Cliodna była znaną w średniowieczu druidką, która wedle legend potrafiła nie tylko fenomenalnie uzdrawiać, ale i zamieniać się falę morską. Wiele lat temu w miejscu tym zbudowano na jej cześć pomnik. Z biegiem lat dobudowano otaczający go kwiecisty żywopłot. W międzyczasie pojawiła się legenda mówiąca, iż dotknięcie pomnika zapewnia zdrowie na najbliższy rok. Nie brak tych, którzy wierząc w tą historię, mimo choroby, próbują dostać się w to miejsce, by dotknąć zaczarowanego pomnika.
Uwaga! Jeśli w którym z kostkowych tematów nabyłeś chorobę, możesz spróbować się jej pozbyć, poprzez dotknięcie ów zaczarowanego pomnika. Rzucasz w tym wypadku kostką. Jeśli wyrzucisz pięć lub sześć oczek - jesteś ozdrowiony. W przypadku wylosowania innych oczek, nic się nie dzieje.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
W dniu pełni, a dokładniej w godzinach wieczornych znikał z wszelkiego towarzystwa. W tym terminie był już “nieosiągalny” a więc mimo wieloletniej przyjaźni przyjaciele nie wiedzieli co się z nim dzieje, jak się czuje i jak wygląda…
Przyprowadził ich tutaj godzinę przed zmrokiem lecz już od czterech godzin widzieli w nim zauważalne zmiany - przede wszystkim miał znacznie wyższą temperaturę ciała, źrenice nienaturalnie rozszerzone, oczy przekrwione jakby zarwał trzy nocki, chód niespokojny, a głos zaatakowany chrypką. Był bardzo zmęczony ale nie dał rady uciąć sobie nawet drzemki. Żyły na skroni, dłoniach i stopach były sine, a przy bladej skórze wydawały się bardzo widoczne. Na obiad w milczeniu zjadł solidną porcję lecz widać było po minie, że obiad cioci Cassi mu nie smakował choć nie można było nic zarzucić jej kuchni. O ile na początku próbował rozmawiać, być wesołym, tak gdy zapadł wieczór, nie dawał rady udawać. Stracił koncentrację, wzrok miał rozbiegany, usta za to lekko pobielałe. Kilkakrotnie przypominał Holly aby zabrała ze sobą jego plecak z zapasowymi ubraniami i eliksirem Po- zatruciowym, który dzisiaj rano uwarzył mu nie kto inny jak Benjamin. Cedowi powtórzył jakieś siedem razy zasady - nie rzucać w jego stronę zaklęć, chyba, że będzie to absolutnie niezbędne albo go o tym uprzedzą, nie pozwalać aby ktokolwiek obcy zbliżył się do niego choćby na dziesięć metrów i przede wszystkim uważać z żartami bo instynkt ma tak silny, że mógłby mieć problem z zachowaniem dystansu do siebie. Denerwował się, gryzł paznokcie a to wszystko przez to, że przyszli tutaj sami. Tata, zobaczywszy, że zabiera ze sobą dwójkę przyjaciół, poklepał go dumnie po ramieniu i zapewnił, że sobie poradzą. Zaufał im i przekazał Cedowi i Holly, że przyjdzie do nich tylko i wyłącznie, gdy wyrzucą w powietrze zaklęcie racy. Doskonale wiedział, gdzie ich szukać.
