C. szczególne : biegające po ciele tatuaże, w pracy przykryte długimi rękawami, chociaż wychodzą na ręce i czasem na szyję | pojedynczy kolczyk szeherezady w uchu
Klimatyczne miejsce, gdzie wieczorami przychodzi bardzo wielu czarodziei. Ze względu na to, że występy w tym barze są codziennością. Jednak nie spotkasz na scenie, stojącej na środku przybytku, żadnego czarodzieja, czy czarownicę. Tutaj występują Ifryty, Dżiny oraz czasem nawet pojawiają się Sile. Rzuć kostką, by sprawdzić co dzisiaj widzisz przed sobą
● Sile2, 5 – Kiedy tylko te istoty występują na scenie, prawie wszyscy nie mogą od nich oderwać wzroku. Mają podobną moc do wil, jednak w przeciwieństwie do europejskich kusicielek, te czarne włosy, błyszczące oczy i ciemną karnację. Dopóki one są na scenie mało kto może oderwać od nich oczy. Kiedy odchodzą, nadal czujesz buzującą w żyłach krew. Nie rzuć się przypadkiem na swojego towarzysza! ● Dżiny1, 4 – Widzisz przed oczami pięknie płynące po scenie dżiny, które tworzą naprawdę spokojny i przyjemny występ. Każdy od razu czuje się bardziej zrelaksowany przy ich zgrabnych ruchach i pięknych uśmiechach. ● Ifryty3, 6 – Dziki taniec ifrytów, aroganckich i pewnych siebie stworzeń, sprawia, że każdego rozpiera energia. Wszędzie wokół czuć gorąc i rozpierający wszystkich ogień. Trudno usiedzieć w miejscu po ich występie! Może pora potańczyć?
PAPPAR: Hobby 1 - uzdrawienie Charakter H - Twój Pappar jest wiecznie przekonany, że coś Ci się stanie, boi się o ciebie dosłownie w każdym momencie Twojej podróży i przestrzega Cię przed każdym możliwym napotkanym złem. Dzięki temu ma oczy dookoła głowy, ale jest to też dość męczące. W każdej nowej lokacji musisz zaznaczyć w poście, że Papug wytknął wszystkie zagrożenia, które mogły na ciebie przyjść. Jednak dzięki niemu, przy lokacji w której dzieje ci się krzywda, bądź przy niebezpiecznym evencie przysługuje ci przerzut kostką, jeśli wydarzy ci się coś złego.
Zupełnie nie spodziewała się, że tegoroczne wakacje spędzi w Arabii, chociaż niejednokrotnie na szkolnych korytarzach słyszała podekscytowane głosy uczniów i studentów, komentujących poprzednie wyjazdy i zastanawiających się co też Hogwart wymyślił w tym roku. Sama długo na to czekała i perspektywa spędzenia najbliższych tygodni z dala od deszczowej i pochmurnej Anglii wydała jej się nad wyraz kusząca. Śmieszyły ją tylko te stroje, a zwłaszcza pojawiające się znikąd brody na męskich twarzach, chociaż z żalem musiała przyznać, że wisząca w jej szafie szata daleko odbiegała od tych pięknych, kolorowych materiałów, z których znany jest ów region. Z tego też względu na umówione wcześniej spotkanie wybrała jeden z barów, zlokalizowanych w mieście - w miejscach tego typu podchodzono nieco luźniej do kwestii garderoby i nie wymagano od nikogo specjalnego stroju. Szanowała tradycje, ale jeszcze bardziej ceniła sobie wolność osobistą. A dzisiaj miała ochotę ubrać coś normalnego, o. Zanim jednak opuściła pałacowe wnętrza, jej ramienia uczepił się Pappar i za nic w świecie nie chciał wrócić do pokoju, mrucząc nad jej głową coś o zagrożeniach, które czekają na Gryfonke, z chwilą gdy tylko wejdzie na ulice miasta. Wszystkie miasta wieczorami są niebezpieczne. Lepiej zostać w pokoju, mówię Ci. Ludzie też są niebezpieczni, a zwłaszcza oni. Z takim Papparem jak ja nic Ci nie grozi, pod warunkiem, że zostaniesz w pałacu. Czuje, że coś się stanie, mówię Ci. Każda próba pozbycia się natrętnego ptaka kończyła się fiaskiem, dlatego postanowiła go po prostu zignorować, w duchu mając nadzieje, ze wkrótce się znudzi i wróci do pokoju, a jak nie, to przynajmniej nie będzie jej już dzisiaj zawracał głowy. Poza tym nie było przecież jeszcze wcale późno, dlatego tym bardziej nie rozumiała o co mu chodzi. Jeżeli tak ma wyglądać każde jej wyjście, musi porządnie zastanowić się komu mogłaby opchnąć swoją papugę. Bardzo nie chce tego robić, jednak nie wyobraża sobie użerania się z nią przez cały wyjazd. Nie spieszyła się, w drodze na umówione miejsce zahaczając o miejscowe sklepiki i uważnie obserwując tutejszą architekturę, tak bardzo inną od tej którą zna. Mimo to, dochodząc do baru, zauważyła, że przybyła na miejsce jako pierwsza. Postanowiła jednak nie wchodzić na razie do środka, za to podjęła drugą próbę przekonania siedzącego jej na ramieniu ptaka, że lepiej mu będzie w pokoju, w towarzystwie pozostałych Papparów. Niestety, skończyła się ona niepowodzeniem.
Pappar: k100 - Gry Miotlarskie Charakter: D - Problem z Twoim Papparem polega na tym, że jest strasznie wścibski! Podsłuchuje Ciebie, innych, masz czasem wrażenie, że nawet przeglądał Twoje rzeczy… Czy to możliwe? W wolnym czasie jego ulubione zajęcie to plotkowanie. Przy spotkaniu z drugą osoba po raz drugi (możecie założyć, że to drugie spotkanie) musisz rzucić kostką. 1,2 - Twój Pappar nic się nie dowiedział, 3,4 - Pappar niechcący wygadał Twoją tajemnicę Twojemu towarzyszowi. 5,6 - Okazało się, że Pappar obserwował Twojego znajomego i zdradził Ci tajemnicę. Pappar nie słynie z dyskrecji i jeśli wylosujesz kostki 3-6, mówi to na głos, przy waszej dwójce. Możecie wybrać sobie co powiedział Papug.
Na swoje własne nieszczęście, van Wieren nadal odczuwał skutki po-atakowe. Był przeważnie wyczerpany, a zarazem i wszystkie jego zmysły wariowały na lewo i prawo, wchłaniając zapachy i czując, ze mógł być nadpobudliwy. To wszystko i tak zależało od dnia. Jego ciało ciągle zmieniało się pod wpływem nagłych hormonów, a Gryfonowi zdawało się, że w końcu rzuci się na któregoś czarodzieja. Ale jednak na szczęście - dziś nie był to ten dzień. Ponownie przypomniał sobie animistyczne metody kontroli nad "swoim ja", temu codziennie przed wyjściem na miasto starał się zrelaksować i pomedytować. W ten sposób udawało mu się w jakiś sposób zapanować nad drzemiącą w nim bestię, która umeblowała się w jego ciele po pewnym marcowym wydarzeniu. Zakładając na siebie swobodne, przepuszczające ubrania - idealnie pasujące do tego klimatu, van Wieren nie ukrywał swojej protezy. Czuł, że i tak był już pośród wielu dziwactw i sam nie wyróżni się na tle innych. No tak, teraz uważał siebie za dziwactwo. Łatwiej było o sobie tak myśleć, zwłaszcza wiedząc jakie dziwy kryły się w Arabii. Spędzanie wakacji jeszcze parę lat temu tutaj się opłaciło. Znał wiele dobrych miejsc, a to... No było po prostu jednym z ciekawszych w zależności na co się trafiło. A Zeph przeczuwał, że mogło... dużo się przytrafić. Jego pappar był za to bardzo wścibskim ptaszyskiem. Ciągle chciał wiedzieć o nim wszystko. Nawet zdarzało mu się prowokować Zepha do tego, aby powiedział mu coś więcej o sobie. Nękał, powodował w nim migreny dopóki pewnego momentu nie powiedział mu, żeby "zamknął mordę". Na krótki czas jednak pomagało. Dopiero jak zagroził mu, że zamknie jego dziób "na amen" z pomocą swojej różdżki - dopiero zauważył, że ptaszysko się uspokoiło. No i tak miało zostać do końca spotkania z Gryfonką, która już mu się jawiła na horyzoncie. Podchodząc do niej, starł różdżką ze swojej twarzy pot, aby zaraz schować za pasek spodni, gotowy do wejścia do wewnątrz. Schował w swoich kieszeniach dłonie (nawet tą niezdrową) i rzucił na nią wzrokiem. – To co? Wchodzimy? Gorąco jest. – Jeszcze trochę im zajmie zaklimatyzowanie się.
