tak naprawdę chciał, czego oczekiwał od tego spotkania, znalazł się przed drzwiami do rezydencji stojąc twarzą w twarz z ojcem Krukonki. To właśnie ten mężczyzna wskazał mu drogę do oranżerii, wciągając na chwilę w rozmowę o ewentualnym przyszłym zamówieniu na rzeźby ogrodowe, bądź coś do oranżerii. Spojrzenie – badawcze, niemal oceniające, jakie posłał Larkinowi ojciec Victorii tkwiło w głowie rzeźbiarza, gdy cicho poruszał się w kierunku oczka wodnego, przy którym dostrzegał kobietę. Jego serce w jednej chwili zabiło mocniej, sprawiając, że na chwilę zrobiło mu się gorąco, choć szybko zdusił to uczucie w zarodku. Nie powinien tak się czuć, gdy przychodził jedynie upewnić się, że nigdzie znów nie zamierza wyjechać. Co prawda i tak za moment nie będą mogli widywać się na terenie Hogwartu i właściwie powinno mu być wszystko jedno, czy Victoria pozostanie w kraju, czy wróci do Francji, ale tak nie było. Z dziwnego powodu chciał, żeby została, chciał prowadzić z nią rozmowy, gdy mógł obserwować jej reakcję na jego słowa, słyszeć jej głos, zamiast korespondencji, gdzie ironia i sarkazm brzmiały niemal tak samo, jak chłodny, rzeczowy ton. Przystanął w miejscu, wpatrując się w nią, zastanawiając się, co powinien zrobić. Miał ochotę podejść do niej, przykucnąć za Victorią i dotknąć jej… Wpatrując się w nią, zastanawiał się, jak miękkie miała włosy, układające się w lekkie fale. Jednocześnie czuł, że część niego miała ochotę tak naprawdę odejść. Zobaczył ją, wiedział, że rzeczywiście wróciła, a nawet jeśli postanowi znów wyjechać, nie miał prawa jej w żaden sposób ani zatrzymywać, ani przepytywać. - Zastanawiałem się, czy naprawdę wróciłaś, czy jest to jedynie przystanek w twojej dalszej drodze i znów wyjedziesz, gdzie ambicja cię powiedzie – odezwał się w końcu cicho, podchodząc bliżej Victorii, aby przysiąść na murku w bezpiecznej odległości od kobiety zarówno dla siebie, próbując uniknąć bycia wrzuconym do wody, jak i dla niej, żeby nie czuła się w żaden sposób osaczona. Uśmiechnął się nieznacznie kącikiem ust, choć jasne oczy wpatrywały się w Victorię uważnie, badawczo, gotowe dostrzec najdrobniejszą oznakę, że nie jest mile widziany.
Nie spodziewała się, że Larkin może zjawić się w jej rodzinnym domu. Nigdy nie przyszłoby jej to do głowy, ostatecznie bowiem daleko było im do tego, by mogli nazywać się przyjaciółmi, chociaż listy, którymi się wymieniali, zawsze w pewien sposób ją fascynowały. Pamiętała zresztą doskonale, jak rozmawiała z Leą na temat jej brata, jak przyznała, że ma go za człowieka niezwykle inteligentnego, któremu nie nudzą się filozoficzne rozmowy na tematy całkowicie abstrakcyjne. Był również zdolny, to nie ulegało wątpliwości, a ona była w stanie docenić talent, była w stanie docenić ciężką pracę, jaką ktoś wkładał w coś, by osiągnąć sukces. Niezależnie od tego, jakiej dotyczyło to dziedziny życia. Nie pochwalała jedynie zabaw z czarną magią, ale o to jedno akurat Larkina nigdy nie podejrzewała. Spodziewała się po nim innego rodzaju szaleństw, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego niemądre uwagi dotyczące muz, natchnienia i innych głupot, które nie prowadziły jej zdaniem do niczego dobrego. Mimo to przestała spoglądać na to aż tak krzywo, zaczynając pojmować coraz lepiej, że życie nie składało się tylko z surowych zasad, jakich należało trzymać się tak kurczowo, jakby chciało się nimi udusić. Pobyt we Francji pomógł jej nieco zmienić spojrzenie na życie, na to, co ją otaczało. Gdyby nie Lea, być może ta rewolucja nie nastąpiłaby tak szybko. To wszystko nie zmieniało jednak faktu, iż zupełnie nie wiedziała, jak powinna zareagować na obecność mężczyzny. Miała świadomość, że nie zdążyła odpisać na jego ostatni list, ale powrót do kraju, spotkanie z Violą, obchody Dnia Qudditcha, aż w końcu załatwianie spraw w Hogwarcie, gdzie miała okazję pomówić z Darrenem, pochłonęły ją tak bardzo, iż korespondencję mimo wszystko odsunęła na dalszy plan. Nie wątpiła w to, że Larkin miał dużo ciekawszych rzeczy na głowie, niż oczekiwanie na sowę, toteż jego obecność w jej domu była co najmniej niezwykła. Obserwowała go spod przymkniętych powiek, nie poruszając się ze swojego miejsca, nie będąc w stanie określić, co tak naprawdę czuła na jego widok. Zdziwienie? Zapewne tak. Wiedziała, co mówiła Lea, wiedziała, że Zoe przekonywała ją, że Larkin nie był wcale taki zły, ale mimo wszystko wciąż potrafił ją irytować. Swoim istnieniem, swoją obecnością, a przede wszystkim swoja bezczelnością. Bo za taką poczytywała sobie jego obecność w jej rodowej rezydencji. Zjawił się bez pytania, zupełnie, jakby miał do tego jakieś prawo i zdaje się, że to właśnie ją najbardziej w tym wszystkim mierziło. - Gdybyś zechciał poczekać na mój list do jutrzejszego dnia, dowiedziałbyś się, że nigdzie się nie wybieram - odparła cicho, spoglądając na niego w górę, stosunkowo ostro, jakby mimo wszystko chciała zatrzymać go w miejscu, nie mając pewności co do tego, jakie myśli i szaleństwa mogły kryć się w jego głowie. - Skoro jednak pofatygowałeś się osobiście, zapewne stęskniony za prawdziwymi słowami przepełnionymi ironią, to spieszę powiadomić cię, że od września będę ponownie uczęszczała do Hogwartu, zaś moje ambicje nie sięgają chwilowo dalej, niż do Doliny Godryka. Czy to zaspokaja twoje pragnienie wiedzy?
- Ho dimenticato quanto sei fastidioso - mruknął bardziej do siebie niż do Victorii, czując jak irytacja zaczyna znów w nim wzrastać. Za czym niby tak tęsknił? Za tym ostrym spojrzeniem, spoglądaniem na niego niemal z pogardą? Zapewne powinien przeprosić ją, że śmiał jej przeszkadzać we wpatrywaniu się w taflę oczka wodnego. W tej jednej chwili dotarło do niego, że najwyraźniej naprawdę jedynie on czerpał jakąkolwiek radość z ich listów. Choć wiedział, naprawdę był świadom tego, że w oczach Krukonki raczej był kimś marnym i nie wartym jej czasu, liczył na jakiekolwiek cieplejsze powitanie, nawet zwykłe pytanie co u niego. Cóż, jak widać i jemu zdarzało się wierzyć w bajki, a taka najwyraźniej było przekonanie, że stali się przyjaciółmi. Blisko rok wymiany listów, rozmów w ten sposób na różne tematy, ale jak widać nic się nie zmieniło. - Oczywiście, bo właśnie tego chłodu brakowało mi w listach i tylko z tego powodu wysyłałem wszystkie listy - odpowiedział Victorii, starając się skupić na tym, żeby być spokojnym, żeby ukryć tę irytującą mieszaninę różnych emocji, których nie miał ochoty nazywać. Nie miały większego znaczenia, już nie miały. Spojrzał na Krukonkę odwzajemniając jej ostre spojrzenie, po czym pokłonił się jej w nieco przerysowany sposób. - Spokojnie, moja Lodowa Księżniczko, skoro wracasz od września do Hogwartu, nie dane nam będzie więcej się spotkać. Nie zhańbię Ravenclaw nie kończąc studiów w wyznaczonym terminie. Skoro z kolei twoje ambicje zostają przy Dolinie, pozostaje mi wierzyć, że poradzisz sobie z obecnymi problemami, jakie tu wszystkim doskwierają. Przepraszam, że przeszkodziłem ci w odpoczynku - dodał, zaciskając mocno zęby, żeby nie pokazać po sobie bardziej tego, jak się czuł. Jak bardzo był zirytowany i rozczarowany, wściekły na siebie za naiwność. Nie widział konieczności, żeby dłużej być w Norfolk, zaczynając żałować, że zdecydował się na odwiedziny. Odbił się od murku, wyraźnie zamierzając wyjść.