-To dobre miejsce na przeobrażenie. Ładnie tu pachnie. Tutaj pierwszy raz… wiecie. Cztery lata temu. - nerwowo chodził przed posągiem Clidony a zagłębienie w ziemi zdradzało, że spacerował tak wielokrotnie w ciągu ostatnich czterdziestu dziewięciu miesięcy. - To moja pięćdziesiąta przemiana. - zatrzymał się nagle i zaśmiał, gdy sobie to uzmysłowił. Nie potrafił usiąść, nie potrafił rozluźnić pięści, krzywił się ilekroć chmury odsłaniały choćby kawałek nieba. To dobra liczba aby uczcić ją obecnością przyjaciół. - Holly, nie wiem jak to zniesiesz, ale będę w samych majtkach. Ciocia Cassi zapewniła, że ubrań po pełni nie da się odratować nawet najlepszą magią. Wiesz, ekonomia. - ach, próbował rozrzedzić atmosferę, którą swoją nerwowością zagęszczał. Majtki już poświęci choć zazwyczaj te kilka chwil przed najgorszym zostawał nagusieńki. Miał nadzieję, że zdawali sobie sprawę, że gdy będzie po wszystkim to też będzie świecić tyłkiem. - Dobra. Czterdzieści dwie minuty. Przy pierwszych chwilach będę musiał coś upolować aby głód nie wytrącał mnie z równowagi. Tata wypuścił tu niedaleko do lasu jedną sarnę i dwie owce. - minę miał krzywą gdy o tym wspominał, zwłaszcza, że Holly tak bardzo kochała zwierzęta. Nie mogły być uwiązane i czekać na rzeź, musiał je choć chwilę ścigać, aby zaspokoić potrzebę łowów. - Mniej się męczę. - próbował się wytłumaczyć dziewczynie, usprawiedliwić swoje zachowanie jakby dzięki temu miała mu to wybaczyć. Mówił im wielokrotnie, że “pogodził się” ze swoją klątwą. Dziś dowiadywali się, że poszedł “na kompromis” z wilkołaczymi potrzebami. Zaspokajał je ale na własnych zasadach. - Ale o świcie będę rzygał. - ostrzegł bez zmiękczania wypowiedzi pięknymi słowami. - Wrócę do trzydziestu minut max, nie zajmie mi to długo. Najgorsze co możecie zrobić to iść wtedy za mną. - mówił do nich i cały czas kręcił się przed pomnikiem. Ładnie tu pachniało, kwiatowo, przyjemnie, bezpiecznie. Co rusz jego myśli się rozbiegały, a im bliżej było do ujawnienia się tarczy księżyca, tym było mu goręcej. Dawno już zdjął buty a teraz odklejał od karku koszulkę, jakby zwlekając z obnażaniem się tyle ile się da.
Niepokój Trevora nie udziela się Cedowi. Jest spokojny za wszystkich, ale nie w ten denerwujący sposób, że ma się ochotę mu przyłożyć za jego spokój, jest spokojny, bo naprawdę wierzy, że ta pełnia przebiegnie jak należy. Patrzy na Trevora w zrozumieniu i pokrzepieniu, bo wszyscy wiedzą, co mają robić, a Collins jest już weteranem pełni, bo nie jest to jego pierwsza, co zresztą sam zauważa niedługo później. Ced nie widzi, co może pójść nie tak i nie chce widzieć, bo muszą zaufać sobie nawzajem, że wszystko będzie w perfekcyjnym porządku. Podąża wzrokiem za przyjacielem, nie dotyka go, bo dotyk różnie na niego działa w okresie najkrótszym przed pełnią, ale jeśli dałoby się namacalnie poczuć wzrok, to wzrok Ceda byłby właśnie tym spojrzeniem. Chwytającym za ramię i mówiącym: “Uspokój się, stary. Mamy to”. — Holly widziała gorsze rzeczy niż Ciebie w majtkach. Widziała mnie bez majtek – mruczy w zastanowieniu, przez co w tych słowach jest tyle samo powagi, co żartobliwego tonu, ale Ced po prostu stara się Trevora uspokoić, że to nic nie zmienia między nimi i że taka kolej rzeczy też jest absolutnie na miejscu. Dalej, po prostu słucha. Nie wie, co może dodać do tego, co mówi Trevor i czym się z nimi dzieli, więc kiwa głową w zrozumieniu, chociaż już przecież słyszeli to samo kilka razy wcześniej, wszystko omówili, wie jednak, że krukon chce być pewien, że niczego nie przegapią, więc pozwala mu tę pewność nabrać, jeśli idzie z nią w parze kolejna instrukcja, którą chce im utrwalić w głowach. — Mam wodę i elektrolity. Mugolska sprzedawczyni mówiła, że to dobre na wymioty. Smakuje nawet nieźle i nie jest słodzone. Ma tylko lekkie wyrzuty sumienia, że nie jest tak nerwowy, jak Trevor, że jako najlepszy przyjaciel, może powinien czuć się jak on, współczuć mu i okazywać zrozumienie i empatię, godną jego postawy, ale nie potrafi okłamywać przyjaciela i udawać emocji. Odpina powoli paski plecaka, z którym tu przyszedł. Wyciąga wodę, świeże ciuchy, które wziął na zapas, gdyby z jakiejś przyczyny ciuchy Trevora się nie sprawdziły. Przyniósł nawet najlepszą koszulę – nie tylko dlatego, że jej nie nosi, ale dlatego, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby trupio wyglądający Trevor po przemianie mógł dodać sobie trochę animuszu. Wziął też dla siebie koc, który oddał Holly nawet nie zauważył kiedy, bo słuchał Trevora. Siedzi pod pomnikiem, oparty o niego plecami, ze swoją bluzą pod dupą i mimo tego, jak krukon znikał mu raz z lewej, raz z prawej strony, podąża za nim uwagą. — Będziemy tu, jak wrócisz – zapewnia go.
