Osoby: T.L.V. oraz @Dean Cassidy Miejsce rozgrywki: Ponury, podrzędny bar w Śmiertelnym Nokturnie. Rok rozgrywki: Styczeń, 2021. Okoliczności: I spotkali się tu popić? W takiej spelunie? Przecież tu myszy dupami klaszczą, nikt tu nie przychodzi. Tak, pewnie masz rację, o to właśnie chodziło, ale... zaraz, co Ty robisz? Nie zapisuj tego, głąbie. Nie będziemy sporządzać z tego raportu - przecież to sam Cassidy i ta, jak jej było... Vries, tak? Babie nawet w mroku źle z oczu patrzy.
Talia L. Vries
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Wisiorek z wiecznie kwitnącym, pachnącym asfodelusem.
Czasem była sobie największym wrogiem. Stawiała się w tych sytuacjach bez. Bez wyjścia, bez wyjaśnienia, bez powodu. Pozwalała by jej losem kierował dyskomfort, poruszała się po jego granicy, by za każdym razem uciekać przed jasnymi sytuacjami w objęcia tych wynaturzonych: wyobraź to sobie, jaki zły człowiek musi być dla siebie, by nie dawać sobie spokoju. Zawsze pragnęła wierzyć, że matka natura składa się z mądrości wszelakich - rzuca swoje stworzenia na dokładnie takie ścieżki, po których powinny się poruszać, nawet jeśli te marzą o czymś zupełnie przeciwnym. Na marne było stawiać opór swoich zachciankom, jeśli te tłuką się po wnętrzu klatki piersiowej od miesięcy, powodując już chroniczny bezdech. Nie krzywdzi w końcu nikogo, oprócz siebie. A przynajmniej miało tak pozostać jeszcze przez najbliższe minuty. Zasadzała się na niego. Od dnia pierwszego. Lojalnie słuchała jego poleceń, niczym jeden organizm działała w zespole, ale nawet przez moment nie przeszło jej przez myśl, że rozsądnym byłoby ufać mu w stu procentach. Coś w nim poruszało jej struny - a nie mogąc zrozumieć czemu, wołała przezornie wierzyć intuicji, wypatrując potencjalnego podstępu. Jest szansa, że zwyczajnie jej się podobał, a to kłóciło się z jej moralnością. Od zawsze starała się wypchnąć z siebie młodość i idącym za nią brakiem rozsądku, wciąż wpadając w jej pułapki. Jest też, że przypominał jej ojca - ambitny, zorientowany na cel, konkretny. Dojrzały. Bywał, chociaż pewnie nie z własnej woli, wciąż obok, pokazując do czego może dążyć. A może... nachodziło ją ogólne szaleństwo, któremu próbuje nadać sens, spychając je w ramy obrazu pewnego niekonwencjonalnego, bogu winnemu człowieka, którego widuje czasem w pracy? Sięgnęła po paczkę papierosów podsuniętą bez słowa w jej kierunku, z automatu wyciągając papierosa - nie odpaliła go od razu, tylko obracała go w palcach, przez krótką chwilę koncentrując się na tej czynności tak mocno, że z boku wyglądało to jakby próbowała odpalić tytoń samym spojrzeniem. Gdy słowa jej towarzysza wybrzmiały w przestrzeni, usta rozciągnęły się jej w chwilowym uśmiechu: byli siebie warci. - Mam poprosić? Powiedzieć, że byłam pierwsza? - zapytała miękko, jakby co najmniej rozmawiali o ustąpieniu miejsca w kolejce. Gdy skupiała na nim swój wzrok, do jaźni dochodziło, jak ciężko de facto było jej to robić. Nie była typową amatorką w piciu, bo amator czyściłby już szatą podłogę w barze, ale nie mogła się pochwalić darem do trawienia trunków. Sam Merlin wie, ile kieliszków już opróżnili, jako że w pewnym momencie kelner reagował nawet na ruch jej palca, uznając to za zielone światło do napełniania pustego szkła. Pewnie myślał, że trafił na niezłą żyłę galeonów w postaci dwóch niespecjalnie rozwiniętych mruków - z dwojga złego, przynajmniej nie próbowali mu wepchnąć czyjegoś odrąbanego palca, jako amuletu zapobiegającemu psuciu się wątroby. I to chyba właśnie ten kelner wzdrygnął się najmocniej, mimo bycia w pewnym oddaleniu, gdy kobieta znienacka wyrwała się do przodu. Jej dłoń opadła na męski policzek, nie po to by go spoliczkować, a objąć w bezruchu. Nie był to jednak gest uzasadniony pożądaniem, a dosłowną próbą odnalezienia połączenia. W końcu w przynajmniej jednej kwestii dzieli ich równie wiele, jak łączy. Oto jej chwila słabości. - Chciałbyś czasem żyć inaczej? - Nie pamiętam jak tu trafiliśmy - Nie widzieć pewnych rzeczy? Nie słyszeć? - Skąd tu przyszłam? Byliśmy umówieni? - Nie czuć? Odniosła się do ogółu. Ogół był szeroki, ogół był bolesny, ogół był głośny, ogół był lepki i pachniał jednocześnie słodkawo, jak i metalicznie.
