Na pierwszy rzut oka nie ma tu nic co by przypominało stare cmentarzysko. Dostrzegasz jednak znak, aż w siedmiu językach, żeby się strzec tego miejsca. Przed wieloma laty miała tutaj miejsce paskudnie krwawa bitwa między starożytnymi klanami, mieszkającymi w dawnym pustynnym mieście. Przykryte piaskiem zbroje martwych żołnierzy, chętnie są wykorzystywane przez Fulady – stworzenia spokrewnione z poltergeistami – nic więc dziwnego, że miejsce jest całkiem puste, skoro można tu się na nie natknąć.
Kostki::
●1, 3 – sprzyja ci szczęście, albo poszedłeś po rozum do głowy i opuściłeś to miejsce zanim stała się tragedia. ●2, 5 – może i Fulad nie zaszedł twojej drogi, za to spotkałeś rozbójnika, a przynajmniej tak wygląda z daleka. Na pewno nie jest zadowolony, że stąpasz po, w jego mniemaniu świętej (choć nawiedzonej) ziemi. Szybko się okazuje, że to strażnik tego miejsca, musisz zapłacić 10G kary. Odnotuj ją w odpowiednim temacie. ●4, 6 – zdążyłeś postawić kilka kroków, a szczęk zardzewiałego metalu dotarł do twoich uszu. Fulad nie jest zadowolony, że ktoś naruszył jego terytorium, kiedy on sam tak niechętnie je opuszcza nikomu nie wadząc. Irytacja stworzenia narasta im dłużej zwlekasz z opuszczeniem tego miejsca, choć kiedy tylko próbujesz się ulotnić – stworzenie pojawia się przed tobą w mgnieniu oka. Jeśli życie ci miłe, nie wykonuj żadnych czynności, przez które Fulad może poczuć się zagrożony.
Spróbuj rzucić kostką jeśli twój Pappar jest dobry z OPCM. Tutaj nie musisz nosić specjalnego stroju.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Podróżował - sporo, wiele, chcąc zatracić myśli, gdy powoli czuł, że ciągłe siedzenie w pałacu nie jest dla niego. Nie potrafił zatem ustać w jednym miejscu; nie szukał jednak wrażeń. Nie potrzebował problemów, nawet jeżeli nie wiedział, dokąd jedzie i jak to może się skończyć. Potrafił czytać. Nie chciał zbierać się na zbyt potężne problemy, w związku z czym bacznie obserwował te tereny, zapoznając się z magią płynącą w danym miejscu. Potrzebował analizy. Wiedział, że magia jest różna na różnych obszarach pustyni, co miało swoje podłoże w przeszłości; słońce powoli zachodziło, aczkolwiek w dość leniwy sposób, którego nie potrafił zrozumieć. Niebo pokryło się bursztynową barwą, snującą spokojnie i jakby obserwującą poczynania każdego, kto poruszał się po piaszczystych terenach. Ziarenka piasku również przyjmowały powoli ten odcień - może nie był on jeszcze w swoim szczycie możliwości, niemniej jednak powoli zbliżał się wieczór, a za wieczorem - noc przepełniona niebezpieczeństwami. Kopyta dumbadera spokojnie pozostawiały kolejne ślady, a buchające, gorące powietrze, zelżało na swojej sile. Było łagodniej, choć chłopak doskonale wiedział, że za niedługo zostanie zmuszony do ubrania bluzy. Nie wiedział wiele o cmentarzysku, niemniej jednak zdawać by się mogło, że z każdej strony czyhało na potencjalnych odwiedzających ostrzeżenie. I nie mylił się; ujrzenie z jednej strony tabliczki w tak wielu językach nie bez powodu przyczyniło się do przystopowania wierzchowca. Papuga, której imienia jeszcze nie dał, zatrzepotała skrzydełkami, które były w koloru bladego różu. Najwidoczniej to miejsce - nawet jeżeli nie wiedział aż nadto, co się za nim kryło - miało swoją mroczną stronę. Stronę, którą postanowił uszanować; postanowił zatem przejść dookoła, byleby nie musieć walczyć bądź podejmować się czegokolwiek innego. Głupi nie był - potrafił czytać, w związku z czym nie podejmował się zbędnego ryzyka. Może kiedyś tak, ale teraz, gdy przymknął na krótki moment oczy, spoglądając na ten krajobraz, nie miał zamiaru. Nie był tym samym Lowellem, co kiedyś. Gdyż rozumiał własne błędy; nadal pozostawiał zatem ślady, krocząc w jak największej odległości, dzierżąc tym samym w dłoni lornetkę. Może udałoby się ujrzeć tam coś ciekawego, co przykułoby jego uwagę? Sam zresztą nie wiedział, na co liczył. Czekoladowe tęczówki zatem uważnie obserwowały te tereny, przechadzając się spokojnie na równie leniwym dumbaderze. Liczne zbroje wskazywały na to, że ktoś tutaj mógł przebywać.
