UWAGA! Do tej lokacji można dostać się jedynie z Bramy Arturiańskiej. Na początku swojej wiadomości podlinkuj post z poprzedniego tematu. Jeśli w Forcie Galahada znajdują się dwie osoby, to obie rzucają kostkami i rozpatrują efekty. Jednak by przejść dalej odpowiedni wynik musi uzyskać jedynie jedna z nich.
Fort należący - według legend - do zjawy rycerza Galahada, młodego kawalera któremu udało się odnaleźć Graala, jest dość skromną jak na arturiańskie realia budowlą wzniesioną na kamiennym masywie, jednym z niższych w masywie gór Onchu. Obronny fort wypełniony jest zjawami mnichów w zgrzebnych habitach, skrzatów domowych w prostych szatach i wróbli, które cichym ćwierkaniem ożywiały ciche mury. Sam Galahad był jednak na pielgrzymce w innej części wyspy - pozostało ci więc przejść przez dziedziniec i ruszyć w dalszą drogę. Na przeszkodzie stoi jednak brama uzbrojona w żelazną, ciężką kratę. Mechanizmowi ją podnoszącemu brakuje wajchy - obok zaś włożonych w wyżłobienia w ścianie jest kilka sztuk. Wybierz mądrze.
Rzut kostką literką.
A jak aurum - pozłacana wajcha wchodzi gładko na miejsce, wygina się jednak od razu i staje się bezużyteczna. Możesz zatrzymać jej szczątki - są warte 20 galeonów - jednak by przejść musisz rzucić kolejny raz, a Twój post musi mieć co najmniej 1500 znaków. Jeśli ponownie wylosujesz "A", zignoruj rzut i rzuć ponownie. B jak brąz - solidny, podłużny kawał brązu. By wskoczył na miejsce musisz się nieco natrudzić, ale udaje ci się w końcu przekręcić mechanizm i otworzyć sobie drogę dalej. C jak cyna - metaliczny pręt ozdobiony jest odlanymi przedstawieniami kolejnych etapów podróży Galahada. Mimo że obracasz go wciąż i wciąż oglądając kolejne ryciny, to wydaje się że miejsce na pręcie nie ma końca i nawet się nie spostrzegasz, kiedy mija tyle czasu, że zapoznałeś się z całą legendą do końca. Przechodzisz dalej i otrzymujesz 1 punkt z Historii Magii. D jak drewno - drewniany kij, sękaty i nieobrobiony, wydaje ci się być ostatnim kandydatem do otwarcia bramy. Spróbować jednak nie zaszkodzi, a gdy po niego sięgasz ten wręcz sam wskakuje na miejsce, a wejście otwiera się samo. Uświadamiasz sobie, że miałeś przyjemność używania - nawet jeśli przez chwilę - rzadkiego, magicznego kostura. Przechodzisz dalej i otrzymujesz 1 punkt z Zaklęć. E jak elektrum - rzadko spotykany naturalny stop srebra i metalu okazuje się być kijem-samobijem kiedy po niego sięgasz. Stajesz się dość mocno poobijany i musisz ponownie rzucić kostką, a Twój post musi mieć co najmniej 1500 znaków. F jak fluoryt - kryształowa wajcha jest niestety zbyt krucha i rozpada się w drobny maczek. By przejść musisz rzucić kolejny raz, a Twój post musi mieć co najmniej 1000 znaków. G jak gips - kruchy i delikatny gips pęka od razu pod Twoim dotykiem. Musisz rzucić kolejny raz. H jak halit - metalowa wajcha pokryta zieloną solą. Dość nieprzyjemna w dotyku pasuje jednak do mechanizmu - okazuje się też, że w zielonych kryształach halitu zatopionych jest parę ognistych nasion. Otrzymujesz jedną dawkę tego składniku do eliksirów. I jak iskry - iskrząca wciąż wajcha jest prawdopodobnie niesprawną różdżką. Musisz rzucić jeszcze raz, ale sama zabytkowa różdżka jest warta 50 galeonów. J jak jabłoń - kwitnąca gałązka drzewa jabłoni wydaje się być zbyt wątła, by jakkolwiek ci pomóc - znajdujesz się jednak na Wyspie Jabłoni, być może ma to jakiś sens? Gdy dotykasz fragmentu drzewa czujesz pociągnięcie w okolicach pępka - świstoklik przenosi cię parę metrów za bramę. Możesz iść dalej, ale jeśli byłeś tutaj z towarzyszem, to musi on przejść przez bramę samodzielnie.
Jeśli wylosujesz więcej niż jedną literkę, w której znajduje się zapis w postaci "Twój post musi mieć co najmniej x znaków", wartości ze wszystkich wylosowanych literek sumują się. Z tej lokacji możesz udać się do zamczyska Borsa.
Maximilian Brewer
Wiek : 22
Czystość Krwi : 10%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Blizny na całym ciele, które wychynęły po usunięciu wszystkich mugolskich tatuaży, runa agliz na lewym ramieniu, krwawa obrączka na palcu serdecznym prawej dłoni, blizna w kształcie błazeńskiej czapki na prawej piersi, trzy blizny przez całe plecy, blizna w kształcie kluczy tuż nad sercem, runa jera na brzuchu
Prawdę mówiąc, to Max nie miał pojęcia, co dokładnie wstąpiło w jego imiennika, ale z jakiegoś powodu wydawało mu się to wręcz z chuj zabawne; daleki był obecnie od jakichś wzniosłych myśli, zjebanych uczuć i równie mocno pierdolniętych nadziei, toteż zachowanie młodszego chłopaka traktował jako fantastyczna, dodatkową przygodę do tego pierdolnika, który już i tak posiadał. Najbardziej w tym wszystkim Max żałował, nie jest w stanie mówić, że w gardle stanął mu jakiś pieprzony kołek i nawet groźne spojrzenia rzucane zbroi, nie były w stanie zmienić tego stanu rzeczy. To zaś oznaczało, że nie miał szans skomentować w jakiś jebnięty sposób uwag drugiego Maxa, co korciło go wręcz niesamowicie, powodując, że był w tym wszystkim jedynie smutnym gumochłonem, który nie mógł w pełni cieszyć się zaistniałą problematyką. Zaraz jednak uznał, że przecież zawsze jakoś może chociaż częściowo udzielić odpowiedzieć, więc napisał imiona dziewczyn, z którymi miał spędzić ten wyjazd, a potem bardzo entuzjastycznie przystał na propozycje Maxa, dotyczącą kolacji, o mało nie zaczynając ryczeć z rozbawienia. Zapewne nie powinien robić tego w obecności zbroi, więc może i dobrze się stało, że pojebana magia tej okolicy postanowiła ostatecznie zamknąć mu mordę i nie dopuścić do tego, żeby zaczął pieprzyć jakieś nieopisane głupoty. Pozwolił nawet na to, żeby Max złapał go za rękę, co było absurdalnie idiotyczne i w chuj zabawne. Nie mając jednak jak tego skomentować, ruszył ostatecznie w stronę miejsca, które miało być ich kolejnym przystankiem i przez dłuższą chwilę zastanawiał się, o co tu w ogóle chodzi. Mimo wszystko był zaciekawiony tym, co ich otaczało i dopiero po chwili do jego durnego łba dotarło, że musieli jakoś utorować sobie dalszą drogę. Kiedy już to odkrył i okazało się, że mają tutaj jakiś machanizm, któremu wyraźnie brakuje wajchy, dał znać Maxowi na migi, że powinni coś z tym problemem zrobić i zabrał się do działania, tylko po to, by od razu wpakować się na jakiś pieprzony gips, który rozjebał się w jego dłoniach. Cóż, bywało i tak, więc ostatecznie Brewer wzruszył ramionami, zupełnie jakby nic się właśnie nie odpierdoliło i postanowił spróbować swoich sił dalej. Skoro już tutaj wleźli, to nie powinni się poddawać po pierwszym, jebniętym kroku. Podrapał się po brodzie, celując w iskrzącą wajchą, która chuja zrobiła, ale okazała się patykiem pełnym magii, a przynajmniej tak mu się wydawało. Wyglądało na to, że właśnie znalazł jakąś zniszczoną różdżkę, co uznał za spory plus i nawet chciał powiedzieć o tym towarzyszowi, gdy zdał sobie sprawę z tego, że jego już nie było. No kurwa. Spojrzał nieco bezradnie na milczącą zbroję, wzruszył ramionami i spróbował raz jeszcze, tym razem z jakimś zwyczajnym kijkiem, co było chyba szaleństwem. Okazało się jednak opłacalne, bo oto wskoczył na miejsce, a przejście stanęło przed nim otworem. Najwyraźniej bowiem kij nie był aż tak zwyczajny, jak mu się wydawało i mógł znowu znaleźć się w obecności swojego imiennika, ciekaw, jak temu udało się przejść na drugą stronę. I ciekaw, mam ten zareaguje na jego widok.
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Solberg sam nie wiedział, co w niego wstąpiło, ale nawet o tym nie myślał, tak pewien był faktu, że to właśnie ze swoim gryfońskim imiennikiem chce spędzić resztę swojego pojebanego życia. W końcu, Brewer ogarnął metodę komunikacji i akcja zrobiła się jeszcze ciekawsza. Felix doskonale kojarzył to towarzystwo i miał nadzieję, że dogada się z laskami, by w razie czego zwolniły domek na jeden, czy osiem romantycznych wieczorów. Zawsze przecież mógł im udostępnić swoje miejsce z Paco i Alexem. Były ślizgon o mało nie zszedł ze szczęścia, gdy Brewer nie tylko zgodził się na wspólną kolację, ale do tego wszystkiego jeszcze pozwolił na ujęcie swojej dłoni. Lekkie rumieńce towarzyszyły szerokiemu uśmiechowi, jaki wstąpił na usta młodzieńca, gdy maszerowali przez góry. Zbroja, która za nimi kroczyła, była dla Solberga kompletnie nieistotna i niewidzialna. Mogła tańczyć, zmieniać kolory i strzelać laserami z dupy, a nastolatek i tak nie zwróciłby na nią najmniejszej uwagi, gdy miał przy sobie kogoś zdecydowanie ważniejszego. Fort, który w końcu wyrósł przed ich oczami nie pozwalał na kontynuację wędrówki i choć Maxio nie miałby nic przeciwko w zostaniu tutaj na wieki ze swoim towarzyszem, to jednak ten drugi widocznie chciał iść dalej, a przecież Solberg nie miał zamiaru zostawić go samego! Zaczął więc rozglądać się wokół, a jego wzrok przykuł jakiś dziwny stop metali. Wyciągnął rękę w jego stronę i...oberwał wpierdol od kijów-samobijów. No tak, kto jak nie Solberg, Król Pecha i Stały Bywalec Mungowych Salonów. Kiedy te mało przyjemne tortury się skończyły ponownie wrócił do szukania wyjścia z sytuacji i znów złapał się na błyskotkę. A raczej na wyjątkowo piękną gałąź. Podszedł, nie ucząc się niczego sprzed chwili dotknął ją i nagle zdał sobie sprawę, że jest poza murami fortu. Pierwszą i jedyną myślą nastolatka była oczywiście ogromna tęsknota za towarzyszem. Wołał jego imię i próbował jakoś go znaleźć, ale dopiero po chwili ujrzał znajomą mordkę. Solberg ucieszył się jak szczeniaczek i w przypływie radości i spontaniczności, pocałował kumpla prosto w usta, delektując się tym, jak najsłodszym owocem na świecie.
// idziemy do Zamczyska Borsa.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Drake Lilac
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 218 cm
C. szczególne : Bardzo wysoki i barczysty. Praktycznie cały czas nosi na palcu pierścień tojadowy - tak na wszelki wypadek.