Zmarszczyła lekko brwi na jego słowa, z których nie zrozumiała właściwie nic. Nie dość, że mamrotał, to mówił najwyraźniej po włosku, powodując, że mimo wszystko poczuła się w jakimś sensie urażona – ostatecznie nie było to nazbyt grzeczne. Musiała jednak przyznać, że i ona zachowała się nie do końca stosownie, broniąc się przed jego obecnością, jakby był intruzem, który wtargnął na jej terytorium. Gdyby nie był mile widziany w tym domu, jej rodzina nie pozwoliłaby mu tu przebywać, a i ona sama wspomniałaby o tym wcześniej, licząc na to, że ją zrozumieją. Prawda była jednak taka, że nie miała powodów do tego, by Larkina wyrzucać za drzwi. Nie ulegało jednak wątpliwości, że nieoczekiwanie poczuła się osaczona, a tego nie znosiła, nie wiedząc, jak powinna zareagować, dokąd powinna się zwrócić i co tak naprawdę powinna zrobić. Zwykle w takich sytuacjach zaczynała się miotać, to zaś było chyba najgorszą możliwą rzeczą, jaka mogła się jej przydarzyć. - Zatem dlaczego? – zapytała prosto, niesamowicie rzeczowo, co w jej przypadku nie powinno ani trochę dziwić, nie będąc w stanie go tak naprawdę zrozumieć. Mijali się gdzieś w rozumowaniu, w podejściu do tego, co ich otaczało, a ona nie była w stanie chwycić właściwego wątku, nie była w stanie złapać równowagi pośród tej wymiany zdań, która choć trwała ledwie chwilę, już zaczęła powodować, że miała ochotę wypowiedzieć kilka zdecydowanie ostrzejszych słów. Odetchnęła głęboko, gdy Larkin ponownie się odezwał i nie musiał długo czekać na to, by się podniosła, wspierając się o murek otaczający oczko wodne, spoglądając na niego uważnie, a w jej jasnych oczach rodziły się niebezpieczne błyski. - Nigdy nie przestaniesz mnie tak nazywać, prawda? Tylko tym według ciebie jestem, idealną bryłą lodu, dla której najważniejsze na świecie są punkty, honor i zaszczyty – odparła dziwnie pospiesznie, unosząc nieco głos, by zaraz unieść dumnie głowę i zacisnąć dość mocno zęby, mając wrażenie, że tymi kilkoma słowami trafił idealnie w każde z miejsc, które w jakiś sposób bolało, przywołując jej wspomnienia, o których nie chciała pamiętać; wspomnienia, które powodowały, że wiedziała, dlaczego tak na nią spoglądał; wspomnienia, które powodowały, że od pewnych rzeczy uciekała. Jeśli ona potraktowała go tak, jak dawniej, on zrobił to samo. - Zatem przyszedłeś upewnić się, że już tutaj zostanę i uznać, że teraz możesz tak po prostu wycofać się w cień, bo znudziła ci się zabawa w pisanie listów – stwierdziła gorzko, po czym odwróciła głowę, wpatrując się w pobliską roślinność, zaciskając z całej siły zęby i oddychając głęboko, naprężając przy okazji mięśnie, mając wrażenie, że lepiej by było, gdyby pozwoliła po prostu tej złości, która kłębiła się gdzieś w jej głębi, w pełni wybuchnąć. Na to była jednak zbyt dumna i uparta, więc jedynie próbowała przełknąć irracjonalne poczucie rozczarowania, które parzyło ją w język oraz świadomość, że sama częściowo do niego doprowadziła. Choć, być może, wcale nie. Być może była od początku jedynie żartem.
Czasem, nie do końca świadomie, przechodził na włoski, kiedy emocje próbowały wziąć nad nim górę. Zupełnie jakby ukryty w nim włoski temperament właśnie wtedy próbował dać o sobie znać, zmęczony ciągłym ukrywaniem się, gdy Larkin próbował nie okazywać wszystkich uczuć. Wiedział, że nie było to kulturalne, aby przy innych mówić w języku, którego nie rozumieli, ale w tej chwili, nie przejmował się tym. Podejrzewał nawet, że Victoria nie chciałaby słyszeć o tym, że uważał ją za irytującą. Zignorował jej pytanie po co przyszedł, po co pisał do niej, nie potrafiąc pojąć, jak mogła uważać, że… Właściwie sam nie wiedział, co w takiej sytuacji myślała o nim kobieta. Czy uważała, że naprawdę był stęskniony za przepychankami słownymi? Myślała, że z takim zamiłowaniem wysyła do niej listy, dyskutuje o niczym i wszystkim jednocześnie jedynie dlatego, że brakowało mu ironii na każdym kroku? To nie mieściło się w jego głowie, choć jednocześnie nie zatrzymało jego dalszych słów, po których zostało mu spojrzeć na profil Victorii, gdy ta odwróciła głowę. Widział, że była zła, ale nie wiedział, czy to, co jeszcze mu się zdawało, że dostrzega to rozczarowanie czy oburzenie. Nie zdziwiłoby go to drugie, uznając, że rozczarowanie byłoby jedynie przeniesieniem własnych emocji na nią, a przecież najwyraźniej zupełnie inaczej patrzeli na wszystko, więc z pewnością także ich znajomość odbierali inaczej. - Nie, nie zawsze będę cię nazywał Lodową Księżniczką, Victorio. Jedynie wtedy, gdy nie widzę różnicy między tym, co było, kiedy jeszcze piastowałaś stanowisko prefekta, a tym co jest, po miesiącach listownego kontaktu, gdy chciałem sprawdzić… Nie pomyślałaś, że mogłem chcieć porozmawiać? Że naprawdę chciałem upewnić się, że nie wolisz wrócić do Francji, skoro obecnie sytuacja w Anglii nie jest najlepsza? – zapytał ją, nie mogąc ruszyć się nigdzie dalej, nie mogąc zrobić kroku w inna stronę, niż do niej, o ledwie pół kroku. Nie odrywał od niej spojrzenia, z całych sił próbując nie złapać jej za rękę, żeby zmusić do spojrzenia na nowo na niego. - Rozumiem jednak, że lepiej jest ze mną korespondować, niż się widzieć. W takim razie nie zapomnij, panno Brandon, powiadomić o tym pozostałych członków rodziny, żeby w razie następnego razu, nie wskazywali mi drogi do ciebie – dodał ciszej, mając wrażenie, że serce za moment wyrwie mu się z piersi, gdy uderzało w szaleńczym tempie, gnane zbyt wieloma emocjami. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz był tak zirytowany, tak rozdrażniony przez kogoś, przez kilka słów i jedno spojrzenie.
Skrzywiła się lekko, ledwie dostrzegalnie, kiedy nie udzielił odpowiedzi na jej pytanie. Nie rozumiała go, nie była w stanie pojąć, co nim kierowało, co doprowadziło do tego, że mimo wszystko ciągnął tę znajomość, jeśli mogła to tak w ogóle nazywać. Ich listy, gdyby ktokolwiek je zobaczył, były dziwne, mało konkretne, pełne najróżniejszych dywagacji, które jednak nie prowadziły do niczego konkretnego. Nie mogła powiedzieć, że tak naprawdę znała Larkina, bo byłoby to wielkim niedopowiedzeniem, ale on również nie mógł twierdzić, że miał o niej jakiekolwiek pojęcie. Było w tym coś dziwnego, coś nie do końca zrozumiałego, coś, co trudno byłoby tak naprawdę wytłumaczyć, gdyż miała poczucie, że znała wiele jego myśli, którymi nie dzielił się tak naprawdę z innymi, nie mając pojęcia o tym, co tak naprawdę było dla niego ważne w życiu, czy, mówiąc trywialnie, nie miała nawet pojęcia, jaki był jego ulubiony kolor. Na jego kolejne słowa uśmiechnęła się gorzko, milcząc przez chwilę, wpatrując się wciąż w otaczającą ich roślinność, ale czuła, jak mocno bije jej serce, jak bardzo robi się zła z każdą kolejną uwagą, każdą kolejną sugestią, stawiającą ją w coraz to gorszym świetle. Nic zatem dziwnego, że ostatecznie spojrzała na niego, przekrzywiając lekko głowę i rozchylając w niedowierzaniu usta, by zaraz potrząsnąć głową i przesunąć dłonią po czole i wydawszy z siebie nieco zirytowane prychnięcie, podejść do niego nieco bliżej. - Nie bądź bezczelny, Swansea. Nie przypisuj sobie nieomylności i nie wkładaj w moje usta słów, których nigdy nie wypowiedziałam – stwierdziła lodowato, aczkolwiek jej głos drżał wyraźnie. Przez lata powstrzymywała się przed prawdziwym wybuchem, powstrzymywała się przed mówieniem prawdy, przed pokazywaniem innym, jak się czuła, jak reagowała na dane sytuacje, przed pokazywaniem innym, że kryło się w niej coś więcej, niż ta chłodna kalkulacja, która nigdy, ale to nigdy, nie prowadziła jej w dobre, bezpieczne miejsca. Było w tym coś niedorzecznego, coś dziwnego, ale Victoria zawsze, od dziecka, wiedziała, że nie może pozwolić sobie na poluzowanie cugli, jakie zostały jej nałożone wraz z urodzeniem. Prawdą było, że jej rodzice byli osobami niezwykle postępowymi, jak na członków wielkiego rodu, ale nadal obowiązywały ją pewne zasady, pewne warunki, od których nie mogła, nie powinna i nie umiała tak naprawdę uciec. Jednym z nich była zaś nienaganna prezencja, która w tej chwili sypała się w pył. - Przykro mi, że zawodzę twoje oczekiwania w stosunku do mojej osoby, widać nie jestem tak rozrywkowa i ciekawa, kiedy spotkać się ze mną twarzą w twarz. Najwyraźniej jedyne, o czym potrafię rozmawiać, to rzeczy czysto teoretyczne, nie związane z tym, co mnie otacza – powiedziała, ponownie unosząc dumnie głowę, nad czym zupełnie nie panowała, teraz jednak patrzyła na niego uważnie, wciąż tak samo ostro, jak wcześniej, jednak w kąciku jej ust widać było bardzo wyraźnie grymas pełen goryczy. – Widzę również, że masz mnie za tchórza, skoro sądziłeś, że z takiego powodu jestem skłonna wrócić do Francji i udawać, że nie wiem, co się tutaj dzieje. Mam się bać dementora? Czy klątwy? Cała moja rodzina jakoś na tym cierpi, ale ja miałabym uciec, żeby prowadzić pozornie proste życie! Porozmawiać. Tak po prostu porozmawiać. Nawet o tym nie wspomniała, nie mając pojęcia, jak miałaby na to zareagować, tym bardziej że wszystkie jego pozostałe słowa na swój sposób bolały, były jak wytykanie palcami, jak przypominanie jej o każdym błędzie i każdej słabości, choć oczywiście musiała przyznać, że wcześniej sama dała mu powody do takiego zachowania.