Akurat patrzyła na stojący po przeciwnej stronie ulicy budynek, dokładnie analizując każdy fragment jego elewacji, kiedy usłyszała za sobą znajomy głos. Szybko się odwróciła, wygładzając gdzieś po drodze materiał jednej ze swoich lekkich, letnich sukienek, które wreszcie mogła założyć, bez obawy, że za godzinę pogoda postanowi zmienić się o 180 stopni i zaskoczyć ją zimnym wiatrem i deszczem, tak jak to miało miejsce w Wielkiej Brytanii cóż…prawie codziennie i lekko kiwnęła głowa. -Po to tu przyszliśmy. Chodź. -Rzuciła i ruszyła w stronę drzwi wejściowych, kompletnie ignorując fakt, że przez jej nagły ruch, siedząca na ramieniu papuga prawie spadła - być może jest to sposób na pozbycie się niechcianego kompana. Bar zaskoczył ją całkiem klimatycznym wystrojem, co można było zobaczyć gdy co chwila kręciła swoją głową, zupełnie jakby chciała zobaczyć każdy najmniejszy nawet fragment pomieszczenia; po chwili stania ma środku, ruszyła jednak do jednego z wolnych stolików, zlokalizowanych pod ścianą. Z jednej strony stołu znajdował się fotel, a z drugiej długa kanapa, ciągnąca się przez całą długość ściany. Wybrała kanapę. -A więc…trochę mi głupio, ale musze Cię wykorzystać. -Powiedziała w końcu, opierając łokcie o zimny blat, a brodę na złożonych w pieści dłoniach, posyłając w tym czasie lekki uśmiech do nieco zdezorientowanego chłopaka. Pokręciła jednak zaraz głową, chcąc mu tym samym dać do zrozumienia, że to w zasadzie nic wielkiego. -Po prostu w Arabii podobno bardzo przestrzegają prawa i nie chcą sprzedawać alkoholu nieletnim, a ja cóż…kończę 18 lat za 3 tygodnie i jakkolwiek dojrzałe bym się nie czuła, nie oszukam daty moich narodzin. -Dodała, tym razem posyłając w jego stronę nieco przepraszające spojrzenie, chociaż rzeczywiście mówiła prawdę i nie bardzo miała pomysł jak temu zaradzić. Miała jednak cichą nadzieje, że Gryfon nie posądzi ją o wyzysk, wszak może mu oddać całą należność za zamówiony alkohol, co do najmniejszego knuta. -O wow… -Mruknęła po chwili, gdy po raz pierwszy zobaczyła sunące po znajdującej się w lokalu scenie dżiny. Z początku wcale jej nie zauważyła, jednak toczący się na niej ruch skutecznie odwrócił jej uwagę od siedzącego obok chłopaka, a Aurora już po chwili całym ciałem skierowała się w stronę widowiska. -Też to widzisz? -Zapytała, na twarz przywdziewając błogi uśmiech. Było jej w tej chwili tak dobrze, że najchętniej położyłaby się na tej długiej kanapie i przez chwile nawet miała taki pomysł, skutecznie jednak wyparty przez pappara, który tuż nad jej głową znów zaczął gadać coś o niebezpieczeństwie. Tylko jak w tak przyjemnym miejscu z dżinami może komukolwiek grozić niebezpieczeństwo? Przecież siedzenie tutaj to czysta przyjemność.
Zephaniahowi naprawdę nie przeszkadzał klimat w którym przebywali. Znał po prostu metody w jaki sposób można się do niego przyzwyczaić, ale po prostu z racji bycia z innymi ludźmi w pokoju go nie używał. Trzeba było więc "przecipieć" te kilka dni, aby zarówno przestał funkcjonować zarówno jet-lag jak i pogoda nie robiła z człowieka kompletnego trupa, który włóczył się jakby nie miał chęci do życia i potrzebował z rana tureckiej kawy. Hej, w sumie wyszedł z tego opisu Zeph, który tak żył i się przyzwyczajał od pewnego czasu. Zaraz jednak dowiedział się, że miał zostać "wykorzystany" przez nią do pewnego procederu, który obejmował ten bar. No tak, granica wiekowa. Sam pamiętał, że kiedy tutaj przybywał to był już dawno po osiemnastce i mogli czasem wypić coś wspólnie. Ale... restrykcje dla Aurory sprawiły, że musiał chyba jednak pomóc. A dodatkowo sam chciał się czegoś napić. – No dobra, zostanę twoim tymczasowym sugar daddy. – Odpowiedział z lekkim przekąsem pozbawionym jakiejkolwiek złości. Albo złośliwości. No, w sumie to wszystko było jednym i tym samym. Wskazał tylko ręką, żeby weszła pierwsza. Nie zamierzał jakoś więcej o tym dyskutować. Dopiero wchodząc do środka zauważył, że były tutaj dżiny, które dodatkowo... Robiły wrażenie. A raczej możliwe, że robiły na nim, bo gdy tylko na nie spojrzał, dosłownie zaniemówił. Czuł jednak, że miał przy sobie Aurorę, która z podobnym wzrokiem patrzyła na nie, ale bardziej w inny sposób. Może bardziej zrelaksowany. To właśnie wtedy podparł się pięścią o policzek i spojrzał definitywnie w jej stronę... – Tak, tez to widzę. Dżina, który zszedł ze sceny. – Bardzo nietypowy tekst, a on sam nawet nie wiedział czy zabrzmiał teraz źle. Zresztą... To nie jego wina... To wszystko wina tych cholernych dżinów, które powodują, że tak to na nie zadziałało. Odwrócił jednak wzrok, aby popatrzeć trochę dłużej na te... istoty. Jednak co sekundę zjeżdżał wzrokiem na Taylor.
Jedenasty lipca. Najlepszy dzień w roku, kiedy mógł pofolgować sobie do woli, a przynajmniej tak sobie ustalił. Idealnie składało się, że wtedy też wszyscy trafili do Arabii, więc mogli rozpocząć wakacje świętowaniem jego urodzin i balowaniem do białego rana. Nic więc dziwnego, że dość szybko złapał kontakt z Whitelightem i Latifem, szukając ich po całym pałacu i informując o planach na wieczór, zanim zdążyli cokolwiek zaplanować. Pal licho, że zapomniał poinformować panów o tym, że na miejscu będzie ten drugi. Ale czy to ważne? Chyba nie. Problem był taki, że był cholernie zmęczony. Całą noc męczyły go jakieś dziwne koszmary, tak więc wycieczkę tę zaczął dość niewyspany i apatyczny. Miał nadzieję wypić jakieś espresso, względnie pięć przed domyślną „imprezą”. Być może to pomoże mu się obudzić. Na tę chwilę zmierzał więc w umówione miejsce ze śpiącą papugą na ramieniu, która w międzyczasie gadania o żarciu całkiem dużo drzemała. Może to i lepiej… z drugiej strony ekstrawertyczny Arthemis wolał chyba ciągle gadać, aniżeli trwać w ciszy jeśli już miał jakiegoś towarzysza. Herkules Parrot – bo tak nazywała się jego modroara błękitna – teraz jednak ocuciła się i przed samym barem zaczęła niczym wieloletniopracujący tu kelner opowiadać mu o wszelakich dostępnych drinkach. A on nie miał nic przeciwko tej wiedzy! Naprawdę dowiedzieć się czegoś nowego o lokalnym alkoholu było nie lada gratką i wiedzą. Weszli oboje do środka, a on sam od razu usiadł na barze i w istocie zamówił jakiegoś drinka z espresso (bo samego espresso nie podawano!). Czekał.