Oj, wpływ jaki miała na niego zbroja odczuwał i to nieustannie. Coś czuł że po przejściu przed parę zamków zdecydowanie będzie musiał wypić przygotowane eliksiry żeby zregenerować nieco energii. No chyba że po drodze uda się im załapać na jakiś dłuższy odpoczynek. Albo przynajmniej mieć nadzieję że moc zbroi delikatnie osłabnie. -W razie czego mogę czarować, chociaż aura tej zbroi sprawia że czuję się jak po treningu z Brooks. - Co najmniej jak po treningu z Julką. Chociaż zmęczenia jakie pojawia się w okolicach i po pełni nie za bardzo miało to szansę przebić. - Jeśli chodzi o mnie, to wypady w góry nie najlepiej mi się kojarzą. Pierwszy wypad jedenaście lat temu, wilkołak. Miesiąc temu, pradawny czarnoksiężnik. - No troszkę ponarzekał, bo jednak przebywanie w górach przynosiło mu lekkiego pecha. Jednak po chwilce się uśmiechnął. -Dlatego mam nadzieję że nasz wypad przerwie tę pechową passę. - Póki co nie licząc nieprzyjemnego wpływu ożywionego żelastwa, wszystko było w jak najlepszym porządku. -Nie, nie sądzę. Może po prostu jest małomówny. Albo nieśmiały. - A kiedy tylko zobaczyli fort, niemalże odruchowo zagwizdał na jego widok. - No... Zameczek niczego sobie. - Nie żeby już do pewnego wielkiego zamku nie przywyknął. Fort był wypełniony przez zjawy mnichów i skrzatów domowych, które wydawały się całkiem zadowolone ze swojego życia po życiu. Właściciela chyba nie było w okolicy, więc nie zostało im nic innego jak tylko ruszać dalej. Jak tylko nacieszą się okolicą... I kiedy to tylko zrobili, przyszła pora na dalszą drogę. Oczywiście po tym jak znajdą odpowiednią wajchę. A leżało ich tu całkiem sporo. I kiedy podchodził już do jednej, usłyszał trzask jaki wydaje teleportacja i świstokliki. Nim się obejrzał, Rubeus była już po drugiej stronie. -No chyba sobie jaja robisz... - Rzucił niemalże parskając śmiechem. Jeśli będzie chciał do niej dołączyć, będzie musiał znaleźć drugi świstoklik. Albo wajchę do bramy. Wolał jednak to drugie, bo nie za bardzo chciał porzucić ich blaszanego przyjaciela. Sięgnął więc po taki pokryty zielonymi kryształkami, które okazały się solą. Trzymało się ją dosyć nieprzyjemnie, ale całe szczęście pasowała i brama się otworzyła. do tego dostrzegł w paru kryształkach ogniste nasiona, które udało mu się jakoś wyciągnąć. Nie kojarzył do jakiego eliksiru poza jednym antidotum może ich użyć, ale najwyżej dopyta się o to Psorki Whitelight. Ewentualnie Walsha o inne ich zastosowanie. Po chwili dołączył do Maguire i wyjął termos który dostał na gwiazdkę.- No, to możemy iść dalej. Chcesz kawy z mlekiem?
— Sama jakoś do tego dojdę, to nie może być aż tak skomplikowane. Od czegoś są w końcu książki — bardzo chciałaby brzmieć na przekonaną, ale niestety w ton głosu wkradła jej się zdradziecka nutka wątpliwości, na dźwięk której zmarszczyła z niezadowoleniem czoło. Do tej pory książki jakoś nie wystarczyły – ale i sama Swansea nie przykładała się zbytnio do ćwiczeń, nie czując dotąd aż tak dużej potrzeby, by móc tchnąć w obraz nowe życie. — Ale wsparcie mentalne zawsze jest w cenie. Może zauważyłbyś, co robię nie tak — uniosła kąciki ust w delikatnym uśmiechu, podnosząc na niego wzrok. Nie musiał być nauczycielem, wystarczyło, żeby był przyjacielem... a kilka prób pod jego okiem brzmiało jak dobra wymówka do ukradnięcia mu kilku chwil. Pod tym względem wykazywała się niestety kleptomańskimi zapędami. — Bo to Twój feniks — odpowiedziała tonem, jakby było to oczywiste i, cóż, w jej odczuciu takie właśnie było. Umieszczenie po feniksem kogoś innego niż Darren wydawało jej się ze wszech miar niewłaściwe. Oczywiście istniał jeszcze drugi powód, znacznie przyziemniejszy – wciąż nie miała ani jednego obrazu przedstawiającego Shawa i uważała, że tak być nie może. — I, na Merlina, naprawdę mam nadzieję, że znajdę na to lepszą nazwę — zachichotała, zamknęła szkicownik i ruszyła za mężczyzną. Nie chowała już swojego notesu, podejrzewała, że prędzej czy później i tak okaże się niezwykle przydatny – przynajmniej według niej, opinia Darrena w tym względzie nie miała wielkiego znaczenia. — Właściwie to zupełnie mi wystarczysz — odruchowo uniosła dłoń, zasłaniając oczy, kiedy podnosiła głowę, choć rażące słońce nie było zagrożeniem na Wyspie Jabłoni — ...na tym obrazie — dodała na wszelki wypadek, chłonąc wzrokiem liczące sobie setki lat mury. Nawet jeśli z czasem miała przekonać się, że nie jest to najwspanialsze, co czeka ich na tym szlaku, to właśnie ten widok miał zrobić na niej największe wrażenie, na płótnie jej pamięci malując się jako pierwszy. — Aż trudno uwierzyć, że to naprawdę Avalon.. — śmiało ruszyła naprzód, o wiele szybciej, niż do tej pory, gnana do przodu niemożliwą do zahamowania ciekawością — a potem przychodzi moment taki jaki ten, i już nie ma się żadnych wątpliwości — dodała ciszej, bardziej do siebie, niż do Darrena. Na krótką chwilę zatrzymała się na widok zjaw, które musiały pamiętać to miejsce z czasów, kiedy tętniło jeszcze życiem. Kusiło ją, żeby porozmawiać z którymś z mnichów, ale poprzestała na cichym powitaniu, chcąc być dla duchów po prostu miłą. Uśmiechając się do zjaw, dotarła aż do bramy i szarpnęła za kratę, nie wiedząc za bardzo, czego się właściwie spodziewała. Zadarła głowę, powiodła wzrokiem po całej konstrukcji i w końcu zmarszczyła brwi na widok kolekcji wajch. — Patyk, bez sensu — prychnęła pod nosem z rozbawieniem i złapała za gałązkę jabłoni właśnie, żeby przekonać się, co za dowcipniś ją tam umieścił i dlaczego. I wtedy poczuła to charakterystyczne szarpnięcie — o… — zdążyła z siebie wydusić i zaraz zniknęła, pojawiając się po drugiej stronie bramy — ...nie — dokończyła z jękiem. Jak zwykle zamiast z gracją, wylądowała na tyłku, choć w tym wypadku usprawiedliwiał ją element zaskoczenia. Nie podnosiła się, czując, jak żołądek trzepocze się niespokojnie i jedynie spojrzała na Darrena żałośnie. A co, jeśli jabłoń była jedynym sposobem na przeniesienie się na druga stronę, i utknął tam na dobre? Ba, ona również utknęła, nie mając innego wyjścia, jak iść dalej. Ani trochę nie podobała jej się wizja samotnej wędrówki w górach. I tak to właśnie jest, ciekawskie baby bez zastanowienia łapią za konar, a dobre chłopaki patrzą na świat zza krat. Powoli wstała, rozcierając sobie obolały pośladek i zbliżyła się do bramy. — Myślisz, że jak ci podam tę gałąź, to zadziała?
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Droga do kolejnego zamczyska nie była jeszcze aż tak ciężka. Darren przystanął parę razy dla złapania oddechu... to znaczy, dla możliwości spokojnego podziwiania widoków. - Wsparcie mentalne, oczywiście - westchnął Shaw. Jeszcze rok czy dwa lata poczułby się zapewne urażony z powodu odrzucenia jego jakże szczodrej propozycji korepetycji z zaklęć - teraz jednak jedynie wzruszył ramionami. Jeśli Swansea chciała dojść do znajomości Imaginem sama, to nie miał żadnego powodu by ją w tym hamować - ale tym samym nie miał też większych ciągot do tego, by interesować się jej progresem na tym polu. Pierwszy zamek okazał się być dość imponującym kompleksem, który może nie dorównywał wielkością Hogwartowi czy Camelotowi, ale mężczyzna w sumie nie spodziewał się, że coś takiego tutaj znajdzie. - Mhm, to daj znać kiedy zechcesz zrobić przerwę - powiedział Darren, nie patrząc jednak nawet w kierunku Swansea, oglądając zamiast tego rozwieszone na murach sztandary - dość proste i zgrzebne, wędrujących po dziedzińcu bosych braciszków-mnichów i zaglądając przez okna do środka, do prostych i ubogich wnętrz zamczyska, które przystrojone było w sposób wręcz pustelniczy. Pasowało to jednak do wszechobecnych mnichów - i zapewne również do właściciela, Galahada. Teleportowana - a raczej wyświstoklikowana - za bramę Lei wyglądała dość mizernie. Najwyraźniej naprawdę miała problemy z takimi środkami transportu, Darren wolał więc nie myśleć w jakim stanie pojawiła się w Dolinie Godryka. Zamiast tego złapał pierwszą lepszą metalową pałkę i włożył ją do mechanizmu, który zazgrzytał, zahuczał i podniósł powoli żelazną kratę do góry. W dłoni Shawa zostało nawet parę gorących nasionek, które schował do pustej paczuszki po fasolkach Bertiego Botta. - Myślę, że nie trzeba - oznajmił Darren, przechodząc pod metalową bramą i zadzierając głowę do góry, by obejrzeć łuk - Może jeszcze trochę spaceru przed przerwą, hmm?