Spojrzenie Larkina stwardniało, gdy tylko usłyszał, że jest bezczelny i dodaje słów do wypowiedzi kobiety. Być może kiedyś nie przejąłby się tym tak mocno, ale w tej chwili odnosił wrażenie, jakby z jakiegoś powodu musiał walczyć z nią, jakby nie mógł po prostu odejść. Owszem, wiedział, że w pewnością powinien był się zapowiedzieć, jednak nie otrzymał odpowiedzi od niej na list, później dowiedział się, że wróciła. Sądził, że nie miała zamiaru mu odpisać, a jedynie chwilę pobyć w Anglii i wracać do Francji. Z tego powodu przybył do Norfolk, chcąc się z nią zobaczyć, chcąc życzyć jej powodzenia na kolejnym roku studiów. Chciał mieć możliwość porozmawiać z nią, o dziwno nie zakładając typowej dla nich sprzeczki, wzajemnego dogryzania sobie, wytykania błędów i dywagacji na ich temat. Zamiast tego otrzymał kubeł zimnej wody. - Nie trzeba używać słów, aby okazać niechęć i narzucić dystans, panno Brandon. Myślę, że wiesz o tym bardzo dobrze – powiedział cicho w odpowiedzi na jej zarzut. Zabawne, że czuł się swobodniej z myślą, o przyjściu tu teraz, po miesiącach pełnych listów, niż wcześniej, a jednocześnie miał wrażenie, że zupełnie się pomylił. Kobieta zareagowała, jakby przekroczył niewypowiedziane granice, robiąc coś niesamowicie złego, jakby nie znał swojego miejsca i wszystko to doprowadzało go do szału. Miał ochotę w tej chwili wyśmiać Zoe i jej sugestie, wyśmiać samego siebie za wcześniejsze trudne miesiące, gdy wyczekiwał na listy. Zmarszczył brwi, słysząc Victorię, sugestię, że miałby ją uważać za tchórza. Ją, dziewczynę, która nie bała się zrobic sobie krzywdę na miotle, która podejmowała się wyzwań bez zawahania, która nie widziała problemu w opuszczeniu rodzinnych stron, aby zupełnie samej studiować w innym kraju. Kobiete, która znała prawdopodobnie wszystkie zaklęcia, jakich mogli ich nauczyć, więc bez trudu rozprawiłaby się z dementorami, czy kelpie. Nie rozumiał, jak mogła nie dostrzegać tego, czego on się obawiał, choć może zwyczajnie się pomylił? Może Victoria pokonała traumę i teraz jedynie się wygłupiał? A jednak jej słowa jedynie podburzały go bardziej. - Wody! Mieszkacie nad morzem, Hosmeade jest pozalewane w wielu miejscach. Może i radzisz sobie świetnie z zaklęciami, ale nawet ty odczuwasz strach – odpowiedział jej, robią krok w stronę Victorii, nie zwracając uwagi na to, jak blisko podchodził. Miał ochotę chwycić ja za ramiona, potrząsnąć, dowiedzieć się, co tak naprawdę myśli. Wszystkie zwroty o tym, że myślał, że są przyjaciółmi nie potrafiły przejść mu przez gardło, gdy miał świadomość, że nie mógłby jej tak nazwać. Jednak nie była też po prostu znajomą. Wszystko to sprawiało, że Larkin zdawał się płonąć wewnętrznie od nadmiaru gniewu, irytacji, zawodu. Każde jej słowo zadawało mu cios, gdy zastanawiał się, jak w takim razie Victoria jego postrzegała, za kogo go miała. Dlaczego wcześniej odezwała się, spojrzała na niego tak, jakby chciała, aby zniknął z oranżerii, zostawił ją samą, a teraz zdawała się mieć do niego pretensje o to, że chciał spełnić to niewypowiedziane życzenie. Nie zdawał sobie również sprawy z tego, że jego włosy stopniowo przybierały ogniście rudy kolor, pełen skrywanej złości na wszystko i czegoś jeszcze, co wybuchło większym żarem od pierwszej sekundy sprzeczki, a co mimowolnie zagłuszał pozostałymi emocjami.
Uwaga Larkina spowodowała, że Victoria ponownie pokręciła głową, wpatrując się w niego z taką złością, jakiej dawno nie odczuwała. Nie ulegało wątpliwości, że zareagowała zbyt ostro, ale naprawdę nie spodziewała się go tutaj, nie wiedziała, co powinna zrobić, jak się zachować, nie wiedziała, czy powinna coś powiedzieć, czy nie. Zareagowała zatem nieco instynktownie, niemalże, jakby próbowała się przed czymś bronić, aczkolwiek nie wiedziała do końca przed czym. Zupełnie inaczej było wymieniać się z nim listami, a inaczej było stać naprzeciwko niego, słuchać jego głosu, widzieć emocje, które mimo wszystko w nim również zaczynały grać. To nie ulegało wątpliwości i choć próbował hamować je podobnie do niej, nie było to w tej chwili takie łatwe. Pisanie listów wydawało jej się niegroźne, w gruncie rzeczy całkiem przyjemne, gdy mogła przelewać na papier własne przemyślenia, niejednokrotnie całkowicie niepoważne, gdy mogła tak po prostu, zupełnie swobodnie wyrażać siebie. Tymczasem Larkin był tutaj, przyszedł, jakby mógł to zrobić, jakby nie musiał pytać, czy może to zrobić. Być może nie musiał. Sama nie wiedziała w tej chwili, jak powinna zareagować, ale gdzieś na dnie jej serca zagnieździło się poczucie, że znowu ktoś próbuje na nią naciskać, że ktoś próbuje zrobić coś, co było zupełnie nie po jej myśli. Owszem, Swansea nie wyrządził jej żadnej krzywdy, nie zrobił nic, za co mogłaby być na niego wściekła, a jednak odnosiła wrażenie, że jego uprzejmość przekroczyła pewną granicę. Nie wiedziała również, skąd się w nim brała, skoro do tej pory faktycznie jedynie się wzajemnie irytowali. - Może zatem powinien pan wybrać się na kilka kursów i szkoleń, które pozwoliłyby panu zrozumieć, iż nie jest pan nieomylny, panie Swansea – odparła na to chłodno, aczkolwiek zadziwiająco pospiesznie, zaś jej ton przybrał nieco śpiewnej barwy, zupełnie jakby zamierzała za chwilę zacząć się do niego zwracać po francusku. Nie wiedziała, kiedy właściwie pokonała dzielącą ich odległość, kiedy stanęła właściwie dokładnie przed nim, spoglądając na niego w górę, mając wrażenie, że złapanie oddechu sprawia jej w tym momencie pewną trudność, zaś chęć zwyczajnego uderzenia Larkina, w sposób iście dziecięcy, stawała się w niej w tej chwili wręcz nieznośna. Uczucie to jednak zgasło, gdy gwałtownie zbladła pod wpływem jego słów, a jej pierś zafalowała, gdy próbowała uspokoić oddech i bijące wściekle serce. Miała świadomość tego, że Swansea wiedział o jej lęku, w końcu nie była w stanie go ukryć – choć nie miał pojęcia, skąd się wziął – nie sądziła jednak, że mimo wszystko będzie skłonny wykorzystać to w czasie ich sprzeczki. Ręka jej zadrżała, gdy przypomniała sobie pewien zdecydowanie nielegalny pojedynek na terenie Hogwartu, gdy wpadła do wody i sądziła, że nigdy się z niej nie wydostanie. Zacisnęła jednak mocno palce na nadgarstku, nie mając pojęcia, jak bardzo było po niej widać strach. Słowa zaś uwięzły jej w gardle i nie wiedziała zupełnie, co miałaby poradzić na tę mieszaninę gniewu i lęku, jaką w tej chwili czuła.