Musiał w końcu porzucić dywan i wsiąść na dumbadera, jeśli chciał poszaleć na pustyni. Chociaż nie można było powiedzieć, że opuszczone cmentarzysko to miejsce dobre na zabawę. Wolf nie mógł jednak odpuścić sobie wyprawy do tej arabskiej piaskownicy. Zatem wypytywał tutejszych przewodników o ciekawe miejsca, które kryły w sobie niebezpieczeństwo. Mimo początkowej niechęci do magicznego wielbłąda teraz spokojnie poklepał go po szyi, a ten zanurzał kopyta w piachu, a czasami gnał jak opętany przez wydreptane ścieżki gorącej pustyni. Zbliżał się wieczór i chociaż można było odczuć przyjemny chłód, to na pewno nie był on związany ze słońcem, a miejscem, w którym młody gryffon postanowił się znaleźć. Słysząc dziwny dźwięk metalu, miał ochotę napluć sobie w brodę, gdyby takową miał, że jednak przekroczył tabliczkę z ostrzeżeniem, aż w siedmiu językach. Chociaż miejsce z początku nie wyglądało na cmentarzysko, a zwyczajny pustynny, niezaludniony obszar to znak zwracał uwagę i to bardzo dosadnie. Leżące zbroje, zakopane w złocistej ziemi zauważył zdecydowanie za późno. Dumbadera zostawił trochę dalej od cmentarzyska, bo zwierzak nie chciał iść. Na pewno był mądrzejszy od Wolfa. Nawet pappar popaplał kilka słów z ostrzeżeniami, aż w końcu zamilkł na dobre i został z wielbłądem. To świadczyło źle o Fairwynie, że był głupszy niż zwierzęta, które same go ostrzegały i to zdecydowanie w bardzo jasny sposób. - Kurwa. - Szepnął bardzo cicho, zastygając w bezruchu. Coś mu się wydawało, że wszystko może zirytować demona, który tu przebywał. Nic dziwnego gryffoński smarkacz wszedł mu na posesje! Na litość merlinowskich brwi, chciałoby się rzecz, kiedy się ten chłopak ogarnie? Wolf usilnie starał sobie przypomnieć, dlaczego to nazywało się opuszczone cmentarzysko. W głowie brzmiało mu dźwięczne Fulad. Stał pogrążony w zachodzącym słońcu, starając się wrócić do wspomnień z kilku godzin wcześniej i dowiedzieć się co to był za byt, zwierze, o którym przestrzegali tubylcy turystów. Musiał coś wiedzieć, żeby jakimś cudem się stąd wyrwać.
Przechodził - raz po raz dumbader stawiał kroki nieopodal opuszczonego cmenatrzyska, nie zamierzając tam w ogóle iść. Pappar nagle ucichł, jakby samemu wykrywał zagrożenie. I słusznie; z okolicznych legend, o których nie wiedział, wiadomo było, że tabliczka z ostrzeżeniem w aż siedmiu językach nie bez powodu tam stoi. Nie po to, by drewno zostało wysuszone do końca, zamieniając się w wyjątkowo łamliwy przedmiot. Słońce na szczęście powoli ustępowało i pozwalało na to, by rozgrzane ciało wreszcie zaznało jakiegoś odpoczynku, tudzież ukojenia. Szkoda tylko, że dziwne przeczucie nie opuszczało Lowella, nie pozwalając mu tym samym na zachowanie wewnętrznego spokoju. Coś mu tutaj nie pasowało - a gdy zauważył dumbadera innego, być może bardziej śliniącego się - tego nie wiedział - czerwona lampka z łatwością zaczęła żarzyć się w wielu odcieniach swoistej, rzucającej się w oczy czerwieni. Wyciągnął jeszcze raz lornetkę, którą upchał do pokrowca wcześniej dość niewdzięcznym ruchem. Jedną dłonią ją odpakował, usunął ochronę na szkła, by tym samym przyłożyć ją i zauważyć dość niecodzienny widok. Wolf, którego znał i kojarzył, postanowił schadzać się z Fuladem. Słodko, gdyby nie fakt, że w sumie to są dość niebezpieczne kuzyny poltergeista, które może nie atakują bez powodu, ale jeżeli poczują się zagrożone - może to zakończyć się niezbyt ciekawie. Intrygowało go jednak również to, czy Wolf świadomie miał w dupie tabliczkę, czy jej jednak nie zauważył. Fairwyn sam wręcz prosił się o problemy, niemniej jednak nie mógł go pozostawić - nie byłoby to zgodne z jego własnym sumieniem, dlatego, gdy zszedł z dumbadera, powolnym krokiem, by nie denerwować niczego i nikogo, chciał się jakoś przybliżyć. Atakowanie z takiej odległości stworzenia nie wiązało się z niczym dobrym, o czym doskonale wiedział. Raz po raz - za pustelniczą szatą miał przygotowaną różdżkę, a liczył, że jakoś Gryfon pójdzie po rozum do głowy i postanowi się bardzo powoli wycofać, zamiast stać w miejscu i czekać na cud merlinowski. Powolne kroki, bez pośpiechu, bez irytowania magicznego stworzenia; byleby chłopaka stąd zabrać i dać mu do zrozumienia, że lepiej jest się nie konfrontować.
Stał jak debil, oczekując cudu. Odnosił wrażenie, że szczęk zardzewiałego metalu, porusza się razem z nim. Nie było czego tu szukać, a stać do rana nie mógł i zapewne nie wytrzymałby takiego znęcania się nad sobą, a przecież był w tym taki dobry. Wolf, jak to Wolf postanowił zaryzykować i niczym debil wykonał kilka szybkich, ale jednocześnie niezbyt ostrożnych ruchów, w celu zbliżenia się poza terytorium poltergeista. Niespodziewanie zjawa ukazała się przed nim, wydawało się, że łypie na niego podejrzliwie. Młody gryffon wstrzymał powietrze, nie mając zamiaru się odzywać. Fulad oddalił się, ponownie zajmując się swoimi sprawunkami. Jednak im dłużej Fairwyn przebywał po złej części tabliczki z ostrzeżeniami, tym bardziej robiło się to niebezpieczne. Nie było sensu szybko gnać przed siebie. Widocznie wycofanie się wymagało spokojnych, pewnych ruchów. Krok za krokiem niczym ifrytowa tancerka poruszał się niemal z gracją, która nie była tu wymagana, ale kto wie, może właśnie obserwował go jakiś rekruter młodych talentów? Na pewno chłopak nie miał pojęcia, że jest śledzony przez Lowella i jego dumbadera, jednak do Mam Magic Talent to wychowanek Godryka Gryffindora się nie dostanie.
