Metamorfomagia
Mam lat siedem i wiem jedno - Na oczy nic nie poradzimy. Są czarne jak dno jeziora, przenikliwe i chłodne. Z takimi zostanę, chociaż marzę o ciepłych tęczówkach rodu Edgcumbe.
Cała reszta jest w naszych rękach. Moich i mojej matki. To właśnie obiecała wchodząc do tego rodu. Swój niesamowity dar. Czasem się zastanawiam jak to było kiedy Roland po raz pierwszy zasnął obok rudowłosej, szkocko wyglądającej amerykanki, a obudził się obok Koreanki. Czy był przerażony? Przez chwilę myślał - co to za kobieta? Patrzę na matkę, która czesze długie, rude pukle z dumą, ale nie pytam. Milczę i napawam się szczęściem, którym promienieje, bo pasuje do rodziny. Pragnę tego jak niczego innego. Czuję ekscytację kiedy również zerkam w lustro, gdzie mój nos jest obecnie długi na trzydzieści centymetrów, bo kłamałem. Próbowałem się wymówić od zabłoconej wycieraczki, ale zareagowałem jak pionki. Tym samym wprawiając w ekstazę moją matkę - w końcu widać było w pełni, że odziedziczyłem co trzeba. Podobno teraz mogłem zacząć prace.
Wybierz wygląd jaki chcesz.
Mamy jeden cel i jego się trzymamy. Nie wchodzą w grę jakieś durne półśrodki, zmienianie szczegółów w wyglądzie, nic nieznaczące upięknianie się. Tutaj chodzi o poważną metamorfozę. Moira rozdaje zdjęcia rodziny Edgcumbe i mam wybrać osobę do której się upodobnię, by do nich w pełni należeć. Niezbyt oryginalnie wybieram to ojca. Krzepkiego, silnego, przystojnego. Nie takiego jak teraz. Otyłego i łysiejącego. Matka jest zachwycona wyborem, a ja czuję się zmobilizowany. Godziny, dnie, wakacje, spędzam na przyglądaniu się fotografii i modelowaniu się w lustrze. Matka spędza ze mną długie wieczory, podpowiada co powinienem zrobić, gdzie mam jakieś niedociągnięcia; obydwoje widzimy, że nie idzie mi za dobrze i przypominam bardzo marną wersję mojego silnego, pewnego siebie ojca. Ale wcale nam to nie przeszkadza. Napędzamy się wzajemnie w tym wspólnym celu. Ja zaś mylnie zakładam, że to właśnie przyniesie mi szczęście - upodobnienie się do rodziny. Tak jak matce. Więc mkniemy pod rękę do tego celu, licząc na to że kiedy go osiągniemy - nie musimy się przejmować już nigdy niczym. Mam gigantyczne wory pod oczami przez to, że niewiele śpię; skupiony jestem na próbach przemiany w członka rodziny Edgcumbe. I zamiast zajmować również tymi drobnymi rzeczami w wyglądzie, by go poprawić, ja jedynie staram się nieudolnie zamienić w klona. Dzięki wiary mojej matki i mojej nieustępliwości, idzie mi coraz lepiej. Skóra jest bledsza, oczy nie tak skośne, usta mniej pełne. Zawsze o poranku budzę się i zmieniam każdy fragment swojego ciała. Na początku mozolnie, trwa to godzinę, czasem dwie, więc wstaję o świcie, by nie pokazywać prawdziwej twarzy. Potem coraz krócej. Z dnia na dzień coraz łatwiej przybieram swój nowy wygląd.
Po prostu taki zostań. Jak ojciec.
Ale okazuje się, że wcale tego nie chcę. W swojej drugiej postaci jestem wiecznie spięty, skupiony, a ja lubię ten luz kiedy nie muszę się niczym przejmować. W szkole siedząc nad podręcznikami, szybko tracę koncentrację kiedy muszę myśleć o metamorfomagii. A to mi tylko utrudnia moją przyszłą rolę wybitnego ucznia. Dlatego postanawiam w Hogwarcie korzystać z normalnego wyglądu. A chudym arystokratą zostać w domu. Dość ironicznie, prawdziwą twarz nie wykorzystuję u rodziny. Okazuje się, że Moira ucząc mnie tylko tej jednej sztuczki zapomniała o wielu innych aspektach. Co mam robić kiedy jestem sobą, a nie skupiam się nieustannie na wyglądzie. Jak powinienem się kontrolować, by niespodziewanie nie wyrażać swoich uczuć. A moje włosy okazują się być jak otwarta księga mojej duszy, bo zmieniają kolor upodabniając się do tego emocji. Pewnego dnia przybierają czerwony kolor, tworzą jakieś durne serce przy dziewczynie, która mi się podoba. A ja w furii, upokorzony, zły, ścinam je wszystkie. I tak zostawiam, by było mi łatwiej.
Nie mógłbyś być ładniejszy?
Chyba nie. W szkole, sam zaczynam się uczyć używać inaczej metamorfomagii. Działam zgodnie z instynktami. Całkiem niechcący wyciągam ręce, by złapać szybującego kafla. Wydłużam nogi, by wyjść na wyższy stopień. Do tego często przysposabiam się do towarzyszy. Zmniejszam, by skraść pierwszy pocałunek, niższej dziewczynie. Wydłużam, by przytrzymać upadającego ziomka. Podwyższam i zwiększam masę, kiedy chcę zagrozić nieprzyjemnemu dla mojej przyjaciółki chłopakowi. Od czasu do czasu popisuję się lub robię wszystko by rozbawić znajomych moimi zdolnościami. Nie używam jej do specjalnie trywialnych rzeczy. Ale dopiero w Hogwarcie odkrywam swoje możliwości. Że nie muszę używać mojego daru tylko dla akceptacji ze strony rodziny, ale też dla mnie i dla bliskich. Co jakiś czas planuję, że zapuszczę swoje włosy nauczę się kontrolować je odpowiednio lub nie będę wstydzić się tego co czuję.
Jeszcze nie dziś. Powtarzam sobie i po raz kolejny ścinam je pilnie, nie potrafiąc stanąć oko w oko z prawdziwym sobą. Jeszcze nie dziś.