Złość, jaką czuł zaczynała powoli przekraczać granice, do których był przyzwyczajony. W tej chwili nie miało już nawet znaczenia, od czego to wszystko się zaczęło. Jeśli jeszcze chwilę temu był gotów przeprosić ją za to, że nie powiadomił jej wcześniej o planowanych odwiedzinach, tak w momencie wpatrywania się z bliska w jej oczy, niemal ciskające gromami, nie zamierzał tego robić. Miał wrażenie, że czuje zapach jej perfum, słodkich, ciężkich, równie pasujących do jej charakteru, co kontrastującym z tym, czego można było oczekiwać po jej wyglądzie. Miał wrażenie, jakby ten zapach zatrzymywał go w miejscu, jakby kazał mu się nachylić, aby czuć go więcej, ale wszystko zniknęło, gdy tylko doszło do kłótni o rzekome posądzenie o tchórzostwo i w końcu wyznał, o czym sam myślał. Nie spodziewał się, że jedynie wspomnienie o wodzie może doprowadzić Victorię do ataku bliskiego panice. Zbyt dobrze wiedział, jak taki atak wygląda, jak człowiek sam się wtedy czuje. Nie chciał doprowadzić kobiety do takiego stanu, nie chciał jej w żaden sposób straszyć, a jedynie wskazać, co jego zdaniem stanowiło powód, żeby nie chciała przebywać w kraju dłużej niż musiała. Widząc, jak Krukonka nieruchomieje, domyślając się jak wielki lęk w niej wzbudził, zacisnął zęby, postanawiając spróbować ja uspokoić sięgając po własny, sprawdzony od dawna sposób. - Victoria… – powtórzył cicho kilkukrotnie jej imię, przykładając dłoń do jej policzka, próbując zmusić, aby spojrzała na niego, drugą ręką sięgając po jej dłoń, aby zacisnąć na niej palce. - Nic się nie dzieje… Spróbuj się wyciszyć, oddychaj głęboko i powoli – mówił niewiele głośniej od szeptu, pochylając się odrobinę w jej kierunku, nieświadomie przesuwając kciukiem po jej policzku, starając się ją uspokoić. Jego serce uderzało równie mocno, co jej, sądząc po tętnie, które wyczuwał pod palcami, trzymając jej dłoń. Uniósł je wyżej, opierając o swoją pierś, przemawiając ciągle łagodnie do Victorii, wymawiając miękko jej imię, powtarzając, że nic jej nie grozi. Nigdy wcześniej nie żałował wypowiedzenia jakiś słów, jak w tej chwili żałował wspomnienia o wodzie. Nie chciał jej straszyć, a jedynie upewnić się, że przemyślała swój powrót w tym momencie.
Być może głównym problemem było to, że Victoria nie zamierzała oddać pola. Nie robiła tego nigdy, walcząc do końca, w wielu sytuacjach starając się postawić na swoim, nawet jeśli było to z jej strony skrajnie niemądre. Walczyła z tym, starała się, by nie wyglądało to już tak tragicznie, ale jak widać były takie chwile, kiedy cała złość po prostu zaczynała z niej parować. Wiedziała, że nie powinna tak reagować, że nie powinna walczyć do upadłego, nawet o rzeczy tak śmieszne i trywialne, jak źle sformułowane zdanie, czy zwyczajne, całkowicie przyjacielskie odwiedziny. Radziła sobie z podobnymi sprawami w przypadku innych osób, dogadywała się z nimi coraz to lepiej, przestając postępować względem nich, jak zasadnicza matka, ale najwyraźniej, z jakiegoś nieznanego jej powodu, z Larkinem było inaczej. Gdyby nie to, że wspomniał o jej największym lęku, budząc demony, jakich starała się unikać, być może wygarnęłaby mu jeszcze parę spraw, być może powiedziałaby, co sądzi o jego postępowaniu. Teraz jednak wpatrywała się w niego nie do końca przytomnie, starając się wydobyć z tej ciemności, w jaką wpadła, przypominając sobie doskonale każdą z chwil, którą spędziła pod wodą. Obecnie nawet to płaskie, ozdobne oczko wodne, przy którym stali, zdawało się jej niebezpieczne, zupełnie, jakby za chwilę miało pojawić się tam kelpie, jakby woda miała wystąpić z brzegów i pochłonąć ją w całości. Nie zaprotestowała, kiedy Larkin jeszcze bardziej się do niej zbliżył, w tej chwili znajdując pocieszenie w tym, że nie była zupełnie sama. Pamiętała, jak rozpaczliwie chwyciła się Puchona, kiedy ten wrzucił ją do wody, a ona pociągnęła go za sobą szukając jakiejkolwiek podpory. Wiedziała, że przeżywanie tego wszystkiego na nowo było skrajnie niemądre, że poddając się tym uczuciom nie robiła niczego dobrego, ale w tej chwili umysł nie był w stanie wygrać z emocjami, z paniką, z pierwotnym lękiem, który spowodował, iż naprężyła wszystkie mięśnie, nieświadomie zaciskając dłoń na koszuli mężczyzny, próbując przywrócić się do równowagi, do stanu, który pozwoliłby jej powiedzieć, że wszystko jest w porządku. Nie wiedziała, w którym momencie wstrzymała oddech i zamknęła oczy, próbując wyrwać się z zaczarowanego kręgu, w który sama się wpędziła. Szum w jej uszach narastał, serce jej dudniło, nogi zaczęły drżeć. Przypominało to walkę z boginem, walkę z czymś, czego nadal nie umiała opanować, czymś, co powodowało, że wszystko przekręcało jej się w żołądku. Nieoczekiwanie wróciły do niej wspomnienia lekcji z obrony przed czarną magią, gdy nie umiała pokonać swojego największego lęku i była pewna, że do oczu napłynęły jej łzy. Znowu. - Nie boję się… – wydusiła na jednym wdechu, ledwie słyszalnie, starając się z tym walczyć, a jednocześnie nie wyjść na aż takiego tchórza.
Wstrzymał powietrze, kiedy poczuł jak palce Victorii zaciskają się na jego koszuli. Choć wiedział, że sam chwytał się zwykle osoby, która znajdowała go w podobnym stanie, nie spodziewał się, że kobieta może uznać jego obecność za jakieś wsparcie. Zaraz też doszedł do wniosku, że w pewnością nie skupiała się teraz na tym, że to on był obok. W takiej chwili chodziło jedynie o to, żeby nie być samemu i z pewnością właśnie to kierowało teraz Victorią. Pomimo tego, Larkin jedynie pochylił się bardziej, aby oprzeć na moment czoło o jej czoło, nawet jeśli miałaby go za moment odepchnąć, uderzyć. Miałby wówczas pewność, że doszła do siebie. - Każdy czegoś się boi i nie ma w tym niczego złego – powiedział cicho, nie przestając przesuwać łagodnie kciukiem po jej skórze. Miał jednak wrażenie, że zamiast uspokajać Victorię, wprawia siebie samego w drżenie, którego nie chciał, nie teraz, nie w tym miejscu, nie przy niej. Wiedział, że obecność drugiej osoby może pomóc, ale jedynie, gdy ta pozostawała spokojna. W ich przypadku zdecydowanie tak nie było, gdy sam przymknął oczy, starając się wyciszyć, uspokoić bicie serca. Był pewien, że powinien się odsunąć, przeprosić, wyjść. Być może wezwać kogoś, aby zajął się Victorią, a jednocześnie nie potrafił się ruszyć z miejsca. - Odetchnij… Nic ci nie grozi... – szepnął, przymykając oczy, choć wiedział, że nie powinien tego robić. Nie powinien również zsunąć dłoni odrobinę niżej, kładąc ją na jej szyi, wciąż przesuwając kciukiuem po jej policzku. W uszach zaczęło mu szumieć, kiedy krew ruszyła gwałtownie w jego żyłach, kiedy wszystko w nim zaczęło krzyczeć o wykonanie kroku, na który nie zamierzał nigdy się zgodzić, A jednak wciąż stał tuż przy niej, gotów, o Merlinie, objąć ją w celu zapewnienia komfortu, jakiego z pewnością potrzebowała przez jego zły dobór słów, choć wiedział, że ze wszystkich dziewczyn, kobiet, które znał, nie powinien zachowywać się w podobny sposób przy pannie Brandon. Nie powinien, a jednak nie odsunął się ani na milimetr od niej.