Lornetka szła w ruch, nie - nieustannie ją miał przy własnych oczodołach, byleby móc spoglądać, co się dzieje dalej. Nie chciał, by chłopakowi stała się krzywda, ale najwidoczniej ten poniekąd rozumiał, że nie powinien przedostawać się na te tereny. Czekoladowe tęczówki raz po raz obserwowały kolejne poczynania młodzieńca, który zaczął - bardzo rozsądnie, zresztą - się wycofywać. Co prawda Fulad nie dawał za wygraną, ale nie atakował; bardzo spokojne i wolne ruchy chłopaka zdawały się go odpowiednio przekonywać. Szkoda tylko, że samemu miał zamiar go opierniczyć, ale o tym ten jeszcze nie wiedział, gdy dumbaderem przybliżał się do tego należącego do chłopaka. Raz po raz, gdy charakterystyczne źrenice o dość odmiennej strukturze przyglądały się temu wszystkiemu, zwierzę wiedziało, z czym wiąże się obecność na tym terenie. I nie bez powodu zostało, na krótki moment korzystając z odpoczynku, który był mu dany. Krok za krokiem, aż wreszcie młodzieniec przedostał się do miejsca, gdzie znajdowała się tabliczka. Idealnie. Kuzyn poltergeista już ich nie śledził, a zamiast tego powrócił do bycia zbroją na terenach, gdzie odbywała się wcześniej walka. Co śmieszniejsze, chłopak nadal go nie zauważył, w związku z czym, zanim ten w ogóle się odwrócił, westchnął ciężko. - Wolf, powiedz mi: co pisze na tej tabliczce? - gdy ten odwrócił wzrok w jego stronę, Lowell wskazał dłonią na tabliczkę a aż siedmiu językach, licząc na to, że nagle ten nie uzna, że nie potrafi czytać, a poza tym jak nie potrafi, to może robić co chce. Nikt normalny nie pałałby się do pójścia na tak niebezpieczne tereny, a tu proszę - przedstawiciel rodziny Fairwynów miał w głębokim poważaniu to, co mogło się stać. Nie dość, że uczeń, za którego w pełni odpowiadali, to jeszcze niepełnoletni. Teoretycznie nie powinien nawet poruszać się po pustyni w pełnej samotności, a jednak to robił.
Nie wiadomo co spodziewał się znaleźć na opuszczonym cmentarzysku Fairwyn. Szlachetny piaskowy kruszec do wykonywania pustynnych różdżek z wydm i kości poległych? Możliwe. Na pewno był ciekawy do tego stopnia, że swoje życie miał w głębokim poważaniu, co równało się z głupotą. Może Tiara Przydziału nie przydzielała do domu Godryka Gryffindora ze względu na odwagę, a głupotę, bo inaczej tego nie można było nazwać, co właśnie uczynił Wolf. Spodziewał się czegoś ciekawszego po cmentarzysku na środku pustynni, a to miejsce było praktycznie niewidocznie, pomijając tę tabliczkę z histerycznymi ostrzeżeniami. Pełno zbroi, kupę piachu gorzej niż w piaskownicy, w której roiło się od bachorów, strzelających magią na prawo i lewo przez swoją niestabilność. Krążył tu tylko demon, a może i aż; zjawa bawiąca się rozgrzanymi zbrojami poległych trupów. Wycofał się i z ulgą, miał zamiar odetchnąć, kiedy ktoś zrobił to za niego. Niemal przestraszył się i podskoczył, niczym panienka, spodziewając się Fulada za sobą. - Ja pierdole stary, ale żeś mnie wystraszył. Pojebało cię? - Nie było to pytanie, tylko reakcja, kiedy ktoś zachodzi cię od tyłu. Spojrzał na tabliczkę ponownie, gdy Felek kazał mu odczytać napis. - A co ty se myślisz, że ja jestem poliglotą? - Aż dziwne, że wiedział, co to ostatnie słowo oznacza. W towarzystwie z debilami się nie obracał, jak było widać. Może i dobrze, bo głupotę to on już miał zapisaną w swoim DNA, a z podobnym towarzystwie to na pewno nie obyłoby się bez ofiar.
Wbrew pozorom na pustyni znajdowało się wiele rzeczy, a między lśniącymi dokładnie w słońcu zbrojami coś jednak mogło się usadowić ciekawego i wartego przede wszystkim uwagi osób trzecich. Może coś innego od Fulada, który postanowił śledzić chłopaka aż do momentu opuszczenia terytorium, na którym zamieszkiwał, niemniej jednak nie było dane im tego sprawdzić. Wolf odznaczył się widocznym brakiem rozsądku, na co Lowell najchętniej by zareagował bardziej, niemniej jego łagodna strona nie bez powodu pojawiała się raz po raz i udowadniała, że był w stanie wiele zrozumieć. Cmentarzysko na środku pustyni postanowiło wybaczyć przedstawicielowi rodu Fairwynów brak rozwagi, koniec końców pozostawiając go poza obszarem działalności kuzynów poltergeista. Być może go przestraszył, ale, będąc na pustyni, chłopak powinien spodziewać się wszystkiego. Również tego, że cofając się do tyłu i nie oglądając za siebie, prędzej czy później końcówka drewnianego patyczka z radością wbije się w materiał szat, udowadniając, że jakikolwiek fałszywy ruch może zakończyć się tragicznie. Nierozważnie, strasznie nierozważnie; miał ochotę zrobić młynek oczami, aczkolwiek koniec końców w ogóle się go nie podjął. Pytanie może nie było uprzejme, lecz zahaczało o coś naturalnego, było reakcją oczywistą, która nie wymagała dodatkowego odzywania się. - Liczyłem na to, że potrafisz czytać, ale może przeceniłem twoje umiejętności. - odpowiedział może szorstko, niemniej jednak dyskusje z młodzieżą na temat tego, czy potrafią czytać, nie były na jak najlepszym poziomie. Nadzieja matką głupich czy jakoś tak. Im dłużej przyglądał się Wolfowi, tym bardziej zauważał, jak jego zachowanie zahaczało o chęć znalezienia się w samym sercu rozgrzanych do czerwoności problemów, zobligowanych do bycia w tym kolorze z bardzo oczywistych względów. - Samotne podróże po takich terenach to czyste pchanie się w problemy. Wiem, że jesteś tego świadom. - wziął głębszy wdech. - Dlaczego zatem postanowiłeś mieć tę piękną tabliczkę w siedmiu językach, w tym w naszym ojczystym, tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę? - podniósł brwi, wyciągając z paczki papierosów jednego szluga, aczkolwiek nie z zamiarem poczęstowania młodego. Z zamiarem wypalenia. Gilza nabita tytoniem radośnie wylądowała między jego własnymi wargami, które podtrzymały filtr, a z drugiej kieszeni wydobył zapalniczkę na klik, której charakterystyczny dźwięk obitego metalu towarzyszył zarówno przy otwieraniu, jak i zamykaniu.
