Tylko osoby sprawne fizycznie mogą się dostać tu, praktycznie na sam szczyt Wielkiego Dębu. Owszem, gdzieś niżej znajduje się domek. Ale istnieją osoby, które wolą wspiąć się jeszcze wyżej, aby z góry podziwiać okolice Hogwartu oraz sam, jakże okazały zamek. Gałęzie drzewa są tak ułożone, że po kilku zgrabnych ruchach można wygodnie usiąść i oprzeć się o jedną z nich.
Powoli metodycznie wspinałem się starając się wykorzystywać jedynie siłę własnych rąk. Ćwiczenie było mordercze lecz wierzyłem iż przyniesie oczekiwane efekty. Powoli jęcząc już ze zmęczenia i czując swoje niemal wyjące z bólu mięśnie wspiąłem się niemal do trzech czwartych drzewa, kontynuując mozolną wspinaczkę. Widok celu czyli szczytu korony drzewa dodał mi sił. Zwiększyłem tępo i przekładając ciężar ciała raz na lewą raz na prawą rękę dotarłem na szczyt. Rozrywający tępy ból rozchodził się po moich ramionach a palce stanowczo odmawiały zginania się, przemęczone długotrwałym wysiłkiem. Szczęśliwy i konający ze zmęczenia zacząłem śmiać się jak szalony wariat kochając to uczucie totalnej bezsilności po potwornym wysiłku fizycznym. Co najdziwniejsze siedząc tak i rżąc ze śmiechu czułem jak wracają mi siły i poczucie własnej mocy. Wysiłek fizyczny będzie czymś zawsze nie zrozumiałym dla tych pseudo paniczyków z tej prowincjonalnej wysepki ... Siedziałem więc śmiałem się bogowie jedni wiedzą z czego i podziwiając widoki dookoła, wiązałem węzeł na linie wyciągniętej z plecaka by móc zejść po niej na dół i jednym specyficznym szarpnięciem ściągnąć ją ponownie do siebie... Ach życie jest piękne nie ma co ...
Miała dość siedzenia w grubych murach zamku. Dusiły ją. A może to nadchodził głód ? Nieważne. Ubrała płaszcz i wyszła na zewnątrz. Nie chciała wracać do domu, do Hogsmeade, choć obiecała. Przyrzekła Matthew, że będzie częściej go odwiedzać. Ale najzwyczajniej w świecie to olała. Jak to ona. Co tam będzie robić ? Babcia o wszystkim wiedziała i ciągle jej pilnowała. Jednak wiedziała, że dla Nal nie ma już ratunku. Nic nie pomoże. Westchnęła, gdy znalazła się na błoniach. Zastanawiała się gdzie ma pójść, co ze sobą zrobić i jak sprawić, żeby w końcu zapomnieć. Nie umiała. Jak zwykle wybrała swoje ulubione miejsce - drzewo. A dokładniej szczyt Wielkiego Dębu. Miała go już rozpracowanego. Wiedziała w którym miejscu są kruche gałęzie oraz gdzie postawić nogę, aby dostać się na górę. I zrobiła wszystko tak jak zawsze. To stawało się rutyną. Jak tylko nie miała pomysłu na własne życie przychodziła tu i wracała z nową energią. Jednak gdy przekroczyła próg szkoły od razu przybywały wątpliwości, koszmary i twarze rodziców. Usiadła tam gdzie zawsze (a jakżeby nie inaczej) i wyciągnęła z torebki zdjęcie. W ciszy wpatrywała się w jedyną pamiątkę jaka jej została. Oprócz wspomnień, które nadal żyły wewnątrz. Po raz kolejny wodziła palcem po martwych już twarzach mamy, taty, Smitha... Ale po jej policzku nie spływała żadna łza. I tak płacz nic nie pomagał. Nie przywróci im życia, prawda ? A ono jest takie ulotne. Nawet nie wiemy kiedy, a już nie żyjemy. I leżymy pod ziemią, zakopani wśród robaków. Ciekawa wizja pośmiertna. Ale Naleigh nie bała się śmierci - ona była jej największym wrogiem. Jednak nie mogła jej zabić, bo... Jak można zabić śmierć ? Nie wręczy jej narkotyków, nie zrzuci z mostu, ani nawet nie otruje. I czuła się z tym tak bardzo bezsilnie. Schowała je z powrotem, aby zupełnie się nie rozkleić. Przecież to nie w stylu Nal. - Ja NNN obiecuję sobie, że już nigdy nie uronię ani jednej łzy. - Jej szept uniósł się wraz z wiatrem i poleciał w świat. Kątem oka dostrzegła nieznaną jej osobę, która próbowała się wspiąć na TO DRZEWO! O nie! Z groźnym błyskiem w oku zaczęła obserwować intruza i wbiła sobie paznokcie w rękę, aby nie zrobić mu krzywdy. Narkotyki powoli przestawały działać. A uwierzcie, spotkanie sam na sam z "głodną" narkomanką to nic miłego. Co za cholerny balas! Jakiś idiotyczny egoista! Murzynka z afro na głowie. Spierdalaj stąd! Starała się nie warknąć, aby nie ujawnić swojej obecności. W miarę spokojnie więc przeczekała, aż ten idiota posiedzi sobie przez jedną, malutką chwilę na jej terenie (w końcu oznaczyła go w różnych miejscach jakże dużo mówiącą literą "N"). Obecnie była w takim stanie, że gdyby czubek pobył na Wielkim Dębie jeszcze moment to z pewnością by go zepchnęła. I dodatkowo potem zeszła na dół i z radosnym wzrokiem wpatrywała się w połamane ciało Kruka. Odetchnęła z ulgą, gdy tylko mężczyzna zszedł na dół. Mruknęła pod nosem "patafian", co oznaczało, że chłopak właśnie znalazł się na jej liście wrogów.
No spoko miło było wręcz czuć namacalną wrogość od jakiejś osoby. Czułem że nie jestem sam od pierwszego podciągnięcia się na gałąź, ale szczerze mało mnie to obchodziło.Ale ta wrogość ? Czułem ją całym ciałem wiedząc iż ktoś właśnie życzył mi wszystkiego co najgorsze. Ot nie zamierzałem psuć sobie dnia, ba rozbawił mnie fakt iż można mieć czelność by od tak z pomyśleć o mnie jak o potencjalnym wrogu. Głupia istotko, nie żyłbym już tych swoich siedemnastu lat gdyby nie to iż potrafiłem dzięki długiemu szkoleniu wyczuwać zagrożenie i jego źródło a wyczulony instynkt mówił mi dokładnie gdzie jesteś. Gdy czekałem aż ręce dojdą do siebie po długiej wspinaczce bez użycie nóg zmieniłem pod wpływem impulsu węzeł który miał mocować linę wzmacniając go by mógł służyć dłużej. No kimkolwiek jesteś zobaczymy czy wiesz kogo chcesz mieć za wroga... Zszedłem powoli znów korzystając tylko z siły rąk i spojrzałem na górę w koronę drzewa... No dobre sto piędziesiąt metrów tak gdzieś koło tego może więcej. Skupiłem się, po chwili krótkiego skupienia przepościłem przez swoje ciało zmęczenie i lekką zadyszkę i gdy otworzyłem oczy byłem już gotów na to co zamierzałem. Ruszyłem biegiem wskakując na pień drzewa i błyskawicznymi odbiciami zacząłem piąć się w górę. Parkour chyba tak nazywali tą sztukę przemieszczania się mugole którym wydawało się iż ją wymyślili. Płatni zabójcy oraz komandosi na całym świecie znali jednak ten sposób przemieszczania się już od lat. Szybkimi odbiciami zbliżałem się w górę czując wręcz namacalną nienawiść i wściekłość ukrytej osoby aż zająłem upatrzoną z dołu pozycję... No to zaczynamy... Nagłym ruchem wyrzuciłem przed siebie dłoń kierując ją w stronę ukrytej za gałęziami postaci. Zimna lodowata i nieznająca zmiłowania stal pomknęła w stronę zakamuflowanej osoby, ciśnięta tak by ominąć gałęzie i dotrzeć do celu. Nie istotne jakie zaklęcia pojawiły się na jej drodze. Broń zaklęta do zabijania czarodziejów omijała i penetrowała każdą jaka stanie na jej drodze. Uśmiechnąłem się gdy usłyszałem pełen zdumienia okrzyk bólu i strachu oraz tępe uderzenie ostrza o pień drzewa i ruchem dłoni zmaterializowałem broń ponownie w dłoni chowając ją w rękawie. Wiedziałem jak ułożone jest ciało mojej ofiary, mogłem więc posłać sztylet tak by uderzył błyskawicznie jak wąż, wbijając się w pień tuż przy jej twarzy i ostrą jak brzytwa krawędzią uczynić jej niewielką rankę. Cóż blizna zostanie ci do końca życia moja panno jeśli nie wyleczysz jej dyptamem lub innymi maściami, miast nich stosując zaklęcia. Ot masz małą nauczkę za denerwowanie niewłaściwych osób. Odgiąłem się do tyłu i wykonałem pełne salto w stronę liny po której zjechałem błyskawicznie na dół i posłałem lodowate spojrzenie w górę drzewa. Tak teraz o ile jeszcze masz czelność możesz teraz nazwać mnie wrogiem, o ile dowarzysz się na to mając świadomość iż równie dobrze mogłem celować w serce... - Zostaw linę i nie waż się jej usunąć ! Mówiłem głośno i spokojnie a mój głos niósł się w niebo tak iż wiedziałem że przyczajona osoba mnie słyszy. Z mrocznym uśmiechem odwróciłem się plecami do drzewa i ruszyłem do zamku nieśpiesznym krokiem... Salvio Hexia bez której nie ruszałem się z zamku chroniła mi plecy a użycie niewybaczalnego wyczuł bym i unikną z na takim dystansie bez najmniejszego trudu. Ot ciekawe czy głupia istota ośmieli się mścić... Ot żałosne by to było ale niech popróbuje zawsze lubiłem bawić się z amatorami w kotka i myszkę. Czułem się dziwnie, ta dziewczyna wabiła do siebie śmierć a na kogoś takiego jak ja działało to jak prawdziwy narkotyk. -Cóż skoro tak pragniesz umrzeć przyjdź ale pamiętaj nie zabijam za darmo. Rzuciłem jeszcze za siebie nie licząc jednak na jakąkolwiek odpowiedź...