z/t z Lei
Ruby Maguire
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160
C. szczególne : golden retriever energy | irlandzki akcent | duże oczy | zapach cytrusów
— Serio? Mi nic nie jest, jesteś pewny, że to nasz towarzysz? — zerknęła jeszcze raz przez ramię, upewniając się, że nadam z nimi szła, a potem przeniosła spojrzenie na Gryfona, lustrując go wzrokiem, bo faktycznie wyglądał na szalenie zmęczonego. Może ta wyprawa wcale nie była dobrym pomysłem? Już chciała go o to pytać, ale zaczął opowiadać swoje przygody z górami, na co zmarszczyła brwi. Co prawda nie brała udziału w tych eskapadach z Jonesem, to znaczy wzięła udział w jednej i było jej dość. Nie nadawała się wcale na bohaterkę i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Z zainteresowaniem jednak na niego patrzyła, bo słyszała tylko jakieś plotki na temat tej ostatniej wyprawy. Nie miała czasu dorwać Marli przez te całe egzaminy, którymi się przejmowała jakby to był koniec świata, chociaż koniec świata mógł mieć miejsce gdzieś indziej. — Musimy to zmienić, serio, nie ma nic lepszego niż chodzenie po górach, tylko ty i szczyty, no i widoki! — powiedziała, szczerząc się szczerze do przyjaciela, bo jeśli o nią chodziło – nie była dobra w te wszystkie babskie sprawy, zdecydowanie wolała ubrać właśnie buty trekkingowe, założyć plecak i uciec od rzeczywistości. Tak czuła się najlepiej, może to kwestia czterech braci? A może po prostu taka była. Weszli do fortu, a ona z całych sił starała się nie rozdziawić ust z wrażenia. Jasne, mieszkała w zamku od siedmiu lat, ale to było zupełnie coś innego. Nie chodziła na lekcje, chociaż to wszystko uznawała za jedną wielką lekcje historii. Patrzyła na duchy mnichów i skrzatów domowych, nie mówiła nic, bo nawet nie wiedziała co ma powiedzieć. Za to poprawiła plecak i wzruszyła ramionami, kiedy ani nikt ich nie powitał, ani nikt się do nich nie odezwał. Może serio po prostu mieli przejść po szlaku przez wszystkie zamki i to tyle, bez żadnych dodatkowych atrakcji. Stanęła przed zardzewiałą bramą i… no właśnie, i nic, bo wszystko wyglądało tak samo. Jakby nigdy nic, odeszła sobie trochę na bok, dając pracować Drake’owi, który na pewno coś nie coś potrafił, a ona zaczęła się przyglądać rosnącej tam jabłonce. Dotknęła jednaj gałązki i nagle wciągnął ją wir teleportacji. Wylądowała po drugiej stronie bramy, pobiegła gdzieś w bok i… zwymiotowała. Nienawidziła się teleportować, a teraz wzięło ją to z absolutnego zaskoczenia. Oparła dłonie o kolana i wzięła kilka uspokajających wdechów. Nie bez powodu zdała egzamin na prawo jazdy, nie było szans, że kiedykolwiek będzie się teleportowała z własnej woli. Uniosła głowę dokładnie w momencie, w którym Drake otworzył bramę i niemrawo się do niego uśmiechnęła. Dobrze myślała, że sobie z tym poradzi. Zrzuciła plecak i wyjęła wodę, przepłukując usta i nawadniając się przed dalszą wędrówką. — Dzięki — powiedziała, biorąc od niego termos i łykając kawę, jakby to był jakiś eliksir życia. Wzięła jeszcze jeden głęboki oddech i nieznacznie uniosła kąciki ust. — Dobra, czas w drogę, jeszcze mnóstwo mil przed nami! Jak nam się poszczęści, to jakieś jezioro będzie po drodze! — rzuciła już z szerokim uśmiechem, jakby przed kilkoma minutami wcale nie walczyła o życie po nagłej teleportacji.
C. szczególne : krwawa obrączka na serdecznym prawym palcu, tatuaż chińskiego smoka na lewej ręce, runa jera na karku, blizny na łydce i na plecach, łagodny uśmiech
Longwei spojrzał na siostrę z chwilową zadumą na twarzy i dodatkową ekscytacją w spojrzeniu, gdy tylko pomyślał o nowym gatunku smoka. Odkrycie takiego byłoby czymś niesamowitym i przez moment mężczyzna żałował, że nie zabrał ze sobą aparatu. - Wydaje mi się, że moglibyśmy znaleźć coś nowego, skoro Avalon przez tyle lat było uznane za legendarne. Kto wie, czy na tej wyspie rzeczywiście nie ma jakiegoś zapomnianego gatunku. Podejrzewam jedynie, że nie dostaniemy tutaj jego figurki, jeśli istnieje, a ja nie zabrałem aparatu. Więc… Chciałbym, żeby rzeczywiście jakiś tutaj był i jednocześnie mam nadzieję, że nie będzie i nie będę żałował, że nie mam jak go uwiecznić - odpowiedział siostrze, wzruszając nieznacznie ramionami, gdy docierali do Bramy Arturiańskiej, przez którą mogli iść dalej. Cieszył się, że siostra była skłonna pomóc mu w trakcie tworzenia siodła, choć jednocześnie zastanawiał się, na ile rzeczywiście jego stare marzenie miało rację bytu. Po rozmowie z Maggie z Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami był przekonany, że niewielu czarodziei zrozumie jego marzenie, ale teraz zaczął się zastanawiać, czy nie powinien omówić tego z kimś jeszcze, jak chociażby właśnie z Mulan - osobą równie zakręconą na punkcie stworzeń, co on, jeśli nie bardziej. Przekroczyli Bramę i przed nimi rozpostarł się widok na Fort Galahada. Samego rycerza nie było widać, co nie znaczyło, że go nie ma. Chwilę jeszcze stał, przyglądając się dziedzińców, na którym widać było krążące duchy mnichów i skrzaty domowe. Miejsce zdawało się napawać spokojem, co podobało się Longweiowi. - Wracając jeszcze do siodła… Myślisz, że rzeczywiście może pomóc w opiece nad stworzeniami? Rozmawiałem z jedną kobietą z departamentu mamy i raczej wzięła mnie za wariata, gdy powiedziałem jej o tym. Tylko… Gdyby mieć takiego jednego osobnika, który ci ufa i moc na nim jeździć… To pomogłoby w opanowaniu bardziej upartych jednostek. Nie mówię przecież o jeżdżeniu na nich stale. Nawet na pegazach nie jeździ się stale, czy na hipogryfie, a zwyczajnie ma się taką możliwość. W każdym razie, co ty o tym myślisz? - pytał, kiedy docierali do wielkiej bramy. Mężczyzna przyjrzał się przeszkodzie, dostrzegając leżące obok wajchy. Wyraźnie musieli wybrać jedną z nich, aby otworzyć bramę. Longwei przez chwilę zastanawiał się, którą powinien wybrać, nim ostatecznie chwycił kryształową. Gdyby mi powiedzieć, czym kierował się przy wyborze wajchy zdecydowanie nie wiedziałby, co odpowiedzieć. Jego wybór dość szybko okazał się felerny, gdy wajcha rozpadła się w drobny mak. - No dobra, ta jednak nie będzie dobra...
C. szczególne : zmieniający się kolor brwi | dresiki i bluzy z kapturem | okrągłe kolczyki w uszach | szkocki akcent | pachnie super kosmetykami czarodidasa
Ledwo usłyszałem informację której nigdy nie chciałem słuchać, obok mnie pojawiła się Jess, mierząc mnie wściekłym spojrzeniem. Szukała też Tomka, wyraźnie po to żeby i na niego ponarzekać. Mrugam prędko zastanawiając się jak to się stało, że nie upewniliśmy się czy przyjaciółka z nami idzie. Mimo tego, że jest jawnie niezadowolona - i wysusza mi uprzejmie koszulkę i dresik. - Tommy miał Ci dać znać - mówię z przekonaniem powód dla takiej sytuacji. Ja z pewnością bym nie zapomniał. To Tomasz jak zwykle zagadał się ze zbroją, albo i nawet sam ze sobą, więc tak to wyszło. - A potem poszliśmy strasznie późno i w pośpiechu. - Bynajmniej nie usprawiedliwiałem w ten sposób Maguire'a tylko siebie - dlaczego nie szukałem jej mimo to. Może dalej bym się spowiadał jak w kościele, ale z pomocą mi przychodzi zbroja! Ze zdumieniem patrzę na nią jak zaczyna wymieniać wszystkich w których była zauroczona czy coś tam A ponieważ ja również właśnie sięgałem po papierosa, też wypadł mi z rąk, a ja nieudolnie próbowałem złapać go w locie. - Kurwa - mamroczę zażenowany, moje krótkie włosy były schowane pod czapką i starałem się też zasłonić daszkiem brwi, które też musiały być czerwone. Tomek z pewnością miał rację - to na pewno była jakaś zgadywanka jak w przypadku dziwnego sekretu Solberga. Ale reakcje Jess była tak agresywna, że sam nie wiem co o tym myśleć i jedynie śledzę wzrokiem upadającą zbroję. - Na pewno mam z nich największe osiągnięcia - mówię poważnym tonem kompletne głupoty, tak dla rozluźnienia atmosfery, bo w końcu byłem wśród dobrych graczy qudditcha, profesorów i prefektów. - Weź, bo się zasapiesz jak psidwak i będę musiał Cię nosić - zwracam prędko uwagę na Tomasza, zabieram mu papierosa z chudych palców. Może i miał słabszą kondycję niż ja, ale do tego nie lubiłem jak palił bez potrzeby. - Wziąłem i zostawiłeś pod swoją piżamą na ziemi - dodaję jeszcze wykazując się niesamowitym sprytem godnym Krukona i macham ziomkom, żebyśmy się ruszyli z tego żenującego miejsca. - Ale jeśli okaże się, że będziemy musieli rozbijać się w głuszy, to jak słyszałeś, ty śpisz w przedsionku - droczę się jeszcze zarówno z Jess i jak i z Tomkiem, zaciągając się papierosem, by zażartować z tego co wygadywała ta dziwna zbroja. Idziemy więc dalej i zaczynamy sobie gadać. Jedni bardziej, drudzy mniej, wiadomo jak się rozkładają siły. Sam zastanawiam się poważnie nad słowami zbroi w międzyczasie. I co jakiś czas rzucam Smith zadumane spojrzenie. Nigdy nie postrzegałem siebie jako kogoś kto może być specjalnie atrakcyjny, stąd moje zmieszanie połączone z zaciekawieniem. Zakładam też, że nie mogła to być do końca prawda. W końcu dochodzimy do całkiem ważnego punkty tej imprezy. Przy bramie od wielkiego fortu leżą jakieś wajchy, których najwyraźniej trzeba użyć. - To jakaś zagadka? - mruczę najpierw dość retorycznie, bo zamiast pomyśleć nad tym, biorę pierwszą lepszą, dziwną w dotyku wajchę, którą udaje mi się otworzyć część bramy. Na ręce zostają mi jakieś ziarna. - To coś cennego? - pytam moich druhów - zielarzy, wyciągając do nich dłoń.
______________________
I'm almost never serious, and I'm always too serious.
Jessica Smith
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : Biały znak Zorzy łączący wewnętrzne kąciki oczu | Złote okulary (tłumaczki) | Krwawa 'obrączka' na lewej dłoni | Rude włosy | Brisingamen, Ijda Sufiaan i druidzki amulet na szyi | Delikatny zapach frezji
Chciałaby powiedzieć, że nie kupowała tłumaczeń Augusta, ale chłopak nie należał raczej do czarusiów, zwłaszcza tych słownych i namydlanie komuś oczu (lub uszu) nie leżało w jego szczególnych umiejętnościach. Więc chociaż przyjęła jego tłumaczenia, tak nie mogła powstrzymać się od komentarza: — No tak, bo przecież jak na gumochłony przystało macie tylko jeden otwór gębowy. I to wspólny — parsknęła - bardziej już jednak rozbawiona, niż rzeczywiście zła. Przynajmniej do czasu, aż zbroja niesamowicie subtelnie wyjawiła jej sercowe sekrety, akurat w punkt, gdy z krzaków wyszedł też Tommy wraz z Wargiem. Smith z kamienną twarzą - i czerwienią na uszach - przemilczała komentarze dwójki przyjaciół, czując jak pali ją zażenowanie. Ostatecznie jednak się odezwała - zaciągając się porządnie papierosem i podpinając swojego charjuka do elastycznej smyczy podpiętej do jej szerokiego pasa. — Pozwolę sobie przemilczeć, tylko dlatego, żebyście się zastanawiali i w końcu oszaleli na moim punkcie — sarknęła, próbując przybrać kpiarski, lekki ton - co jednak zdecydowanie psuło jej uciekające, szare spojrzenie. Ostatecznie jednak ruszyli dalej - a Jess wykorzystała okazję (i gadulstwo Thomasa), żeby rozgadać swoje zażenowanie i zostawić je gdzieś w tyle, na początku masywu Onchu, jeszcze przed Bramą Arturiańską. I próbując powstrzymać się od całkiem naturalnego odruchu unikania Edgcumbe'a. — Fort Galahada... Podobno to on zdobył świętego Graala, jako "najczystszy" z Rycerzy Okrągłego Stołu... i nieślubny syn Lancelota przy okazji, żeby było śmieszniej — uskuteczniała swoje historyczne androny, kiedy podchodzili do pierwszego przystanku w ich długiej podróży. Cichym gwizdem przywołała do siebie Warga, kiedy stanęli pod bramą ruin - która sama w sobie niewiele z ruinami miała wspólnego. — Raczej kwestia prób i błędów — stwierdziła w odpowiedzi na pytanie Augusta, obserwując jak kumpel sięga po jedną z wajch, wciska ją w mechanizm - i uchyla część bramy. — Hmm... bingo — mruknęła, zerkając jeszcze na nasionka, które wykruszyły się z metalu na rękę Augusta. — Ogniste nasiona. Chyba nic avalońskiego — rzuciła, tak na pierwszy rzut oka - po czym sama sięgnęła po... kwitnącą (?!) gałązkę jabłoni. Ledwo musnęła ten dziw opuszkami palca, coś ją pociągnęło - i teleportowała się za bramę, momentalnie czując jak robi jej się niedobrze od tak nagłej aportacji. Szczęśliwie razem z nią pociągnęło Warga - który teraz oparł się o jej udo, żeby mogła złapać równowagę. — Jesteśmy po drugiej stronie! — zawołała do swoich towarzyszy. — Gałązka to świ... — dopiero po chwili zorientowała się, że trzyma w dłoni witkę jabłonki. — Do prdele... Czekamy na was! — krzyknęła jeszcze, wykorzystując chwilę, by po prostu przysiąść na murku i złapać głębszy oddech.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Brama: Klik Zbroja: jw. po napisaniu 1000 znaków rozmowy mam +1 do ziela Kostki: F + F + A + J = 3,5k znaków min.
