Powrót oddalała od siebie do granic możliwości – na tyle na ile mogła. W końcu jednak kontrakt z galerią wygasł, pieniądze w mieszku topniały, a jej edukacja zaczynała stawać pod znakiem zapytania. Stypendium artystyczne gwarantowało jej wolność poza granicami Anglii tylko na kilka miesięcy i dosyć łopatologicznie wyłożono jej przez wyjazdem wszystkie jego warunki: obowiązkowy powrót na studia po zakończonym stażu oraz nadrobienie półrocznej przerwy w nauce w trybie weekendowym. W wypadku niespełnienia warunków, musiałaby spłacać koszt swojego pobytu we Włoszech – a nawet nie chciała wiedzieć, jakiej wielkości była suma złotych monet, które zostały w to zainwestowane. Nic jednak nie mogło jej odwieść wtedy od ucieczki – nawet jeśli musiałaby każdego wieczora żebrać pod Valle dei Templi, była gotowa to zrobić. Byleby jak najdalej od całego tego pierdolnika, od którego dusiła się z każdym oddechem. Chciała być sobą, chciała chadzać swoimi ścieżkami, próbować rzeczy, popełniać błędy; w tamtym momencie nie była gotowa na małżeństwo per se. Jednak co najmniej kilka żyć zabrałoby jej przekonanie się do tego, by poślubić kogoś z obowiązku. Od dziecka marzyła o tym, by kochać tak, jak wiatr kocha korony drzew, morze burty statków, a trawa krople rosy. Wolno. Bezwiednie. Z pełnym oddaniem. Z potrzasku wpadła w zawieszenie, w sam środek domowej wojny. Kim teraz była? Co miała? Na czym stała? Czy jutro obudzi się sobą, czy nadal będzie wpasowywać się w ramy narzuconej roli? Zawsze lubiła spacerować wieczorami, jednak teraz to włóczenie się po błoniach miało swoistą, terapeutyczną moc. Gdyby bardzo się skupiła, nadal potrafiłaby usłyszeć swój dziecięcy śmiech, który odpalał się w jej wspomnieniach – szkoła zawsze była dla niej azylem. Czuła się tu lepiej przyjęta niż we własnym domu, gdy była panną Larson, a nie Sasanką. Czasem wędrowała na skraj lasu, czasem wpatrywała się w taflę jeziora, a jeszcze innym przechodziła przez dziedziniec Wieży Zegarowej, by z drewnianego mostu wbijać wzrok w malujący się jesiennymi barwami krajobraz. Tym razem stopy pokierowały ją w innym kierunku - może umysł podświadomie szukał schronienia przed mżawką, która raz się pojawiała, a raz ustępowała, dosyć niezdecydowanie wypowiadając groźby o nadchodzącej ulewie. Kto wie, moje swoje trzy grosze wtrąciło też przeznaczenie, znudzone tym, że rozegranie tego spotkania przeciągało się w czasie. Jak inaczej wytłumaczyć to, że oboje znaleźli się tu w tym samym czasie – będzie się długo nad tym zastanawiać podczas nocnej kąpieli, ale teraz musiała zmierzyć się z rzeczywistością i teraźniejszością. Z głosem, który wyrwał ją z zamyślenia. Nie drgnęła na jego widok. Nie nabrała gwałtownie powietrza. Nie mrugnęła nawet – chociaż im dłużej na niego patrzyła, tym bardziej rozmazywał jej się przed oczami. Spotkanie to rozgrywała w głowie setki razy, być może nawet tysiące. Scenariusze, które tworzyła, były niczym materiał na naręcze powieści. Od tych, które roztapiały serce, po te które mroziły krew w żyłach. Kilka z nich na pewno kwalifikowało się również na te, które czytelnikowi zostają głęboko pod skórą, powodując na długo odczucie pewnego dyskomfortu. Niczym ziarnko piasku w bucie. Czy tym był dla niej Colton? Tą pozornie niewielką drobiną, która powodowała odciski, gdziekolwiek nie udawałaby się w swoich nieświadomych spacerach po wspomnieniach? A może zapomnianą sonatą, śpiewaną w nieznanym języku – której to słów nie musisz rozumieć, by wiedzieć, że porusza najgłębsze akordy tęsknoty i miłości? Ciężko było zdecydować się na jedną odpowiedź. W tym tkwiło całe piękno ludzkich relacji. Ale też cała ich brzydota. Kia. Dawno nikt tak do niej nie mówił, pewnie dlatego, że skrót ten zarezerwowany był dla najbliższych, a ostatnie miesiące nie były owocne w bliskie kontakty. Złapała się na tym, że jej imię brzmiało dla niej obco – i gdyby skupiła się na tej myśli, pewnie uświadomiłaby sobie, że cała jest sobie obca. Wyrwana z kontekstu, niczym dzieło sztuki skradzione