( Och jak ja nie cierpię pisać tasiemców są takie nudne ... krótsze posty mają swoją dynamikę akcji)
Siedziała cała spięta, aby w każdym momencie móc skoczyć do ataku. Jak puma. Zresztą, nie bez powodu była porównywana do tego zwierzaka. Ciche kroki, złośliwe błyski w oku i gotowość do ataku. Zwłaszcza jeśli ktoś chciał zaatakować ją, czego nie radzę. Tym bardziej, że czuła coraz silniejszy głód. A heroiny przy sobie nie miała, niestety. Żadnej, nawet najmniejszej tabletki pozwalającej choć przez chwilę zachować jeszcze resztki świadomości. Przywołała w myślach twarz rodziny oraz swego obiektu fascynacji, którego miała zamiar zdobyć. I uda jej się. Na pewno. Głupi patafianie, Naleigh również nie przeżyłaby tych prawie dwudziestu lat, gdyby nie spryt i siła jaką dysponowała. Wiedziała, że swoim wyglądem uśpiła czujność. Jak wątła dziewczyna może mieć jakąkolwiek szansę w walce ? Tylko głupcy tak myślą. Miałaby przewagę, gdyby wiedziała, że ten.. osobnik płci męskiej chce coś jej zrobić. Wspinaczka jej nie zmęczyła, ale wzmocniła. Bo na drzewie czuła się najpewniej. Nieładnie, nieładnie atakować, gdy przeciwnik nie ma o niczym pojęcia. Tchórz i tyle. Wrogów nigdy za mało, oj nie. Narkomanię trzeba szerzyć. A Kruk idealnie się nadawał. Ćpun Kruk. Aż się uśmiechnęła na samą myśl. Poznała go. Ślizgon, jak i ona. Trudno by tu zapomnieć o tej gębie. Przewróciła oczami, a po chwili je przymknęła. Szkoda wzroku na takich ludzi. Słyszała jakiś szelest, ale stwierdziła, że to kołyszą się gałęzie drzew. Rozkoszowała się chwilą i całkiem zapomniała, że nadal ma wbite paznokcie w skórę. Ta cisza była podejrzana. Ujrzała jakieś dziwne coś pędzące w jej stronę. Szybko zmieniła pozycję i syknęła z bólu, gdy jej noga otarła się o gałąź. Krew spływała nie tylko z łydki, ale i nadgarstka, gdyż paznokcie przecięły jej skórę. Wyciągnęła różdżkę, aby rzucić w patafiana jakimś zaklęciem, jednak ten zaczął się już oddalać. Warknęła pod nosem, co było zupełnie normalnym zachowaniem podczas, że tak ładniej powiem, niedoboru heroiny. I kto tu denerwuje niewłaściwe osoby ? Wkurzenie narkomanki, która nie ma przy sobie narkotyku, gdy te przestają działać nie jest mądrym posunięciem. Zwłaszcza, jeśli tą osobą jest ona, Naleigh Nefretete Neglect. Usłyszała jego głos i stwierdziła ironicznie, że do mężczyzny mu jeszcze daleko, ale powstrzymała się z wymówieniem tego na głos. Przewidywała, że jej atak będzie tu zbędny. Przecież nie obracał by się tak pewnie, prawda ? Umiała myśleć, mimo, że środki odurzające wywoływały u niej spore spustoszenie w mózgu. W końcu tylko dzięki swojemu niemałemu sprytowi nie trafiła jeszcze na odwyk. Śmiało przechodzi z wysoko uniesioną głową przed nauczycielami, a kretyni nic nie podejrzewają, Bo to ona, słynna narkomanka NNN. Zaśmiała się bezgłośnie, gdy usłyszała ostatnie zdanie Kruka. Naprawdę, chłopak ma poczucie humoru. Czy naprawdę sądził, że ona poprosi go o śmierć ? Odda się w ręce kogoś, kim gardzi ? I tak pożyje jeszcze maksimum siedem lat. Tyle akurat może wytrzymać jej żołądek. Nawet rzucenie nałogu w niczym nie pomoże. Doda jej jedynie rok. A to w rzeczywistości bardzo mało. Cóż, przynajmniej umrze młodo, ha! I jeśli zmieni zdanie i zechce umrzeć szybciej, to zrobi to za pomocą „złotego strzału”. Dziwiła się, że ludzie mówią, że coś działa na nich jak narkotyk. Skąd oni mogą to wiedzieć ? Przecież nie biorą. Nie wdychają. Nie wstrzykują. Są nieświadomi tego, jak działa marihuana czy zbawienna heroina. Właśnie dlatego tak z nich kpiła. Bo nikt nie wie jak to jest, gdy czujesz nagły przypływ euforii oraz energię, która pozwala przeżyć kolejnych kilka godzin. Gdy tylko dziad się oddalił i nie mógł nic ujrzeć wyszeptała Reducto, a różdżkę skierowała w stronę liny. Ta pękła i zostały z niej tylko strzępki. Uśmiechnęła się do siebie, niesamowicie dumna z tego, że udało jej się go nie zabić, co było ogromnym wyczynem. - Bałwan – mruknęła pod nosem, nieświadoma tego, że czeka aż ktoś normalny zaszczyci ją swoją obecnością. Wiedzieli, że tu jest. Zazwyczaj można ją było spotkać na Wielkim Dębie. Dopiero teraz zajęła się opatrywaniem ran, które sobie zadała. Wyciągnęła chusteczkę i wytarła zaschniętą już krew. Gdy jej łydka była w miarę normalnym stanie, poczęła oglądać ręce. Przeraziła się. Całe zabliźnione. Mocno rozszerzyła źrenice. – Co ja sobie zrobiłam ? – zapytała cicho samą siebie. Nie sądziła, że te blizny wyglądają aż tak strasznie. Dobrze, och jak dobrze, że jest zima i nikt się nie dziwi, że chodzi w swetrach. Najgorzej było latem, gdy słońce prażyło i prosiło się, aby usiąść i zacząć się opalać. Ale ona nie mogła sobie na to pozwolić w towarzystwie nieznajomych. Jej ciało było nieco… przerażające.