Potrzebowała oparcia, potrzebowała świadomości, że nie jest jednak sama, że panika, która zaczęła ją tak bardzo dusić, mimo wszystko z nią nie wygrała. To była żenująca słabość, lęk, nad jakim nie dało się tak łatwo zapanować, a zatem coś, co nie pasowało Victorii, coś, co traktowała jako błąd, zmazę na swoim honorze, paskudny, całkowicie nieprzyjemny element, jakiego pragnęła się pozbyć. Był to jednak lęk tak głęboko zakorzeniony, że nie umiała z kim wygrać, nie umiała z nim walczyć, a próby, jakie kiedyś podjęła, starając się przepracować to na terapii, na niewiele się zdały, więc jej rodzice z tego zrezygnowali. Zapewne powinna spróbować raz jeszcze, ale do tej pory nie była w stanie się przemóc, zupełnie jakby uważała, że sama powinna rozwiązać swoje problemy, bez pomocy innych ludzi, bez ich wtrącania się, bez mieszanka jej w głowie. Irracjonalne, ale zapewne i do tego potrzebowała kogoś, kto okazałby się głosem rozsądku. Słowa Larkina były rozsądne, były absolutnie logiczne i Victoria naprawdę chciała mu przyznać rację, ale nie była w stanie. Jak dziecko pokręciła głową, robiąc to niesamowicie sztucznie, zupełnie jakby była jakimś nie najlepszej jakości mechanizmem, opierając się przy okazji mocniej o Larkina. Było jej z tego wszystkiego słabo, trudno jej się oddychało i chociaż to jego uwaga spowodowała, że była teraz na granicy rozsypania się w pył, mimo wszystko szukała w nim cienia oparcia. Nie była nawet na niego zła, nie za to, że wspomniał o jej lęku, ostatecznie bowiem to ona sama wpędziła się w taki, a nie inny stan, ulegając podszeptom własnych, szalonych emocji, które nic jej nie dawały, a jedynie pogrążały ją coraz to bardziej. - Wiem - odparła cicho, patrzą na niego z bliska, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że był tuż przy niej. Poczuła, jak przeszedł ją lekki dreszcz, gdy dotarło do niej, jak delikatnie przesunął palcami po jej policzku i na chwilę znowu straciła dech, by zachwiać się nieznacznie, wspierając się nieco mocniej na Larkinie. Czuła, że na jej pobladłe policzki biły rumieńce zażenowana, gdy w pełni zaczęła zdawać sobie sprawę z tego, co właściwie zrobiła, jak słaba się okazała, jak głupia i dziecinna. I być może pochylałaby się nad tym dłużej, gdyby nie to, że w oranżerii dość nieoczekiwanie - a może zupełnie nie - zjawiła się jej mama. To spowodowało, że Victoria zupełnie straciła jakikolwiek rezon, mając wrażenie, że naprawdę nie mogła sobie wymarzyć gorszej sytuacji i wydusiwszy z siebie jakieś słowa pożegnania, choć nawet nie wiedziała jakie, po prostu umknęła do własnej sypialni, mając wrażenie, że po schodach niemalże się wczołgała, ciesząc się, że jakimś cudem nie spotkała po drodze żadnego innego członka rodziny, starając się nie myśleć o tym, co teraz może zacząć opowiadać jej mama.
z.t x2
+
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Julia Brooks
Wiek : 22
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 170
C. szczególne : grzywka, tatuaże, pedantyzm, wisiorek z osą, pierścień działania na palcu,pachnie lawendą
Tajemnicą poliszynela było to, że ssała z transmutacji. Jak na wiek, w którym była, jej umiejętności były wyjątkowo marne. Myśląc o nowej miotle, nad którą pracowała, musiała się podciągnąć w tej dziedzinie, bo same umiejętności latania niewiele dawały. Zresztą, transmutacja wody w druzgotkowe wino również nie szła jej szałowo i wino wychodziło kwaśne i niesmaczne, przynajmniej do momentu dolania do niego colki. Na szczęście do szkoły wróciła najbardziej odpowiednia osoba. Vicks nie tylko była kocurem z transmutacji, ale do tego pochodziła z rodziny, która miotły tworzyła. Czy można było lepiej trafić? Raczej nie. Punktualnie pojawiła się na miejscu i co tu dużo mówić, rodowa rezydencja Brandonów zrobiła na niej wrażenie. Czuć było tutaj tę czystokrwistą wielkość budowaną przez kolejne pokolenia. Pokiwała głową z uznaniem, poprawiła czapkę i zadzwoniła magicznym dzwonkiem przy ogromnych wrotach. Po chwili pojawiła się Victoria, której wręczyła butelkę mugolskiego wina i pozwoliła się oprowadzić po włościach. Jako że włościa były olbrzymie, trochę im to zajęło, ale ostatecznie trafiły do oranżerii
- Muszę sobie takie coś sprawić – pomyślała pałkarka, kiedy już dokładnie przyjrzała się wszelkim roślinom. – Też się wychowałam nad morzem. Choć moje morze wyglądało nieco inaczej niż Twoje. Może Ci kiedyś pokażę Soton – dodała, zanim to wróciła do tematu ich rozmowy na wizzengerze. – To jak, gotowa sprawić, by Szanowny Pan Patton był ze mnie dumny?
Nie robiła sobie specjalnych nadziei, ale nie dlatego, że nie wierzyła w talenty dydaktyczne blondynki. Gdyby ze wszystkich znanych osób miałaby wskazać przyszłego profesora, to właśnie ją. Nie, ona wątpiła w siebie, bo doskonale wiedziała, że z jakiegoś powodu transmutacja jej nie idzie. – No więc co dziś robimy? Pojedynek transmutacyjny? A może nauczysz mnie zaklęcia? Czytałam ostatnio o zaklęciu, które obwiązuje przeciwnika rękawami tak, że nie może się ruszyć. Vincula bodajże?
Nie miała najmniejszych problemów z tym, żeby zabrać Julię na wycieczkę, bo kochała swój dom, ale jako miejsce nauki wolała wybrać miejsce, które było w miarę spokojne. Lubiła zaszywać się w oranżerii, bo pełno było tutaj miejsc, o których istnieniu zdawali się nie wiedzieć nawet członkowie ich rodu. Na wspomnienie o morzu jedynie uprzejmie się uśmiechnęła, zauważając, że nie przepada za wodą, co było z całą pewnością niedopowiedzeniem stulecia, ale zapewne jej mina zdradzała w tej chwili wszystko. Nie wydawało jej się, żeby Brooks była świadkiem jej całkowitej porażki z boginem i miała nadzieję, że tak właśnie pozostanie. Były bowiem mimo wszystko lęki, z jakimi nie dało się sobie poradzić ot tak, tym bardziej że sprawca całego tego panicznego strachu spokojnie chodził sobie po ziemi, twierdząc nadal, że wszystko było wypadkiem. Gdyby nie to, że jej kuzyn był naprawdę oślizgłym, paskudnym człowiekiem, byłaby w stanie dać mu wiarę. Odrzuciła jednak na bok te wszystkie myśli, by zaraz lekko się uśmiechnąć, gdy tylko Julia wspomniała o jednym ze złożonych zaklęć, po jakie sama była w stanie sięgać. Wbrew pozorom nie było aż tak trudne, jeśli już przeszło się przez wcześniejsze etapy transmutacyjnego przedszkola, a ona to zrobiła. I swoją wiedzę zamierzała pogłębiać, chcąc osiągnąć poziom, który byłby w stanie rozłożyć na łopatki każdego jej przeciwnika. Być może transmutacja nie była aż tak spektakularna, ale była bardzo skuteczna. -Vincula - powiedziała nieco bardziej miękko, niż Julia, ale nie sięgnęła po różdżkę. - Zaklęcie transmutujące rękawy przeciwnika w taki sposób, by związały się na jego plecach. Wygodne i skuteczne, jeśli chcesz go obezwładnić, ale to chyba nieco zbyt skomplikowane, nawet mnie zdarza się rzucić je nie do końca poprawnie. Więc może zaczniemy od czegoś mniej wymagającego. Pojedynek transmutacyjny brzmi dobrze, bo dzięki temu przekonamy się, gdzie jest twój główny problem z tą dziedziną. Zatem, broń się. Victoria sięgnęła po różdżkę, którą z namysłem obróciła w palcach, jakby jeszcze nie była do końca pewna, czego powinna użyć, ale zaraz użyła prostego herbifors, które dość długo ćwiczyły z Violą, przemieniając włosy Julii w bratki bez większego problemu. Specjalnie wymówiła zaklęcie, rzucając je niespiesznie, chcąc pokazać jej swoistą manierę konieczną przy transmutacji.