Autodestrukcja. Przydatne narzędzie, kiedy nienawidzisz się na tyle, by uprzykrzać sobie życie, ale nie na tyle, by je sobie odebrać. Autodestrukcja. Kompan większości aurorów, spaczonych pracą najgorszego sortu, z duszą na ramieniu. CI, którzy potrafili zapomnieć i po powrocie do domu stawali się wzorowymi rodzicami, małżonkami, dziećmi, zasługiwali na najwyższe uznanie. Całej reszcie musiała wystarczyć właśnie autodestrukcja. Alkohol, złe decyzje, przypadkowe obijanie się po gębach. Wachlarz możliwości był nieskończony, a jedyne ograniczenie stanowiła wyobraźnia. Dziś alkohol, złe decyzje oraz obijanie się po gębach, całym tercetem towarzyszyły dwójce aurorów w tym zakurzonym pubie, o którym ktoś mądry powiedział kiedyś, że jest miejscem, w którym myszy dupami klaszczą.
W milczeniu stukał palcem o blat stołu w rytm muzyki, wbijając melancholijne, zmęczone od alkoholu i dymu spojrzenie w błękitnoszare oczy swojej towarzyszki. Chciał jej powiedzieć wiele rzeczy, ale nie potrafił i nawet alkohol nie potrafił rozwiązać mu języka, zawiązanego dawno temu na supeł. A więc milczał i co jakiś czas wypalał gardło whisky i poprawiał boginami. Zamknięty, czy wręcz schowany w skorupie własnych wspomnień, uprzedzeń i grzechów, milczał i myślał, choć stojąca przed nim szklaneczka sprawiała, że myślał coraz rzadziej, czując pierwszy raz od dawna namiastkę spokoju, z którym tak tęsknił. Kto by pomyślał, że umorusany chłopiec z wybitymi mleczakami, biegający po podwórkach Belfastu, stanie się kiedyś takim pokręconym, beznamiętnym skurwysynem. Życie pisało najdziwniejsze scenariusze, a ten konkretny zawierał w sobie tyle bólu, że można nim było obdzielić kilka osób. Bólu, którym nie dzielił się z nikim, a który sprawiał, że tylko w pracy potrafił o niej zapomnieć. Pracoholik. Fanatyk. Paranoik. Dziś nie był żadnym z nich. Dziś był melancholijnym Irlandczykiem, wpatrującym się w pięknie zimne, szaroniebieskie oczy.
- Ależ Panno Vries – powiedział równie miękko, a na jego irlandzkie oblicze wkradł się delikatny uśmiech. – Nalegam. Czyń honory, moja droga. – Zachęcił ją jeszcze, po czym dopił whisky, zgasił papierosa i przygotował się na uderzenie, nie odrywając od niej spojrzenia. Nawet nie mrugnął, gdy aurorka wystrzeliła w jego kierunku, ale zamiast uderzenia, którego to oczekiwał, spotkało go coś przyjemniejszego. Czując ciepło jej dłoni na własnym policzku, uśmiechnął się jeszcze szerzej. Nie poruszył się jednak ani o milimetr, nie odrywając przy tym oczu od tych niebieskoszarych kryształów. Jak gdyby chciał zajrzeć w jej myśli.
- Kim jesteś, Vries. Kim jesteś, gdy nikt nie patrzy? – zastanowił się posępnie, zanim to do rzeczywistości nie przywróciło go pytanie towarzyszki. – Czasem? – prychnął z rozbawienia przez nos i położył dłoń na tej Talkowej, spoczywającej na jego policzku. – Często – dodał cicho, jak gdyby dzielił się z nią jakimś sekretem, mającym zmienić losy świata. – Zbyt często.