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Arabia przywoływała wspomnienia – skłamałby gdyby powiedział inaczej. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedyś tu trafi, a jednak oto stał pośród pałacowych korytarzy, żegnając się z Beatrice i obiecując, że nie wpakuje się w żadne rozbójnickie konsensusy i nie wróci z arabską klątwą, chociaż kraj zdecydowanie sprzyjał takim doświadczeniom. Szedł przez miasto, spokojnie paląc lordka – jak to miał w zwyczaju, roztaczając wokół siebie charakterystyczny zapach dymu papierosowego i drzewa sandałowego. Zrezygnował z tradycyjnego w tych stronach stroju i miał ogromną nadzieję, że Arthemis jednak wybrał miejsce, które tego nie wymagało. Niespecjalnie uśmiechało mu się wydawać swoją marną nauczycielską pensję na płacenie kary, chociaż obawa nie była aż tak duża, żeby być zbyt przezornym i łazić w stroju gdzie popadnie – a już szczególnie na kulturalne piwo z przyjacielem. Nie mógł się nie zgodzić, urodziny miało się raz w roku, a obowiązki pochłonęły obu mężczyzn w takim stopniu, że miał wrażenie, że ostatnim razem widzieli się lata świetlne temu. Nie miał też pojęcia, że na miejscu będzie Salem, wciąż nie do końca przetrawił fakt mieszkania w jednym miejscu z Latifem i swoją narzeczoną, odbierał to poniekąd jako drwinę losu. Dear nie wiedziała o ich przeszłości i miał nadzieję, że razem z Salemem zawarli niemą zgodę, że zdecydowanie lepiej będzie, jeśli taki właśnie stan rzeczy zostanie, Camael niespecjalnie potrafił przewidzieć reakcje swojej narzeczonej i nie był pewien czy w ogóle chciał to robić. Dear bywała... impulsywna. Idąc, sprawdził swoje kieszenie, upewniając się czy na pewno wszystko ma. Z ulgą przyjął, że durne ptaszysko – które gdzieś tam za nim leciało – zrezygnowało ze swoich porządków. Miał wrażenie, że to zwierzę budziło w Whitelighcie kocie instynkty, nie miał jednak pojęcia ile będzie musiał zapłacić za marderstwo ptaka z zimną krwią, chociaż jeśli jeszcze raz gnojek postanowi schować mu różdżkę – niczego nie obiecywał. Wszedł do baru i odszukał wzrokiem Verey'a, by zaraz potem do niego podejść i klepnąć w plecy w przyjacielskim geście. — Trzydziestka zbliża się do ciebie wielkimi krokami, staruszku. — rzucił na wstępie i zajął miejsce obok Arthemisa — Nie pamiętam czy mają tu whisky... Nie przyniosłem ci prezentu, uznając, że zwyczajnie postawię ci piwo, albo coś w tym rodzaju. — powiedział, rozciągając swoje wargi w szerokim uśmiechu. Miał w te wakacje jeden cel – zapomnieć o problemach, ponownie zaznać odrobiny wolności, wyzbywając się wszelkich myśli o piętrzących się problemach. Nie miał ochoty znowu myśleć o swojej rodzinie, która grała mu na nerwach niczym prawdziwy wirtuoz, chciał odpuścić, przez ten krótki, wakacyjny czas – zapomnieć. I może wreszcie znaleźć czas na świętowanie własnych zaręczyn, chociaż teraz skupiał się jedynie na świętowaniu urodzin Arthemisa, bo przecież właśnie po to tu był.
Od momentu przybycia do Arabii, mam ochotę po prostu cały czas się śmiać. Rozglądam się i widzę znajome napisy, widzę przyjazne twarze i widzę kolory, których w Wielkiej Brytanii zdaje mi się brakować. Nie czuję się już dziwnie z moim akcentem, bo przecież natychmiast obieram za cel jak najczęstsze korzystanie z ojczystego języka. I muszę sam przed sobą przyznać, że jestem nieco zaskoczony, i przecież wcale nie kusił mnie powrót do rodzinnych stron... ale Jamal to nie moja wioska. To centrum (nad)pustynnego luksusu, eksplozja wrażeń. A poza tym, jestem w pokoju z Nim. Nie zdążyliśmy jeszcze porozmawiać, bo trochę szukam odpowiednich słów. W Hogwarcie na siebie nie wpadliśmy, więc w Arabii musimy? Nie wątpię, że los specjalnie tak nas ze sobą splata - w końcu podejmując się pracy w brytyjskiej szkole wcale nie wiedziałem, że mam tam szansę spotkać Camaela; reunion w Arabii wydaje się tak oczywisty, że nawet nie muszę martwić się jakimkolwiek wróżeniem. Wiem, co to oznacza i nie zamierzam się temu opierać, zwłaszcza gdy dodatkowo dociera do mnie zaproszenie od Arthemisa - perfekcyjnej osoby, która na pewno bez problemu streści mi co dzieje się w życiu Camaela. Nie spieszę się w drodze do klubu. Słyszałem o nim tylko plotki, ale teraz dostaję cały reportaż od mojej niemożliwie gadatliwej pappary, która nie chce się odczepić ani na chwilę. Chwali mój strój, bo chociaż rezygnuję z długiej galabiji, to nie wstydzę się dalej zachowanych w rodzimym klimacie szat; opowiada o mijanych przeze mnie lokalach i kiedy tylko może, to wtrąca gdzieś zielarskie ciekawostki, które kompletnie mnie nie interesują. Już teraz wiem, że z tym cudownym ptaszyskiem nad uchem zaraz pęknie mi głowa, więc wreszcie przeganiam ją w próbach zachowania jakiejś uprzejmości. Do klubu wchodzę zatem sam, od razu rozglądając się za znanym mi miotlarzem. - Panowie - wyrzucam z siebie na wydechu, bo nie mogę nabrać powietrza z wrażenia, chociaż pewnie wcale nie widać po mnie aż takiego zachwytu - tylko spojrzenie co chwilę ucieka mi do Camaela. Resztki przyzwoitości zabraniają mi od rzucenia się z powitaniem na niego jako pierwszego, więc zwyczajnie wychylam się do Arthemisa, by dać mu buziaka w policzek, albo samo przytulenie, jeśli zacznie mi trochę za bardzo uciekać. - Wszystkiego najlepszego, Art - życzę mu cicho, by po odsunięciu się nie kryć już tej przyjemnie krążącej między nami niezręczności, gdy wpatruję się w nauczyciela transmutacji. Mam ochotę powiedzieć mu tu i teraz, że to spotkanie jest jedynie kolejnym znakiem. - Nie możemy od siebie uciec - zauważam zamiast tego, uśmiechając się nieco szerzej, gdy i jego chcę równie wylewnie powitać, może trochę głupiejąc pod wpływem tak obcego, a jednocześnie tak znajomego zapachu. - Co pijemy? Ferez to zawsze taka bezpieczna opcja, smakuje po prostu jak coś, co lubicie... - Zagaduję, dopiero teraz nieco bardziej rozglądając się po lokalu i pozerkując na rozpisane przy barze menu.