Nawet najpiękniejsza, choć nowa rezydencja, bledła przy tych monumentach historii jak liczące kilkaset lat budowlach, które były przesiąknięte rodzinną historią. Przez te wszystkie lata rodzinny dom Victorii musiał być schronieniem dla niezliczonych Brandonów. Każdy z nich miał swoje wzloty, upadki, tajemnice, ambicje. I ściany rezydencji słyszały te wszystkie historie. Jednocześnie Krukonka dostrzegała wyraźne różnice między jej własnym domem, a tym. Inny był przede wszystkim wystrój, monumentalny, z przepychem, już na pierwszy rzut oka pokazujący, że mieszka tu rodzina, która się liczy. Sama Julka, projektując wnętrza, myślała raczej o prostocie i stawiała na rozwiązania znane z mugolskich katalogów meblarskich. Czuła się nieco przytłoczona ogromem tego wszystkiego, co widziała, ale jednocześnie, była pod wielkim wrażeniem, szczególnie oranżerii.
Nie miała pojęcia o fobii koleżanki, ale była w stanie ją zrozumieć. Zwłaszcza po tym, jak niemal dosłownie utonęła podczas spaceru z Moosem. I potem ponownie, podczas lekcji astronomii. Znacznie bardziej wolała zagrożenia związane z lataniem niż kąpielą.
- Nie doceniasz mnie, Brandon – odpowiedziała Vicks, kiedy ta zaproponowała coś prostszego, niż nauka zaklęcia. – I słusznie. Nie chciałabym później płacić za naprawę całej oranżerii – dodała z uśmiechem, zanim to założyła dłonie na piersi, czekając na dalszą część. Brandonówna zaczęła od rzucenia zaklęcia, które zamieniła jej włosy w kwiaty. Jakże wyrafinowane to było, urocze właściwie i w stylu Vicky. Ona sama zapewne na starcie by zamieniła kogoś w krzesło.
Jaki był jej główny problem z tą dziedziną magii? Właściwie to nie wiedziała. Była osobą pedantyczną, która zawsze dbała o szczegóły. Dawało to rezultaty w miotlarstwie, eliksirach, zaklęciach, ale z jakiegoś powodu transmutacja szła jej ciężko. Jak krew w piach.
- O nie. Włosy są nietykalne – mruknęła do siebie cicho pod nosem. Po czym odpowiedziała jej pięknym na nadobne. – Herbifors – powiedziała, kręcąc różdżką i starając się zamienić włosy Pani Prefekt w dziwidło, najbardziej cuchnący kwiat świata.
Rezydencja była przesiąknięta historią, jej zmianami, wszystkim tym, co działo się w tym miejscu od niepamiętnych wręcz czasów. Pozostały tutaj pamiątki po poprzednich czasach, po minionych pokoleniach, które już nigdy miały tutaj nie powrócić. Wystrój wnętrza zmieniał się z biegiem czasu, ale nigdy nie sięgnął w mugolską stronę. Można było jednak dostrzec, iż wszystko, co je otaczało, w dużej mierze zmierzało mimo wszystko ku wygodzie. Nie było tutaj jednak miejsca na niesamowicie nowoczesne meble, a wnętrza miejscami sprawiały wrażenie, jakby faktycznie zatrzymały się w wiktoriańskich czasach. - Zawsze doceniam swojego przeciwnika. Ale musisz przyznać, że trudno byłoby o pojedynek, gdybym zawinęła cię jak kurczaka, gotowego do wsadzenia do piekarnika - stwierdziła jeszcze, przekrzywiając nieco głowę i unosząc brwi, jakby chciała zapytać Julię, czy nie zgadza się z taką interpretacją przypadku. Zaraz jednak uśmiechnęła się nieco zadziornie, czekając na odwet ze strony Brooks, jednocześnie przyglądając się jej ruchom i uważnie słuchając tego, jak ta wypowiadała zaklęcie, szukając w tym czegoś, co mogłoby podpowiedzieć jej, gdzie dokładnie leżał problem. Była gotowa skończyć zamieniona w krzesło, jeśli tylko to miałoby pomóc Julii w uzyskaniu lepszych, transmutacyjnych efektów. - Wydaje mi się, że nieco za twardo wypowiadasz zaklęcie - powiedziała, zerkając kątem oka w stronę swoich włosów, przy okazji nieznacznie marszcząc nos. - Transmutacja jest… mniej agresywna, niż pozostałe zaklęcia, jest bardziej twórcza i tę twórczość, jeśli tak mogę to nazwać, trzeba wyczuć w wypowiadanej inkantacji. Zaraz też uniosła ponownie różdżkę, by spokojnie, miękko i płynnie wypowiedzieć: exemplar, skupiając się na kwiatowych wzorach, jakie zamierzała wymalować na ubraniu Brooks, wyobrażając sobie doskonale wielkie róże i piwonie, jakie powinny tam rozkwitnąć, co zresztą zaraz faktycznie się stało. Victoria uśmiechnęła się lekko, stwierdzając, że mimo wszystko transmutacja wymagała również sporej wyobraźni i dla racjonalnych umysłów, takich, jak ona, bywało to trudne.
kostka: Pozwoliłem sobie rzucić k6 na akcent. Parzysta – brzmię normalnie. Nieparzysta – warkoczę jak traktor z południa Anglii. Wypadła nieparzysta
Kinky. – Uśmiechnęła się zadziornie do Vicky, kiedy ta stwierdziła, że mogłaby ją skrępować i zawinąć niczym kurczaka gotowego na swą ostatnią podróż, wprost do piekarnika. I choć nie robiła tego zbyt często, właściwie w ogóle, to zastanowiła się przez krótką chwilę nad tym, czy Brandonówna była jedną z tych osób, które z pozoru są chłodne, ale w łóżku drzemie w nich zwierzę. Dawniej nie byłaby tego tak pewna, ale dziś? Teraz kiedy na nowo ją poznawała i zaczynała dostrzegać więcej, nie była już tego pewna. Właściwie to dochodziła do wniosku, że Vicks jest jak krówka ciągutka. Była twarda z wierzchu, ale delikatna i słodka w środku. Zdecydowanie cieszyła się, że ta wyjechała na ten rok do Francji. Dzięki temu miały szansę na niejaki restart tej znajomości i pałkarka musiała przyznać, że to całkiem przyjemne doświadczenie. Znacznie lepiej czuła się w jej towarzystwie teraz, niż wcześniej, kiedy Brandonówna kojarzyła jej się z tą wyniosłością i powagą, jaką powinien się wyróżniać Prefekt Naczelny. Brooks zgadywała, że sama Vicka, dawniej, również nie patrzyła na nią zbyt przychylnie. Bo i niby czemu miała? Julka musiała być dla niej wrzodem na dupie, kiedy to wpadała w kolejne tarapaty – wysyłała do aniołków chochliki albo pokazywała Callahanowi, że nie zadziera się z Krukonami.
- Transmutacja ssie. – Stwierdziła z pełnym przekonaniem, gotowa bronić swej tezy jak lwica. – Czasem mam wrażenie, że to kwestia niewystarczającej wyobraźni, ale to chyba jednak nie to. Gdyby tak było, prawdziwymi mistrzami transmutacji byliby artyści, a nie Patton Craine. No, chyba że czegoś o nim nie wiemy i po godzinach nasz profesorek maluje akty. Dobra, jeszcze raz. – Postanowiła i ponownie rzuciła to samo zaklęcie. Tym razem śmierdzące kwiatuszki zostały zastąpione przez fiołki, które pokryły głowę jej oponentki. I to pomimo akcentu z rodem z doków Southampton. Następnie Julka ponownie zakręciła różdżką i tym razem wyobraziła na materiale Brandonowego ubrania wzór. Wkrótce młodsza z krukonek cała była pokryta niebieskimi i brązowymi serduszkami, barwami ich domu w Hogwarcie.
– Kiedyś byłam z Shawem na spotkaniu jakiejś partii politycznej, na której jakiś krzykacz zaczął obrażać mugolaków, takich jak ja. Użyłam tego zaklęcia, żeby narysować mu wielkiego penisa na plecach. – Podzieliła się z dziewczyną tą jakże ciekawą anegdotką, uśmiechając się niewinnie i czekając na dalsze instrukcje.