Ludzkie życie stanowiło nic nieznaczący cichy szept, zagłuszony przez krzyk czasu. Jednocześnie stanowiło dar, jak i największą karę od stwórcy. Cassidy ostatnimi czasy zwykł myśleć o tym raczej jak o karze i choć sam był twórcą własnego nieszczęścia, to nie potrafił inaczej. A może nie chciał inaczej. Jedno było pewne. W przypadku tego pokręconego ulsterskiego umysłu, na wiele pytań istniała ta sama odpowiedź. Bóg, honor, Irlandia. Jakież to było wygodne!
Talia L. Vries
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 172cm
C. szczególne : Wisiorek z wiecznie kwitnącym, pachnącym asfodelusem.
Pod warstwą kurzu i zacieków, które oblepiały szyby nielicznych okien w lokalu, ktokolwiek, kto skierowałby w ich kierunku wzrok, zauważyłby, że znowu pada. Styczeń był mokry i ponury, z każdym dniem odcinając się coraz bardziej od idealnej wizji zimowego miesiąca. Kelner bez słowa postawił tuż przy nich na barze butelkę brandy, zarzucił sobie na ramię brudną ścierkę, którą dotychczas polerował wyszczerbione szklanki, wymamrotał coś o późniejszej zapłacie i ulotnił się w stronę czegoś co mogło być zapleczem - jak i równie dobrze ukrytym za ciężkimi, drewnianymi drzwiami burdelem. Może z doświadczenia wiedział, że co z oczu to z serca, a co z drogi to ma mniejsze szanse oberwać przypadkowym zaklęciem. Talia jednak, daleka od rzucania zaklęciami, wpatrywała się w punkt w którym grzbiet jej dłoni spotykał się z wnętrzem jego - cóż, dziwne to było uczucie, ale dalekie od niekomfortowego. Gdyby miała je opisać, po długim namyśle, powiedziałaby, że z każdą sekundą czuła, jak brzeg od którego odbiła coraz szybciej znika za horyzontem. Wypływała na głęboki ocean. Wyswobodziła jednak rękę, by napełnić po raz kolejny szklanki - tym razem alkohol był ciemny i pachniał piwnicą, w której to pewnie jeszcze tego ranka robił za fundamenty pajęczego domu. Na tym etapie było jej wszystko jedno, nawet jakby troll odlał się do butelki, pewnie nie zauważyłaby różnicy w smaku. Przysunęła kilka centymetrów w jego kierunku pełny kieliszek, po czym stuknęła o niego swoim. - Nie chcę, żebyś zrozumiał mnie źle, zawsze marzyłam o tej pracy - zaczęła, czując nagłą potrzebę tłumaczenia się, jakby speszona faktem, że bądź co bądź był jej szefem - zawsze. Tak bardzo tego pragnęłam - pragnę wciąż, ale to nie daje mi żadnej ulgi, rozumiesz? Myślałam, że gdy poświęcę się innym to los się odmieni, że coś wskoczy na swoje miejsce, wypełni tą... przestrzeń, lukę - słowa wypadały z niej jak z książki z przewróconego regału: prędko i z hukiem, ucichła jednak w sekundzie gdy przyłożyła sobie dłoń do klatki, próbując wskazać miejsce, o którym mówi. Tylko nawet, jeśli takowa luka istniała to w tym momencie zasłonięta była rumianą od brandy skórą. A ta zdawała się teraz Talię gryźć i palić, jakby jej fizyczna powłoka dostała reakcji alergicznej na tę chwilę słabości. Gdyby uderzył ją wystarczająco mocno, może rozbiłaby się o blat stołu i zobaczyłby, że w jej wnętrzu trwa sztorm. Chciała wyrzucić z siebie bardzo wiele, ale jedynie pozwoliła sobie na westchnięcie, milczącą zgodę z tym, że ona też "zbyt często". Nie można było jej obwiniać, że swoje załamanie próbowała tłumaczyć sobie jak umiała - to przeciągającą się zimą, to wystawieniem na przeżycia, które wstrząsnęłyby każdym, to słabością charakteru. Ciągłe zawroty głowy, luki w pamięci, bezsenność lub - na przemian, senne koszmary nie uszły jej uwadze. Coś się działo, ale stworzenie z tych elementów spójnej układanki było, jak układanie puzzli bez żadnego pojęcia o tym co jest na obrazku. Wycofując się z zamyślenia, złapała się na tym, że po tak silnie zmarszczonych brwiach, jak z księgi dało się wyczytać, że coś ją trapi. W tle wciąż leciała muzyka - a im mniej alkoholu było w butelce, tym przyjemniejsza się wydawała. - Chyba powinniśmy zatańczyć. - Ta kobieta naprawdę składała się z najbardziej randomowych, nie pasujących do siebie sekwencji zdań. Gdyby ktoś spisał ich rozmowę i przedstawił w formie scenariusza, każdy normalny człowiek uznałby, że to cholernie kiepski film będzie. Komediodramat, ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, to chociaż będą w nim tańczyć.