Powinien powiedzieć, że nie zauważył tabliczki. Wyszedłby na trochę mniej głupiego, a bardziej na nieuważnego. Nie za bardzo się tym przejmował. Dobrze, że trafił na Lowella, a nie jakiegoś przemądrzałego opiekuna lub arabskiego strażnika. Może nie tylko za nie noszenie stroju można zostać zamkniętym w więzieniu, ale też za wchodzenie na niebezpieczne tereny. Pewno nie miało to znaczenia, kiedy wejdziesz i zostaniesz posiatkowany przez potwora, kryjącego się pod warstwami gorącego piachu. - Dobra, a gdybym powiedział, że nie zauważyłem tej tabliczki z ostrzeżeniami, uwierzyłbyś mi? - Zrobił dziwną minę, w wykonaniu Wolfa wyglądająca na pewno nie na niewinną, a zdecydowanie dziwną. Podrapał się po swoich czarnych kłakach. - Problemy. - Powtórzył, za długo nasłuchał się tego słowa, co zazwyczaj równało się z nazwiskiem Fairwyn, ubranym w barwy Godryka Gryffindora. - Właściwie nic się nie stało. - Powiedział, podchodząc do swojego zaplutego dumbadera, bardziej niż Felka. - Nie powiedziałbym, że jest piękna. - Spojrzał jeszcze raz na nabazgrolone ostrzeżenia, żeby się upewnić, że ma racje. Gdy Lowell wyjął papierosy, już miał nadzieje, że zostanie poczęstowany. Sam wywrócił oczy, jeszcze trochę i nikt nie będzie go traktować jak smarkacza. No ani się napić, ani zapalić. Przecież nie był nałogowcem, chciał tylko spróbować... - Eeee fajne, ogień w puszce. - Nie miał pojęcia za bardzo o mugolskich gadżetach, a na mugoloznastwie to nie błyszczał, jeśli już bywał. - Jakie palisz? - Zapytał ex-puchona, nie dostrzegając charakterystycznych magicznych papierosów, ale też i wielkim znawcą nie był. Oczywiście, jak można było zauważyć, trochę zbaczał z tematu przyznania się do swojego postępku zjawienia się na opuszczonym cmentarzysku.
Spojrzał na chłopaka. Wpatrywał się w tę burzę ciemnych włosów, jakby miał w nich odnaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Wbrew pozorom nie było to takie proste, bo sam Fairwyn udowadniał, że w sumie oleju w głowie to jednak nie ma. Nie był strażnikiem, by łapać go i wsadzać za kratki, niemniej jednak był tym opiekunem wycieczki i pewne obowiązki miał. A im dłużej patrzył w stronę młodzieńca, tym bardziej odnosił wrażenie, że to, co mówi - w sprawie wiary w to, że jego słowa są prawdziwe - po prostu nie trzyma się jednej całości. Felinus powstrzymał wywrócenie oczami, chwytając mocniej dumbadera za uprząż, a papug spojrzał na nich. Sam by uwierzył; różowe skrzydła poszły w ruch i udowodniły to, jak bardzo omylną papugą był. - Nie zauważyłeś tabliczki z ostrzeżeniem, gdy nieopodal zostawiłeś wierzchowca i papugę? No powiem ci chłopie, brzmi to bardzo legitnie. - odpowiedziawszy, miał ochotę się skrzywić. Oczywiście, że jego słowa i czyny kompletnie się ze sobą nie zgadzały, w związku z czym niespecjalnie mu wierzył. Co jak co, może był Puchonem, może często sprawdza się to, iż osoby chodzące w żółtych barwach jako tako są naiwne, ale życie nauczyło go, że nie zawsze wszystkim należy wierzyć na słowo. A okoliczności niespecjalnie sprzyjały młodemu, w związku z czym ostatecznie westchnął głęboko, jakby nad czymś rozmyślał. - To, że nic się nie stało, nie jest wymówką do tego, że nie mogło się stać. - pamiętał własne podejście do tego typu rzeczy i tłumaczenie się, że nic się nie stało, nic nie groziło, a w ogóle to powinno się zamknąć buźkę i nic nie mówić, bo szkoda gadać, w związku z czym jakoś nie czuł się dobrze w towarzystwie Wolfa. Jakby wewnętrznie się spiął, że ma do czynienia z pewnymi cechami z przeszłości, które w jakiś sposób zażegnał; naprawdę podchodził arogancko do czegoś takiego? Napełnił płuca świeżym powietrzem, gdy słońce padało jeszcze leniwie na płachty szaty pustelniczej, chroniąc go przed nadmierną ekspozycją na światło. - Nieważne. Po prostu na siebie uważaj. - podejrzewał, że dyskusja nie ma żadnego sensu, a zamiast tego postanowił powoli wyciągnąć papierosa. - Kwestia gustu i preferencji. - dla niego ta tabliczka była piękna, bo mogła uratować życie. A to, że pozostawiała wypłowiała, kompletnie nie miała stylu i innych rzeczy - niespecjalnie mu wadziło. Liczyło się to, że pięknie spełniała swoją funkcję, w związku z czym nie wszedł na te tereny jak jakiś idiota. Najwidoczniej jemu to było dane, bo ktoś inny postanowił mieć te słowa po prostu gdzieś. Najlepiej tam, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę - ewidentnie! Nie był poirytowany, nie wyglądał na poirytowanego z zewnątrz, a zamiast tego było spokojny. Oklumencja mu pozwalała na wybiórcze podejmowanie się poszczególnych emocji, by wydostać je na światło dzienne. - Zapalniczka. Nigdy nie widziałeś? - podniósł brwi w zaskoczeniu lekkim, bo przecież czarodzieje posiadają pewien odpowiednik ze smokiem. Też, nie poczęstował go, bo był młody, nie umiał czytać, a więc uznałby, że to wcale nie szkodzi, a obrazki na opakowaniu są ford gówno wort. - Marlboro Micro Beyond. - wskazał na opakowanie, które posiadało tą piękną nazwę. Papieros, którego odpalił, był cienki i pozbawiony tej charakterystycznej grubości. Cenił sobie styl przy paleniu szlugów i wolał osobiście cienkie. A jeżeli miał możliwość - wolał elektronicznego szluga. Ale nie zawsze jest możliwe jego użytkowanie. - Mugolskie, nie palę magicznych. Co tak wypytujesz? - zaciągnął się i wypuścił z ust charakterystyczną chmurę dymu.