No dobra, trzeba przyznać, że na początku perspektywa wejścia na drzewo była cudowna, zwłaszcza, że dawno na nim nie przesiadywała. A robiła to zawsze w towarzystwie Naleigh. Sama nie miałaby po prostu po co tam wchodzić. Z wszystkimi potrzebnymi przedmiotami (wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi) stanęła pod drzewem, po czym podrapała się w głowę. Co za idiota pozwolił sobie na wycinanie bocznej gałęzi?! No, i teraz wejście na górę było o wieele trudniejsze. No nic, próbować trzeba. Wejść się da na pewno. Gdyby tylko złapać się ręką za tą gałąź i wsunąć nogę w to malutkie zagłębienie... - Szlag! - mruknęła, zlatując na plecy. Stanęła szybko na nogi, otrzepała się z ziemi (porządek musi być!) i spojrzała groźnie na drzewo, które się chyba z niej śmiało. - Wpuść mnie, do jasnej cholery! - warknęła. - Ze mną się nie wygrywa. I nie zadziera. Ponowiła więc próbę wejścia na to cholerstwo, tym razem bez żadnych wpadek. Siedziała na górze, odrobinę schylona, bo jak to się stało, że to drzewo tak szybko urosło? Albo to ona urosła. Nie ważne. Stwierdziła, że poczeka tutaj na Naleigh, a ona pewnie ją zaprowadzi do jakiegoś bardziej komfortowego miejsca, ot co. Sao się w tej miejscówce odrobinę nie orientowała, ale trzeba przyznać, że była ona przyjemna! A wiadomo, że nikt w górę nie patrzy, tylko pod nogi, aby się nie potknąć, czy coś. Aż jej się przypomniało, jak razem z Nef rzucała jakimś gównem w stronę pierwszoklasistów, którzy się potykali o to coś (nie mogła sobie przypomnieć, co to było) i padali na twarz przed nimi, przed ich wzrokiem. - Ach, prezent! Cóż... Chyba się nie pogniewa, jak dostarczę jej go za tydzień, nie? - powiedziała do siebie cichutko, odpalając papierosa. No co, nie wiadomo, kiedy Naleigh raczy się zjawić, nie? Przystawkę może skosztować.
Za to NNN siedziała na nim aż nazbyt często. Można śmiało powiedzieć, że spędziła tam kilka miesięcy swojego życia, jeśli zliczyć by te wszystkie godziny. Czy jest przyjemniejsza rzecz od opierania się o konary dębu i wpatrywanie w gwieździste niebo, podczas gdy inni wesoło gadają kilkanaście metrów niżej i nie mają pojęcia, że siedzisz do góry? Wtedy najlepiej się myśli. I jesteś niewidoczny dla innych. Gdy odpisała na list od razu pomknęła na błonia. Nawet jeśli Clary nie będzie miała czasu to przecież posiedzi sobie i odpocznie od tego zgiełku. Nic jej tak nie irytowało jak rozemocjonowani uczniowie. Dlaczego? Bo byli szczęśliwi. Ona już nie. Błyskawicznie wdrapała się na drzewo, uważając, aby nie puścić małej torebki, w której miała wszystko schowane. Rzecz, bez której życie jest ciężkie i szare. Heroina. Usiadła na swej ulubionej gałęzi, cierpliwie czekając na Clarissę. Po chwili zupełnie się wyłączyła. Ocknęła się dopiero, gdy jej narząd węchu (ach, jak poetycko!) zarejestrował znajomy zapach - tytoń. Spojrzała w dół i ujrzała przyjaciółkę. Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. W sumie nie było wiadomo z czego się cieszy. Dlatego, że widzi Blanchett czy też, że ma ona dragi? A może z obu rzeczy jednocześnie? Zwinnie zeskoczyła na niższe gałęzie tak, iż wylądowała naprzeciwko Clary. - Owszem, POGNIEWAM SIĘ. Pilnie potrzebuję towaru - rzekła tonem bez emocji. Po kilku sekundach wybuchnęła śmiechem, widząc zmieszaną Rissę. - Spoko, mam herę. Ale papierosa to byś mogła dać - wzięła pożądaną rzecz z ręki Saoirse i mocno się zaciągnęła. Od razu lepiej. - Daruj sobie osobiste składanie życzeń. Nie w dwudzieste urodziny - dodała szybko. - Ach, i radzę oprzeć się o tamtą gałąź - wskazała ręką jeden konar. - Ta się chwieje przy energicznych ruchach.
Tak, niczym puma, czy pantera, albo inne wielkie koty zmaterializowała się przy niej Neglect, zaskakując ją swą obecnością. Była pewna, że na drzewo wlazła jeszcze przed nią, a tu proszę! - Wybacz, że nie spełniłam twych oczekiwań. - rzekła, NAPRAWDĘ ZMIESZANA. No, ale zaraz wybuch śmiechu Nefretete podniósł ją na czymś, co się zwie duchem. Wyciągnęła w stronę studentki papierosa, zaciągając się ponownie i milczały przez krótki moment, rozkoszując się tą chwilą, która była dopiero początkiem. - Wszystkiego najlepszego! - wyszczerzyła zęby, nie zważając na słowa Naleigh. Tak, chciała jej zrobić na złość, ale wiedziała też, że dobre wychowanie nakazuje złożenie życzeń solenizantowi. Swoją drogą... Czy ona już ich nie złożyła w liście? Nie ważne. Cóż, pamięć coraz gorsza... No i dziękujemy bardzo, za nakierowanie na dobrą drogę! Znaczy, gałąź. Serio, Clary nie uśmiechała się zbytnio perspektywa zlatywania w dół. Jeszcze spadnie na głowę i będzie głupsza, niż jest. - Chcesz podsumować, jak przekicałaś swe dwadzieścia lat życia, czy darujemy sobie ten przykry seansik? - spytała, nie zastanawiając się nad tym, co padło z jej ust. No bo co, jak Nef się obrazi?! Wkurzy?! Będzie jej cholernie smutno? Clarissa, pierdolnij się w łeb. Ale z drugiej strony... były przyjaciółkami, więc dziewczyna chyba zrozumie, że Clary wcale nie chciała zrobić jej na złość, prawda? - Wybacz. - mruknęła, spuszczając głowę. - Nie chciałam tak powiedzieć. - dodała ze skruchą.