Szła przed siebie, jakby ktoś wsadził jej w tyłek petardę, albo osiem i odpalił. Kipiała wręcz złością, choć powstrzymywała się od miotania zaklęciami na prawo i lewo. Zamiast tego starała to przełożyć na energię fizyczną i nawet zainteresowała się idącą obok niej zbroją, która wydawała się o wiele lepszym towarzyszem niż idąca za nią parka belfrów. Okazało się, że nawet się nie pomyliła. Metalowy gigant nie tylko robił wrażenie swoją posturą, ale okazało się, że ma też całkiem przyzwoitą wiedzę zielarską, a że Irvette była na nowym terenie od razu podłapała temat pytając o to, jakie niesamowite okazy może tutaj znaleźć. Oczywiście zbroja zaczęła od opowieści o tutejszej jabłoni, której właściwości zdawały się być niesamowite razem z faktem, że zdawała się więdnąć poza rajskim sadem, a metody jej pielęgnacji były znane przede wszystkim lokalnym driadom, które niechętnie dzieliły się z innymi tym sekretem. Następnie przeszli na temat kwiatów Morteausa, które dla Irvette były odkryciem, jakie zdecydowanie pragnęła dołożyć do swojej rodzinnej i prywatnej kolekcji. Samo drzewo było równie fascynujące, choć to właśnie właściwości jego kwiatów sprawiły, że dziewczynie aż wyszły rumieńce na policzkach. Widziała w tym potencjał nie tylko jako trucizny, ale jako dodatek do szczepu, nad którym pracowała. Już miała pytać, czy roślina ta jakoś miesza się z innymi, czy raczej jest typem ciężkiego pasożyta, gdy nagle jej uszu dobiegł wzmocniony głos. Głos, który sprawił, że rudowłosa gwałtownie zatrzymała się i odwróciła, nie wierząc własnym oczom. -Harry! - Krzyknęła, praktycznie zbiegając w jego kierunku, by następnie z naprawdę szczerym i promiennym uśmiechem rzucić mu się na szyję. -Nawet nie wiesz jak się cieszę, że jednak przyjechałeś! - Ucałowała jego policzki, jak to francuski zwyczaj nakazywał, a jej szmaragdowe tęczówki rozjaśniły się, gdy tylko napotkały oczy ślizgona. Wiedziała, że miał ostatnio ciężki czas i nie był przekonany co do wakacyjnego wyjazdu, dlatego też nie spodziewała się ujrzeć go tutaj. A już na pewno nie teraz, kiedy potrzebowała jego obecności, by zapomnieć o pewnej innej rudej porażce kroczącej kilkadziesiąt metrów niżej. -Jak się czujesz? - Zapytała już nieco bardziej zmartwiona, choć nadal niesamowicie ucieszona jego obecnością, gdy razem wędrowali znów w górę, ku wznoszącemu się na szczycie fortowi Galhada. Dziewczyna nie miała jeszcze pojęcia, co ich tam czeka, ale jakoś nagle poczuła, że będzie łatwiej jej podejść do zadania ze skupieniem, gdy nie miota nią już sama czysta wściekłość. Miała tylko nadzieję, że taki stan się u niej utrzyma, bo chciała czy nie, Stéphane i Audrey też niedługo mieli tu dotrzeć, a ich obecność nie działała już tak kojąco na ślizgońską prefektkę. -Dawno przyjechałeś? W którym domku mieszkasz? - Zapytała ciekawa, czy będzie mogła go odwiedzać, czy przypadkiem nie trafił pod jeden dach z tą ryżą suką. A może ze względu na ostatnie wydarzenia postanowił przyjechać z rodziną i to właśnie z nimi został ulokowany? Wtedy odwiedziny na herbatkę raczej też byłyby nieco niezręczne, gdy jednym z braci Hariela był jej profesor transmutacji.
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Hariel Whitelight
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 184
C. szczególne : podobny do Camaela, wręcz myląco gdyby nie oczy i pieprzyk nad górną wargą | pachnie perfumami z nutą sosny | nosi super buty, które tworzą za nim kwiatkowy korowód | zawsze ma kolorowe okularki na nosie
Uśmiecham się kiedy Irvette od razu biegnie do mnie z nieukrywaną radością. Rozkładam ramiona by objąć rudowłosą i nacieszyć się jej obecnością, zapachem i bliskością. Jakże pocieszającą w tym nieszczególnym dla mnie czasie. - To ja! - mówię niemal radośnie kiedy przytulam przyjaciółkę. Kiedy kończy moje obcałowywanie policzków ja daję jej prędkiego buziak w usta jak nakazywał zwyczaj Hariela Whitelighta. - Jak bardzo się cieszysz? - pytam z podobną dla siebie niefrasobliwością, machając lekko brwiami. Kiedy zmartwiona dopytuje jak się czuję, wzruszam lekko ramionami i poprawiam mechanicznie okulary. - Teraz dobrze. Ale muszę szprycować się eliksirami spokoju. Jestem nimi opity na maksa. Ale nie przejmuj się, za jakiś czas będę odstawiał - oznajmiam szczerze, uznając że nie ma co jej okłamywać. I tak nie uwierzyłaby mi w jakieś oczywiste głupoty "tak, w porządku, tylko mi matka umarła, ale jest już bosko". Nie miałem też pojęcia, że moje pojawienie się tutaj może być dla niej tak miłe ze względu na jakieś inne, niechciane towarzystwo. Biorę za rękę Ślizgonkę, by razem sobie iść do kolejnej lokacji. Macham też miło jej metalowemu towarzyszowi na powitanie. - Nie, niedawno, chciałem od razu się przejść. Jestem w domku z Tobą i Farrisami! Cudownie, prawda? Chociaż nasze pokoiki są skandalicznie małe. Nie wiem czy będą zadowoleni jak będziemy dzielić łóżko, ale James to mój przyjaciel na pewno zrozumie jak będzie musiał posiedzieć długo na zewnątrz - ględzę sobie niefrasobliwie, dzięki wpływowi magicznych eliksirów. W międzyczasie docieramy do jakiejś bramy, gdzie wyraźnie musimy wybrać odpowiedni sprzęt. Zerkam na wszystko i chcąc zarzucić świetnym, zielarskim żartem, wskazuję na jakąś gałązkę jabłoni. - Ty pewnie będziesz... - próbowała tym otworzyć. To chciałem powiedzieć, przy podnoszeniu jabłoni, ale czuję charakterystyczne dla świstoklika oderwanie się od miejsca w którym stoję. Po kilku sekundach już jestem po drugiej stronie. - Irv? - mówię zafrasowany, widząc że Ślizgonki nie ma obok mnie. Teraz już wcale nie chcę chodzić sam.
Christopher Walsh
Wiek : 35
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 183
C. szczególne : Blizna u dołu brzucha oraz niewielka blizna na ręce, blizny na piersi po jadzie akromantuli, ciemnogranatowe blizny na lewym ramieniu; obrączka z czarno-zielonej muszli; runa agliz na lewym nadgarstku
Naładowanie baterii, jak ładnie ujął to Josh, było im niesamowicie potrzebne. Nie tylko to, tak naprawdę, bo wiele się w ich życiu zmieniło i musiał przyznać, że musieli na nowo się ze sobą oswoić. Sprzeczki nigdy nie były niczym dobrym, nigdy nie były czymś, co prowadziło do właściwych rozwiązań i tworzyły dziwną ciszę, z którą trzeba było walczyć. Nie inaczej było zresztą teraz, z czego obaj zdawali sobie oczywiście sprawę, ale również obaj chcieli to najwyraźniej naprawić i pokazać sobie, że nie są wcale na siebie źli. Bo prawda była taka, że Christopher nie był wściekły na Josha, bardziej na to, co się dookoła działo, na te zrządzenia losu, które doprowadziły ich ostatecznie do miejsca, w którym właśnie się znajdowali. Owszem, bolało go nieco to, że jego mąż zdawał się wątpić w jego stałość i upór, ale jednocześnie rozumiał, skąd to się wzięło. To zaś powodowało, że jeszcze bardziej nie chciał go opuszczać, że nie chciał pokazywać mu, że coś jest nie w porządku. To było coś, nad czym musieli popracować, nad czym szczególnie musiał popracować sam Christopher, mając nadzieję, że uda mu się wybrnąć z sytuacji, w której się właśnie znaleźli. - Muszę wybrać? - zapytał, uśmiechając się łagodnie, mając jednak wciąż poczucie, że dzieje się coś dziwnego, że nieco dookoła siebie krążą, że starają się zachowywać względem siebie tak, jak zawsze, a jednak było w tym nieco fałszu. Nie znosił tego uczucia, ale wierzył w to, że właśnie ta wspólna podróż w nieznane, nieco im pomoże. Oczyści atmosferę i pozwoli im ostatecznie dojść do jakichś sensownych, logicznych wniosków. Przede wszystkim zaś, że podniesie ich na duchu i wskaże drogę, jaką powinni iść. Ruszyli dalej przed siebie, a gdy znaleźli się już u szczytu bramy i Chris zorientował się, dokąd najwyraźniej zmierzają, Josh odezwał się ponownie, powodując, że przez chwilę serce jego męża biło naprawdę szybko. Wiedział, o czym ten wspominał, wiedział doskonale, jak skończyły się jego poprzednie przygody i nawet nie chciał myśleć o tym, że mogą mierzyć się z czymś podobnym raz jeszcze. Nie mógł jednak powiedzieć, że był przekonany, iż w jego towarzystwie Josha nie spotka nic złego. Już, teraz gdy znaleźli się w forcie, z którego pozornie nie było wyjścia, zielarz był pewien, że nie będzie tak wielką podporą w tej wyprawie, jak chciałby być. - Sądzę, że prędzej przyjdzie nam borykać się z zagadkami. Jesteś w tym dobry, czy nie? - zapytał, uśmiechając się lekko, gdy odkrył już mechanizm, dzięki któremu zapewne mogli przedostać się na drugą stronę bramy. Jednocześnie jednak wiedział, że to wcale nie będzie proste i mimowolnie pomyślał o książkach Wendy, które ilustrował, przypominając sobie te wszystkie problemy i zwroty akcji, jakie tam występowały. Przyjrzał się uważnie temu, co się przed nimi znajdowało, starając się znaleźć właściwe rozwiązanie zagadki, próbując jednocześnie myśleć tak, jak mogliby myśleć ci, którzy postawili ich przed tym problemem, po czym oznajmił mężowi, że według niego należy sięgnąć po gałązkę jabłoni. Wybrawszy ją i dotknąwszy, poczuł szarpnięcie w okolicach pępka i zdołał tylko pomyśleć, że to zdecydowanie nie powinno tak wyglądać, po czym wylądował po drugiej stronie bramy. Technicznie rzecz biorąc - rozwiązał należycie zagadkę.