artyście z dłoni, by obce ręce mogły dodać tam coś swojego, zmienić pierwotnej wizji kształt, kolory i przekaz, ostatecznie stając się tylko zlepkiem szaleństwa, powstałym na gruzach pierwowzoru. — Żałujesz, że widzisz mnie zamiast jego? Odpowiedziała pytaniem, na pytanie. Wybrała je z katalogu wszystkich słów, które chciała do Aslana wypowiedzieć, napisać, wykrzyczeć, wypłakać, narysować palcem na skórze, ale i wypluć mu wprost w twarz. On. Człowiek, który nie potrzebował imienia, by każdy wiedział, kim jest. Przełknęła gorycz, która pojawiła się na jej języku, na krótki moment odwracając wzrok. Powoli na jej wąskie wargi wpływał uśmiech. Nie miał w sobie nic z radości, za to całkiem wiele z ulgi. Gdyby do tego spotkania doszło jeszcze kilka tygodni temu, na pewno zachowałaby się inaczej, nie potrafiłaby tak siedzieć na ławce, wpatrując się w niego pustym spojrzeniem. Przepracowanie emocji w jego stronę zajęło jej wiele czasu, nadal nie mogła powiedzieć, że całkowicie wyswobodziła się z jego sideł, ba – nie mogła nawet szczerze uznać, że jest jej neutralny, a co dopiero obojętny. Dała sobie jednak przestrzeń na złość. Złość ta rosła, skierowana w jego stronę, wrzała niczym woda w kociołku, by ignorowana przez za długi czas, zalać w końcu wszystko wokół. Zasługiwał na to, na konfrontację z nią, tak jak i ona zasługiwała na dopowiedziane zakończenie. Nigdy nie lubiła urwanych opowieści. Koniec końców, gdy starła spod powiek całą obłudę, którą sobie wmawiała, na światło dzienne wypłynął fakt, że była tylko ładnym, ciekawym dodatkiem. Pieprzyć, że znali się tyle lat, że jako dzieci zdzierali przy sobie kolana, że wspinali się na kamienne ruiny w ogródku jej babki - nie zwracając uwagi na okrzyki dorosłych, w których nigdy nie chcieli się zamienić, że przeklinali swoje staroświeckie rodziny, że to on widział jej zachwyt, gdy przez pociągową szybę po raz pierwszy zobaczyła majaczący w chmurach zamek, że popalali przy sobie pierwsze papierosy, że jemu pierwszemu pokazywała wszystkie swoje twory z gliny, które z biegiem czasu nabierały kształtu i kunsztu, że to on widział jej miłostki, radości i końce świata, że to ona wbijała w niego wzrok z drugiego końca korytarza i, że to o nim myślała, gdy czytała Keats'a, de Beauvoir, Sackville-West, że… Uświadomiła sobie, że w jego oczach to wszystko musiało stracić sens i ważność, gdy rozpoczęła się jego przyjaźń z Morrisem. Nie – nigdy nie poczuła się zazdrosna, gdy na scenie pojawił się nowy bohater, była wręcz szczęśliwa, że ktoś zobaczy w Lwie te same cudowności, które widziała ona, że ktoś będzie doświadczał ich na własnej skórze. Gdyby tylko wiedziała, że w pewnym momencie jednak zostanie sprowadzona do „kryzysowej narzeczonej” tego drugiego, że całe jej jestestwo zamknie się w przeklętym pierścionku na jej serdecznym palcu, że jej uczucia i emocje przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie… co by wtedy zrobiła? Mimo wszystko wierzyła, że Colton chociaż przez milisekundę spojrzy na rzeczywistość z jej perspektywy; że zobaczy uwiezioną ptaszynę, której ktoś podciął skrzydła, by nie mogła wyfrunąć ze swojej klatki. Nadzieja naprawdę jest matką głupców. Jej matką. Nigdy nie zapomni tego momentu, gdy sycylijskie słońce przestało nagle grzać, a jej wydawało się, że z każdym promieniem nadchodzi fala coraz to większego zimna. Trzęsła się i drżała, marząc o swetrze, chociaż wszyscy wokół odsłaniali ramiona, brzuchy, uda. Czy każdy reagował tak na świadomość, że zostało się zdradzonym? Bowiem wtedy uświadomiła sobie, że Aslan Colton złamał jej serce w najpodlejszy ze sposobów: na całej linii zawiódł ją jako przyjaciel. Wstała z drewnianej ławki - swojej chwilowej, bezpiecznej przystani, tylko po to, by wyjąć mu spomiędzy palców odpalonego papierosa. Wsunęła go sobie w wargi, przygryzając wilgotny od śliny ustnik, próbując z całych sił całkowicie ignorować dziwne pulsowanie opuszków, które przed chwilą dotknęły fragmentu jego skóry. Czemu nie mogą cofnąć się w czasie? |