Mimo wszystko wyszczerzyła się do Blanchett. Przecież ta i tak zrobi swoje, więc nie ma najmniejszego sensu się wykłócać o bzdury. Urodziny jutro się skończą i znów można świętować bez powodu! Zamarła, gdy usłyszała pytanie Clary. Było ono niby niewinne, jednak wywarło spore spustoszenie wewnątrz Neglect. Spojrzała na przyjaciółkę. W tym momencie uświadomiła sobie, jak oni wszyscy mało o niej wiedzą. W zasadzie to był minimalny minimalizm. - Jak? Ja go nie przekicałam jak zając, ale zatrzymałam się w miejscu. Nie zrobiłam nic sensownego od tamtego dnia. No wiesz... Wypadku. Jedyne co robię bezbłędnie to wywracam czyjeś życie do góry nogami. Robię bałagan, znikam, a potem wracam, aby zniszczyć to, co zdążyło się odbudować - powiedziała, myśląc o tych ludziach, którzy przez nią zostali narkomanami. O dzieciach, które musiały przez nią szybciej dorosnąć, bo wepchnęła je w obłudny i rzekomo bezproblemowy świat jaskrawych kolorów. O mężczyznach, którzy przez nią mieli kłopoty i się rozwodzili. O swojej rodzinie, która to przez nią raz na zawsze straciła dobre imię. - Boże, Clary - jęknęła. - Jestem w beznadziejnym położeniu, ale mimo wszystko chcę tu tkwić, rozumiesz? Nie wyobrażam sobie innego życia, względnie lepszego. Na takie po prostu NIE ZASŁUGUJĘ - stwierdziła ponuro. - Wtedy... Te cztery lata temu sądziłam, że mam nad wszystkim kontrolę. Że nic ani nikt ze mną nie wygra, bo mam coś, o czym można pomarzyć. Swoich małych przyjaciół. To JA dyktowałam im warunki. To JA decydowałam o naszych kolejnych spotkaniach. To JA rządziłam. Nie one. A teraz? Sama nie wiem. Tkwię pomiędzy światem żywych, bynajmniej ciałem, a martwych. W tym drugim miejscu jestem akceptowana, nikogo nie muszę się obawiać. Gorzej tutaj. Ciągle wmawiam sobie, że to nie koszmar, a coś, co kocham. A tak naprawdę to żadna z tych opcji nie jest prawdziwa - szeptała, co jakiś czas obsesyjnie wdychając dym papierosowy. Szukała w nim pewnego rodzaju ukojenia. Rozdrapywała rany, świadomie się raniąc. Ale teraz nie miała osoby, która zalałaby to wodą utlenioną, nakleiła plaster, pocałowała w czoło, jak to zawsze robiła mama i powiedziała "będzie dobrze, Nefli". - Ogółem podsumowując: powinnam powtórzyć numer sprzed tygodnia, ale tym razem już nie stchórzyć - uśmiechnęła się słabo. Widząc zaintrygowaną, aczkolwiek zaniepokojoną minę Rissy, ciągnęła dalej swoją opowieść. Merlinie, tego nie można nawet nazwać opowieścią! Znacznie bardziej pasowałoby "wyznania chorej psychicznie ćpunki". - Na początku jakoś szło. Było okej. NIC NIE CZUŁAM, co mi odpowiadało. Nie widziałam Ich twarzy, nie słyszałam Ich głosów. Nie czułam nawet Ich zapachów, a mieli je takie.. piękne. Bredzę, co? Ale tego się nigdy nie zapomina. N I G D Y. Potem zgubiłam krok. Cały świat mnie wyprzedził i już nie potrafiłam go dogonić. Ciągle jestem w tyle. Dalej... Wiesz co się wydarzyło. A raczej co się dzieje. Palę, piję, ćpam - tak w skrócie wygląda moje życie - zamilkła. Powiedziałam za dużo. Za dużo. Dużo. Dużo. Dużo... - Chciałaś wiedzieć. Proszę bardzo. I nie masz za co przepraszać. Ale.. Jeśli się dowiem, że nawet o tym pomyślałaś w czyjejś obecności to możesz być pewna, że następnego dnia już nie powitasz. Znajdą cię natomiast ze strzykawką w żyle - rzekła poważnie. To było dla niej zdecydowanie zbyt cenne, aby ktokolwiek inny o tym wiedział. Clarissa była jej Dziewczynką. Powinna wiedzieć.
I spójrzcie tylko, jak jedna chwila może szybko zniknąć, zmienić się. Jeszcze przed momentem Naleigh się do niej uśmiechała. Teraz popadła w jakiś dziwny stan, stan, który może i u niej gościł, ale nigdy nikomu nie opowiadała o tym, co przeżywa. Wszyscy wiedzieli tylko tyle, że ćpa, ma ciężkie życie i tyle. Nikomu nie przychodziło do głowy to, aby zgłębiać bardziej wiedzę o jej przeżyciach. Wszyscy też wiedzieli, że nie wolno jej o to pytać - nie dość, że nie ma szans, aby ci odpowiedziała, to jeszcze ciebie zabije. Słuchała tylko jej słów, które paliły ją w środku. Wiedziała, że powinna się cieszyć z tego, co ma, ale to była tylko taka świadomość, która niby zawsze w niej była, ale momentami zanikała. I jeszcze nie raz zaniknie, da o sobie zapomnieć. No i jak miała się cieszyć z czyjegoś nieszczęścia?! Gdyby tylko mogła podzieliłaby się wszystkim co ma z Naleigh. Drgnęła, gdy usłyszała swoje imię. Było jej szczerze żal Nefretete. Współczuła jej jak nikomu innemu, więcej, słysząc jej opowieść było jej tak cholernie przykro, że ona ma to wszystko, czego ona już mieć nie będzie mogła. Ale co da współczucie? No właśnie, nic. Czuła się też dziwnie nieswojo, bo ta nigdy nie otwierała się aż tak przy przyjaciołach, przez co Clary miała dziwne uczucie, jakby ją do czegoś zmusiła, bądź jakby weszła na jej prywatny teren, na który nikt do tej pory nie miał wstępu. Historia ta tak nią podziałała, że poczuła się beznadziejnie słaba i bezsilna, bo przecież ona nie może jej pomóc, nie ma na to żadnego sposobu ani siły. Tak, to było dziwne. - Naleigh, nie mów, że nie zasługujesz na lepsze życie. - mruknęła, wiedząc, że i tak jej nie przekona. Przecież ona się pogubiła przez coś, co zburzyło jej psychikę. Czy nie rozumiała, że jest normalnym, naprawdę dobrym człowiekiem? Straciła ludzi, których kochała, to oczywiste, że cala ta sytuacja ją przerosła. Miała uczucia. Nie była pierdolonym robotem. Nie zabiła nikogo z zimnym sercem. Nie była do końca skończona, do cholery. - Nie zrozum mnie źle, ale ja ciebie w jakiś sposób... rozumiem. Nie myśl, że jesteś najgorsza. Wiele osób by się zachowało tak, jak ty. Inni by już dawno ze sobą skończyli. Nie jesteś słaba, nigdy tak o sobie nie myśl. Ja bym nie miała sił, aby dalej tutaj siedzieć... A ty masz jeszcze trochę przed sobą. Zawsze to będzie z tobą, ale znajdziesz prawdziwych przyjaciół, jakiś absztyfikant się w tobie zakocha... Jeszcze masz czas na to, aby nadrobić stracony czas. - mówiła, patrząc na profil Naleigh. Z narkotyków już nigdy nie wyjdzie, ale co z tego? Nie musi zaraz całkowicie siebie skreślać. No i nie ważne w jaki sposób żyje. Ważne, że jeszcze ma siłę tu być. I niech nie mówi, że jest beznadziejnie bezsilna, bo to nie prawda. I udowodniła to tym, iż odwiedza swą babcię, braciszka. Znajomych. I tym, że po prostu jest. - Postaram się o tym nie myśleć, jak będę siedziała obok pluszowej małpy. - mruknęła, przygryzając dolną wargę, bo wiedziała, że Nefretete mówiła całkowicie poważnie. - Zresztą, komu miałabym powiedzieć? Cóż, opływam w zbytniej sławie. - rzekła, zgodnie z prawdą zresztą.
Życie jest zaskakujące. Nawet nie mrugniesz okiem, a już wszystko zmieni się o sto osiemdziesiąt stopni. W jednej chwili jesteśmy szczęśliwi, a w drugiej już nie. Ale taka jest kolej rzeczy. Naleigh zdążyła się przyzwyczaić do udawanego szczęścia. A ból? Zawsze istnieje. Gdzieś tam wewnątrz. Głęboko. Racja, nie chciała o tym mówić. Bo niby dlaczego? To tylko i wyłącznie jej sprawa. Jej teren. Jej życie. I nikt nie ma prawa się w to wtrącać. Ale Clary.. Clary wydawała się osobą, która zasługuje na to, aby cokolwiek wiedzieć. Przecież wytrzymała z Neglect już tyle czasu. Wyciągnęła ją z niejednej depresji. I nie raz załatwiała prochy, czyli sposób na życie. Współczucie to jedynie współczucie. Ono nic nie pomoże. Mamy tylko świadomość, że jest osoba, która zna problem. A czy go rozumie? Jedna wielka niewiadoma. Iks. - A zasługuję? - spytała retorycznie. Była pewna, że nie. Wcześniej je wiodła, a ktoś jej to odebrał. Dla niej był to znak. Nie i koniec. Pogodziła się z tym. Znalazła inne, odrobinę gorsze. Budowane na kłamstwie i tęczy. Wyśnionej, oczywiście. - Clary, ty się starasz zrozumieć. Tylko, a może AŻ tyle. Zrozumiesz dopiero wtedy, gdy znajdziesz się w takiej sytuacji. A tego ci nie życzę. Nawet największemu wrogowi tego nie życzę, do cholery. Nagle to, co kochałam i to, w co wierzyłam, zasypał śnieg. Nie miałam wyjścia. Poddałam się. Ale potem.. Uniósł mnie dziki wiatr. Ufam mu. Mam nadzieję, zresztą złudną, że mnie nie upuści. Że po raz kolejny nie dotknę ziemi. Nie zaliczę upadku. Latanie jest przyjemniejsze, wiesz? Znacznie łatwiej macha się skrzydłami niż nogami. O, widzisz? Tutaj są - wskazała na miejsce, w którym powinny być owe skrzydła. Czy były? Śmiertelnicy ich nie ujrzą. - Przyjaciół mam - odparła po chwili. Wzmiankę o ewentualnej miłości skomentowała histerycznym śmiechem. - Nie, Clary. Nie będzie żadnego faceta. Nikogo już nie będzie dopóki nie wylezę z tego gówna. A nie wyjdę. Za późno. Poza tym, nie chcę. Nie opłaca się na te pięć góra siedem lat - odparła chłodno. Śmierć była jej obojętna. Widziała ją. Widziała, jak ta gówniara zabierała jej najbliższych. Dlaczego miałaby się nią interesować? O, co gorsza, BAĆ? Nie, nie, nie. - Upadki bolą - rzekła cicho, nawiązując do swojego beznadziejnego położenia.