Podekscytowana nie było właściwym słowem, ale z pewnością nie była spokojna. Było w niej natomiast coś z ekscytacji, choć trochę się tego wstydziła. Absolutnie nie chodziło o to, że nie mogła doczekać się, aż zobaczy przemianę przyjaciela w wilkołaczą formę, ale nic nie potrafiła poradzić na to, jak bardzo cieszyła się, że obdarzył ją zaufaniem. Była to jednocześnie presja, by niczego nie zepsuć, bo gdyby zrobiła teraz coś złego, udowodniłaby, że dotąd miał rację, trzymając ją od tego z daleka. Kiedy patrzyła, jaki jest nerwowy, rozgorączkowany, zestresowany i zmęczony, przypomniała jej się rozmowa w podlaskim pokoju. Wystarczyłaby odrobina uroku, by kolejne co najmniej czterdzieści minut spędził w absolutnym spokoju. Nie zamierzała tego zrobić, rozumiała, jak beznadziejny jest to pomysł, ale frustrujące było poczucie, że we własnych rękach – tudzież oczach i głosie – ma się perfekcyjnie sprawdzającą się moc, której nie można użyć. Za rękę załapała go w momencie, gdy po raz kolejny tłumaczył, dlaczego będzie biegać za zwierzyną, jeszcze zanim zaczął się rozbierać. Otrzymany koc trzymała w drugiej. Chwyciła go w przegubie, mocno, próbując wyrwać go z tego transu, w który, zdawało jej się, wpadł. Poczekała, aż się zatrzyma, skupi na niej swoją uwagę i skieruje na nią spojrzenie. — Trevor — ton głosu miała rzeczowy, mocny i łagodny jednocześnie, poważny i lekki. Nie do końca spokojny, ale zdecydowanie przywołujący go do porządku. Wlepiła w niego pełne uwagi spojrzenie. — Posłuchaj mnie uważnie. Nie obchodzi mnie, czy będziesz ubrany w golf czy w majtki. Możesz je równie dobrze zdjąć. I nie dbam o to, dlaczego polujesz, liczy się to, że Ci to pomaga. Jest okej. Słyszysz? Jest okej. Ostatnie słowa powtórzyła wolniej i mocniej, tak jakby dzięki temu miał lepiej je przyswoić. Jeszcze przez moment patrzyła prosto w ciemne tęczówki, a w końcu puściła go i pozwoliła mu się rozebrać, nie zważając na to, jak bardzo. Nawet gdyby rozebrał się do naga, i tak by go objęła. Otoczyła go ramionami i przytuliła z całych sił, chcąc przekazać to, czego nie potrafiła przekazać słowami. — Ced ściemnia, niczego nie widziałam. Zasłonił mi oczy, mówiłam już — dodała z rozbawieniem, próbując jakoś rozładować atmosferę.