Nie musiał czekać długo, aby wkrótce poczuć na swoich plecach przyjacielskie klepnięcie. Z automatu obrócił się w kierunku Camaela słysząc jego jakże melodyjny głos i od razu uśmiechnął się szeroko. Miał wrażenie, że nie widzieli się wieki. Los chciał, że dopiero na wakacyjnym wyjeździe mogli się zobaczyć – zarówno on jak i nauczyciel transmutacji mieli masę roboty. A nawet jeśli jak któryś miał wolne, to i tak drugi w tym czasie był zajęty na tyle, aby nie móc się spotkać. Verey dodatkowo nie miał wstępu do Hogwartu, więc w jakiś sposób utrudniało to sprawę. Cóż, w ostateczności się udało. I miał wrażenie, że to nie ostatnie ich spotkanie. - Nic mi nie mów, ta perspektywa jest przerażająca. Wiesz, kryzys wieku średniego, te sprawy. – wyrzucił z siebie, choć oboje doskonale wiedzieli że w przypadku Arthemisa brzmiało to jak jakaś abstrakcja. On? Bożyszcze nastolatek, lekkoduch, wieczny kawaler miałby mieć jakieś życiowe kryzysy? Całe jego życie poza sportem było idealną definicją zabawy. - Daj spokój, żadnych prezentów, mamy się dobrze bawić. – machnął na kelnera oddając mu szklankę po już dawno wypitym alkoholowym espresso, ale nie poprosił o pierwszą kolejkę, uznając ze warto poczekać na trzeciego muszkietera, który wkrótce zaszczycił ich swoją obecnością. Atos, Portos i Aramis podbijają Arabię. Ciekawe z jakim skutkiem. Nie miał nic przeciwko przywitaniu Salema, którego znał jako bardzo bezpośredniego i otwartego. Uniósł przy tym kącik ust do góry widząc jak ten zerka na Whitelighta, bo nie dało się tego nie zauważyć. Było to zbyt ostentacyjne dla postronnego obserwatora. - A dziękuję. – wyciągnął rękę na blat i pochwycił krakersa, częstując nim Herkulesa Parrota. Wyjątkowo się ocknął, choć gdy przeżuł swój poczęstunek szybko zapadł w kolejny sen, chowając łeb pod skrzydłem. Dodatkowo mruczał coś o racji w kwestii alkoholu wygłoszonej przez Latifa. - No powiem tak, Ty znasz się najlepiej. – poprosił przy tym kelnera o trzy Ferezy nawet nie pytając reszty o potwierdzenie. – I nawet nie próbujcie być wobec siebie niezręczni. Mamy się dziś dobrze bawić, a jak to się skończy… kto by się przejmował. – rzucił to dość bezpośrednio i bezczelnie, jak to Arthemis. Kac Vegas wersja arabska czas start.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Patrzył na Arthemisa z rozbawieniem w oczach. Znał go już szmat czasu i jakoś niespecjalnie wyobrażał go sobie w kryzysie wieku średniego, ba! miał nawet wrażenie, że ten szybciej dopadnie Camaela, który wobec piętrzących się problemów czuł się czasami jak osiemdziesięciolatek, tęskniąc do czasów świętego spokoju – chociaż niezbyt dużo go w życiu miał. Parsknął więc na jego słowa i pokręcił głową w niedowierzaniu. — Mhm, kupisz motor? Czy nagle postanowisz się przebranżowić i zostaniesz wytwórcą magicznych kremów na zmarszczki? — zażartował, uświadamiając sobie jak miło było wreszcie się z nim spotkać, zupełnie jak za starych czasów. Nie podejrzewał jednak, że stare czasy wrócą do niego z podwójną mocą, kiedy do jego uszu dobiegł ten charakterystyczny akcent znajomego głosu. Przez twarz Whitelighta przez ułamek sekundy przebiegł cień szoku, by szybko zastąpił go uprzejmym uśmiechem, który był dopracowany do perfekcji. Zalety wychowania się w tej rodzinie. W odrobinę nerwowym geście podrapał się po karku, szukając odpowiednich słów w labiryncie niepoprawnych zdań, gdy Salem przerwał krążącą między nimi ciszę. Wiedział, że w końcu na siebie wpadną, widział nazwisko w pokoju, doszły go też słuchy, że Latif zawitał w Hogwarcie. Niemniej – nawet świadomość nie pomogła mu w tej chwili, kiedy wzięty zupełnie z zaskoczenia Camael Whitelight nie do końca wiedział co zrobić. Odkaszlnął więc, zdobywając jeszcze cenne sekundy, zanim postanowił – zmusił – się odezwać. — Los lubi zaskakiwać. — odparł, siląc się na neutralny ton i skinął głową. Chciał uniknąć niezręczności, a jednak podświadomie nie mógł tego zrobić, kiedy widok Salema w tym otoczeniu tak umiejętnie przywoływał wspomnienia. Niech to szlag, bez dwóch zdań będzie potrzebował alkoholu. Nie oponował więc przed zamówionym drinkiem i chwycił szkło w dłoń, a po kilku wdechach dymu, opróżnił szklankę. Słodki Merlinie, jakim cudem w ogóle wylądował w tej sytuacji? Czuł się tak, jakby ktoś z niego drwił, a kpina ze strony Losu nie podobała mu się ani trochę. W jego ustach rozlał się smak dobrej whisky, a znajome palenie w gardle paradoksalnie sprawiło, że poczuł się lepiej, chociaż część jego podświadomości, próbowała go ostrzec przed zdradzieckim alkoholem. Zignorował to. — Kto by się przejmował? Cóż, moja narzeczona jak mniemam. — powiedział, dochodząc do wniosku, że musi jasno zaznaczyć na jakim etapie życia się znajduje, kiedy spojrzał całkiem bezpośrednio na Salema, jedynie na krótką chwilę. Wyjął paczkę papierosów i wyciągnął ją w kierunku mężczyzn, samemu biorąc jednego Lordka. — Aczkolwiek liczę na kaca jak dawniej. — rzucił z szerokim uśmiechem, bo przecież obiecał sobie, że odpuści.
Próbuję jak najwięcej wyczytać z camaelowego spojrzenia i całościowego zachowania, ale chyba własne życzenia zakrzywiają mi nieco rzeczywistość. Nie wydaje się być zachwycony moim widokiem, ale może to tylko kwestia zaskoczenia? Nie ucieka, daje się przywitać i widzę przecież czający się na jego ustach uśmiech... I naprawdę wiem, że nie powinienem tego wszystkiego nadinterpretować, ale z całego serca wierzę w to, że Camael wcale nie cierpi na mój widok i też rozumie, że ten łączący nas los coś musi oznaczać, nawet jeśli niekoniecznie to, na co ja sam liczę. Zaciągam się ferezowym dymem, biorę kilka łyków i dopiero śmieję się lekko, jak gdyby serce wcale nie stanęło mi przy informacji o narzeczeństwie. Widzę to spojrzenie oceanicznych tęczówek, ale nie zamierzam dawać po sobie poznać, że składam elementy układanki i w tej jednej chwili wiem, że nie polubię się z Beatrice Dear, która musi być tą camaelową wybranką. - Nikt nie będzie niezręczny, Art, jesteśmy dorośli... Jedni nawet bardziej od drugich - przypominam mu. - Przynajmniej z Camaelem mamy większą szansę wrócić bezpiecznie do pokoju - jak jeden zapomni trasę, to może chociaż drugi skojarzy - zauważam, machając już lekko ręką na barmana, by poprosić go po arabsku o donoszenie do naszego stolika jak nie ferezów, to chociaż popisowych trunków, żebyśmy mogli godnie uczcić urodziny jednego z nas. - No już, mamy stolik bliżej sceny - zauważam, zaganiając towarzystwo trochę bardziej w centrum wydarzeń, nie biorąc kompletnie pod uwagę, że nudne siedzenie przy barze to może być szczyt zaplanowanych na ten wieczór atrakcji. - Swoją drogą, wziąłem ze sobą talię tarota... gdybyś miał ochotę na urodzinowe wróżenie - proponuję, pozerkując zaraz na Camaela. Strategicznie wybieram sobie miejsce na kanapie pomiędzy nimi - z krzeseł gorzej byłoby widać scenę, więc wybór wydaje się prosty. - Albo jeśli ty masz ochotę po prostu na wróżenie - zapewniam, w ostatniej chwili powstrzymując się od zaoferowania mu przepowiedni dotyczącej tego całego narzeczeństwa, w które się wplątał.
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
- Wiesz, że nie brzmi to źle? Już widzę te szyldy firmy kosmetycznej z moją twarzą, ach, to byłoby piękne. – mruknął i teatralnie podparł się ręką, jakby rozmarzony, wpatrując się tępo w bar. Był idealnym aktorem, ale tym razem widać było, że blefuje, cóż, z drugiej strony własny biznes to z kolei bynajmniej nie taka zła perspektywa. Musiałby o tym szerzej pomyśleć… ciekawe co panowie powiedzieliby na spółkę. Jeszcze nie wiedział w jakiej branży (nie, wcale), ale był pewien, że w trójkę na pewno by coś wymyślili i z pewnością byłoby to coś spektakularnego. - Tak tak. Ja się pewnie zgubię. Nawet nie wiem z kim mieszkam, więc i nie doprowadzi mnie do domu. Peszek. – stwierdził, kręcąc szklaneczką z trunkiem i uśmiechając się lekko pod nosem. Gdyby tylko wiedział z kim zamieszkuje, to z pewnością już prosiłby o zmianę pokoju. Nie to, że jakoś bardzo przeszkadzało mu towarzystwo Brandon, ale… przeszkadzało mu towarzystwo Brandon. Po ostatnich wydarzeniach jakoś długo nie rozmawiali, choć wcześniej dostał od niej list. Na który swoją drogą nie zdążył odpisać i złapały go wyrzuty sumienia. Teraz chyba wiedział jak czuł się Camael. Albo dopiero pozna to uczucie kiedy znowu ją zobaczy. Co się z nim działo? Otrząsnął się z zamyślenia i ponownie spojrzał na panów, kiedy to Latif postanowił przenieść ich w bardziej tłoczne miejsce. Na Sali powoli zaczynało zbierać się coraz więcej ludzi, a scena wyglądała jakby zaraz miał zacząć się jakiś występ, no normalnie nie mógł się doczekać. - A nie jesteśmy na to za mało pijani? – roześmiał się, wiedząc przy tym doskonale jak kończyły się zwykle wróżby jego przyjaciela. Głupio. A część z nich co gorsza się spełniała. Z drugiej strony miał przecież dzisiaj urodziny, mieli się dobrze bawić i powygłupiać. Wyzerował więc swój trunek do zera i zaczął napoczął nieco drugi. - Dobra, dawaj. Jestem na to gotowy.