I choć pytanie było retoryczne, Clary na usta cisnęła się odpowiedź. Tak, zasługujesz, do cholery! Jednak myślisz, że już jest za późno, a ja tego nie zmienię. Co więc miała począć? Nie wmawiała jej już swoich racji. Neglect była pewna swego. Jedyne co jej pozostało, to być. Sprawiać, aby chociaż to życie, które ma teraz było dla niej, hm, szczęśliwe. Nie, to nie to słowo, ale nie umiem powiedzieć inaczej. Po prostu Naleigh musiała trwać w tym, co jest, aby przetrwać. Dlatego też Blanchett dostarczała jej towar, w razie nagłych ataków i jęków, aby mogła to ciągnąć dalej. Aby mogła trwać w swym życiu, na które sobie w taki a nie inny sposób zapracowała. I tak właśnie nauczyła się żyć. - Nie pozwolę mu ciebie upuścić. Obiecuję. - rzekła, przejeżdżając opuszkami palców po jej łopatkach, dotykając miejsca, w którym powinny znajdować się owe skrzydła, o których Nefretete mówiła z głębokim przekonaniem. Dlatego ona też w nie uwierzyła. - Jesteś pięknym Aniołem, Naleigh. - rzekła cichutko, mając tu na myśli nie tylko jej charakter (każdy ma inne upodobania, co nie?) ale i wygląd. Heloł, czyżby odezwały się w niej skłonności lesbijskie? Przyglądała się jej więc z rosnącym uwielbieniem, nie zaprzestając w gładzeniu jej pleców, słuchając zarówno o czym jej przyjaciółka mówi. Jej najlepsza przyjaciółka. Pamiętaj o tym, Blanchett. - Owszem, bolą... ale pamiętaj, iż przyjaciele są jak ciche anioły, które podnoszą nas, gdy nasze skrzydła zapomniały jak latać. - zacytowała ładnie popularny cytacik, który przyszedł jej do głowy jak już mówiły o upadkach i aniołach. - Dasz radę. I nie zejdziesz stąd za siedem lat. Możesz sobie pomarzyć.
Wiodła szczęśliwe życie. Lecz ta radość była złudna, tworzona przez chemię. Ale lepsze to niż wieczny smutek, prawda? Tak uważała Naleigh. I skoro tak było jej wygodnie to po co teraz to wszystko niszczyć, wyjawiając studentce prawdę? Spojrzała z wdzięcznością na Clarissę. Nie oczekiwała aż tak wielkich poświęceń z jej strony. Nigdy niczego od niej nie oczekiwała. No, jedynie dostawy heroiny. Ale to drobnostka. Błahostka, nudna rzeczywistość przeplatana sztucznymi, tęczowymi nitkami. A tęcza, nawet ta wyśniona jest zawsze piękna. Palce Saoirse sprawiały, iż po ciele Neglect przechodziły dreszcze. – Uważaj, są delikatne – ostrzegła. Nie chciała stracić swych skrzydeł. Najpiękniejszej rzeczy, jaka jej została. Reszta jest teraz do góry. Dziewczyna spojrzała w tamtym kierunku. Niedługo się zobaczymy. - Każdy jest pięknym Aniołem, Clary. Tylko mało osób to dostrzega. Nieliczni, w tym ja, mają coś, co to ułatwia. Więc dlaczego inni próbują mnie od tego odciągnąć? – spytała smutno. Otaczała się Aniołami. Pięknymi, rzecz jasna. I nie rozumiała czemu ludzie są tak podli. A może ślepi? – Głupcy – skomentowała cicho, przenosząc wzrok na Krukonkę. Znała już to spojrzenie. Lubiła być wielbiona, ale nie przez przyjaciół. Oni mieli ją TYLKO kochać. – Przestań! – krzyknęła. Nie potrafiła znieść tych lazurowych oczu, wpatrzonych w nią z uwielbieniem. – Nie rób tego nigdy więcej, Riss – poprosiła. Po prostu mnie kochaj i bądź. Pokiwała lekko głową, słysząc słowa przyjaciółki. Chciała o tym marzyć, ale po co wierzyć w coś, co i tak nie ma prawa bytu? Każdy zasługuje na lepsze życie, o ile chce takowe zacząć. Nefretete było dobrze tak, jak jest teraz. I ciągle trzymała się tej wersji. A organizm domagał się coraz większej dawki narkotyku. – Więc czasem mi przypomnij, dobrze? Przyda mi się niedługo… Cztery lata to niby niedużo, ale wiesz ile się przez to zmieniło? – zapytała. Sama nie wiedziała czy chce usłyszeć odpowiedź. Była ona oczywista, jednak słowa wypowiedziane na głos czasem nabierają innego znaczenia.
/załóżmy, że to się dzieje w innym czasie niż akcja z domku na drzewie!/
Ksju Ngujen fatalnie spędziła tegoroczne wakacje. To znaczy, może inaczej - było całkiem spoko, dopóki irytujący ludzie nie plątali się jej pod nogami. A tych w Nowej Zelandii się namnożyło, bo doszli do tego nieogarnięci tubylcy. Nie mniej jednak musiała przyznać, że przeżyła wiele cudownych przygód, głównie ze swą wizbukową żoną, Dymiącym Żakiem, którą bardzo mocno kochała, naprawdę! Nikt tak jak ona nie potrafi kopcić w lesie, sprowadzając na nich nowozelandzkie plemię, Maorysów bodajże, ale cóż, Ksju była zajęta pertraktowaniem z nimi, a potem grożeniem, więc nie skupiła się na ich pochodzeniu. Nieistotne. Istotne, że ostatecznie wyszły z tego cało, bo, choć musiała to niechętnie przyznać, odnalazł ich również Tłan i cała reszta obozowiczów, którzy wyrwali je ze szponów groźnego plemienia. Poza tym spotkała kilka duchów w katakumbach i podpatrzyła kilka fajnych sztuczek u szamana, u którego również była z Dymiącym Żakiem. Bo nigdzie nie mogły znaleźć Vendetty, jak na złość! Pewnie była zajęta uroczym rudzielcem Hanią. Dlatego uciekły się do bardzo niebezpiecznej, szamańskiej misji, ale ostatecznie okazało się, że owy człowiek był całkiem wyluzowany i nawet nauczył ich kilku rzeczy. To było fascynujące zajęcie. Ale niestety, trzeba było wracać! Dlatego Koreanka ostatecznie, w ogólnym rozrachunku, stropiła się jednak, bo po Hogwarcie chodzi więcej irytujących osobników niż po Twizel, no ale trudno. Na nich również ma się swoje sposoby! Jednak dziś, Ksju nie chciała nikogo patroszyć, dlatego postanowiła, iż uda się w jakieś mało zaludnione miejsce. Wybrała drzewo, tradycyjnie. Niewiele osób jest w stanie tutaj wejść i jej to było na rękę. Wspinaczka - uwielbiała to totalnie! I owszem, po dotarciu na szczyt była nieco zmęczona, ale suma sumarum dzięki dobrej kondycji obeszło się bez sapania, hehe. I tak ostatecznie przysiadła na jakiejś grubej krawędzi, machając luzacko nóżkami w powietrzu i rozkoszując się lekko żółciejącymi już liśćmi. Fenomenalnie.