- Czemu chodziłeś przed Holly bez majtek? - zapytał bez ogródek choć nie skoncentrował się na udzielanej odpowiedzi. Cokolwiek Ced powiedział, mózg Trevora tego obecnie nie zarejestrował. Gotował się sam w sobie. Przepocony, rozgorączkowany, napięty do granic możliwości spacerował, deptał ścieżkę i nie potrafił zatrzymać się na dłużej niż kilka sekund. Przypominał osobę na głodzie i to jeszcze taką z niezdiagnozowanym ADHD. Kiwał nerwowo głową na słowa Puchona. Cokolwiek dadzą mu do picia, wypije duszkiem. Ofiarowywał im tak dużą dawkę zaufania jak nikomu spoza rodziny. Trząsł się ze stresu, strachu, niepewności, wstydu. Wiedział, że wszystko będzie dobrze, o siebie się nie martwił. To ich obecność dużo zmienia i musi oswoić się z tym też jako bestia. Nie zatrzymałby się gdyby Holly nie chwyciła go za rękę. Popatrzył na nią rozbieganym wzrokiem choć nie potrafił przypomnieć sobie jej miny. Ściskało go z głodu, chciał wyrwać się, biegać, szaleć, wariować, drapać, przewracać... ale nie miał na to sił, jednocześnie chodził jak narwany i nie wiedział gdzie ma podziać oczy. Czuł ton jej głosu i wnioskował, że go pociesza. Słowa do niego nie docierały tak jak powinny. - T-tak. Dzięki, Hollyś. - nie rozebrał się, nie ruszył nawet o jotę bo przecież miał jeszcze czterdzieści minut. Przytulił się, oparł głowę o jej ramię. Objął ją, niepokojąco mocno jak na swoje dotychczasowe przytulenia. Głowę miał cięższą niż zazwyczaj co mogła poczuć na swoim wątłym barku. Nagle jego kark zapłonął bardzo gwałtownym bólem, jego źrenice rozszerzyły się, zajmując całą tęczówkę. Zesztywniał, wydusił z siebie dziwny dźwięk. - C-co... - zalała go fala bólu, ognia, lawy, rozrywająca go na strzępy. To nie był krzyk - to był bardzo głośny i zaskoczony jęk bólu. Żyły na jego czole wydawały się pękać w swojej objętości. To wszystko działo się w ciągu sześciu i pół minuty. Holly musiała poczuć na sobie narastający ciężar i zapach futra. Dźwięk rozrywanych ubrań, gdy nagie plecy nabierały masy i wyginały się pod bardzo nienaturalnym kątem, zupełnie jakby ktoś z całej siły walnął go w mostek. Momentalnie porosły futrem choć przez chwilę było widać wszystkie przemieszczające się kręgi, deformowane żebra i niemalże pękające od napływu krwi żyły. Dławiony brakiem oddechu krzyk jaki wydostał się z jego gardła był krzykiem osoby obdzieranej ze skóry. Stracił równowagę, kiedy rozległ się trzask przesuwających się stawów kolanowych, które z każdymi kolejnymi pięcioma sekundami zmieniały całkowicie swój układ - spodnie pękły w szwach jakby były utkane z pajęczyny. Uda były sztywne, umięśnione, ciasno oplecione futrem. Jego ramiona - te, którymi obejmował Holly - wydawały się "najmniej boleć" gdy porastały jasnobrązowym futrem, a dłonie zwiększały swą szerokość i wielkość, zwieńczone ostrymi jak brzytwa czarnymi pazurami. W pewnym momencie zacięty zegarek (który wskazywał fałszywą godzinę), pękł w pasku pod naporem mięśni i niczym z procy wyleciał przez jedną z szyb, robiąc tam solidną dziurę. Ogień go trawił, łamał, przesuwał, deformował, przekształcał. Ciężar przeobrażającego się Trevora był nieznośny. Wiedział, że upadł ale nie miał pojęcia czy miał pod sobą Holly. Nie zarejestrował czy został odepchnięty czy może ciało samo cofnęło się napotykając przeszkodę. Nie był w stanie myśleć, zwijał się z bólu, z jego gardzieli wydostawał się krzyk zmieszany ze piskiem i skomleniem. Brązowe włosy przetransmutowały się w futro. Twarz wydłużyła się, żuchwa strzyknęła gdy kość wydłużała