Pogoda zdawała się dopasowywać do siedzącej w lokalu dwójki. Co prawda mokry był stolik, nie oni, ale za to nie dało się nie zauważyć ponurego nastroju, który zgrabnie oddawało cykliczne sięganie do szklanki, równie brudnej co okna lokalu oraz milczenie. Warunki na zewnątrz były mocno barowe, ale nie oszukujmy się. Gdy człowiek miał paskudny nastrój, to każda pogoda była barowa. Kiedy kolejna butelka brandy wylądowała na ich poplamionym i lepkim od alkoholu stoliku, Ulsterczyk westchnął ciężko. W głowie już mu szumiało jak po bokserskiej walce, ale do nokautu było jeszcze daleko. Zresztą, skoro jego towarzyszka wciąż trzymała się na nogach i miała ochotę na więcej, to nie mógł przecież odmówić jej swego milczącego, pijanego towarzystwa. Rodzice, choć nie mieli wiele czasu, to zdążyli wychować go jednak na gentlemana. Gentlemana w irlandzkim wydaniu, co prawda, ale wciąż gentlemana.
Policzki miała rozgrzane. Nie wiedział czemu, ale spodziewał się chłodu, który tak pasowałby do tego marsowego oblicza i zimnego, choć uroczego spojrzenia. Ciepło jednak zniknęło, kiedy to aurorka po raz kolejny napełniła szklanki. Wzdrygnął się lekko, gdy żywiczny zapach alkoholu uderzył go w nozdrza. Właściwie, to miał w tym momencie ochotę na colę i sen, a nie charakterystyczne pieczenie w przełyku. Chyba się starzał. Nie, na pewno się starzał. Widać to było po jego zmiętej ze zmęczenia twarzy i podkrążonych oczach. Mimo to myśli o własnej śmiertelności zepchnął gdzieś w zakamarki pijanego umysłu i stuknął się szklanką ze swoją towarzyszką, słuchając potoku słów, który wydobył się z jej ust. Tego się nie spodziewał i właściwie, fakt, że kobieta tak się przed nim otworzyła, nieco go rozczulił. Słuchał jej więc uważnie, kiwając w milczeniu głową.
- Nie musisz mi się spowiadać – wydusił w końcu z siebie, upijając jeszcze raz ze szklaneczki i sięgając po kolejnego papierosa. – Z pracą jest jak z miłością. Najpierw jest zauroczenie i pożądanie. Potem zauroczenie mija, a pożądanie robi się coraz słabsze, ale wciąż się kochacie. A na koniec? Na koniec jest jak ze starym małżeństwem. Choć już dawno nic nie ma, to przy sobie trwacie. Moja rada? Miej życie poza pracą. Przyjaciół, rodzinę, ukochanych, psa albo kota. Inaczej ta pustka nigdy nie zniknie i skończysz jak ja. – Uśmiechnął się jeszcze pocieszająco, zaciągając się mocno papierosem, a gdy wypuścił z ust dym, ten przybrał osobliwy kształt jego bogina.
Naprawdę, nie życzyłby jej swojego losu. Była młoda, śliczna, miała całe życie przed sobą i choć była przy tym świetnym aurorem, to szkoda by było, żeby zmarnowała życie w pogoni za… no właśnie, za czym? Kiepską pensją? Skurwysynami, gotowymi wysłać cię do grobu? Ministrem, traktującym cię jak zwykłego krawężnika, który ma łapać chochliki i zdejmować psidwaki z drzew (o ile te na drzewa wchodzić potrafią). Nie chciał, żeby odchodziła. Lubił ją mieć zawsze pod ręką, nie tylko ze względu na pracę, ale też to milczące towarzystwo, którego niekiedy potrzebował. Droga, którą jednak obrała, sprawi, że pewnego dnia obudzi się z myślą, że ma 40 lat na karku, w domu nikt na nią nie czeka, a praca, której się tak poświęciła, jest koniec końców pracą.
W tym milczącym zamyśleniu trwał przez dłuższą chwilę, kiedy to trafiły do jego uszu słowa aurorki.
- Zatańczyć? – zapytał, marszcząc brwi w zdziwieniu i uśmiechając się przy tym wymownie. – Naprawdę sądzisz, że potrafię tańczyć? – Teraz to już się zaśmiał, bo choć potrafił wiele, to jednak tańczyć ni w ząb, bo i okazji miał do tego niewiele.