Camael Whitelight
Wiek : 29
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
Wystarczyło kilka chwil, żeby całą niezręczność odepchnął na dalszy plan, nie zamierzając psuć sobie wieczoru. Wszystko co się wydarzyło było przeszłością, do której nie było powrotu, a ich dwójka prowadziła już zupełnie inne życie. Cóż, przynajmniej Camael. Zrezygnował z podróży i chociaż jego serce czasem tęskniło za wolnością, które mu dawały, to wiedział, że niektóre rozdziały musiały się skończyć, by te nowe móc rozpocząć. Nie narzekał, nawet jeśli miał w życiu kompletny syf i z trudem już mógł się w tym połapać, nawet jeśli problemy narastały jeden za drugim – był szczęśliwy, bardziej niż kiedykolwiek i naprawdę nie chciał tego zmieniać. Zawiesił więc spojrzenie na Salemie i nawet parsknął krótkim śmiechem na jego słowa. Co mu pozostało? Miał się denerwować na Los, który postanowił umieścić ich w jednym pokoju? Nie miało to żadnego sensu, a Whitelight nie cierpiał bezsensownych rzeczy. Miał tylko naprawdę wielką nadzieję, że mężczyzna nie postanowi opowiadać anegdotek o ich dawnym pożyciu w obecności Trice. Nie było to wskazane, nie było takiej potrzeby. — Nie martw się, najwyżej przenocujesz u nas, albo przypadkiem trafisz do komnat Wielkiej Wezyrki, sam nie wiem co lepsze. — powiedział i machnął ręką. Lata mijały, ale czasem czuł się dobrze wracając do dawnego siebie, o czym doskonale mówiły jego roześmiane tęczówki, gdy zamawiał dwie kolejki krwawych ifrytów i brał płomiennego shota w dłoń, wychylając go i lekko krzywiąc się od gęstości alkoholu. — Jak się napijesz, to będzie lepiej. — rzucił i podsunął Arthemisowi płonący kieliszek — Ja podziękuję. — odparł na propozycję, niespecjalnie chcąc znać swoją przyszłość. Mógł w to wszystko wierzyć bardziej, lub mniej, ale zdawał sobie sprawę, że czasem zwykłe myśli przyciągały wydarzenia i nie wątpił w umiejętności Latifa. Może też się trochę obawiał usłyszeć tego, czego nie chciał, a mógł od ręki wybrać kilka takich rzeczy. Nie zdążył powiedzieć nic więcej, kiedy światła przygasły, a na scenę zaczęły wychodzić kobiety. Na brodę Merlina, co to było za miejsce? Po kilku chwilach zorientował się, że ma do czynienia z magią, której nie znał. Nie w takim stopniu jak działała na niego teraz. Był świadomy lekkiego zaczerwienienia na swoich bladych policzkach, choć nie był pewien czy to kwestia alkoholu, czy magii. Zaschło mu w gardle, kiedy nagle poczuł się niekomfortowo. To było złe, nie powinien, a jednak nie potrafił oderwać wzroku od postaci na scenie. Nawet ręka trzymająca papierosa zastygła w miejscu, zupełnie jakby był zahipnotyzowany, choć nie było w tym wcale przesady, czyż nie to właśnie czyniły tancerki?
Generalnie to, że do osiemnastki brakowało jej dosłownie parunastu dni zwyczajnemu człowiekowi nie sprawiłoby raczej najmniejszego problemu - wszak mieszkając w Ameryce jako jeszcze młodsza osoba, jeszcze przed 17 urodzinami, nigdy nie doświadczyła nieprzyjemności z powodu spożywania małej ilości alkoholu i to bynajmniej nie codziennie. Arabia jednak rządziła się swoimi prawami i Aurora z całą pewnością nie chciała zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi arabskich władz, a później również uczniów, studentów i nauczycieli, z którymi przyjechała przecież na upragnione wakacje. Mimo, że niejednokrotnie słyszała plotki o rozrabiajacych Gryfonach, psychicznie zdecydowanie nie była jeszcze gotowa na jakiekolwiek wybryki. Stąd też pomysł, aby wykorzystać siedzącego przed nią chłopaka, a gdy usłyszała że ten się zgodził, uśmiechnęła się jeszcze szerzej, bo cóż…miała ochotę napić się czegoś dobrego. -To co pijemy? Nie znam się na tutejszych alkoholach… -Z zainteresowaniem zerknęła na leżąca na stole kartę, z której wyczytała dziwne, nic nie mówiące jej nazwy. Lekko zmarszczyła brwi, zupełnie jakby miało jej to pomóc przy wyborze trunku, po czym zrezygnowana spojrzała na Gryfona. -Te nazwy nic mi nie mówią. Podobno tu byłeś, poleć coś. -Powiedziała w końcu i lekko szturchnęła go nogą pod stołem, w celu dodania mu otuchy, bowiem wydawał się jej jakby trochę nieobecny, a na twarz przywdziała lekki uśmiech i znów skierowała głowę w stronę małej sceny. To chyba tak działało. Że goście mieli co jakiś czas kierować swój wzrok na latające dżiny i relaksować się jeszcze bardziej, z każdym rozmarzonym spojrzeniem w ich stronę. Aurorze nie przeszkadzał już nawet jej pappar, który po chwili zrezygnowany przestał gadać i chyba zasnął, bo od dobrych paru minut w ogóle się nie poruszał. -A więc…jak się czujesz? -Zapytała, znów fizycznie i psychicznie wracając do chłopaka i opierając brodę o prawą dłoń, a lewą kładąc na blacie stołu, sennym wzrokiem spojrzała w jego stronę. Zdecydowanie musiała się czegoś napić - patrzenie na latające dżiny z pewnością było bardzo przyjemne, jednak sprawiało również, że momentalnie cholernie chciało jej się spać. A naprawdę była ciekawa co słychać u siedzącego naprzeciwko Gryfona. Taka już chyba była jej natura - troszczyła się o ludzi, nawet w przypadku kiedy wcale ich dobrze nie znała.
Arabia to ich własne prawa i jakoś trzeba było się ich trzymać, to wiedział każdy. Potrafiły być bardziej rygorystyczne niż te w Ameryce czy Anglii, a sam Zeph znał ich już trochę. Po prostu poprzednim wyjazdem musiał je znać i przestrzegać. Był wtedy jeszcze całkiem miłym chłopcem. Teraz jednak wszystko jakoś się pomieszało jak w kalejdoskopie i do tej pory nie umiał jakoś się pozbierać w jedną kupkę, więc wszystkie "porcelanowe kawałeczki" jego osoby były składane na typową, polską modłę - na odpierdol. Przynajmniej było w jednym miejscu. I czy on zgodził się tak naprawdę na wykorzystanie? Ehe, wychodziło na to, że w jakiś sposób tak. Bo zaraz wyciągnął pieniądze, aby położyć je na stole przed barmanem... czy barmanką. – Dobra, wezmę nam dwa Westify na początek. Coś dla orzeźwienia. – Bo jeszcze spłonie mu od tego cholernego gorąca. A przecież dzień jeszcze się nie skończył, a temperatury w Arabii mogły utrzymywać się na naprawdę wysoko, temu taki przyjemny początek ich spotkania był całkiem przyjemną odmianą. Poczuł na swojej nodze jak ta go dźgnęła, na co jego głowa kiwnęła się z lekka na boki. Ale tak, faktycznie był nieobecny przez dłuższy moment, jednak nie chciał pozostawać też bierny do tego co robiła. Temu jego palce zaraz uszczypnęły ją w biodro, gdy... po prostu lekko się zaśmiał pod nosem. Akurat to zrobił kiedy nie patrzyła. Upił zaraz swojego własnego piwa i jeśli obróciła się w jego w stronę, jedynie wycelował w nią butelką. – Hej, ja tylko oddałem. – Zaraz upijając kolejny łyk. No... I ich rozmowa zaczęła schodzić na inny tor. Ten tor. Westchnął ledwie, kiedy zauważył, że jego pappar zasnął na ten moment, kiedy on wzruszył ramionami. – Nie wiem. Nie wiem co mam powiedzieć. Raz jestem wkurwiony, a za drugim razem jestem już spokojny. Rano się budzę z bólem, cały dzień chodzę zmęczony, nie wiem co mam ze sobą zrobić. Jak wyssany z życia. Ale zaraz znowu następnego dnia czuję się tak, jakby ktoś mi po prostu dojebał adrenaliny... I tak się żyje. Nie wiem co mam mówić więcej... No jeszcze dłoń mnie boli, chociaż jej nie ma. – Pomachał kikutem na którym znajdowała się proteza. Jeśli tego tak naprawdę oczekiwała od niego usłyszeć to właśnie miała szansę. W sumie nawet przykro mu się zrobiło na początku, że postanowił tak wyrzucić z siebie odrobinę wody z tego wodospadu. Ale po chwili zrozumiał, że sama tego chciała. – Naprawdę musisz się troszczyć o gościa, co go poznałaś na balu? – To było ciekawsze.