swój kształt na wilczy pysk. Krzyknął... nie, on zawył z bólu i rozwarł usta... pysk, w którym widoczne było solidne i niepokojąco ostre uzębienie. Brązowe, wypełnione ludzkim bólem oczy całkowicie zniknęły, przejęte przez intensywnie dziką żółć. Zwinął się w kłębek na podłodze, trząsł się, rył pazurami w ziemi, orając ją głęboko. Znad lędźwi wyrósł ogon, buty całkowicie przepadły, rozerwane pazurami dolnych łap. Kark otulił się bardzo grubą warstwą futra, szpiczaste uszy przesunęły się po przekątnej od niewidocznych brwi. Minęło już pięć minut, a jego instynkt gwałtownie się wyostrzył. Z gardzieli wydostał się głęboki pomurk - ni to przyjemny ni niepokojący - zaczął dyszeć, wąchać, przeżywać, drżeć. Ból przemijał, tak samo jak wszelkie dźwięki jak dotychczas z siebie wydawał. Po sześciu i pół minutach wszystko się uspokoiło... z tą różnicą, że leżał przed nimi masywny basior, zdecydowanie osiągający dobre dwa metry. Oddychał głośno, wąchał powietrze. Podparł się przednimi łapami o ziemię i podniósł łeb, niewysoko nad ziemią. Żółte - acz rozumne - ślepia popatrzyły na twarze dwójki osób. Z jego gardła wydobyło się żałosne skomlenie gdy wyczuł emanujący z nich strach. Cofnął się nisko nad ziemią, robiąc im przestrzeń. Wąchał ich, pachnieli bardzo słodko, kusząco, apetycznie ale wiedział, że to instynkt łaknący ludzkiego mięsa. Słyszał pulsowanie ich krwi i przyspieszone bicia serc. Opuścił ogon w jakiś taki smutny, smętny sposób. Nie spuszczał z nich spojrzenia żółtych ślepi ale też nie przestawał się cofać. Pomagał sobie przednimi łapami, rył nimi w ziemi gdy odbijał górną część ciała, byleby nie musieć się prostować i odsłaniać w pełnej krasie. Głód utrudniał jasne myślenie choć gdyby się zaparł to dałby radę to przetrwać. Z racji, że "żył w zgodzie" z tą klątwą, przyzwyczaił się, że "dostaje" jedzenie ale tylko te, które człowiecza część sobie wybierze. Wszystkie jego mięśnie wyrywały do biegu, łowów, skoku, wyładowania ograniczonej i tak energii. Trafił zadkiem na zamknięte drzwi. Odwrócił się w końcu od oddalonych od niego przyjaciół i darując sobie kulturalne wyjście - wypadł przez nie, roztrzaskując je na milion szklanych kawałków. Później je naprawi, bałagan jest konieczny gdy jest się bestią. Rzucił się biegiem, wpadł w tryb kontrolowanego polowania. Zjeść i wrócić. Tylko to się teraz liczy.
W porównaniu do Ceda wyglądała na kompletnie nieprzygotowaną. Nie zadbała o dodatkowy zestaw ubrań, elektrolity czy nawet koce, wzięła po prostu siebie, licząc, że może będzie tą osobą, która będzie go w stanie jakoś uspokoić. Zwykle jej się to udawało, nieskromnie mówiąc. No i była spośród ich trójki jedyną, która po tygodniach ćwiczeń była w stanie załatać pomniejsze rany. Teraz jednak czuła się raczej bezużyteczna, bo bez względu na jej obecność Trevor chodził wte i wewte, leczyć nie było co (całe szczęście) i nie umiała znaleźć sobie miejsca. Zignorowała nieco zbyt gęstą ciemność jak na czterdzieści minut do pojawienia się księżyca, tłumaczyła to sobie tym, że przecież są pod dachem i nawet jeśli szklanym, to tylko głupie wrażenie. W życiu by nie pomyślała, że mogłoby przydarzyć im się coś takiego jak zepsuty zegarek. Coś tak głupiego. Pogładziła Trevora po głowie, karku i plecach, próbując przekazać mu możliwie wiele ciepła, ale i spokoju. To w momencie kiedy trzymała dłoń na wysokości jego łopatek, poczuła tam coś absolutnie nienaturalnego. Otworzyła szeroko oczy, spoglądając na Ceda i przez moment stała sparaliżowana, nie potrafiąc