______________________
After all these years you still don't know The things that make you
beautiful
Mulan Huang
Wiek : 21
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : niewielki tatuaż z przodu lewego barku, zmieniający kolor poruszający się tatuaż chińskiego smoka na niemal całe plecy, runa jera na lewym boku na wysokości żeber, ślad po zaklęciu Agere na prawym przedramieniu, często zmienia kolor włosów oraz korzysta z magicznych i barwiących soczewek
Poprzedni post:klik Literka:C Zdobycze: 1pkt z Historii Magii
Smoki to było coś co zdecydowanie niezmiernie ekscytowało rodzeństwo i sprawiało, że nagle oboje stawali się o wiele bardziej żywotni i przestawało im przeszkadzać nawet doskwierające dotąd zmęczenie związane z przeprawą do bramy arturiańskiej. No, ale rozmowa o potencjalnym nieznanym im jeszcze gatunku sprawiała, że nic innego wokół nie miało już wielkiego znaczenia. - Biorąc pod uwagę jak bardzo populacja smoków została przerzedzona z różnych względów to na takiej wyspie mogłyby sobie radzić naprawdę nieźle. Myślisz, że mógłby to być gatunek pokrewny do hebrydzkiego czarnego i walijskiego zielonego? Różnią się od siebie znacznie, ale już nie takie krzyżówki powstawały. Lub to też jakiś ich protoplasta - jej mózg już kompletnie przestawił się na myślenie o magicznych stworzeniach i jedynie przytaknęła na wspomnienie o aparacie. Mogli wcześniej pomyśleć o takich rzeczach, ale nie było na to zanadto czasu. Najwyżej potem skołuje się jakąś myślodsiewnię, aby pobrać wspomnienia i chociaż tak będą mogli je przeżywać na nowo. Nie żeby to było dużo trudniejsze od cyknięcia zwykłej fotki. Przez jakiś czas zastanawiała się nad kwestią siodła, przyglądając się przy okazji stojącemu przed nimi fortowi. Podeszła też do jednej z dźwigni, która znajdowała się dosyć blisko i przesunęła spojrzeniem po jej powierzchni. Wyglądało na to, że była specjalnie rzeźbiona i znajdowały się na niej jakieś historyczne sceny. Przynajmniej tyle mogła stwierdzić na pierwszy rzut oka. - Myślę, że to całkiem ciekawy i ambitny pomysł. Wiele też zależałoby od materiałów z jakich wykonane byłoby samo siodło. Powiedz... myślałeś może o pokrywaniu ich jakimś eliksirem czy czymś w tym rodzaju? Oczywiście w niewielkiej ilości. Zwierzęta są bardziej wyczulone na zapach i gdyby to siodło zostało przesiąknięte zapachem, który by je uspokajał ujeżdżanie ich mogłoby się okazać prostsze i bezpieczniejsze - zaproponowała, pochylając się bardziej nad wajchą, aby móc jej się lepiej przyjrzeć. Z mniejszej odległości nie miała już żadnej wątpliwości, że patrzy na całą historię, którą ktoś postanowił umieścić na uchwycie. I w czasie gdy Longwei snuł dalej swoje rozważania i zgadywał, która dźwignia będzie tą właściwą Mulan po prostu studiowała w dalszym ciągu metalowe obrazki, chcąc ułożyć widoczne scenki w spójną całość, co oczywiście zajęło jej dłuższą chwilę. I w momencie, gdy jej brat męczył się z wyborem odpowiedniej dźwigni... ona po prostu pociągnęła za swoją, gdy już skończyła się jej przyglądać. - To chyba była - odpowiedziała z uśmiechem, gdy tylko droga stanęła przed nimi otworem i mogli przejść dalej.
z|t z Longweiem
Joshua Walsh
Wiek : 37
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : runa algiz za lewym uchem, obrączka z bladoróżowej muszli, bransoletki na lewym nadgarstku
Brama Arturiańska:post Kości:B jak brąz - solidny, podłużny kawał brązu. By wskoczył na miejsce, musisz się nieco natrudzić, ale udaje ci się w końcu przekręcić mechanizm i otworzyć sobie drogę dalej. Zdobycze: brak
- Nie. Mam tylko nadzieję, że w przypadku sadzonek i udomowionych pupili, zaczniemy myśleć o większym domu, bo w tym powoli kończy się miejsce - odpowiedział ostatecznie Josh, czując się dziwnie skrępowany własnymi słowami, choć starał się nie dać tego po sobie poznać. Nie chciał tej ciszy między nimi, nie chciał czuć tego dziwnego napięcia, a jednak to jeszcze nie mijało. Owszem, dopiero zdołali pokonać trasę prowadzącą do Bramy Arturiańskiej, za którą rozpoczynał się właściwy szlak po zamkach Avalonu, więc żaden z nich nie zdołał jeszcze rozładować swoich emocji, ale mimo to, Josh chciał znów poczuć się swobodnie. Wiedział, że przy takim napięciu powinien uważać na to, co mówi, ale nie chciał kryć się z żadnymi pragnieniami przed mężem, a chęć większego domu dojrzewała w nim od powrotu do Hogsmeade. Mieli wiele zwierząt już teraz, a chcieli jeszcze parę. Chciał też, aby Chris mógł naprawdę mieć w ogrodzie każdą roślinę, jakiej mógłby zapragnąć. Chciał dać mu ogród jego marzeń, przestrzeń tylko dla niego, w której mógłby odpoczywać, zbierać natchnienie i wiedział, że nie uzyska tego w Hogsmeade. Jednak, gdy tylko wypowiedział te słowa na głos, poczuł się głupio, przypominając sobie ich sprzeczkę i to, jak zwątpił w stałość ich związku. Wątpił, ale chciał sięgać wspólnie po więcej? Jak niezdecydowany dzieciak. Z tego powodu próbował zmienić temat, gdy tylko dostrzegli Fort Galahada i przemieszczających się po nim mnichów, czy raczej ich duchy oraz skrzaty domowe. - W zagadki kiedyś byłem dobry, gdy jeszcze z rodzicami czytałem dużo mitologii i fascynowałem się sfinksem, szczególnie przez to, że mógł latać. Pamiętam, że przez jakiś czas testowali mnie, tworząc jakieś zagadki, ale to było lata temu i nie jestem pewien, czy teraz sobie poradzę - odpowiedział, podchodząc za Chrisem w stronę bramy. Kiedy jego mąż oglądał możliwe wajchy, Josh przyglądał się samej bramie, zastanawiając się, z czego była zrobiona, aby przemyśleć, która wajcha powinna pasować. - Jabłoń? Tylko… Która to? - spytał, kiedy tylko Chris znalazł się nagle po drugiej stronie. Coś w miotlarzu drgnęło na ten widok, sprawiając, że poczuł się niekomfortowo i chwycił pospiesznie drugą wajchę z brzegu, wtykając ją w odpowiednie miejsce. Potrzebował znaleźć się przy mężu, tuż obok, natychmiast. W miarę, jak siłował się z mechanizmem, narastała w nim absurdalna panika, że coś za chwilę się stanie i gdy już miał wydać z siebie zirytowany jęk, brama ustąpiła, a on mógł bezpiecznie przejść na drugą stronę, gwałtownie obejmując męża. - Musisz przeszkolić mnie z drzew… - mruknął cicho, nim puścił go, żeby iść dalej.
Brama Arturiańska:post Kości:G > D Zdobycze: 1 pkt z Zaklęć
Zaśmiał się cicho pod nosem, gdy usłyszał jej odpowiedź w sprawie gry na instrumentach, zaraz informując ją, że sam także grać na niczym nie potrafił. Nie wiedział tak naprawdę, dlaczego Victoria kojarzyła mu się z tym, co inni nazywali arystokratycznym, ale nie miało to nic wspólnego z jej byłą pozycją prefekta. Mimo to uśmiechał się ciągle pod nosem, idąc za dziewczyną, korzystając bezczelnie z możliwości obserwowania jej, gdy szła przed nim, choć nie robił tego nazbyt nachalnie. Trudno było jednak oderwać od niej wzrok, przynajmniej do czasu, gdy przystanęli na chwilę i odpowiedział na niezadane pytanie o testrale. Później zapadła cisza, której nie próbował przerwać, gdy przekraczali Bramę Arturiańską. Właściwie starał się nie rozpamiętywać wspomnień związanych z dziadkiem, zwykle nie wracał do tego myślami, ale nie czuł się w żaden sposób źle, gdy powiedział, częściowo, o tym Victorii. Co prawda nigdy nie podejrzewał, że kiedykolwiek będzie jej mówił o sprawach tak osobistych, ale nie zamierzał narzekać. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, gdy usłyszał jej ciche pytanie, na które niemal w ogóle nie zareagował, jeśli nie zwracało się uwagi na jego włosy, które zupełnie straciły blask, stały się czarne, przetkane gdzieniegdzie siwymi pasmami. Westchnął lekko, ruszając dalej, w kierunku bramy. - Podejrzewam, że twoje domysły są ciekawsze od tego, co rzeczywiście się stało - stwierdził prosto, wtykając dłonie w kieszenie, nie patrząc na dziewczynę. - Mówiłem, że miał hodowlę pegazów, w tym testrali. Miałem zakaz wchodzenia na wybieg dla nich, żeby przypadkiem nie wejść na nie, skoro ich nie widziałem. Tylko że bardzo chciałem pochwalić się dziadkowi, że dostałem list do Hogwartu i pobiegłem do niego, wpadając na ich niewielką grupę. Nie wiedziałem, co się dzieje, dziadek chciał mnie osłonić i stanął między mną a jednym z testrali, zostając kopnięty mocno w głowę. Nim uzdrowiciele zdołali się teleportować do nas, zacząłem widzieć testrale - wyrzucił z siebie matowym głosem, starając się panować nad emocjami, nie skupiać na tym, co mówił, przedstawić wszystko jako suche fakty, choć nie było to łatwe. Wiedział, że gdyby wtedy nie zareagował nazbyt emocjonalnie, gdyby wstrzymał się chwilę, nie doszłoby do tragedii. Nie mógł już jednak nic na to poradzić, nie mógł nic zmienić, więc starał się po prostu iść dalej, jednocześnie chcąc mieć kilka pegazów w swoim domu. Chciał w jakiś sposób uhonorować to, czego nauczył go dziadek. - A jakie były twoje domysły? - spytał, spoglądając na Victorię z nieznacznym uśmiechem na twarzy, gdy podeszli w końcu do bramy, dostrzegając obok stół z mnóstwem wajch, gotowych do użycia.