Wzruszyła lekko ramionami, na znak że mogą być i te Westify, chociaż nadal nie miała pojęcia co kryje się pod tą nazwą - wiedziała tylko, że coś orzeźwiającego, po czym odłożyła kartę na stół i miło uśmiechnęła się do kelnerki, która chwile później stanęła przy ich stoliku, w celu przyjęcia zamówienia. Wzrok Aurory nieco dłużej zawiesił się najpierw na jej sylwetce, a później twarzy, próbując dostrzec najmniejsze nawet różnice między kobietami z zachodu, a wschodu. Te dwa światy różniły się między sobą tak bardzo, że można to było dostrzec nawet spoglądając na pierwszych lepszych idących ulicą ludzi, a również architekturę, roślinność czy pogodę. Dlatego tak bardzo lubiła podróżować. Poznawanie nowych kultur, ludzi, a nawet jedzenia czy alkoholu stanowiło jego najlepsze i najbardziej kolorowe strony. I cóż… pewnie z tego powodu dość mocno fascynowało ją pochodzenie siedzącego naprzeciwko chłopaka. -Hmm..? -Uniosła brew, nie wiedząc z początku o co mu chodziło, bowiem niespodziewanie wyrwał ją z zamyślenia, po czym sięgnęła po stojące na stole piwo, które chwile wcześniej przyniosła ta sama dziewczyna, która przyjmowała zamówienie. Upiła jeden łyk, po którym rzeczywiście poczuła przyjemne orzeźwienie z towarzyszącymi mu lekkimi dreszczami i odstawiła butelkę na blat stołu. -Ahh, o to chodzi. -Rzuciła po chwili, przypominając sobie, że przecież chwile temu sama lekko szturchnęła go w nogę, po czym posłała mu spojrzenie zupełnie jakby chciała mu powiedzieć, że nie musi się tłumaczyć, chociaż nie ukrywa, że przez chwile była lekka zdezorientowana. Szczerze mówiąc jego odpowiedź mówiąc delikatnie, nieco zbiła ją z tropu. Do tego stopnia, że słuchając wydobywających się z jego ust słów, Aurora jakby machinalnie wyprostowała się, uważając chyba że niechcący i zupełnie nieświadomie weszła na grząski grunt i teraz nie wie jak z niego wyjść. Zdezorientowana odwróciła wzrok, wbijając go w krzątających się przy barze barmanów i lekko kiwnęła głową, gdy chłopak skończył swoją wypowiedź. I nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Bo chyba najzwyczajniej w świecie nie spodziewała się, że tyle jej powie, biorąc pod uwagę to, że wcześniej zbyt dużo o tym nie mówił. A później zadał pytanie, które trochę ją zirytowało, chociaż prawdopodobnie nie miał nic złego na myśli. Zmarszczyła brwi i ponownie na niego spojrzała, tym razem jednak bez nawet lekkiego uśmiechu. Na jej twarzy można było znaleźć za to wyraz niezrozumienia. -A masz z tym jakiś problem? Mogę się troszczyć nawet o tych ludzi siedzących przy stoliku obok, jak będę miała na to ochotę. -Odpowiedziała po chwili, zupełnie nie wiedząc dlaczego niektórzy ludzie mają jakiś dziwny kompleks na tym punkcie i nerwowo przeczesała wpadające jej w oczy włosy. -Zresztą…nie muszę się tym przejmować. Masz racje, nie znam Cię. Jesteś tylko zwykłym gościem, którego poznałam na balu. -Dodała po chwili, chcąc tym samym dać mu do zrozumienia, że gotowa jest udawać że nie zniknął na jakiś czas z lekcji, że nie stracił dłoni i że wszystko jest okej.
- My - wtrącam się natychmiast, stuprocentowo pewny tej wypowiedzi, bo przecież czuję też całym sobą, że Camael i Arthemis powinni się ze mną zgodzić, nawet jeśli wydaje im się, że nie chcą. - My jesteśmy lepsi - doprecyzowuję głównie po to, by to stwierdzenie wybrzmiało jeszcze mocniej, chociaż łagodzę je nieco połowicznym uśmiechem, przez który całość może wypaść trochę bardziej jak żart. Ale ja naprawdę wierzę, że Wielka Wezyrka jest nikim przy tak zgranym trio, jakie moglibyśmy utworzyć, gdybyśmy rzeczywiście rozluźnili się alkoholem i później spędzili razem noc... bez żadnych narzeczonych, które brzmią jak jedna wielka pomyłka. - A zabrzmię zuchwale jeśli powiem, że stan upojenia nie wpływa na trafność moich wróżb? - Odbijam gładko. Prawda jest taka, że raczej wolę wróżyć teraz, niż kiedy alkohol zacznie ciągnąć mnie za język, bo to chyba oczywiste, że będzie mi się wtedy trudniej skoncentrować. Naprawdę chcę wywróżyć Arthemisowi coś ciekawego i coś prawdziwego, nawet jeśli cierpię lekko przez ból camaelowej odmowy. Tasuję sobie karty w dłoniach i unoszę spojrzenie na występ, którego rozpoczęcie uniemożliwia mi kontynuację, a właściwie samo przejście do wróżb. Wirujące na parkiecie kobiety są hipnotyzująco piękne i pewnie gdybym nieco się zastanowił, to zrozumiałbym naturę ich uroku - bądź co bądź, sile to stworzenia dużo lepiej mi znane niż wile. Ja jednak jestem rozproszony nie tylko ich magią, ale również bliskością moich towarzyszy. Nie mam pojęcia kiedy tak właściwie odkładam tarota na stolik i zarzucam rękę na ramię jubilata; nie wiem, kiedy zaczynam się tak wpatrywać w Camaela, jakby tylko on był w stanie przerwać rzucony przez sile czar. - Piękne - zauważam, nie wytrzymując już zupełnie i przysuwając się do blondyna, by delikatnie ująć wargami trzymanego przez niego papierosa. Zaciągam się mocno, ignorując drapanie dymu w gardle, bo koncentrując się na znajomym zapachu i cieple zostawionej na filtrze ślinie mojego towarzysza. - Podoba ci się? - Nie wiem kogo pytam, bo niby trzymam Arthemisa, ale patrzę na Camaela; nie wiem o co pytam, bo nawet jeśli chcę by chodziło o mnie, to mogę mieć na myśli występ...
Arthemis D. Verey
Wiek : 31
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 185
C. szczególne : Długa blizna po złamaniu prawego obojczyka, której nie chciał usuwać, ciekawy kolor oczu podchodzący pod opal.
Uśmiechnąl się do Camaela szeroko, wyraźnie rozbawiony jego słowami i upił kolejny łyk magicznego trunku, przypominając sobie o pewnym fakcie, który rozśmieszył go jeszcze bardziej, zważywszy na okoliczności. Chyba powoli go brało, a przecież dopiero był na drugim? A może trzecim drinku? Cóż, miał to do siebie, że dobry humor dopadał go stosunkowo szybko. Już miał coś powiedzieć w kierunku Cama, ale tę myśl zachował dla siebie, bardzo szybko zastępując ją inną. - Bardzo chętnie bym wskoczył Wezyrce do łózka. – stwierdził, unosząc szklankę Ferezu ku górze i wznosząc toast. – Niech moje marzenie się spełni, a później mogę zginąć zabity przez Wezyra. – dodał, zerując alkohol w trymiga i stawiając puste naczynie na stoliku, które już za chwilę zostało zastąpione nowym, pełnym. Na dodatek jeszcze nauczyciel transmutacji podał mu płonący kieliszek, którego nie odmówił. To była pierwsza noc w Arabii, mieli bawić się doskonale. - Wspaniale, wróż więc Salem. – pochylił się nad stolikiem, czekając na to, az Latif zacznie swoje czary. Obserwował opalizującymi oczami przekładane i tasowane w jego dłoniach karty, choć wkrótce kiedy zerknął na jego twarz, to powędrował wzrokiem w kierunku sceny i popadł w bardzo dobitny trans, który sprawiały tancerki. Przyglądał się ezgotycznym silom i nie mogąc oderwać od nich spojrzenia analizował ich wszystkie ponętne szczegóły. Nie wiedział co się z nim działo, ale zrobiło się tu cholernie gorąco, a on sam miał ochotę wskoczyć miedzy nie na scenę. W zasadzie już się podnosił, kiedy wtem tancerki zniknęły, zeskakując z podestu i chowając się w garderobie. Zamrugał kilkukrotnie oczami i otrzepał się z transu, wracając spojrzeniem do swoich przyjaciół, których to z kolei chyba też poniosło. Latif był niebezpiecznie blisko Whitelighta, ale Verey bynajmniej nie miał zamiaru tego przerywać. Coś sprawiło że zapomniał, że transmutant ma narzeczoną. - Muszę Wam coś powiedzieć. – nie wiedział skąd naszła go ta nagła chęć do stwierdzenia faktu nawiedzającego go od kilku ostatnich tygodni, ale taniec który widział jeszcze przed chwilą i ta dziwna magia otoczenia sprawiła, że naprawdę musiał to zrobić. – Zakochałem się. – i to bynajmniej nie w silach sprzed chwili.