Całe dnie leciały Quentinowi bardzo szybko w tym ponurym zamku. Zresztą zdążył się już do niego w sumie przyzwyczaić. Był dość elegancki i wytworny i na dodatek chodziło tutaj mnóstwo bogatych ludzi. Zupełnie inaczej niż w Hiszpanii, gdzie ludzie zbyt szybko wydawali pieniądze na zupełnie niepotrzebne sprawy. Anglicy byli rozważni i chłodni w obyciu. Zaś kobiety tego kraju nie wywarły na nim zbyt dobrego wrażenia. Miał wrażenia, że co chwile natrafia na trupiobladą ćpunkę, albo zupełnie bezbarwną dziewczynę. Ale nic się nie stało, przecież są też kobiety na Iteriusie, prawda? Oczywiście, Quentin wcale nie tak często rozmyślał o kobietach, jak mogłoby się wydawać. Głównym tego powodem było to, że wtedy przypominał sobie, że nie może zdobyć kiedy ma na to ochotę kobietę przeznaczoną dla gwiazdki kłidicza, która szwenda się tutaj. Trochę go to irytowało. Więc jak widać chłopak tak się zamyślił, w przeciwieństwie do Xiu wcale nie było to na temat wakacje, bo je spędził całkiem nieźle. Oczywiście na kradzieżach, to po pierwsze, a po drugie czasem spotykał się z Dexem i Wolfem. Z tym pierwszym zazwyczaj spotkania nie kończyły się dobrze. Aż dreszcze przechodziły go na myśl o szalonym miejscu, do którego poszli. Ale teraz nieważne. Quentin całkowicie przypadkowo zaplątał się z dwuznacznie brzmiącego domu rozrywek na błonia. I może nie zainteresowałby się tym wielkim drzewem, gdyby nie to, że idąc w jego stronę zobaczył zwisające z konara nóżki. Zapomniał na chwilę o swoich rozmyślaniach, oraz o nowej zdobyczy, którą schował do kieszeni. Kiedy stanął pod drzewem spojrzał na konar i zobaczył znajomą Koreankę, która zdążyła go już dorwać przypadkiem na korytarzu. - Xiu, jesteś całkiem szalona. Co ty robisz na tym drzewie? Czekasz na mnie? – zagadał do niej, odgarniając z twarzy opadającą grzywkę. Trochę trudno było ją mu dojrzeć, bo jakiś cień zasłaniał jej sporą część, więc tylko mrużył oczy i gapił się w jej postać.
Zamek w mniemaniu Xiu był totalnie obłędny. Taki... mroczny. Jak z jakiegoś dobrego horroru. Nic, tylko podziwiać go nocą, kiedy jest ciemno i głucho, kiedy jedynie wiatr przeraźliwie wieje, obwieszczając jakieś rychłe niebezpieczeństwo, przyprawiając człowieka o ciarki na plecach i nieprzyjemne mrowienie w karku... choć u niej jedynie szybsze z ekscytacji bicie serca. Chociaż... ona jest tu już długo, więc nawet te potężne mury zdążyły jej się znudzić. Dlatego raz po raz musiała coraz więcej wyobraźni wkładać, aby czuć niesamowity klimat grozy za każdym razem, kiedy szwendała się nocami po zamku czy błoniach. A robiła to nader często. Jednakże jej pozostaje się cieszyć, iż jest totalnie biedna, albowiem wszystko jak zwykle trwoni na alkohol i słodycze. Cóż, Xiu nigdy nie była przesadnie gospodarna, niestety! Poza tym zawsze żyje złudzeniami, że w razie czego wyłudzi nieco galeonów od Tłana - przecież on jest taki dobry, nie może odmówić swej nieukochanej siostrze! Ależ oczywiście. Jeżeli zaś jesteśmy w temacie uczuć to... aktualnie Koreanka nie zawracała sobie tym głowy. Okej, fajnie jest się z kimś zabawić na imprezie od czasu do czasu, ale żeby rozmyślać o tym godzinami w "czasie wolnym" to już przesada i to zdecydowana! Szczególnie, jeżeli nie ma o kim. A, nie, w zasadzie ona ma aż za dużo do rozmyślania. Dlatego postanowiła tego ostatecznie zaniechać, co by się nie wprawić w iście morderczy nastrój, bo mogłoby to zaszkodzić ludziom w jej otoczeniu! Dlatego aktualnie wciąż rozmyślała o wakacyjnych przygodach, beztrosko zwisając z grubej gałęzi, gdzie sukienka lekko powiewała na wietrze, włosy oplatały szyję, a słońce prażyło jej bladą, azjatycką cerę. Zrobiła głęboki wdech zastanawiając się, czego jej w zasadzie teraz brakuje, kiedy usłyszała z dołu czyjś głos. Trzymając się drzewa wychyliła się lekko, aby dojrzeć owego osobnika, a kiedy już go rozpoznała, z wrażenia aż zamachnęła się gwałtowniej nogą, z której niefortunnie spadł but. I o tyle niefortunnie, że prawie by uderzył Quentina, ale na szczęście obyło się bez jakże krwawej jatki! Na to całe zdarzenie Xiu w swoim zwyczaju jedynie się zaśmiała, upominając się jednak w myślach, że chyba powinna mu coś odpowiedzieć! - Pewnie, że tak! Już właśnie chciałam cię ukarać butem za zwłokę - powiedziała wciąż z rozbawieniem, kręcąc przy tym głową.
Zdecydowanie z dobrego horroru. W każdym razie jeśli Ksju będą śniły się jakieś straszne koszmary a propo tego, że lata po ciemnym Hogwarcie, niech pamięta, że zawsze może przybiec do Quentina. Jeśli przybędzie dobrego dnia, może nawet znajdzie się miejsce obok na całą noc! Cóż Szwajcarowi zamek wcale się nie znudził, bo co prawda nie miał tak jak Dexter problemów z przejściem od swojego dormitorium do Vanberga, ale również nie łapał się za dobrze w rozplanowaniu tej ponurej szkoły. No dobra, skrzydło studenckie już szło mu całkiem nieźle, ale cały Hogwart? I na dodatek te wszystkie domy? Boże drogi, istna masakra. Chyba akurat będzie wychodził ze szkoły, kiedy zapamięta układ całego tego miejsca. No dobra, bez przesady. Raczej Quentin nie był słaby w zapamiętywaniu takich rzeczy. Błonia były jeszcze bardziej nieprzyjazne i sam nie wiedział co tutaj robi w swoich czarnych trampeczkach, spodniach 7/8 jak to on i szarej bluzeczce z dziwnym nadrukiem. Fakt, że Ksju jest niegospodarna powinien przemawiać na jej korzyć w kontaktach z Trichuerem, bo raczej nie miał w zwyczaju ograbiać biednych. Ach, nie zawracała sobie głowy. Jasne, każdy tak mówi, a potem po nocy płacze w poduszkę za dotykiem wymarzonej osoby. Może po prostu kogoś tam nie znalazła. Żadnego wybranka czy wybranki. Dobra przecież powiedzmy sobie szczerze, chłopak, który już mówił co najmniej sześć razy kocham cię do różnych kobiet, na pewno nie jest mistrzem w ocenianiu poziomu uczuć do drugiej osoby. Wracając do akcji Quentin zobaczył spadającego buta i przesunął się o parę centymetrów. Okazało się, że pan Bóg go całkiem lubi, bo akurat powiał wiatr i miał okazję zobaczyć majtki Koreanki. - Uuu, kto by przypuszczał, że nosisz taką seksowną bieliznę – powiedział podnosząc jej buta i uśmiechając się cwaniacko. - To musisz teraz skoczyć w me ramiona, albo wciągnąć mnie na górę, skoro tak na mnie czekałaś. Oczywiście druga opcja była lepsza, ale Quentin nie miał ochoty pobrudzić swoich nowych spodenek, szczerze mówiąc. Mimo wszystko podszedł do drzewa i obejrzał je zastanawiając się, czy uda się je sforsować.