Na tę uwagę Victoria uśmiechnęła się kącikiem ust, ledwie widocznie, jakby mimo wszystko chciała powiedzieć Julii, że może się zmieniła, ale pewne sprawy nadal były jej obce. Gdyby jednak wiedziała, o czym właściwie Brooks myślała w tej chwili, musiałaby jej w jakimś stopniu przyznać rację, mając świadomość, że w jej głębi czaiła się wrząca lawa, jaka czasami dawała o sobie znać. To nie było tak, że Victoria nie umiała przeżywać głębszych emocji, ale mało kto był tego świadkiem i wolała, żeby dokładnie tak pozostało. Ostatecznie bowiem bycie nudnym dawało jej o wiele więcej możliwości, mogła dzięki temu schronić się za murem swojej nijakości i robić to, co dokładnie robić chciała. - Rozumiem, że chcesz spróbować - odparła, rumieniąc się nieznacznie, kiedy druga Krukonka zmieniła dość płynnie jej włosy w inne kwiaty, a później zaczęła wymalowywać na jej ubraniach odpowiednie wzory. To zaś oznaczało, że problemem nie był raczej sposób wymowy zaklęć, ale na razie Victoria nie do końca wiedziała, skąd zatem mogły wynikać problemy. Zbyt niska koncentracja? Zbyt wielkie poświęcenie szybkości? To ostatnie wydawało jej się całkiem prawdopodobne, gdyby nie to, że wiedziała, iż Julia znała się również na eliksirach, a przy ich wytwarzaniu należało bardzo uważać, bo jeden błędny ruch mógł doprowadzić do niekontrolowanego wybuchu. - Akty? Jestem pewna, że jeśli już, to rzeźbi w drewnie małe, uroczne stworzenia - odparła, marszcząc nieznacznie nos, nie mając najmniejszych problemów z obmawianiem starego nietoperza, co zapewne jeszcze nie tak dawno temu w ogóle nie mogłoby mieć miejsca. Teraz zaś czuła się z tym zadziwiająco swobodnie, jakby podobnych rzeczy dopuszczała się zdecydowanie częściej. Zapewne właśnie dlatego zaśmiała się cicho na dźwięk kolejnych słów Julii, zasłaniając usta pięścią. - Realistycznego? - zapytała, nim się powstrzymała, a w jej jasnych oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. - Dobrze, skoro te zaklęcia wychodzą ci stosunkowo gładko, to spróbujmy faktycznie zamienić się w kurczaki z piekarnika. Potrzebujesz dużo skupienia, żeby rzucić te zaklęcia, czy czujesz, że przychodzą ci z łatwością? - zapytała po chwili, starając się faktycznie jak najlepiej określić źródło problemu, o jakim mówiła Julia.
Mur z nijakości? Gdyby Brooks o tym usłyszała, zapewne wyśmiałaby Brandonównę. Nijakość była jedną z wielu chorób, które toczyły ten świat, nie tylko magiczny. Nijakość, przeciętność, niewychylanie się. Jej buntownicza dusza chciała czegoś więcej. I uważała, że to właśnie ludzie wyrywający się z wygodnej szarości byli tymi, którzy faktycznie coś zmieniali. Życie było w końcu do ŻYCIA, nie do przeżycia. I Krukoni wiedzieli chyba o tym najlepiej, bo to wśród nich można było znaleźć najwięcej artystów oraz mistrzów, zafiksowanych na swoim fachu. Lockhart? Mistrz czyszczenia pamięci. Quirrell? Król Czarnej Magii. Craine? Pan i Władca transmutacji. Brooks, Swansea, Brandon, Shaw, Strauss – kolejne pokolenia reprezentantów domu Roweny, stało przed szansą napisania własnej historii. Tylko właśnie, nie wolno było się kryć za murem nijakości! Dotyczyło to każdego, a w szczególności tak wyjątkowe jednostki, jak Brandonówna.
Problemy dotyczące transmutacji były zagadką dla samej zainteresowanej. Nie miała najmniejszych problemów z zaklęciami, OPCM czy uzdrawianiem. Tam wszystko było do nauczenia: odpowiedni chwyt, ruch nadgarstka, właściwa inkantacja (z którą to jednak miała niekiedy problemy). Z transmutacją powinno być podobnie, ale jednak coś jej nie szło. I może ten brak znajomości przyczyny tak ją irytował i zniechęcał do tego przedmiotu? Mimo to, była w stanie zamienić włosy dziewczyny w kwiatki czy przyozdobić jej ubranie krukońskimi barwami. Aż wstyd przyznać, jak wiele czasu musiała poświęcić na naukę zaklęć, które powinny przychodzić łatwo nawet pierwszakom.
- Małe urocze zwierzątka? – Zapytała z uśmiechem, starając się wyobrazić sobie starego zmurszałego transmuciarza, który z dłutkiem w dłoni skrobie słodkiego psidwaka i odkłada go na półkę, obok innych milusich stworzonek. Oj nie, zdecydowanie bardziej do Patola pasowały eksperymenty genetyczne i np. dorabianie źrebakom skrzeli, żeby zrobić z nich nowy gatunek konika morskiego. Na pytanie dotyczące tego, jaką formę przyjął ostatecznie penis na szacie czarodzieja, jedynie uśmiechnęła się zuchwale, pozwalając Vicks samej dojść do odpowiednich wniosków. Rozmowy o rakietach należało jednak odłożyć na bok, bo w końcu miały się wziąć za coś poważniejszego, czyli nauki zaklęcia.
- Potrzebuję dużo skupienia, ale to dotyczy również zwykłych zaklęć i leczniczych, a z tymi radzę sobie świetnie, tak więc nie sądzę, żeby to była kwestia koncentracji. Gdyby to było takie proste, nie potrzebowałabym pomocy takiego asa, jak Ty. – Wyjaśniła pokrótce, zakładając ręce na piersi, zastanawiając się przy tym, czy może blondynce uda się rozwikłać zagadkę, nad którą się główkowała od początku swojej przygody w Hogwarcie.
W innych okolicznościach i w innym stanie ducha, Victoria zapewne zgodziłaby się z Julią. Obecnie jednak wciąż kołysały się gdzieś na krawędzi, gdzieś w pobliżu poczucia, że nie robiła tego, co powinna, że nie była taka, jak być powinna. Nie ulegało również wątpliwości, że spory wpływ na taki stan rzeczy, miał również drink wypity przez Brandon na imprezie u Brooks, drink, który zamieszał jej niesamowicie w głowie, zmuszając ją do tego, żeby zobaczyła rzeczy, których wcześniej nie widziała, żeby się z nimi zmierzyła, jednocześnie podsuwając jej odpowiedzi na część wątpliwości niemalże pod sam nos, tak po prostu, informując ją o tym, jak głupia była. Nie chciała jednak o tym dyskutować, zachowując to dla siebie, wiedząc, że być może kiedyś przyjdzie czas na to, żeby jednak poważniej się nad tym wszystkim zastanowić, żeby zapytać kogoś, co o tym sądził. Zoe oczywiście objechała ją z góry na dół, ale Victoria wiedziała, że potrzebowała dyskusji, a nie postawienia ją pod ścianą i zakazania niektórych rzeczy. Porzuciła jednak te rozważania, skupiając się najpierw na uwagach o nauczycielu transmutacji, a później, jak Merlin przykazał, na problemie Brooks. Nie umiała go odkryć, tym bardziej że widziała, iż dziewczyna mimo wszystko radziła sobie z transmutacją, przynajmniej tą dość podstawową. To, że nie wypowiadała zaklęć dość melodyjnie, nie mogło zatem być głównym problemem Brooks, ostatecznie bowiem była w stanie przekazać to, co chciała i wydobyć to z magii. Wątpliwe było również to, że problem spoczywał w zbyt małej wyobraźni, czy nadmiernym perfekcjonizmie, bo w takim wypadku Victoria w ogóle nie radziłaby sobie z transmutacją, a było dokładnie odwrotnie. - Spróbuj je rzucić bez żadnych rad ze strony asa. Bo jeszcze się okaże, że to ja cię blokuję - stwierdziła, ale nie dodawała, że chciała przekonać się, co się stanie. Zamierzała obserwować Brooks, jej ruchy, jej sposób wypowiadania zaklęcia, to jak poruszała różdżką, wiedząc, że gdzieś w tym mogły kryć się problemy, z jakich dziewczyna nie zdawała sobie tak naprawdę w sprawy. Skoro twierdziła, że coś ją blokowało, coś takiego musiało istnieć, nawet jeśli miałoby się okazać, że jedynie w jej głowie. Takie blokady również były możliwe, jak przy braku zdolności wyczarowania patronusa, czy obronie przed boginem albo zaklęciem, którego człowiek się z jakiegoś powodu bał. Nie sądziła, żeby Julia bała się transmutacji, ale być może istniał jakiś niewielki szczegół, jaki z jakiegoś powodu faktycznie powstrzymywał ją przed rozwinięciem pełni zdolności. To zaś, było nie było, fascynowało Victorię i jednocześnie stanowiło dla niej samej ważną naukę, z której mogła czerpać wiedzę.
Gdyby Julka dostawała galeona za każdym razem, kiedy ktoś wpadł na coś odkrywczego pod wpływem podstawionego przez nią drinka czy kielona, to może i majątku by nie zbiła, ale bez wątpienia mogłaby zafundować sobie nowe ochraniacze czy gogle miotlarskie. Alkohol miał bowiem to do siebie, że potrafił całkiem sprawnie penetrować meandry umysłu, dochodząc do wspomnień i przemyśleń, które w nas były, ale o których zdążyliśmy zapomnieć, skrzętnie ukrywając je nie tylko przed światem, ale i przed sobą. Szkoda tylko, że w tym przypadku wiązało się to z szybką ewakuacją Brandonówny z imprezy, bo przygotowała przecież tyle atrakcji, z których Victorii niedane było skorzystać.