Brama Arturiańska:post Kości:I I I D Zdobycze: 1 pkt z zaklęć
Cóż, Larkin miał rację, że było w niej coś arystokratycznego i to nie ulegało wątpliwości. Urodziła się w rodzie Brandonów, żyła w Wielkiej rezydencji, pełnej skrzatów domowych i magii, miała dosłownie wszystko, co mieć mogła, ale i takie odebrała wychowanie. Pilnowano, by wiedziała, kim jest, by miała świadomość, że nie jest żadnych podrzutkiem i na jej barkach spoczywa obowiązek zajęcia się rodzinnym interesem. Niektórzy pewnie powiedzieliby, że jej zamiłowanie do latania i tworzenia mioteł było czymś wymuszonym, ona jednak traktowała to bardziej jak dziedzictwo, które spłynęło do niej wraz z krwią. I chociaż miała świadomość, że miałby szanse na to, żeby zająć się czymś innym, zostać aurorem albo rozpocząć pracę w Ministerstwie Magii, jak sugerował Darren, to nie było jej pisane, nie było również jej częścią składową. Gdzieś na dnie jej serca tkwiło bowiem zamiłowanie nie tylko do perfekcji, nie tylko do szybkości, ale i do kształtowania otaczającego ją świata, tak, by ten ją zapamiętał. Potrzebowała przełożyć swoje pragnienia i założenia związane ze środkami transportu na prawdę, na rzeczywistość, która za kilka lat bez większego problemu mogłaby okrzyknąć ją wybornym twórcą mioteł i jednym ze zdolniejszych Brandonów. Jeśli śniła o sławie, to ta miała przyjść do niej w ten właśnie sposób. Słuchała Larkina w całkowitym milczeniu, zastanawiając się nad tym, co powiedział, nie umiejąc jednak zupełnie zrozumieć, co ten czuł. To wykraczało daleko poza jej możliwości i skoro nie umiała rozpoznawać własnych uczuć, nikogo nie powinno dziwić, że miała o wiele większy problem, gdy chodziło o inne osoby. Spojrzała na towarzysza, kiedy minęli bramę, kiedy zbliżali się do fortu, jednocześnie dostrzegając, jak bardzo jego włosy znowu zmieniły kolor. Nie była na tyle głupia, żeby nie zacząć się domyślać, że w jakimś stopniu odpowiadały za nastroje Larkina, za to, co się z nim dzieje, ale nie umiała w żaden sposób odgadnąć, co dokładnie kryło się w jego głowie. Smutek? Złość? To było niemalże jak rzucanie rzutkami w tarczę i próba zrozumienia, co się w tym wszystkim ukrywało. Nie uważała jednak, żeby znajdowała się na pozycji, która pozwalałaby jej o cokolwiek dopytywać. Miała świadomość, że z jej strony nie mógł liczyć na szczerą rozmowę na temat tego, co go męczyło, a ona nie była z całą pewnością tak ekspresyjna, jak Zoe, czy jak Jess. Uśmiechnęła się nieco gorzko, ostatecznie unosząc rękę, by ogarnąć za ucho włosy, które w czasie wspinaczki wymknęły się z misternego upięcia, a później rozejrzała się dookoła, odkrywając, że znaleźli się już w granicach fortu, ale dalsza droga była zablokowana. - Nie jestem najlepsza w zgadywaniu, Larkin, przynajmniej nie takich rzeczy. Jeśli postawisz przede mną problem transmutacyjny albo zagadkę, to ją rozwiąże - stwierdziła, wskazując na mechanizmy, domyślając się, że musieli znaleźć drogę do tego żeby otworzyć znajdująca się przed nimi bramę. Nie wiedziała nawet, że jej jasne oczy błysnęły, gdy z zaciekawieniem przesuwała wejrzeniem po różnych elementach, które mogli najwyraźniej wykorzystać, starając się już teraz odgadnąć, jaka byłaby w tym zakresie właściwa droga. - Nie jesteś jednak złym człowiekiem i jestem pewna, że nie skrzywdziłbyś kogoś w pełni świadomie. Być może, zapewne, jesteś w stanie zranić cudze uczucia, ale nie postanowiłbyś rzucić na kogoś niewybaczalnego zaklęcia albo nie zaczął rzucać w niego kamieniami - wyjaśniła, spoglądając na niego w górę spod przymkniętych powiek, zdając sobie sprawę z tego, że znowu mówiła potwornie rzeczowo, przypominając chyba te paskudne zbroje, jakie nieustannie się do nich przyczepiały i zagryzła wargę. - Też tęsknię za swoim dziadkiem - dodała niepewnie, najwyraźniej bardziej próbując zgadnąć, co czuł, niż w pełni podzielając jego uczucia. Nie chcąc się aż tak nad tym pochylać, obawiając się, że wprowadzi tylko więcej zamętu, wyciągnęła przed siebie rękę, by unieść ostatecznie iskrzącą wajchę i drgnęła gwałtownie, marszcząc przy okazji brwi. Później zaś rozchyliła lekko wargi, by odwrócić się w stronę Larkina, jakby chciała rzucić w niego zaklęciem. - Myślisz, że znalazłam różdżkę samego Merlina? - zapytała rozbawiona.
Prawdę mówiąc, nie spodziewał się, żeby rzeczywiście miała na jego temat jakieś wyrobione zdanie, czy raczej nie na tyle, aby tworzyć w swojej głowie wersję wydarzeń, z powodu których widział teraz testrale. Nie wydawało mu się również, aby była przesycona empatią. Wręcz był gotów powiedzieć, że empatii miała w sobie tyle, ile on talentu do quidditcha, ale mimo to uśmiechnął się lekko, gdy usłyszał, że sama się do tego niejako przyznaje. Spoglądał na nią ukradkiem, dostrzegając, jak oczy jej zabłyszczały, gdy dostrzegła mechanizm bramy, do którego musieli dopasować odpowiednią wajchę. W pewnym sensie chciał, żeby te obłędnie błękitne oczy błyszczały tak na jego widok, ale nie był żadną zagadką, którą należało rozwiązać, nie był enigmą. A jednak odniósł po chwili wrażenie, że właśnie to próbowała zrobić Victoria, gdy tylko spojrzała na niego w górę, gdy w jej głosie wychwycił niepewny ton. Nie mógł nic poradzić na to, że w pewnym sensie rozczuliła go. Jednak pozostawało pytanie, co sprawiło, że niejako drążyła temat. Wsunął dłoń we włosy, pociągając po chwili za pukle, a dostrzegając ich ciemny kolor, westchnął ciężko. Przymknął na moment oczy, skupiając się na kolorze, jaki miały mieć, a gdy tylko wróciły do normalności, spojrzał znów na Brandon. - Tęsknię, bo jego opowieści o pegazach były lepsze od wszystkich książek. Czuję też jednak smutek i żal, za każdym razem gdy go wspominam, wyrzuty sumienia. Ostatecznie, gdybym posłuchał, gdybym nie wbiegł na wybieg, w tej chwili mógłbym może czytać jego list, albo samemu pisać do niego, opowiadając o tutejszych zamkach i odważnej Krukonce, która zdaje się próbować mnie bardziej zrozumieć - odpowiedział, spoglądając na nią spod wpół przymkniętych powiek, gdy wybierała wajchę. To, co się działo, było czymś zaskakującym dla niego. Nie chodziło nawet o to, że zwyczajnie ze sobą rozmawiali, czy o to, że mówił jej o sprawach, które zwykł ukrywać, ale o to, co czuł w trakcie ich rozmowy. Coś, co jedynie się nasilało, gdy widział, jak dziewczyna odwraca się w jego stronę, jak na niego spogląda. - Nawet jeśli, podejrzewam, że tobie pasowałaby bardziej tak iskrząca, niż jemu - odpowiedział cicho, odrobinę niższym tonem, niż zwykle, z czego zdał sobie sprawę odrobinę za późno, ale nie zamierzał udawać, że jest tym skrępowany. Uśmiechnął się nieco zaczepnie, po czym sam sięgnął po jedną z wajch, która okazała się być z gipsu. Wyjątkowo kruchego, gdyż rozpadł się pod jego dotykiem.
Gdyby zapytał, zapewne powiedziałaby mu, że w istocie był zagadką. Nie umiała go do końca zrozumieć, miała wrażenie, że wciąż błądzą dookoła prawdy, dookoła tego, jaki był, nieustannie spoglądając na odbicia, które nie były prawdą. Nie zdziwiłaby się, gdyby i on miał podobne wrażenie w stosunku do niej, bo sprawiali wrażenie aktorów, którzy nieustannie przechadzali się po scenie, nie mając żadnego celu, nie wiedząc nawet, dokąd właściwie się wybierali, ani po co. A jednocześnie - oboje doskonale wiedzieli, co próbowali ukryć i przed kim, co próbowali osłonić i dlaczego. - Gdybanie nie zmienia rzeczywistości - powiedziała nieco surowo, ale jej lekko zmarszczone brwi i cień smutnego uśmiechu wskazywały na to, że doskonale wiedziała, o czym mówił. Sama również przeżywała w ten sposób odejście swojego dziadka, żałowała, że nie mogła opowiedzieć mu o wielu rzeczach, a spoglądanie na jego zdjęcia i portrety nie było absolutnie tym samym. Podejrzewała zatem, że Larkin odczuwał to tak samo, a przynajmniej podobnie, aczkolwiek to było jedynie założenie, które oczywiście mogło być błędne u samej swojej podstawy. Myśli o tym odsunęła jednak na bok, kiedy wspomniał o niej i o tym, że mógłby, czysto hipotetycznie, wspomnieć o niej swojemu dziadkowi, którego najwyraźniej, a przynajmniej takie można było odnieść wrażenie, cenił najbardziej z całej rodziny. Nie skomentowała tego, przyglądając mu się wciąż bardzo uważnie, jakby szukała mimo wszystko dziwnego haczyka, jakiego powinna się obawiać, jednocześnie mając wrażenie, że ta uwaga była niesamowicie ważna. Uniosła lekko brwi, w niemym pytaniu o to, co dokładnie miał na myśli, wyraźnie się nad tą kwestią zastanawiając, jednocześnie przekręcając różdżkę w palcach, ani trochę nie obawiając się tego nieznośnego iskrzenia, które niemalże mrowiło ją w palce. Było na swój sposób pociągające, tak samo, jak myśl, że mogła to być różdżka jakiegoś znanego czarodzieja. Bo w to, że należała do Merlina, absolutnie nie wierzyła, ale mogła się spokojnie bawić tym stwierdzeniem, dostrzegając w tym coś zabawnego. Nie działała, wiedziała o tym, sprawdziła, czy mechanizm postanowi ruszyć, kiedy wykorzysta kawałek drewna, w którym ktoś kiedyś uwięził pióro feniksa albo włos jednorożca, ale jednak była fascynującym elementem składowym tego, co się działo. - Pudło - mruknęła, rozbawiona, widząc, jak gips rozpada się w jego palcach, dodając po chwili, że to oznaczało po prostu remis i na razie żadne z nich nie było zwycięzcą w tym drobnym wyzwaniu, jakie postanowiła mu rzucić. Zaraz też zapytała, jakim cudem nie rozpoznał tego, co miał przed nosem, skoro kto jak kto, ale on zapewne znał się doskonale na materiałach, z których wykonane były poszczególne elementy całego mechanizmu.