- Bo dalej nie chcieli iść! - Pogłaskał zaplutego dumbadera i spojrzał podejrzliwie na papugę. - Nie chciałem ich zmuszać, a te tabliczkę ktoś mógł postawić dla jaj. Może za nim się zjawiłeś, była ona przykryta piachem i dopiero teraz wiatr ją odwiał? - Zaczął bredzić trzy po trzy, uważając, że wszystko jest możliwe na pustyni. - Mogło, nie mogło. Nie ma sensu bawić się w wiedźmę ze starego namiotu. - Wzruszył ramionami, całkowicie ignorując zagrożenie opuszczonego cmentarza. Nic mu się nie stało, ten Lowell to jak druga matka. Bo mogło, ale się nie stało. Równie dobrze, można walić pouczający monolog, jak się coś stanie, a nie przed wtedy dla Wolfa było to tylko takie głupie gadanie — niepotrzebne. - Widziałem, ale masz naprawdę fajną zaa...palniczkę. - Miał nadzieje, że Lowell odpuści mu i zapomną o tym dziwnym incydencie na pustyni. Nie zacznie go chyba śledzić jak jego matka. Na Merlina najgorzej jak zaczyna się "ale mogło ci się coś stać". Potem to tylko patrzą, żebyś nie wlazł w gówno, bo mogło ci się przecież coś stać! Na litość morganowską żadnej wolności, wszędzie jakieś nakazy i zakazy. - Aaaa, czyli takie zwykłe bez polotu. - Dziwna nazwa tych fajek co Felek palił. Już zapomniał Marlboro...? Że co? - A nic już się nie odzywam, ale nie jesteś z tych, co skarżą? Nie doniesiesz żadnemu dorosłemu? - Wskoczył na swojego magicznego wielbłąda i szturchnął pappara, aby zleciał z łba dumbadera. - Sorry, niedawno co skończyłeś budę, więc wiesz, dopóki mi nie wjebiesz minusowych na lekcji, nie uznaje Cię za tych sztywniaków z grona pedagogicznego. - No trochę się przejmował, niech dojdzie informacja do jego matki, że się szlaja po zakazanych terenach pustyni, dopiero się zacznie pienić. Każe mu wracać najbliższym świstoklikiem.
No pięknie. Wsłuchując się w słowa Wolfa, były student wewnętrznie się śmiał, bo ten szukał jakiegokolwiek możliwego tłumaczenia. Idealnie. Jeżeli na tym polega łapanie uczniów, to na pewno będzie miał ubaw po pachy. Dla niego sprawa była jasna, a wytłumaczenie z piaskiem zdawało się być najbardziej absurdalne z najbardziej absurdalnych. Mimo to słuchał, nie dając po sobie oznak tego, że coś jest jednak inaczej. - Jezu, Wolf, jeżeli zwierzęta - oboje! - dalej nie idą, to coś musi być na rzeczy. - pokręcił głową, spoglądając na jego czuprynę składającą się długich włosów. Przynajmniej jak na chłopaka długich. Wzrostowo się nie różnili, w związku z czym znajdowali się na tym samym poziomie. - I gdzie ci tutaj piasek wieje? Ostatnio nie było żadnej burzy, by trzeba było z tabliczek go usuwać, poza tym, tabliczka jest pionowo. Piasek nie ma prawa jej pokrywać w taki sposób, by była niemożliwa do odczytania. - no piękne wytłumaczenia miał ten Fairwyn, ubaw po pachy. Na pewno piasek dostawał nóżek, a do tego radośnie przytulał każdy możliwy napis, by był stał się niedostępny do odczytania. Nie odpowiedział na tekst o starej babie z namiotu. Wiedział, że sprzedawała ona różne rzeczy, a trafienie dla każdego tej samej wróżby nie stanowiło niczego, co można byłoby uznać za wielce wiarygodne. Na tekst o zapalniczce podniósł brwi, jakoby czując, że młody Gryfon próbuje przekierować jego uwagę na coś innego. - Benzynówka, zippo. - odpowiedział prosto, pokazując, że ogień w niej był inny. Prestiżowy luksus, jak to się mówi. Szkoda, że kiedyś nie było go na stać i dopiero od niedawna pozwalał sobie na więcej. Choć pieniądze w portfelu kurczyły się teraz w zastraszającym tempie... Wizja sprzedania własnego dziewictwa powoli zyskiwała na sile. - Dokładnie! Po co mi jakieś magiczne, skoro mogę kupić tańsze. - odpowiedział zgodnie z prawdą, westchnąwszy ciężko, gdy raz po raz okalał się dymem. Cienka gilza znajdowała się między palcami, a były Puchon raz po raz strzepywał z końcówki odpowiednią ilość spalonego tytoniu. - Jesteśmy na wakacjach, więc nie ma sensu. Dopóki nie odwalisz czegoś srogiego, to nie mam po co na ciebie skarżyć. - te lwiątka jakieś problematyczne są. O ile Zepha zgłosił, bo ten nie zamierzał odpuścić wyprawy na Śmiertelny Nokturn, o tyle jednak to chyba Wolf wykazywał się większym rozsądkiem. Poza tym, Williams, opiekując się Florką, ma inne, ważniejsze rzeczy do roboty niż ciągnięcie uczniów za mundurki i usadawianie w pokoju na poważną, męską rozmowę. - Dopóki mi nie dasz powodu, to ci ich nie wbiję, ot co! Poza tym, prawdopodobnie będę asystować profesorowi Williamsowi, więc koniec końców on także będzie na tych lekcjach. - nie wiedział, czy chłopak chciał odjebywać w towarzystwie opiekuna domu, niemniej jednak podejrzewał, że resztki rozsądku gdzieś tam pozostały. Założył ręce na biodra. - Sztywniacy to taki Voralberg bądź Shercliffe. Czy ja na kogoś takiego wyglądam? Parasola w dupie raczej nie mam. - lekko prychnął z rozbawieniem, by tym samym popędzić własnego dumbadera do chodu. Co jak co, ale powolnymi krokami zbliżała się pora nocna, więc tym samym zachęcił Wolfa do obrania tego samego kierunku.