- Ah, tak, oczywiście, że to Twoja wina – prychnęła z rozbawienia pod nosem. – Victoria Brandon, największa blokada talentu Brooks od 2014 roku.
Czy dobrze policzyła? Czy to faktycznie już 8 lat niepozorna blondynka nie pozwala jej rozwinąć skrzydeł? A może to Brooks i jej antytalent do transmutacji? Zdania były podzielone. Julka przymknęła na moment oczy i wzięła kilka głębszych oddechów, chcąc się maksymalnie skoncentrować na zaklęciu, które miała rzucić. Wyobraziła sobie materiał, który coraz ciaśniej oplata ciało dziewczyny. Oczami wyobraźni widziała, jak ta nie może się ruszyć i w osłupieniu zastanawia się, jak się wygrzebać z kaftana krępującego jej ruchy. W końcu otworzyła oczy. Spojrzała na Brandonównę, rozluźniła nadgarstek i dokładnie wykonała ruch, który widziała w książce, dbając jednocześnie o jak najdokładniejszą inkantację. Merlin jej świadkiem, że to nie była jej mocna strona, o czym przekonała się przy licznych okazjach.
- Vincula – wycedziła, rzucając zaklęcie. Jak się można było przekonać, bezskutecznie. Gdzieś popełniła błąd, ale nie była pewna, gdzie. Może wprawne oko szukającej dostrzeże to, co umknęło Angielce?
Miały jeszcze sporo czasu na to, żeby Victoria skosztowała innych drinków albo innych szaleństw, w końcu przed nimi było dokładnie całe życie i nic ich nie ograniczało. Trzeba było jednak przyznać, że mimo wszystko dziewczyna czuła obecnie pewną awersję do różnego rodzaju alkoholu, zupełnie, jakby spodziewała się, że czegokolwiek by nie wypiła, pośle ją na drugą stronę świata albo zmusi do opowiadania czegoś, czego naprawdę by nie chciała. To oczywiście nie oznaczało, że zamierzała stronić od wszystkich możliwych używek, czy zamierzała zamienić się na powrót w świętą, ale mimo wszystko z pewnych powodów postanowiła trzymać się chwilowo z dala od wszystkiego, co było chociaż trochę wyskokowe. - Kto wie, Brooks? Może zjadam całą twoją energię magiczną i po prostu dlatego jestem całkiem dobra w czarowaniu? - zapytała, unosząc lekko brew, jakby w ten sposób chciała powiedzieć jej, co o tej sprawie myślała, choć oczywiście, wygłupiała się w tej chwili, czerpiąc z tego całkiem sporo przyjemności. Milczała, kiedy druga Krukonka przygotowywała się do rzucenia zaklęcia, nie chcąc jej rozpraszać ani swoją osobą, ani swoimi komentarzami, które w niczym by zapewne w tej chwili nie pomogły. W końcu mogły dyskutować o teorii, ale ta nigdy nie stała zbyt blisko praktyki i porażek, a jakże, należało po prostu doświadczać na własnej skórze, by móc się przekonać, co należy zmienić. Kiedy już Julia wzięła się za rzucanie zaklęcia, Victoria skrzywiła się ledwie dostrzegalnie, mając wrażenie, że ta niemalże wyszczekała zaklęcie i włożyła w nie bardzo, ale to bardzo dużo złości. - Julia, czy ty przypadkiem nie wymagasz od siebie za wiele? Miałam ten sam problem, kiedy próbował nauczyć się patronusa i im bardziej chciałam, im bardziej się starałam i naciskała na samą siebie, tym gorzej to wychodziło. Mówiąc inaczej, może jednak sama się blokujesz? - powiedziała z pewną dozą namysłu, a potem zamknęła oczy i skoncentrowała się na tym, co chciała osiągnąć, pozwalając na to, by jej umysł nieco się oczyścił, po czym sama wyszeptała bardzo miękko: - Vicula - niemalże, jakby chciała to zaśpiewać, co oczywiście nie miało sensu i pewnie nic nie zmieniało, ale zdaniem Victorii o wiele lepiej oddawało kształt zaklęć transmutacyjnych, tym samym wpływając po prostu na ich powodzenie.
Jeżeli jeden drink na imprezie u Brooks wywołał u blondynki awersję, to aż strach myśleć, jak zareagowałaby na jeden wypad z Solbergiem. Nie licząc konieczności regenerowania wątroby przez najbliższy miesiąc ani kaca-giganta, głównym skutkiem takiej popijawy było dogłębne przemyślenie własnego życia i podejmowanych przez siebie decyzji. Faktem niezaprzeczalnym jednak było to, że takie przemyślenia przynosiły wiele dobrego. Cisza ze strony Victorii za nic nie pomogła Julce w prawidłowym rzuceniu zaklęcia, może przez to, że Brandonówna zjadła całą energię magiczną, nie zostawiając biednej Angielce ani iskierki potrzebnej do wyczarowania choćby i guzika. Zła na siebie i na cały świat na całą porażkę nie powiedziała nic, ale widać było, że, łagodnie rzecz ujmując, nie jest zachwycona zaistniałą sytuacją. Brwi jej się złączyły w jedną, usta zacisnęły w wąską linię, a z oczu biła złość. Kolejne słowa młodszej Krukonki wcale nie pomogły.
- Myślisz? – warknęła odruchowo, zanim to nieco się uspokoiła, łapiąc się na tym, nie była zbyt przyjemna. Prawda była taka, że była wściekła tylko i wyłącznie na siebie i wiedziała, że czasem zbyt jej zależy, ale mimo wszystko zawsze jej się udawało w końcu dojść do perfekcji. Zasada ta nie dotyczyła jednak transmutacji. – Przepraszam, nie chciałam. Masz rację, ale ma mi nagle przestać zależeć i mam jakimś cudownym sposobem przestać podchodzić na siebie naciskać? Nie potrafię inaczej. Dobra, jeszcze raz. – Ponownie przymknęła oczy, odetchnęła kilka razy głęboko i rzuciła zaklęcie… - KURWA!
Jej reakcja nie pozostawiała wątpliwości co do tego, jak skończyły się jej próby. Porażka była jej największym wrogiem, a dziś to on był górą. Była zrezygnowana, sfrustrowana i na domiar złego chyba zbliżał jej się okres. Chodzący wulkan emocji ukryty w niewyróżniającym się angielskim ciele. Gotowy, by wybuchnąć z pełną mocą. – Masz może herbatę albo kawę? Chwilę odpocznę i spróbuję ponownie, ale teraz to mam ochotę wyskoczyć przez tę piękną szybę. Szkoda, że jest tak nisko.
Cóż, być może po takiej imprezie uciekłaby na drugi koniec świata, a może w końcu szczerze i głęboko przemyślała całe swoje życie, które wydawało jej się dziwnie proste, choć jednocześnie zdecydowanie takie nie było. W porównaniu z innymi miała zapewne idealne życie, wszystko dostawała, wszystko miała, ale głębsza analiza tego, co posiadała, tego, jaka była, chyba w przypadku Victorii była jednak, z wielu powodów, niewskazana. Trudno było powiedzieć, dokąd by to prowadziło, ale dziewczyna była przekonana, że w żadne właściwe miejsce, toteż wolała trzymać się od takiego dociekania na własny temat zdecydowanie daleko. Być może po prostu bała się tego, co tam znajdzie, co tam odkryje, co zobaczy, choć jednocześnie była pewna, że coś podobnego po prostu by jej pomogło. Teraz jednak najwyraźniej miały inną sprawę na głowie i to na niej Victoria starała się w pełni skoncentrować, mając świadomość, że Julia była z każdą kolejną chwilą coraz bardziej zdenerwowana. Widziała w niej w tej chwili siebie, wiedząc doskonale, jak bardzo Brooks musi być ciężko, jak bardzo musi się irytować, jak bardzo musi ją drażnić to, że nie może poradzić sobie z zaklęciem, które z jakiegoś powodu bardzo chciała rzucić. I być może mogłaby nawet powiedzieć, że jej współczuła, gdyby nie to, że empatii w Brandon to było tyle, co kot napłakał, więc jedynie pokiwała głową na znak, że chyba tych prób na dzisiaj wystarczy, bo to do niczego dobrego nie prowadziło. Julia zaś najwyraźniej wkurzała się coraz bardziej i nie było trudno o jakiś niekontrolowany wybuch magii, tego zaś raczej wolałyby uniknąć. - Co tylko sobie zażyczysz, chodź, przejdziemy do kuchni - odparła prosto, po czym wskazała dziewczynie właściwą drogę, gryząc się w język, by nie zaproponować jej absolutnie niepotrzebnej rozmowy dotyczącej teorii transmutacyjnej, bo to z pewnością wprowadziłoby nie tylko więcej chaosu, ale również złości i być może doprowadziłoby do jakiegoś absolutnie niepotrzebnego sporu, przed którym należało jak najszybciej umknąć. Nie potrzebowały bowiem żadnego konfliktu.