wydusić z siebie słowa. To znowu się działo. Przytrafiało się coś, co wymagało szybkiej reakcji, a ona zamieniała się w słup soli, niezdolna do podjęcia akcji. — Co się dzieje? — wydusiła z siebie spanikowana. Nie chciała panikować, ale i na to nic nie mogła zaradzić. Nie wiadomo czy pytanie było zadane Trevorowi, czy raczej Cedowi, w którego wciąż wlepiała przerażone spojrzenie. Nie miało to chyba znaczenia, bo i tak żaden z nich nie zdążyłby odpowiedzieć. Zresztą podświadomie wiedziała, co się działo, nie rozumiała tylko dlaczego już teraz. Bała się go puścić. Nawet kiedy pierwsza fala strachu minęła i była w stanie się poruszyć, nie zrobiła tego, bo bała się, że Trevor przewróci się i coś sobie zrobi. To było obrzydliwe. W życiu nie chciałaby użyć tego słowa w odniesieniu do Trevora i nigdy nie zamierzała się przyznać, że tak właśnie pomyślała, a jednak tak właśnie było. Stojąc tam, wciąż bardzo blisko przemieniającego się chłopaka, wiedziała, że uczucie przemieszczających się kręgów i stawów, które bardzo dokładnie poczuła na ułożonej na plecach dłoni, zostanie z nią do końca życia. Dźwięk łamiących się kości, widok bólu wykrzywiającego twarz tak bliskiej jej osoby – takich rzeczy się nie zapomina. Rósł w jej ramionach wzdłuż i wszerz, z każdą chwilą coraz mniej przypominając człowieka, a ona głupio starała się go trzymać i przegapiła moment, w którym powinna była odsunąć się lub go odepchnąć. Nie chciała go zresztą odpychać, to... to wciąż był Trevor. Przygniótł ją nie wiadomo kiedy, wydobywając z niej głuchy jęk bólu. Miała wrażenie, że pod niewiarygodnym ciężarem wilkołaka pękło jej co najmniej jedno żebro, ale największym problemem i tak był zaparty w piersi dech i niemożność złapania powietrza. Nie była w stanie nawet krzyknąć o pomoc, zresztą nie miałoby to sensu – wszystko działo się zbyt szybko, by Ced miał szansę podbiec, a Trevor i tak nie był w stanie nad niczym teraz zapanować. Zaczęła panikować, gdy ciężar wilkołaka zniknął równie niespodziewanie, co się pojawił. Nie wiedziała, czy to Trevor odzyskał panowanie nad sobą i swoim ciałem, czy Ced mu w tym pomógł. Nie widziała też, co stało się potem, bo uwolniona, zaczęła walczyć o oddech i ani myślała podnieść się z ziemi. — Miało być... czterdzieści... minut? — wydusiła w końcu, nic nie rozumiejąc z tego, co się właśnie wydarzyło.
W jednej chwili siedzi pod pomnikiem i czeka na ostatnie piętnaście minut, żeby wejść w stan gotowości, a w drugiej stoi już prosto jak struna, zerwany do tej pozycji nagłą zmianą atmosfery. Trevor się przemienia, Ced nie ma czasu dochodzić do tego dlaczego, bo dostrzega kilka rzeczy na raz, po pierwsze jak bolesne to jest dla przyjaciela – co innego o tym słyszeć, a co innego zobaczyć to na własne oczy, a po drugie, że Holly jest zaraz pod nim. Pierwszy jego instynkt mówi mu o tym, że są w niebezpieczeństwie, a chociaż to normalna, ludzka natura i brak przyzwyczajenia do tych warunków, już w następnej chwili Ced czuje do siebie prawdziwe obrzydzenie, że właśnie to jest jego pierwszą myślą. Nie wie, czy to, co robi jest dobrym wyborem, ale Trevor od tygodni mu powtarza, że po eliksirze tojadowym jest w stanie zachować swoją świadomość, więc Ced postanawia mu zaufać, bo chociaż nie ufa temu ogromnemu basiorowi, w jakiego Trevor na jego oczach się przeobraża, ufa przyjacielowi, który się pod tym ciałem znajduje. — Trevor – rzuca do niego łagodnie, bo wie, że za tymi kłami i monstrualnym cielskiem kryje się jego kumpel, ale Trevor nie