Podobno zwierzęta wyczuwały takie rzeczy. Niebezpieczeństwo, a nawet śmierć. Te zmysły Wolf albo miał uszkodzone, albo był samobójcą. - To, że jakiś głupi ptak i dumbader nie chcą dalej iść, to nie znaczy, że będę się słuchać zwierząt. Nie muszą mieć od razu racje. - Pappar wydał z siebie dźwięk niezadowolenia, kiedy gryffon obrażał go, a przecież miał bardzo mądrego papuga. - No dobra, pogrążam się.- Dodał dziwnie świadomy swojej głupoty, ale i tak nadal nic sobie z tego nie zamierzał robić. - A co ty ta... pogodynka? - Burzy nie było, co on sprawdzał pogodę? Tego Lowella nie da się w maliny w puścić czy w arabski piach pustyni. - Ale mogło tak być. Może ją zasypać. Czepiasz się szczegółów. - Nawet wyjaśnienie z tabliczką się tu nie sprawdziło. No dobra zatopiony. Spojrzał na zapalniczkę, która zdecydowanie różniła się od magicznej, bo buchała innym ogniem. Właściwie nic nie zrozumiał na określenie tego przedmiotu, ale musiała to być coś w rodzaju bogatej niemagicznej rzeczy dla prestiżowych mugoli. Właśnie się dowiedział, że niemagiczni mają tańsze fajki. Na pewno różniły się zapachem. Wolf nie przepadał za używkami, a nawet alkoholem. Oczywiście lubił wszystko wypróbować, ale jakoś nie ciągnęło go do takich rzeczy. Uśmiechnął się w duchu, Felek to był spoko gość. Nie zamierzał na niego donosić, właściwie nie było co donosić. Równie dobrze można byłoby zapytać, co Lowell tu robił, ale to prawda po pierwsze był opiekunem, a po drugie nie miał sieki mózgowej jak Fairwyn i nie przechodził obok tabliczki z napisem niebezpieczeństwo, gdzie nawet zwierzaczki nie chciały iść. - Merlinie, tylko nie Williams... Nie mogłeś wybrać sobie, nie wiem innej dziedziny nauczania? Numerologii? Chociaż byśmy nie usypiali. - Każdy wiedział, że Marcy Fran do żywych nie należała. No, ale opiekun gryffindoru? Już to widział, nie no będzie musiał ograniczyć przychodzenie na lekcje z uzdrawiania! Jakby w ogóle bywał na zajęciach. - No dobrze faktycznie nie masz. - Zaczął uważniej przyglądać się Felinusowi, jakby analizując jego słowa o parasolu, a może gdzieś go ukrywał? Nie no Lowell jednak był dobry ani za sztywny, ani pały nie przeginał. Może będzie pierwszym kandydatem na liście Fairwyna "nauczyciel roku". Chociaż tacy nawet jakby chcieli, to nie istnieli.
Im dłużej Lowell spoglądał na chłopaka, tym bardziej odnosił wrażenie, iż jest on niebezpieczny. Nie dla otoczenia. Dla siebie. Tabliczka była widoczna, a z czasem ten sam się przyznał do tego, że się pogrąża. Że przeczytał, ale miał to zwyczajnie gdzieś; na razie starał się to zwalić na czystą ludzką ciekawość, niemniej jednak im dłużej przebywał w jego towarzystwie, tym bardziej nabierał podejrzeń. Sama różowa papuga to pokwitowała - prostym trzepotem skrzydeł. Nie odpowiedział jednak, wiedząc, że nie ma to sensu, a młodzieniec zauważył własne błędy. Tylko czy będzie chciał je jakoś naprawić - to była kwestia sporna. - Czepiam się ich, jeżeli widzę, że coś jest nie tak. - tak naprawdę był cholernie spostrzegawczy, a te ciemne obrączki źrenic kryły za sobą doświadczenie, którego nie dało się dowiedzieć z książek. Popełnił wiele nieprzyjemnych rzeczy i choć nie mógł ich cofnąć, wiedział, że tylko poprzez staranne planowanie jest w stanie uniknąć zagrożenia. A tu proszę, Fairwyn najwidoczniej lubił się pchać tam, gdzie nie był potrzebny. Pogoda mogła przykryć tabliczkę, ale nie na tyle, by ją zignorować. Prestiżową zapalniczkę zamknął i schował do kieszeni, napawając się dymem. Tak naprawdę nie ciągnęło go do używek, a popalać zaczął od momentu, gdy miał ochotę zakopać samego siebie pięć metrów pod ziemią i nigdy nie wychodzić. Teraz przeszedł na zgodę ze samym sobą, co było ogromnym krokiem, aczkolwiek pewien nałóg pozostał. Nie był on zbyt intensywny, jakoś mu się nie poddawał specjalnie, ale od czasu do czasu, w różnych odstępach, lubił poczuć działanie nikotyny na własnej skórze. To prawda - nie zamierzał. Dopóki nie działo się coś skrajnie niebezpiecznego, byli w sumie tylko na wakacjach. Dopóki nic się nie stało - mógł odetchnąć z ulgą. Gdyby coś się stało - mógł zacząć zastanawiać się nad przekazaniem tej informacji dalej. - Przecież Williams jest spoko, nie wiem, o co ci chodzi. - wzruszył ramionami, bo był na jego każdej lekcji i nie miał problemów ze zrozumieniem tematu. Poza tym, profesor starał się wymyślać ciekawe aktywności. Chociaż wierszyków o wenerze nie uwielbiał, o tyle jednak przenoszenie szczuroszczetów, druzgotków i langustników do jeziora miło wspominał. Nawet jeżeli pod wpływem uszczypnięcia tego trzeciego głęboko rozwalił sobie nogę, a krew lała się strumieniami. - No właśnie. Jedźmy zatem, bo nie ma tutaj nic ciekawego do roboty. - zachęciwszy, wyruszył z gromadką w postaci niesfornego Gryfona, dwóch dumbaderów i dwóch pappar na czele z powrotem tam, gdzie mogli zapomnieć o tej całej sytuacji i sam Lowell mógł upewnić się, że ten znowu czegoś nie odwali.