Och, gdyby tylko Ksju była pilną uczennicą legilimencji, z pewnością wydobyłaby z Quentina ową informację o otwartym dla niej łóżku, ale tak to niestety, żyła sobie w błogiej nieświadomości, jaka szkoda! Chociaż prawdopodobieństwo, ażeby panna Ngujen wystraszyła się swoich koszmarów i to tak, aby musieć do kogoś biec w nocy, było równe mniej więcej zeru. Dlatego, że to ona tu robiła za senny koszmar większości uczniów, więc czego miałaby się bać! Ach, więc w razie czego, może się zgłosić do niej na zwiedzanie, bo Koreanka opanowała już rozkład pomieszczeń do perfekcji! Ale czemu się dziwić, wszak mieszka tu już siedem lat, więc tylko nieogarnięte osoby jak Boris mogłyby tego nie zapamiętać! Ale on przebywa tutaj krócej, więc ewentualnie można mu wybaczyć. W każdym razie oby Quentin się tego poduczył jak najszybciej, bo w jego "profesji" to jednak dosyć istotny aspekt, jak by nie patrzeć! Jak to co robił, usłyszał telepatyczne wzywanie Ksju, więc przybiegł tu w podskokach, aby jej potowarzyszyć! I jak już ustaliliśmy, nie okradać, albowiem nie ma z czego. Same plusy! Ach, a tu jest generalnie błąd! Albowiem panienka Ngujen dzięki swojemu "domu rodzinnemu" uodporniła się na wszelakie głębsze uczucia i tym samym nie płakała od... dobrych kilku lat. Po prostu nagle wszystko stało się jej kompletnie obojętne. I tak jak przyjaźnie starała się pielęgnować, bo wiedziała, że te mogą przetrwać wiele lat, tak miłość... miłość nie istniała. Istnieje jedynie dobra zabawa, ha! Ale właśnie, pogawędziliśmy sobie, to czas wracać do jakże burzliwej akcji, gdzie Koreanka o mały włos nie zabiła Szwajcara butem i gdzie w ferworze akcji ukazały się jej majtki, mmm! Każda zapewne grzeczna dziewczynka zaraz oblałaby się rumieńcem, ale nasza urocza Azjatka uśmiechnęła się jedynie lekko na jego słowa, dając tym samym do zrozumienia, że NO BA, chyba nie wątpił? A potem rozważyła jego propozycje. O, wpadanie w ramiona byłoby doprawdy rozkoszną perspektywą, zważywszy na to, że ona pewnie wyszłaby z tego bez szwanku, gorzej z naszym cudownym złodziejem. Ale okej, okej, postanowiła nie być na tyle chamska (co było dziwne jak na nią!) i ostatecznie wspaniałomyślnie postanowiła pomóc Queniowi wejść na drzewo, używając kilku zaklęć unoszących, jakkolwiek to brzmi, ale wybaczcie, nie myślę dziś zupełnie!
Cóż za pech, że faktycznie jej się nie uczyła. Przynajmniej oboje byliby zadowoleni, że nie muszą zadawać żadnych niezręcznych pytań i zgodnie pohasaliby razem do łóżka Quentina na noc. Ale oczywiście życie jest straszne i nie zdarza się tu zbyt wiele cudów. Wobec tego nie sprawi nikt też, że Ksju nagle zacznie mieć koszmary i na dodatek będzie biegła przez cały Hogwart, żeby wylądować w łóżku Quentina. Poza tym on ma tam w sumie sporą ekipę, a ona musiałaby trafić jeszcze do odpowiedniego łóżka. Bo przecież jeszcze wpadłaby w łapy Alesandra, Gilberta albo innego agenta (ale rym, hehe) i co by się stało! Jeszcze Jiriego by obudziła i jeszcze większa burda by była. Super, może kiedyś stwierdzi, że nie ma co robić, to właśnie Xiu będzie pierwszą osobą do której zgłosi się na spędzenie czasu wolnego w postaci oprowadzania. Oczywiście o ile on sam miałby na takie coś ochotę. Bo jeśli samemu coś się odkrywa to lepiej się to zapamiętuje, prawda? No tak, jeszcze będzie musiał uciekać przed kimś, zgubi się i byłoby po prostu nieszczęście. Cóż to wcale dobrze nie świadczy o Ksju. Ale gdyby powiedziała to Quentinowi ten roześmiałby się serdecznie, pogłaskał po głowie i powiedział, że pogadają jak trochę dorośnie. Dlaczego? Cóż mimo wszystkich porażek i upadków związanych z miłościł, Tricheur wierzył, że to istnieje. Może to dobrze, że dla niego nie, bo nie chciałby w swoje przestępcze życie wciągać osobę, którą by kochał. Ale był taki samolubny w sprawach sercowych, że chyba długo by się nie powstrzymał. No właśnie. Tutaj rozgrywają się emocje, które zmrażają mi krew w żyłach, a ja tutaj piszę dywagacje na temat miłości i nie miłości Quenia. Cóż tak to się rozwinęło, że doszliśmy do bielizny, ale po jej uśmiechu Quentin wywnioskował, że na takim etapie zostaniemy i jeśli wiatr nie da, ona sama nawet nie ma ochoty mu pokazać jeszcze raz majteczek. A szkoda. Oczywiście wyszłaby bez szwanku, gdyby chłopak na pewno stał na miejscu, a kto wie, czy może nie spanikowałby i nie uciekł, a co wtedy by się stało za jeszcze większe nieszczęście, niż gdyby Ksju wlazła do łóżka Aleksandrowi! Quentin więc zaczął wspinać się po drzwie, Ksju mu trochę pomogła i było cacy. Siedział teraz na jej konarze, opierając się luzacko o pień drzewa i machając jedną nogą, która zwisała i paląc papieroska. - To co możemy tutaj ciekawego robić Xiu Nguyen? – zapytał zwalając wymyślenie wszystkiego na biedną Ksju.
Tak, życie bywa doprawdy okrutne i zawsze musi wszystko pogmatwać. Nic nigdy nie może być proste jak budowa cepa! Chociaż... wtedy chyba byłoby nudno. A w ogóle, to znając Ksju, to pewnie jeszcze by do tego nikczemnego Jerzego fikała! Wtedy chyba wszyscy chłopcy musieliby się zebrać w kupie i przeszkodzić tej dwójce przed zrobieniem sobie krzywdy. Doprawdy nie wiem, skąd w pannie Ngujen takie zacięcie, taka lekkomyślność i brawura. Może chce coś sobie i wszystkim naokoło udowodnić? Tylko kogo to interesuje? Ale nieistotne, grunt, że coś by się działo, że nie jest jednostajnie! A że ktoś musiałby przy tym ucierpieć, to co za różnica. Cóż, Quenio chyba błędnie wychodził z założenia, że oprowadzanie koniecznie musi być mało ciekawe! A jestem przekonana, by wystarczyły po prostu zwykłe chęci i mogłoby to naprawdę wyjść... ha, interesująco. Ale, co ja tam będę opowiadać? Skoro w pojedynkę lepiej...! Cóż, nikt nie twierdził, że Ksju jest dojrzała, o jej poglądach nie wspominając. Ona wciąż czuła się dzieckiem, choć wiek mówił coś zgoła innego. Wciąż wierzyła, że zabawa to główny cel i zajęcie w życiu, że uczucia to tylko fałszywy świat dorosłych, którzy mają za mało wyobraźni, dlatego muszą się trzymać tak absurdalnych emocji, jak np. rzeczona miłość. Ale któż wie, może niedługo faktycznie dorośnie, a życie zweryfikuje boleśnie jej poglądy? Całkiem możliwe. Może po prostu chodzi o to, że pan Tricheur niespecjalnie się starał, aby się coś w tym kierunku zmieniło? Oczywiście przechodzę tutaj już do bardziej fascynujących dywagacji, typu oglądanie jakże seksownej bielizny Koreanki. Może i była zdziwaczała do szpiku kości, ale żeby ot tak pokazywać się bez sukienki to jeszcze nie ten etap! Chociaż... nie, myślę, że to całkiem możliwe na chwilę obecną. Zobaczymy! Uśmiechnęła się szerzej, kiedy chłopak już usadowił się na wspólnej gałęzi i raz po raz machała nogami, wdychając dym tytoniowy. - Ha, mógłbyś się najpierw podzielić - odparła nieco kąśliwie, przywdziewając nieokreślony wyraz twarzy, po czym nagle zwyczajnie się rozpogodziła. - Wiesz, można robić wiele rzeczy. Prywatną imprezę na drzewie, gdzie byśmy spili się do nieprzytomności i zlecieli na ziemię, albo łamiąc gałązki i rzucając nimi w przechodzących pod drzewem uczniów. Albo prowadzić długie rozmowy, gdzie odkrylibyśmy, że tak naprawdę jesteśmy zaginioną rodziną, choć nie wiem jakim cudem mogłoby się coś takiego wydarzyć, albo bawić się w tarzanów i dziko bujać się na wyczarowanych lassach. Doprawdy możliwości jest wiele, trzeba tylko umiejętnie wybrać - uraczyła go ostatecznie jakże długim przemówieniem, a mówiąc to zbliżyła znacznie swoją twarz do jego, by po chwili wrócić do uprzednio zajmowanej pozycji.