Uśmiechnął się ciepło, słysząc jej surowy ton, który tak kontrastował z wyrazem twarzy. Dostrzegł ten smutek, który sam czuł i przez chwilę miał wrażenie, że naprawdę są do siebie bardziej podobni, niż do tej pory sądził. Dokładnie tak, jak sama powiedziała dwa lata wcześniej. Mieli ze sobą więcej wspólnego, niż sądził. Nie przestał się uśmiechać, gdy Victoria zaczęła przyglądać mu się badawczo, jak tylko wspomniał, że napisałby o niej w liście do dziadka. Spojrzał więc na nią z cieniem wyzwania w spojrzeniu, jakby chciał spytać, czy wie, co to znaczyło, czy wie, jak zrozumiałby to jego dziadek. Ostatecznie nie o każdym wspomina się swoim bliskim. Nie o każdej znajomej pisze się do najważniejszego członka rodziny, nie chwali się spotkaniem z każdą dziewczyną. Nie zamierzał jednak mówić o tym głośno, chciał, aby sama to zrozumiała, sama to odkryła. On w tym czasie planował po prostu ją poznawać, krok za krokiem. - Nie wierzysz mi? Powiedzmy, że z taką różdżką wręcz tryskasz energią. I wolałbym o wiele bardziej poczuć iskry z twojej strony niż Merlina - odpowiedział, omiatając spojrzeniem jej twarz, nim zaśmiał się cicho. - Plus naprawdę, wyobrażasz sobie czarodzieja z tak iskrzącą ciągle różdżką? - dodał, kręcąc głową, nim odwrócił się ponownie do stołu pełnego różnych wajch, zastanawiając się, którą powinien wybrać. Gips, jak można było się spodziewać, nie był najlepszym pomysłem, a fakt, że rozpadł się pod jego dotykiem, wiele mówił o trwałości tego materiału. - Och, więc rywalizujemy, kto pierwszy znajdzie rozwiązanie? Wydaje mi się, panno Brandon, że powinienem liczyć jednak na jakieś fory. Wiadomo, że artyści myślą bardziej abstrakcyjnie i mogą mieć problem z tak przyziemną zagadką - odezwał się nieco zaczepnie, podchodząc bliżej Victorii, aby przyjrzeć się wajchom, leżącym bliżej niej. Zaczął niemal gorączkowo zastanawiać się nad materiałem, który mógłby otworzyć dla nich bramę, a który byłby właściwy. Nie był przekonany, aby użyto kamienia albo metalu. Zwyczajnie nie pasowały mu ani do wyspy, ani do samej bramy. W końcu sięgnął przed siebie, wyciągając dłoń ku drewnianemu drążkowi. - Myślę, że to może być drewno - powiedział cicho, spoglądając ukradkiem na Victorię, gdy dostrzegł, że i ona wyciąga przed siebie rękę.
______________________
ti dedico il silenzio
tanto non comprendi le parole
Thomas Maguire
Wiek : 22
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 179
C. szczególne : mam piękne, wypielęgnowane loki i prawnicze powiedzonka na podorędziu
Patrzę z powątpiewaniem na Augusta. – A niby co to za osiągnięcia? – dopytuję ziomka, trochę urażony, że Jess wymieniła prawie każdego tylko nie mnie, a trochę rozczulony jego troską o moje zdrowie. Tak więc poddaję się z tym paleniem, szybko uświadamiając sobie, że w tym towarzystwie nie muszę niczego udawać. – O, ale kokietka – ruszam niewybrednie brwiami, gdy Smith sobie tak z nami pogrywa. – Dżesiiiika, baby please don’t make me cry – uwieszam się na jej ramieniu, ani trochę zażenowany swoim zachowaniem. W końcu jestem podekscytowany wizją wyprawy w tak doborowym gronie i nawet nie zastanawiam się co tu robi Jess, bo uznaję, że Edgcumbe w trakcie naszych szaleńczych przygotowań dał jej znać, tak jak się umawialiśmy. – O chuj, zapomniałem piżamy – jęczę, bo tylko tyle wychwytuję z wypowiedzi Augusta, a potem docierają do mnie jego durne żarty, że będę spał w przedsionku. – A ty myślisz, że my idziemy do resortu pięciogwiazdkowego czy co? – otwieram szeroko oczy ze zdziwienia; uważam, że lepiej od razu uświadomić naszego królewicza, że czeka nas przeprawa przez jakieś… Nie wiem co, ale na pewno nie będzie to spa. Szybko rozpraszają mnie jednak historyczne opowiastki przyjaciółki, którym przysłuchuję się z uwagą. – Ale że tak nie pomerlinowemu? Przed ślubem? Dajcie spokój, kto to widział – kręcę głową z udawaną dezaprobatą. – A ten cały Galahad jako jedyny nie był w stanie pokonać Lancelota? No bo jeśli tak to pewnie staremu się to nie podobało, że jego własny bękart okazał się być lepszy niż on sam – wtóruję Jessice w dywagacjach, zerkając co jakiś czas na Krukona, który z pewnością bawił się przednio wysłuchując naszych szalenie ciekawych historii. Spoglądam na bramę, która jest w sumie pierwszą przeszkodą, jaką napotykamy. Nie podoba mi się wersja ani Augusta ani Jess, bo choć me krukońskie serce powinno się radować wizją jakichś tajemniczych zagadek czy prób i błędów, wolałbym po prostu iść dalej. Wzdycham ciężko i przyglądam się wajchom w milczeniu. A gdy mój towarzysz zagaduje o jakieś nasionka, ignoruję odpowiedź Smith, która chociaż prawdziwa, jest do bólu nudna. – Tak, to najcenniejsza rzecz, jaką teraz posiadasz. Jeśli je wsadzisz i będziesz się nimi odpowiednio zajmował to wyrośnie ci z tego… – przerywam, bo łapię w dłoń pręt, na którym dostrzegam wyżłobione ryciny. Jak zahipnotyzowany przyglądam się projekcjom, zagłębiając się w legendę, którą chłonę całym sobą. Olewam krzyki Krukonki i zielarskie zapędy ziomka; dopiero gdy zapoznaję się z cała historią, jakimś cudem dopasowuję pręt w dobre miejsce i znajduję się po drugiej stronie.
Wbrew pozorom i może wbrew logice, faktycznie byli do siebie podobni, choć najpewniej na poziomie którego nikt poza nimi nie był w stanie dostrzec. Wiedziała, że te podobieństwa istniały, choćby w częściowym sposobie myślenia, skoro oboje byli w stanie podążać bardzo abstrakcyjnymi ścieżkami w czasie niekończących się dyskusji. Różniły ich jednak nawyki i spojrzenie na świat, na życie, na relacje z innymi ludźmi i na tym właśnie nieustannie się potykali, gubiąc się w tym, co było właściwe, a co nie. Jak choćby teraz, kiedy Victoria nie wyciągnęła żadnych sensownych wniosków z tego, co Larkin powiedział. Pamiętała ich rozmowę po imprezie u Brooks, jego zapewnienie, że nie ma żadnych ukrytych intencji i zestawiwszy to razem, doszła do wniosku, że zapewne stanowiła na tyle interesujący obiekt przyrody, iż można było o nim wspomnieć. Ot, jak o swoistym wybryku, który pojawiał się w życiu człowieka zupełnie nieoczekiwanie, by w nim dość mocno namieszać, a później po prostu zniknąć, gdy przyjdzie na to pora. Nie była pewna, co dokładnie miał na myśli mówiąc o iskrach, jednocześnie czując, że mogło kryć się za tym coś zdecydowanie więcej - ale Victoria zdecydowanie nie była zbyt dobra, jeśli chodziło o różne niedopowiedzenia tego typu - albo próbował mimo wszystko z jakiegoś powodu znowu jej dopiec. Nic zatem dziwnego, że zmarszczyła lekko nos, jakby chciała mu powiedzieć, że nie jest w niczym gorsza od Merlina. To była absolutna bzdura, bo była pewna, że gdyby tylko miała możliwość zmierzenia się z tym niemalże legendarnym czarodziejem, po prostu przegrałaby z kretesem, ale jej duma nie pozwalała jej na to, by nie uniosła nieznacznie głowy. Larkin powinien zdawać sobie również sprawę z tego, że prowokowanie Brandon nigdy nie było dobrym pomysłem i mogło kończyć się na różne sposoby. Oczywiście, nie zamierzała robić mu krzywdy, ale gdy ten odwrócił się na tyle, by nie widzieć, co robiła, sięgnęła po własną różdżkę. - Zagadki nigdy nie są przyziemne, panie Swansea - odparła, uderzając od razu w ton, jaki stosowała, gdy będąc prefektem upominała uczniów i studentów, pilnując ich na niemalże każdym kroku. Zaraz też Larkin mógł poczuć, jak jego koszula zapina się na ostatni guzik, aż pod samą szyją, zupełnie, jakby miała go udusić, a po jej guzikach zdawały się tańczyć małe iskierki, o której Victoria zdecydowanie bardzo się postarała, nawiązując do jego słów. - Nie kuś losu, co, jeśli spotkamy jakieś wile? - zauważyła stosunkowo lekko, zupełnie, jakby nie bawiła się doskonale tym, co się działo. Zaraz też wyciągnęła przed siebie rękę, by wybrać kolejną wajchę, uśmiechając się ledwie kącikiem ust, zdając sobie sprawę z tego, że dokonali tego samego wyboru. Przyglądając się temu, co miała przed nosem oraz myśląc uważnie o całej wyspie, tym, co ich otaczało i jak stare było, doszła do wniosku, że jedynie drewniane elementy byłyby stosowne do tego, by być kluczem do rozwiązania postawionej zagadki. Wiedziała, że poza kijem, na który oboje zwrócili uwagę, miała jeszcze inny wybór, ale uznała, że gałązka jest zbyt delikatna i zapewne nie powinna jej z jakiegoś powodu ruszać. Być może była jakimś świętym elementem, który powinien pozostać na swoim miejscu, dokładnie tam, gdzie się znajdował. Drgnęła lekko, gdy tylko dotknęła wybranego przedmiotu, cofając rękę, gdy tylko kij sam postanowił wskoczyć na właściwe miejsce, by zaraz pokręcić głową z niedowierzaniem. Wspomniała cicho o magicznym kosturze, żałując nieco, że miała możliwość używać go ledwie przez chwilę, jeśli tak można w ogóle o tym mówić, ale nie zamierzała z tego powodu płakać. Z niekłamanym zadowoleniem spojrzała na otwartą bramę, a później na Larkina. - To oznacza remis, panie Swansea - stwierdziła, nim ruszyła przed siebie.
z.t x2
______________________
they can see the flame that's in her eyes
Nobody knows that she's a lonely girl
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Podczas krótkiego odpoczynku ponownie oddał się lekturze wypisanej na mapce legendy, poznając jednocześnie historię odwiedzanego właśnie fortu. Podobno należał on do rycerza Galahada, bardzo młodego rycerza, któremu udało się znaleźć mistycznego, świętego Graala. Niestety autor nie napisał czy artefakt miał formę kielicha, jak zwykło się mówić przynajmniej w mugolskim plotkach. Paco schował więc zwitek papieru do kieszeni, koncentrując się przede wszystkim na widokach, chociaż… te akurat odrobinę rozczarowały. Budowla jak na te wzniesione w arturiańskich czasach wydawała się bowiem dość skromna, a najciekawszą atrakcją okazały się fruwające niemal wszędzie zjawy mnichów, skrzatów domowych i wróbli, których ćwierkanie początkowo dodawało temu miejscu uroku, ale po kilkunastu minutach marszu zaczynało już działać Moralesowi na nerwy. Nic dziwnego, że starał się znaleźć ucieczkę od zawodzących ptaszysk. Wreszcie natrafił na właściwy trakt, jednak na przeszkodzie stanęła mu brama, zabezpieczona ciężką, żelazną kratą. Mechanizm okazał się dość prosty, ale niestety brakowało wajchy, która by go uruchamiała. Dopiero po chwili mężczyzna dostrzegł we żłobieniach w ścianie kilka niezwykle podobnych do siebie elementów. Miał już sięgać po jeden z nich, kiedy zatrzymał w powietrzu dłoń. Przypomniał sobie o koniecznych środkach ostrożności, dlatego też zaczął oglądać wszystkie pręty z każdej możliwej strony. Na najniższym zauważył charakterystyczny wzór, a raczej odlane na nim sceny, które przedstawiały przygody rycerza Galahada. Paco ujął go w dłoń, obracając między palcami. Dosyć szybko zdał sobie sprawę z tego, że został zaklęty, wszak ilustracje mimo chyba setki obrotów wcale się nie kończył, a on sam spędził na ich oglądaniu prawie całą godziną. Cóż, przynajmniej zapoznał się z intrygującą, arturiańską legendą… no i odnalazł klucz do bramy, która odgradzała go od tych pieprzonych wróbli.
zt.