Życie przemytnika rzuca człowieka w różne zakamarki świata. Tym razem okazało się, że Twoja obecność potrzebna jest na pustynnych terenach Arabii. Zdarzyło się bowiem, że jeden z Twoich ważniejszych współpracowników został porwany w ramach "wyjątkowych pertraktacji" i uznali, że nie będą rozmawiać z nikim innym, tylko z Tobą. Pracownik zbyt cenny żeby go zostawić, a do tego pieniądze zbyt duże, żeby olać dług. Cóż, nie było innego wyjścia jak ogarnąć świstoklik i pojawić się na tym piaszczystym cmentarzysku, gdzie czekała na Ciebie delegacja w tradycyjnych, arabskich strojach, ale porwanego kolegi nigdzie nie było widać.
// rzuć k6 na to, ile osób Cię wita. Nie obowiązują Cię kostki lokacyjne.
Prowadzi M.F.Solberg
______________________
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Czarodziejski półświatek rządził się swoimi prawami. Ludzie zamieszani w brudne interesy bardzo często umierali bądź znikali bez śladu, a z czasem można było przywyknąć do licznych pogrzebów czy wliczania przypadkowych ofiar w koszty działalności. Meksykaninowi trudno byłoby zliczyć ile trupów w swoim życiu widział, niekiedy bardzo młodych chłopaków, którzy z pozoru nie zasługiwali na takowy los. Z pozoru, wszak nikt nie zmuszał ich do obrania nie do końca legalnej, życiowej ścieżki i do kroczenia po ciemnych alejkach śmiertelnego nokturnu ze śmiało podniesioną głową. Najlepiej było nie rzucać się w oczy, o czym początkujący niestety zapominali. Błędy i potknięcia zdarzały się jednak również tym doświadczonym, a akurat kompetencje i zaufanie do podwładnych zdawało się w tym szemranym biznesie czymś bezcennym, czego nie rekompensowały żadne pieniądze. O ile więc Paco gotów byłby zapomnieć o galeonach, tak nie wyobrażał sobie utraty współpracownika, któremu mógł powierzyć każde, nawet najtrudniejsze zadanie. Akurat ten mężczyzna nie należał do grona czarodziejów, których można by poświęcić dla dobra interesów, a skoro tak.. Moralesowi nie pozostało nic innego jak chwycić po przygotowany uważnie świstoklik. Zachował jednak niezbędne środki bezpieczeństwa. Ledwie wylądował na piaszczystym cmentarzysku, a już uderzał różdżką o podłoże, badając teren za pomocą prostego acz skutecznego Homenum Revelio, które przyniosło mu zaskakująco satysfakcjonującą wiedzę. Najwyraźniej nie wpadł w żadną zasadzkę, a jeśli nawet ktoś takową przygotował, włożył w to niemało wysiłku. – Przyszedłeś sam… – Skinął głową z uznaniem, jakby pokazując, że właśnie to czyni mężczyznę godnym dalszych pertraktacji. – …więc pomówmy o wymianie. – Zaoferował, zaciskając palce na rękojeści różdżki, którą trzymał blisko siebie, jednak wymierzoną w piaszczystą wydmę na znak, że nie jest skory do ataku.
Mężczyzna w Arabskim stroju wyszczerzył w stronę Paco żółte zębiska, co nie zapowiadało raczej miłej pogawędki. Zacmokał na widok różdżki, bo choć tak skierowana była w wydmę, to jednak oznaczała pewną gotowość do akcji, a to już mu się nie podobało. -Sprawa prosta. Ty koniec w Arabia, ja oddaje kolega. Ty psuć mudmin. Ty truć głupia ludzia. - Rozmówca wyraźnie nie radził sobie najlepiej z angielskim, ale się starał, co należało docenić. Stał sobie przed Tobą z założonymi rękoma na piersiach, jak król piasków i czekał. Oczywiście czekał na Twoją zgodę, bo nie przyjmował do wiadomości żadnej innej odpowiedzi, która mogłaby paść z Twoich ust.
______________________
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Obserwował czujnie zachowanie mężczyzny przyodzianego w arabską szatę, a chociaż ton wypowiedzi nie wybrzmiał przyjaźnie, nieznajomy nie wyglądał na kogoś, kto paliłby się do pojedynku. Paco przeniósł więc różdżkę za pasek spodni, na wszelki wypadek nie unosząc ani odrobinę jej zwieńczenia, żeby nie sugerować przeciwnikowi złych zamiarów. Na ten moment nie potrzebował broni, dlatego nonszalancko wcisnął dłonie do kieszeni, powracając do negocjacji, które trudne okazały się z zupełnie innych względów niżeliby się spodziewał. Bariery językowe. - Nie bardzo rozumiem co mam kończyć w Arabii i jaki mam związek z mudminem. – Zmarszczył brwi, spoglądając wyczekująco na rozmówcę. Miał nadzieję, że chociaż spróbuję ująć stawiane warunki w innych słowach, bo jak na razie nieszczególnie wiedział na co miałby się zgodzić. – Potrzebuję więcej szczegółów, a przede wszystkim najpierw chcę zobaczyć Juana. – Nie zamierzał godzić się na nic przed upewnieniem się, że jego współpracownik w ogóle żyje, a jak na razie nie wiedział na cmentarzysku nikogo oprócz żółtozębnego faceta, który ewidentnie próbował zgrywać przed nim postrach pustyni.