reaguje. Rozciąga go ból i desperacja, a w bólu i desperacji nie zawsze się nad sobą panuje. — TREVOR! – kolejne imie ma być rzucone stanowczo i zwrócić jego uwagę, ma przebić się przez ból i przez podświadomość wilka, do umysłu przyjaciela. — Miażdżysz ją! Nawet teraz zachowuje logikę, nie ma w sobie tyle siły, żeby próbować zrzucić cielsko wilkołaka z drobnego ciałka Holly, nie próbuje udawać bohatera, odzywa się w nim rozsądek i opanowanie, jakiego nawet się po sobie nie spodziewa. Wzrokiem szuka w otoczeniu wsparcia, w pamięci przeczesuje wszystkie podpowiedzi Collinsa. “Nie używaj zaklęć, tylko w ostateczności”. Czy to jest ostateczność? Z piersi Holly wyrywa się krzyk, a Ced, chociaż znajduje się coraz bliżej, chociaż jest już zaraz przy nich i patrzy w rozbiegane ślepia bestii, nie potrafi od razu znaleźć w niej humanoidalnej istoty. — TREVOR, wiem, że tam jesteś. PUŚĆ! Nie wie, czy basior robi to intencjonalnie, czy podświadomie, ale zwala się swoim cielskiem na bok, zdala od Holly, a wtedy Ced, patrząc cały czas na niego, kuca obok gryfonki, podając jej ramię, dzieli uwagę między nią, a Trevora. Dziewczyna nie wydaje się w najlepszej kondycji, ale żyje. Chociaż Savage już teraz wie, że to wydarzenie zostanie z nimi na długo. Jego oddech jest płytki, ale stabilny, tylko to, że o nim pamięta, pozwala mu trzeźwo myśleć. Rozbicie, w jakim się teraz znajduje, pomiędzy chęcią pomocy jednej, a drugiej najbliższej go osobie, nie wie, co by zrobił… bo kiedy ma podjąć decyzję, Trevor rzuca się biegiem przed siebie i dopiero teraz do Ceda dociera, że mają dać mu przestrzeń na polowanie. Dopiero teraz także obejmuje Holly jednym ramieniem w pasie, a drugą ręką podąża po różnych krzywiznach jej ciała, sprawdza, czy jest cała. Wszyscy w tej paczce mają dziką tendencję do kłamania, jeśli chodzi o stan ich zdrowia, więc nawet o nie nie pyta. — Holly, spójrz na mnie, oddychaj moim tempem. Jego oddechy są głębsze od jej, bo ona przed chwilą wydusiła powietrze z płuc i Ced widzi, że jeszcze próbuje je złapać, to co prawda nie jest atak paniki, ale zerwany oddech i odzyskany na nowo może wywołać podobną dezorientację. — Księżyc jest w pełni – wyjaśnia jej i podobnie jak ona, nie ma pojęcia, jak to przegapili.
Trevor Collins
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178
C. szczególne : czuć od niego zapach akonitu i mięty;
Wrócił po czterdziestu minutach a powrót zwiastowały różnorodne dźwięki- dyszenie, skrobanie pazurami w ziemi, chlupotanie wody, która została specjalnie wyczarowana przez jedno z nich na prośbę Trevora. Zanim wszedł przez strzaskane drzwi przeszedł się wokół opuszczonej szklarni. Potężny cień przemykał lekkim krokiem za grubą, żółto-zieloną szybą i dopiero po zrobieniu tego okrążenia, wszedł do środka. Momentalnie wydał z siebie dźwięk podobny do skomlenia gdy wdepnął łapami w rozbite szkło. Zamiast przeskoczyć, zaczął przebierać tylnymi łapami aby pazurami zepchnąć je z przejścia - jeszcze Ced i Holly mogliby w to upaść - wydrapując przy tym wyżłobienia w ziemi. Otrzepał się, pokręcił wielkim łbem i przeszedł przez resztki szkła, miażdżąc je głośno pod własnym ciężarem. Wchodził powoli, żółte ślepia łypały na prawo i lewo, ogon lekko sunął w powietrzu. Z jego pyska kapała… woda, najwyraźniej niedawno włożył łeb do wiadra, chcąc zmyć z z siebie ślady krwi. Nie udało mu się tego zatuszować idealnie bo jednak gdzieniegdzie na brodzie widniały ciemne plamy jasno mówiące, że się wcześniej upaćkał we wnętrznościach dzikiego