Daniel postanowił wejść na Wielki Dąb. Był sprawny fizycznie toteż nie zajęło mu zbyt dużo czasu wspinanie się po gałęziach. Gdy już się zalazł w górnych partiach drzewa zaczął szukać miejsca do siedzenia. O! Akurat jedna grubsza gałąź była idealna dla jego czterech liter. Usadowił się więc i wyciągnął książkę, by ponownie zagłębić się w jej świecie. Lubił tą książkę i czytał ją już trzeci raz. Za każdym razie dochodził do innych wniosków, więc chyba mu się nie znudzi ta opowieść.
Nasza kochana Deska (swoją drogą, niepasujące przezwisko, ona przecież płaska nie jest, wręcz przeciwnie!) postanowiła wybrać się na spacerek. Taka ładna pogoda...a nie, nie tam, za moim oknem... no dobrze, więc po prostu jej się nudziło. W sumie miała napisać do van der Neera, ale jej się nie chciało Ravena wołać. Dracona też nie spotkała, pewnie kłócił się gdzieś z Abcią czy coś tam, to mu nie będzie przeszkadzać, niech chociaż on jest szczęśliwy. Gryfona także nie spotkała, Mąki też nie, Tali, Czarki i reszty nie było widać, toteż wyszła sama wyglądając zupełnie normalnie i skierowała się na błonia. Nie wiedziała dokąd tak w ogóle idzie dopóki nie spostrzegła, że zaczęła włazić na Wielki Dąb. Otrząsnąwszy się z szoku i pytań w stylu: CO JA U DIABŁA ROBIĘ?!, stwierdziła, że to całkiem fajny pomysł jest, może sobie kogoś popodgląda z góry, hehe. Zapewne ktoś jakby stał pod drzewem miałby ładne widoki, w końcu miała na sobie spódniczkę, która pewnie się podciągneła, ale mniejsza z tym. Zwinnie niczym kot wspięła się na sam czubek i kogo spotkała? Swojego jednego z czterech najlepszych przyjaciół płci męskiej Daniela! Ach, cóż to za wspaniałe spotkanie! Kiwnęła mu głową i umiejscowiła swój zgrabny tyłek na gałęzi wyżej (pewnie dlatego, że lubiła patrzeć na ludzi z góry) i, zwiesiwszy z niej nogi poczęła nimi machać. Dopiero potem uraczyła Ślizgona przyjaznym spojrzeniem. Czytał książkę. - Co czytasz?- nie czekając na odpowiedź zaczęła rozglądać się dookoła. Ale tu było zajebiście. Tak cicho i...zielono. Urwała jeden listek wiszący na wprost przed jej twarzą i zaczęła go gnieść i tarmosić. Fajna zabawa. Potem rzuciła ową zabawkę gdzieś tam i ponownie spojrzała na przyjaciela.
Ostatnio zmieniony przez Aileen Desiree Weaver dnia Wto 01 Maj 2012, 07:49, w całości zmieniany 1 raz
Trudno było nie zauważyć wcześniej Aileen. W końcu takie cuś widać już z daleka, ale Daniel był tak zainteresowany książką, że nawet nie zorientował się, że podeszła do drzewa i zaczęła się wspinać. Dopiero jak była już w pobliżu to usłyszał coś i przerwał lekturę. Spojrzał w miejsce skąd dobiegały dźwięki i zauważył Deskę. Nie omieszkał spojrzeć pod spódniczkę dziewczyny. W końcu był facetem, a w tym temacie jeszcze jest południe, więc naładowany testosteronem i ze złym humorem nie wiedział co będzie się działo w lochach. -Ładnie to tak pokazywać całemu światu co się ma pod spódniczką? Zapytał ze spokojem. Spojrzał na listek, który został wyrzucony, a wcześniej zmielony przez dziewczynę. -Po raz kolejny to samo. Władca Różdżek Dodał po chwili.
No jakie cuś ja się pytam? Czyżby ona nie była godna by być człowiekiem i by używano wobec niej słowa "ktoś? Ale to trzeba przyznać, nie dało się jej nie zauważyć. Zawsze się czymś wyróżniała z tłumu. Cóż, ubierając się nie wiedziała, że będzie włazić na drzewo dlatego miała na sobie to co miała. Zresztą, jej to wcale nie przeszkadzało. Jak ktoś chce się paczeć to niech się paczy, co mu będzie bronić. Kobieta, która kiedyś robiła TO za pieniądze chyba nie powinna się takich rzeczy wstydzić. Ale Dan to było co innego. Dlatego słysząc jego uwagę o spódniczce zerknęła w dół. -Cholera. Jak się ubierałam to nie wiedziałam, że będę włazić na drzewo. - mruknęła poprawiając część garderoby, która była nadal podciągnięta. Dopiero potem przeniosła wzrok na Ślizgona i oskarżycielko trzepnęła go przez łeb. -A gdzie ty się patrzysz w ogóle? - Dobra. Nie bijemy przyjaciół. Chwyciła się rękami gałęzi wyżej i podciągnęła w górę robiąc fikołka nad wokół niej przez co zawisła głową w dół. Kurczę ,trochę kręciło jej się w głowie, ale co tam. Słysząc odpowiedź Daniela westchnęła. - Znowu? Ile już razy to przeczytałeś? Nie masz niczego innego czy jak? Jak będziesz czytał to bez przerwy to może ci się znudzić. Chcesz, mogę ci coś pożyczyć. - zaoferowała i zaczęła kręcić się wokół gałęzi. Zachowywała się jak mugolskie dziecko bawiące się na trzepaku. Ale fajnie było. Czuła się jak pijana. Kręcenie w głowie i takie tam. Ale nie zamierzała przestać. Bynajmniej nie usiąść normalnie. Znowu zwisła głową w dół, jak nietoperz.
Daniel wzruszył ramionami. Schował książkę do torby, którą powiesił na gałęzi obok. Wstał i wspiął się wyżej, by zawisnąć dokładnie tak jak Deska tyle, że naprzeciwko niej. -Lubię tą książkę. Nigdy mi się nie znudzi. Powiedział ze spokojem. -A patrzę się, bo jestem facetem i mam swoje potrzeby. Mruknął i zrobił coś w stylu uśmiechu. Cud jakiś. Uśmiech na jego twarzy to rzadkość, a w szczególności, gdy był wściekły. Może jednak nie był taki wściekły w tej chwili? Może w tak wyborowym towarzystwie złość zeszła na dalszy plan?
Wisząc obserwowała poczynania chłopaka. Był całkiem przystojny. To mu trzeba było przyznać. Jednakże Desiree nigdy nie patrzyła na niego jak na faceta, z którym mogłaby, nie wiem, spać na przykład. Był jej przyjacielem i traktowała go bardziej jak...brata. Chociaż spójrzmy na Jiro. Jego też tak traktowała, a jednak spędziła z nim parę nocy, wieczorów, ranków i popołudni w dosyć dwuznacznych sytuacjach. Ale on to co innego. - No, w sumie racja. Ja też mam parę takich książek, które czytałabym non stop. - przyznała. Fakt, było to trochę dziwne, ale tak było. Słysząc słowa Dana zaśmiała się głośno. - Chcesz to ci załatwię koleżankę po fachu. - wytknęła mu język. Potem zamyśliła się. - Albo pożyczę Playwitcha. Więc jak?- spojrzała na niego uśmiechając się lekko. Kurczę, ona przy przyjaciołach taka wesoła i roześmiana jest, że normalnie jej nie poznają. A Deska faktycznie jest wybornym towarzystwem, lekiem na całe zło i takie tam.