Zephaniah van Wieren
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 193cm
C. szczególne : Tatuaż z łapą nundu na przedramieniu, Blizny i uszczerbki na zdrowiu: Dziennik
Ogółem całe te spotkanie było dziwne. Albo raczej, jakby to uznać - nie wiadomo w jakim celu tutaj przybyli. Chyba faktycznie napić się, bo cały bal praktycznie albo przegadali, albo trochę potańczyli. On? Nawet nie sądził jeszcze, że będzie z nią rozmawiał na wizzengerze, a tym bardziej skupiał się na tym, aby się spotkać. Całe wakacje chciał spędzić na tym, aby jakoś zrozumieć bardziej siebie. A może bardziej swoją drugą stronę. W każdym razie, teraz zapanowała jakaś dziwna aura ciszy, gdzie Zeph przyglądał się zarazem jej samej jak i butelce zamówionego dla ich napitku. Dołożył trochę pieniędzy na stół, aby zaraz znaleźć sobie coś do jedzenia. Jakieś miejscowe kiełbaski dla turystów czy coś... Może suszone mięso? No, na pewno mieli coś takiego co mogliby oboje uznać za menu typowe dla przybywających do tego miejsca Europejczyków i innych obywateli świata. Zrobił znowu wydech w trakcie tej ciszy. – Nie. Po prostu... Coś mi się po prostu stało w kwietniu... Zostałem zaatakowany i po prostu bardzo dotkliwie mnie poturbowano... A po... po prostu... – Widać było jak jego ręka zaczęła sięgać po blacie i zaciskać się na nim. Dłoń zaczynała nabierać bieli, a on patrzył na kikut w kompletnym osłupieniu... – ...Po prostu byłem za dobrym altruistą i myślałem, że będąc zbyt odważnym uratuje kogoś. Okazało się, że tym kimś, kto powinien być uratowanym to ja... Wiesz... Syndrom superbohatera czy coś... – Jego wzrok finalnie odczepił się od ręki i zaraz spoczął na jej twarzy, gdy palcami sięgnął jej nadgarstka. Nie zaciskał, ani nic. – Poprawię swoje poprzednie słowa. Byłem gościem, który zaprosił Cię na taniec na bal, a finalnie nie dał ci go poprawnie... – Zaraz odłożył jedzenie, przypatrzył się nimfom, może nawet miejscu, gdzie można było potańczyć. Musiał jakoś chyba się jej za to odwdzięczyć. – ...Może nadrobimy go teraz i zobaczymy co z tego dnia do reszty wyjdzie. Jesteśmy w końcu w Arabii i wykorzystajmy coś z niej, książki poczekają... – Zaproponował, wyciągając do niej rękę.
C. szczególne : tęczówki w kolorze oceanu; bransoletka z morskiego szkła i syrenia bransoleta; zapach Lordków i drzewa sandałowego; tatuaż z Oazy Cudów na łopatce; pierścień kameleona
— Jeśli to zrobisz, może wyciągnę cię z więzienia, ale trochę tam posiedzisz, żeby było zabawniej. — odparł beztrosko do przyjaciela, zaczynając się zastanawiać jak właściwie wyglądały tutejsze więzienia. Miał nieodparte wrażenie, że nawet Azkaban się do nich nie umywał i jakoś niespecjalnie chciał testować gościnność Arabii. Przez chwilę chciał nawet dopytać o to Salema, ale ten już wtrącał swoje słowa, a Camael pozwolił by szczery i całkowicie czysty śmiech zatańczył na jego ustach. — Słyszałem, że Wezyrka jest piękna, no i oboje znamy Verey’a. — dodał, kładąc lekko dłoń na ramieniu Arthemisa i mrugając do niego jednym okiem. Whitelight nie sądził, żeby przyjaciel nie był w stanie tego zrobić, ba! był przekonany, że jeśli tylko nadarzyłaby się ku temu sposobność – ten nawet by się nie zastanawiał. Czuł się tak jak kiedyś, gdy cała ich trójka dopiero wkraczała w te lata dorosłości, zupełnie nieświadoma komplikacji, które staną na ich drodze. Próbował się otrząsnąć z uroku, który sile na niego rzuciły. Próbował oderwać wzrok, wznowić swoje skupienie – a jednak jego starania były kompletnie nieskuteczne, gdy z lekko uchylonymi wargami, rumieńcem na policzkach, będącej wynikiem gorącej atmosfery, patrzył niebieskimi tęczówkami na scenę. Nawet nie drgnął, gdy Salem ujął jego papierosa, nie zwrócił uwagi na otwarte spojrzenie przyjaciela. Mimo tego, był przekonany, że na Arthemisa urok stworzeń działał jakoś mocniej, nie rozumiał tego co się z nimi działo i podświadomie modlił się, by występ już się skończył. Zamrugał, otrząsając się z tego nietypowego transu, gdy jego prośby zostały wysłuchane i odchrząknął, starając pozbyć się resztek uroku, który na niego spłynął. Nie powinien był. A jednak nic nie mógł zrobić, jedynie chwycił kieliszek w dłoń i upił łyk gęstego, arabskiego alkoholu, jakby chciał przełknąć to, co się przed chwilą stało. Miał też ochotę zabić Arthemisa za wybór miejsca. Zerknął na Latifa i posłał mu odrobinę niezręczny uśmiech. — Cóż, to było… — szukał odpowiedniego słowa — ciekawe. — dopiero teraz zauważył jak blisko byli, jak intensywnie patrzył na niego Salem, choć dłoń opierał na ramieniu Verey’a. Stłumił westchnienie i powstrzymał się od niedowierzającego kręcenia głową, jedynie zaciągając się – wypalonym już prawie całkowicie – Lordku, by zgasić go w popielniczce, skupiając swoją uwagę na czymś innym niż palącym spojrzeniu Latifa, które na sobie czuł. Skinął na kelnera, prosząc o szklankę wody, a kiedy już ją trzymał w ręce, upił z niej niewielki łyk. I właśnie wtedy Arthemis postanowił się odezwać, wyznając coś, czego Camael absolutnie, nigdy, nie spodziewał się usłyszeć z jego ust. Zakrztusił się wodą, a kiedy udało mu się nie udusić, z świecącymi od łez oczu, spojrzał na miotlarza, będąc w zupełnym szoku. Szukał u niego jakichkolwiek oznak tego, że żartuje, że tak o rzucił słowa w eter, może nawiązując do występu, którego byli świadkiem, na próżno. — Arthemis, masz gorączkę? — zapytał, unosząc brew i przykładając wierzch dłoni do jego czoła — Może powinniśmy wezwać uzdrowiciela? — trochę żartował, trochę nie. Arth był ostatnią osobą, którą Camael by podejrzewał o tego typu wyznanie.