Arab zasyczał jak wkurwiony wąż, gdy usłyszał zdecydowanie więcej słów, niż te, których się spodziewał. Jeśli meksykanin myślał, że może przyjść sobie na jego pustynię i stawiać mu warunki, to zdecydowanie się mylił. Nie miał zamiaru pozwalać sobie na takie gierki. O nie. To on trzymał wielbłądy za jaja w tym kraju. -Ty nie udawać głupia. Twoja rem panoszyć się w Arabia. - Stał jak kamień, jakby coś go po prostu wryło w tę ziemię. Nie wyglądał na takiego, co to w ogóle lubi z kimkolwiek rozmawiać, a ta interakcja przeciągała się już za długo na jego gust. -Kolega nie zobaczyć. Rem wyjść z Arabia, kolega wrócić do Twoja. - Powtórzył, bo oczywiście uważał, że jaśniej się mówić już nie da. Naprawdę, nie wiedział od kiedy ten narkotykowy światek spadł na psy i trzeba było prowadzić właściwe dialogi z innymi przestępcami z branży. W rozgrzanej od pustynnego słońca pale mu się to nie mieściło.
______________________
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nie zareagował na rozzłoszczony syk, z niewzruszoną miną obserwując pustynnego mieszkańca, który nie stwarzał wrażenia przeciwnika mogące stanowić dla niego realne zagrożenie. Pozory niekiedy myliły, jasne, ale nie widział przeszkód, by sięgnąć za różdżkę ponownie, uciekając się nie do słów, a argumentów siłowych. Facet miał jednak tego jednego jedynego asa w rękawie, który zmuszał Meksykanina do ugodowych pertraktacji. Juana nie było bowiem w pobliżu, a skoro chciał odzyskać pobratymca, póki co musiał trzymać się narzuconych mu warunków spotkania. Musiał jednak przyznać, że przebieg rozmowy nieco zbił go z tropu, czego starał się mimo wszystko nie dać po sobie poznać. Handlował bowiem remem w wielu krajach, ale Arabia nie znalazła się na tej szerokiej liście, a to oznaczało, że któryś z podwładnych zaczął działać na własną rękę. Nie zamierzał pokazywać, że w jakiejkolwiek mierze stracił kontrolę nad własnym towarem, dlatego udawał, że panuje nad wszystkim, a poszukiwania potencjalnego kreta postanowił odłożyć w czasie, do powrotu do Londynu. – Niewielki zysk jak na taki kraj… – Wzruszył ramionami, deprecjonując lokalny rynek zbytu, na którym niespecjalnie mu zależało. Przynajmniej dotychczas, wszak skoro meksykański narkotyk wypierał popularny na tych ziemiach mudmin… cóż, może czasami dobrze kontynuować to, co zainicjował byle szpicel. Rzecz jasna, po jego wyeliminowaniu. Na razie odrzucił jednak na bok myśli o dystrybucji towaru, wymownie kręcąc za to głową w odpowiedzi na niedżentelmeńską propozycję mężczyzny. – Wycofanie dostaw, znalezienie innego kupca… zbyt wiele by mnie to kosztowało, zwłaszcza że nie mam pewności czy mój człowiek wróci do Londynu cały i zdrowy. Najpierw przekażecie mi Juana. Jeżeli wymiana obejdzie się bez komplikacji, rem zniknie z Arabii. – Postanowił renegocjować niekorzystną dla siebie umowę, której w takim kształcie gotów był dotrzymać, i to mimo wszystkiego co w dniu dzisiejszym usłyszał. Czasami warto było się wycofać, a Juan był wart dla niego więcej niż naćpani ciapaci.
Lokalnego pana mudminu nie obchodziło kto stał za wprowadzeniem rema do jego kraju. Dowiedział się natomiast, kto sterował całym przedsięwzięciem i jacy ludzie byli dla Paco najcenniejsi, więc po prostu przywłaszczył sobie jednego, traktując poniekąd jako kartę przetargową. -Mały zysk, to co zależa? - Zapytał, nie dając się zwieźć tym zagrywkom. Może i Paco blefował, ale Arab miał ciężki charakter i raczej mało co odpuszczał, dopóki nie wycałowano mu porządnie sandałków. -Juan, Juan... Juan nie ważna. - Zirytował się nieco, bo denerwował go dźwięk tego imienia. Był bardzo nienaturalny dla tutejszego języka i jakoś tak świszczał mężczyźnie w uszach. -Tak zależy na Juan? - Zapytał, ponownie pokazując swoje brudne ząbki, po czym uniósł jedną z dłoni, a piaski wydmy rozstąpiły się między nimi, pokazując coś na kształt dołu, wykopanego pod trumnę. W dziurze siedział magicznie spętany i zakneblowany Juan, a piaski pustyni powoli zasypywały jego sylwetkę. Wierzchnia warstwa, która teraz została odkryta, okazała się bowiem tylko iluzją, choć sypki minerał, jaki zasypywał kompana Moralesa, był zdecydowanie prawdziwy. -Piasek pustyni gorąca. I czai dużo skorpiona. Rem nie ma, kolega wraca. Rem jest, piasek dusić kolega. - Po raz kolejny przedstawił swoje warunki. Jeśli przyjrzeć się bliżej Juanowi, można było zobaczyć bąble po poparzeniach na jego ciele. Piasek pustyni naprawdę musiał być wręcz wrzący, co zostało zapewnione przez gospodarza dzisiejszego zjazdu. -Przysięga wieczysta, ja mieć pewność. - Dodał jeszcze, ponownie stojąc z założonymi na piersi rękoma.
Kostki:
Rzuć k100 by zobaczyć, ile czasu zostało Juanowi nim piasek zasypie go po głowę i biedaczek się udusi.