Irvette de Guise
Wiek : 23
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Burza rudych włosów, piegi, lawendowy tatuaż za lewym uchem, krwawa obrączka na palcu
Ona również potrzebowała tego uścisku i chwili beztroski w ramionach Hariela. Miała wrażenie, że nie widzieli się całe wieki, a choć nie był to dla niej dzień pełen szczęścia, tak teraz ogromny uśmiech zdobił jej piegowatą twarzyczkę, lekko zaczerwienioną z wysiłku. -Nawet nie wiesz, jak bardzo. Spadasz mi z nieba, jak prawdziwy anioł. - Przyznała szczerze, gdy ich usta się rozłączyły, posyłając krótkie, acz pełne goryczy spojrzenie poza plecy chłopaka, w kierunku, z którego nadchodził jej brat ze swoją znajomą. -Wolę to, niż żebyś miał się upijać w trupa. - Delikatnie pogładziła jego policzek, z troską patrząc w oczy Hariela. Wiedziała, jak śmierć matki na niego wpłynęła i choć nie potrafiła tego zrozumieć, to jednak martwiła się o niego i zależało jej na tym, by chłopak doszedł do siebie i znów był tym wkurzającym Harielem, jakiego znała od samego początku. Słysząc, że będzie im dane spać w jednym domku, jeszcze bardziej się ucieszyła. Może i nie była fanką okazywania publicznie uczuć, ale wizja zaśnięcia z Harrym u boku dawała jej teraz poczucie bezpieczeństwa i spokoju, którego naprawdę mocno potrzebowała. -Nie wyobrażaj sobie za dużo. - Roześmiała się krótko. Nie potrafiła jakoś przekonać się do sytuacji, kiedy któreś z nich bezpośrednio będzie prosić Farrisów o chwilową wyprowadzkę tylko po to, żeby ta dwójka miała trochę prywatności. -Mam jednak nadzieję, że nie odmówisz mi swoich ramion po nocach. Oh, Harry, naprawdę nie mogłeś zjawić się w lepszym momencie. - Od kiedy nieco bardziej się do siebie zbliżyli, Irv pozwalała sobie na nieco więcej ekspresji przy chłopaku i nie kryła już tak bardzo drzemiących w niej uczuć, choć nie zawsze jeszcze potrafiła pewną barierę przekonać. Teraz jednak ponownie rzuciła się w jego objęcia, pozwalając by niesforne kosmyki opadły jej na czoło. Gdy doszli do fortu, Irvette miała pytać, jaki jest dalszy plan, ale Hariel nie dość, że wszedł jej w słowo, to jeszcze nagle postanowił zniknąć zostawiając damę samą sobie. Ruda przewróciła oczami, po czym zabrała się za próbę otworzenia bramy. Chwyciła za wajchę, która wyglądała jak mechanizm mający zadziałać, ale niestety ta rozpadła jej się w dłoniach, by zaraz potem zregenerować się i znów powtórzyć cały proces. De Guise uznała, że widać jest to jedna z pułapek i postanowiła poszukać innego rozwiązania. Niestety, gdy po raz kolejny myślała już, że doszła do rozwiązania zagadki, kolejna wajcha ponownie została jej w dłoniach, pozostawiając za sobą jednak okruchy. Irv schowała je do kieszeni, bo wyglądały jakby naprawdę były cokolwiek warte i ponownie zaczęła rozglądać się wokół. Chwilę jej to zajęło nim uznała, że może faktycznie powinna spróbować metody avalońskiej jabłoni. Podeszła więc do drzewa, przyglądając mu się uważnie. Była zachwycona tym okazem i gdyby tylko czuła, że może, na pewno zerwałaby dla siebie odpowiednią część, by posadzić jedną sadzonkę w rodzinnych cieplarniach. Nie podjęła się jednak tego czując, że w tym miejscu lepiej nie narażać się na duchy, czy innych rycerzy. I tak już miała jedną zakutą głowę, która jej towarzyszyła. Chwyciła jednak znalezioną na ziemi gałąź, która wyraźnie należała do jabłoni i nim zdążyła się zorientować była już po drugiej stronie, tuż obok Whitelighta. -Ruszamy dalej? Chciałabym wyjść stąd przed zachodem słońca, nim dopadną nas czające się w zakamarkach demony. - Puściła mu oczko i chwytając jego dłoń kontynuowała wędrówkę ku kolejnej lokacji.
//idziemy do zamczyska borsa
______________________
A star becomes a sun, under the pressure of darkness.
Brama Arturiańska kostki:E -> G -> G, ale Carly wyrzuciła wstęp, więc idziemy dalej
Duchy i magiczne stworzenia brzmiało jak coś, co zdecydowanie musiały zobaczyć na własne oczy. Odnosiła wrażenie, że Carly wie więcej na temat zamków niż ona, ale zupełnie jej to nie przeszkadzało, a nawet wręcz przeciwnie - cieszyła się z takiego obrotu spraw, bo dzięki temu były mniej więcej przygotowane na to, co mogło je czekać. Czujności jednak nigdy zbyt wiele, dlatego mimo wszystko zamierzała mieć oczy dokoła głowy, żeby w razie czego móc zareagować w odpowiednim momencie. - Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby zaraz jakiś wyszedł nam naprzeciw. Po całym Avalonie kręci się mnóstwo zbroi, więc niewykluczone, że i tu jakiejś nie spotkamy. I kto wie, może zgodziłaby się nieść nasze rzeczy? Albo nawet i nas, gdybyśmy ładnie poprosiły - odpowiedziała z błyskiem w oku. Nie mogła jednak powiedzieć, że ten pomysł jej się nie podobał i gdyby tylko faktycznie na ich drodze stanęła jedna z tych żelaznych puszek, nie zawahałaby się i spytała ją i to wprost. O ile oczywiście okazałaby się milsza od tej, którą spotkała z Victorią. - Magiczny dąb brzmi co najmniej interesująco. Nie pogardziłabym - stwierdziła, kiedy już wędrówka stromą ścieżką dobiegła końca i przeszły przez bramę. - Ty byś pewnie wolała samogotujący kocioł albo jakieś diabelskie przyprawy, co? - spytała, również unosząc kąciki ust w uśmiechu i rozglądając się po otoczeniu. Bez wątpienia udało im się przejść dalej bez żadnych niespodzianek, więc chyba można to było uznać za mały sukces. Po krótkiej chwili przerwy na szczycie ruszyły dalej, mijając zjawy mnichów i skrzatów domowych, które krzątały się po forcie. - Szczerze mówiąc to spodziewałam się większej ilości… wrażeń - uznała, kiedy szły przez dziedziniec. Nic niezwykłego się nie działo. Poprawka - w ogóle nic się nie działo. Nawet brama, do której dotarły nie wyglądała jakoś specjalnie. - Dobra, musimy to tylko otworzyć, nic trudnego - powiedziała i sięgnęła po pierwszą lepszą wajchę, co okazało się błędem. Momentalnie pożałowała swoich wcześniejszych słów, kiedy wajcha, która w rzeczywistości była kijem-samobijem rzuciła się na nią i zaczęła okładać ile wlezie. Na nic zdało się uciekanie czy proszenie o zaprzestanie swoich działań. Dopiero mnóstwo siniaków i kilka połamanych kości później kij dał sobie spokój. - No nie na takie wrażenia liczyłam - burknęła, masując obolałe ciało. Z większą ostrożnością sięgnęła po następną wajchę, ale ta niemal od razu pękła pod jej dotykiem, tak samo zresztą jak kolejna. - Weź może ty spróbuj? - zasugerowała i z niemocą widoczną w oczach zerknęła na Carly, mając nadzieję, że jej pójdzie lepiej.
Scarlett Norwood
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 20
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 160 cm
C. szczególne : Rytualny krwawy znak na wskazującym palcu lewej dłoni
Wiedziała, jak wiedziała. Carly po prostu lubiła słuchać innych, mówiąc dokładniej, lubiła słuchać plotek, lubiła gromadzić wiedzę, którą później dało się wykorzystać w ten, czy inny sposób, ale sama nigdy się nadmiernie nie wychylała. Siedziała sobie spokojnie na swoim miejscu, nie robiła nic wielkiego i czekała, co się wydarzy. Oczywiście, o ile ciekawość nie popchnęła jej na szlak, dokładnie tak, jak w tej chwili, kiedy przebierała dzielnie nogami, dysząc przy tej okazji jak mała lokomotywa, bo kondycję miała równie dobrą, co zdolność do niewerbalnych zaklęć. - O, to byłoby naprawdę miłe! Ostatnio spotkałam taką zbroję, która naprawdę bawiła się w rycerza. Szkoda tylko, że nie mojego - odparła od razu, by zaraz wydąć wargi, wyraźnie niezadowolona z takiego, a nie innego obrotu spraw i westchnęła ciężko, oburzona, że żaden rycerz na białym koniu nie przybył, żeby ją ratować. - Chociaż ta druga to dopiero była! Wyobraź sobie, że do mnie przyszła i tak po prostu zaczęła opowiadać o cudzych sekretach! - dodała, kręcąc z niedowierzaniem głową, nie informując przy okazji towarzyszki o tym, że być może nieco zbroi pomogła w tej sztuce wyjawiania innym tego, co słyszała o ich bliższych lub dalszych znajomych. - O tak! Magiczne przyprawy z Avalonu, to było dopiero coś! - powiedziała z błyskiem w oku, zapewniając, że będzie się od tej pory uważnie rozglądać również za roślinami, chociaż zielarz był z niej taki, jak ze świńska trąba. W tej kwestii polegała bardziej na swoim bracie, bo składniki eliksirów umiała rozpoznawać, gorzej było z nimi, dopóki rosły. Ale słowo się rzekło i Carly, chociaż dyszała jak stary smok, rozglądała się uważnie, zastanawiając się, co tutaj robiły te wszystkie duchy i czemu było aż tak spokojnie. - Ja też. To wygląda, jakbyśmy wyszły na spacer - stwierdziła starsza Puchonka i aż cmoknęła z niezadowoleniem, zatrzymując się obok bramy, przez którą miały przejść i przyznała Liz rację, zapewniając ją, że to będzie bułka z masłem. Nie spodziewała się jednak, że na dziewczynę za moment wyskoczy jakiś szalony kij-samobij, którego nie dało się w żaden sposób powstrzymać! Scarlett pisnęła, próbując coś zaradzić, ale nic jej z tego nie wyszło, a kiedy Liz ponowiła próbę i znowu przegrała, westchnęła ciężko, rozglądając się po wajchach, zastanawiając się, czego powinna dotknąć. Wyciągnęła rękę w stronę iskrzącego się wściekle patyka, ale wcześniej zahaczyła o ten nieszczęsny kij-samobij i już po chwili to ona próbowała przed nim uciekać, głośno krzycząc, że zabrała ze sobą jedynie plastry, a w ogóle to zupełnie niesprawiedliwie i ona już nie uważa, żeby ta droga była taka prosta. Odetchnęła dopiero, kiedy kij wrócił na swoje miejsce, a ona pokazała mu język. - To już zdecydowanie nie jest nudne. A to, jest stara różdżka - stwierdziła, kiedy sięgnęła po kolejną wajchę, orientując się, co trzymała. Wzruszyła ramionami, wrzuciła ją do plecaka i wystawiła czubek języka, przyglądając się kolejnym kijkom. Nie miała pojęcia, co by pasowało i ostatecznie wybrała kawał brązu, z którym się mocowała przez chwilę, skłonna do tego, żeby się poddać, gdy wtem brama uchyliła się, na tyle, by mogły przejść. - Szybko, szybko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu! - krzyknęła, łapiąc Liz i pognała przed siebie.