Mimo tego, że w Wielkiej Brytanii nie mieszka od wczoraj, w szkole nadal zna zaledwie garstkę osób. Gdy dołączasz do nowego miejsca na ostatni rok nauki, a wszelkie paczki znajomych, przyjaciół czy zwykłych kumpli z jednego domu są już dawno utworzone, adaptacja jest tym bardziej trudna. Zwłaszcza jak pochodzisz z kraju, który leży po drugiej stronie oceanu i dołączając do nowej szkoły nie znasz dosłownie nikogo, poza swoim rodzeństwem, które jednak ma również swoje własne życie. I pewnie dlatego Aurora siedziała tu teraz z Zephem, chociaż miała dziwne wrażenie, jakby on wcale nie chciał tu być, mimo że wcześniej przecież sam zaproponował żeby gdzieś poszli. Ona tylko napisała, bo cóż…fajnie jest pogadać z jakąś znajomą twarzą, nawet jeżeli to tylko rozmowa przez Wizzengera. Słuchając jego wypowiedzi kiwała powoli głową, zupełnie jakby chciała mu tym samym przekazać, że rozumie. Naturalnie, nie wiedziała co dokładnie się wówczas stało, ale w tej chwili nie to było ważne. Tak jej się przynajmniej wydawało. Po paru rozmowach przeprowadzonych z chłopakiem martwiło ją natomiast to, że sprawia wrażenie jakby po kolei odtrącał wszystkie osoby, które w jakikolwiek sposób chcą mu pomóc. -Pozwól sobie pomóc, może niekoniecznie mi, bo raczej nic tu nie wskóram, ale musisz to zrobić. Cokolwiek się stało… są w życiu takie chwile, że trzeba wykazać się odrobiną pokory i przyjąć pomoc, czy tego chcemy czy nie. -Powiedziała po chwili, wzrokiem podążając za nim i przez zbyt długą chwile zawieszając go na protezie amputowanej dłoni. Za chwile podniosła jednak wzrok, znów wracając do rozmowy i posłała w jego stronę lekki uśmiech, zupełnie jakby chciała go podnieść na duchu i jakoś przerwać tą dziwną atmosferę, która między nimi zawisła i nie chce się odczepić. -Nie znam się jeszcze do końca na tym podziale w Hogwarcie, ale w takim razie chyba jesteś idealnym przykładem prawdziwego Gryfona. -Rzuciła, coby rozładować napięcie, po czym nieznacznie uniosła brwi w geście lekkiego zamieszania i zdziwienia, gdy Zeph wspomniał coś o tańcu. -Oh, ja nie… -Zaczęła z westchnieniem, po czym lekko speszona wstała z miejsca i ruszyła za chłopakiem. -Ja nie umiem tańczyć. -Dokończyła, posyłając mu nieco nerwowy uśmiech i z wyraźnym zamieszaniem rozejrzała się po pomieszczeniu.
No tak. Tak to właśnie w życiu bywało, że jeśli przybywało się do nowego miejsca to trzeba było w jakiś sposób znaleźć swoje miejsce. Na przykład Zephaniah zanim oficjalnie przyszedł do szkoły - rok jeszcze spędził poza nią, a dokładniej w samym Londynie, aby domyślić się co zamierzał w życiu robić, jak się odnaleźć po stracie bliskich mu osób, aby ostatecznie jak zacząć ponownie stawać na nogi po stracie. I cóż, przyjazd do Anglii miał się okazać dla niego strzałem w dziesiątkę. Nowe przygody, nowi ludzie, nowe możliwości. Choćby na przykład poznał bardziej świat mugoli, dowiedział się trochę o ich kulturze z zewnątrz. A kiedy przyszedł czas... Przybył do Hogwartu i po prostu robił swoje. Ludzi poznawał po trochu, większości nie znał. Jakieś tam plotki każdy słyszał i cóż... Każdy go sam zaczepiał, albo on kogoś. A teraz... Teraz sam sobie był prawie, że sterem i żaglem. Do momentu... Momentu tej jednej chwili w miesiącu. Wzdrygnął się na samą myśl o tym, ale zaraz przełknął i napił się czegoś, zanim nie zamierzali pójść tańczyć. Pomoc? No tak. Znowu ktoś z pomocą... Westchnął. – Tak. Wiem. Pozwolić sobie pomóc, ale nie jest to też łatwe, kiedy próbujesz zaleczyć coś, a zaraz kolejna pełnia rozdrapuje tę ranę. W sumie nawet za radą kogoś innego poradziłem się jeszcze kogoś innego z moim problemem, ale... czekam na odpowiedni moment. Żeby przejść do kolejnej bazy z tym. Nie jest mi łatwo mówić o co chodzi, a ostatnio czuję, jakby każdy mnie przyciskał... – ...Co nie było zresztą przyjemnym uczuciem. Nikt nie pytał "Jak tam w życiu, Zeph" tylko "Czemu cię tak długo nie było", albo "Wszystko w porządku". Nie wiedział już czy faktycznie to wszystko było tak łatwo widać, czy... Po prostu on był słaby w ukrywanie. Może zdecydowanie to drugie. A może po prostu dzięki pracy potrafił to lepiej maskować, nie odpowiadać na takie pytania. Móc powiedzieć "nie teraz, zajęty jestem" było zdecydowanie łatwiejsze. I chyba tę drogę obierał. Co zresztą mogła zauważać Aurora, gdy tylko ich kontakt po balu trochę obumarł. Chciał dzięki temu wszystko zrekompensować. Poczucie winy. Że robił to, co sam nie chciał, żeby inni robili jemu. Bycie odrzuconym czy zignorowanym. Cóż, nie umiał zrobić tego inaczej w tym stanie jak właśnie wstać i przyjrzeć się jej twarzy... urodzie. Wszystko mu się mieszało. Co zrobić, jak się zachować. – Sam nie jestem wybitnym tancerzem. U Forrestera skręciłem sobie kostkę na belgijce... Mówiłem już? Ale kto mówił, że musimy się śpieszyć. Przystopujmy trochę. Są wakacje... – ...Nie dla niego, bo "praca", ale... Chrzanić. Chociaż na moment pozwolił sobie zapomnieć. Muzyka grała. Tyle. Dłoń w dłoń spleciona i lekkie ruchy. Prostota, największa prostota, gdzie nawet największy kretyn, jak on, potrafił to wykonać. A przy tym było to zabawne. – Um... Sama widzisz.. Nie jestem najlepszy. Ale dajemy sobie radę. – Parsknął.
Jaka była głupia. Elementy układanki wreszcie ułożyły się w jedną, jakże prostą całość. Przyszła ona momentalnie wraz z jednym wypowiedzianym przez Gryfona słowem, wplątanym gdzieś w jego długą wypowiedź. Z pozoru nieważne, a jednak zmieniające całe postrzeganie, wyjaśniające wszystko co do tej pory było niewyjaśnione. Aurora nie słyszała nawet dalszej części wypowiedzi chłopaka, swoją całą dotychczasową energię przelewając na jego pierwszą część, a kątem oka zerkając na opartą o blat stołu niepełną kończynę jej rozmówcy. Pełnia. Momentalnie wyprostowała się, gdy skończył swoją wypowiedź. Mimo, że przecież na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło, dla niej zmieniło się wszystko. Powoli swój wzrok przeniosła na twarz chłopaka, domyślając się przy tym, że Zeph prawdopodobnie wyczuwa jakie emocje nią teraz targają. W końcu nie jest to coś, czego dowiaduje się codziennie, a nawet gdyby rzeczywiście było - taka informacja nadal robi wrażenie. W jednej chwili zestresowała się tak bardzo, że złapała się na tym, iż prawie nie oddycha, szybko jednak uspokoiła się do tego stopnia, że znów przynajmniej sprawiała wrażenie względnie opanowanej. A potem zaczęli tańczyć. I chociaż towarzystwo Gryfona wcześniej naprawdę sprawiało jej przyjemność, teraz jedyną rzeczą, która chodziła jej po głowie był szybki, jak najszybszy powrót do pokoju. Musiała to wszystko przemyśleć. Musiała chyba z kimś pogadać. Ta informacja spadła na nią jak grom z jasnego nieba, każdy przecież wie z czym wiąże się pełnia. Zeph mógł nawet wyczuć jak bardzo jest spięta, chociaż jej twarz mogła wyrażać coś kompletnie odwrotnego. Jest dobrą aktorką, a jej zdolności zostały parokrotnie uznane przez największych krytyków jakich zna - jej rodziców, w chwilach gdy w końcu przyznała im się kiedy musiała nieco nagiąć prawdę, a oni wówczas wcale się nie zorientowali. -Zeph ja…. -Zaczęła, w chwili gdy skończyła się lecąca wcześniej piosenka. Nerwowo spojrzała się w stronę ich stołu i powoli zaczęła iść w jego kierunku. -Ja muszę już iść… -Podniosła leżące na kanapie rzeczy w postaci otwartej torebki i paru rzeczy, które wcześniej musiały z niej wypaść, po czym ostatni raz spojrzała w stronę Gryfona, posyłając mu na koniec lekki, acz smutny uśmiech.