zwierzęcia. Gdy zbliżył się do Holly i Ceda, gwałtownie zwolnił kroku i wąchał powietrze, szukając w nim śladów strachu, obrzydzenia, paniki. Znalazł ich spojrzeniem, siedzących blisko siebie. Nie czuli się zbyt dobrze, czuł to w drgnieniach zawartych w ich wydechach. Położył uszy przy czaszce gdy znalazł się całkowicie w zasięgu ich wzroku. Opuścił luźno łeb i wypluł z pyska znaleziony za szklarnią własny zegarek, który pod wpływem lotu oraz jego zębów (i śliny!) wyglądał dosyć kiepsko. Był to prezent od ojca na siedemnaste urodziny więc stanowił ważny element sentymentalny. Najwyraźniej liczył, że ktoś to jakoś naprawi. Ciężkim krokiem przeszedł pod pomnik Clidony i tam w zagłębieniu położył swoje cielsko, ciężko, z sapnięciem. Zajmował mnóstwo miejsca dlatego wolał się nie przemieszczać. Wywalił jęzor na wierzch i ziajał aby schłodzić organizm i uspokoić oddech. Bieganie za tebo było zajebistą zabawą - sarna była niczym w porównaniu ze znikającym dzikiem. Świetnie się bawił mogąc go tropić i pożreć… ale za to wyszedł z tego z pojedynczą raną. Wielkim jęzorem przejechał po nacięciu na prawej łapie, zlizując stamtąd własną krew, piach, ziemię, drzazgi i teraz szkło. Gęste futro nie ułatwiało sprawy jednak nie poddawał się - chciał dać przyjaciołom jak najwięcej przestrzeni i czasu aby oswoili się z jego widokiem. Nie chciał ich więcej straszyć a wyglądali blado. Nie musiał mieć nadnaturalnych zmysłów aby wyczuć drżenie ich rąk i spięcie mięśni. Słyszał każdy ich szmer i szept. Niby zajmował się sobą a śledził ich pozostałymi, poza wzrokiem, zmysłami. Brązowe futro było potargane, jakby ledwo zszedł z Diabelskiego Młynu. Bił od niego zapach krwi i mięsa oraz zgrzanego ciała pokrytego zbyt grubym futrem. W zimę byłby skutecznym grzejnikiem. Gdzieś przy stawie łokciowym miał niedomytą plamę po krwi tebo, a na boku brzucha futro było śmiesznie wygładzone, jakby coś w niego rąbnęło. Po kolejnych kilkunastu minutach, jeśli nie zainicjowali żadnej interakcji, podniósł na nich wzrok i mlasnął. Przechylił łeb jakby na coś czekał, a włochaty ogon ostrożnie i pojedynczym ruchem zmiótł piach, wzbijając niewielki kłąb w powietrze.
Większość czasu przebiegała na oswajaniu się z widokiem i zapachem. Zachowywał się bardzo spokojnie, nie robił żadnych gwałtownych ruchów nawet wtedy, gdy któreś z nich podeszło. Pozwolił się oglądać i ani myślał stawać w pionie, aby nie zobaczyli jaki jest wysoki. Odnosił wrażenie, że mogłoby to spotęgować obawy. Starał się reagować na ich słowa mową ciała lecz niełatwo przychodziło im poprawne zinterpretowanie jego zachowania. Wiedział, że Holly ma lepszą intuicję jeśli chodzi o wyczuwanie emocji zwierząt. Nie było ani spacerów ani krzyków. Obserwacja, cisza, być może niezręczna. Nie miał jak jej przerwać bo w normalnych okolicznościach mógłby po prostu teraz żartować i próbować rozładować atmosferę. W pewnym momencie zamknął ślepia i udawał, że śpi. Gorąca krew nie pozwalała mu na wilczy sen lecz udawanie przed nimi pomogło im w jakimś stopniu się rozluźnić. Wyczuwał to. Gdy do świtu brakowało dwóch godzin poczuł, że nie wysiedzi tak zbyt długo. Podniósł się z głośnym szelestem i wycofał całkowicie poza szklarnię. Próbował mową ciała i gardłowymi dźwiękami przekazać im, że idzie pobiegać lecz... nie wiedział czy to zrozumieli. Gdy ruszył w pościg za Czerwonym Kapturkiem, czuł, że nie wiedzą o co mu chodzi. Spotkali się dopiero po świcie, gdy ledwo żywy i cóż, nagi, doczłapał z powrotem w umówione miejsce. Na szczęście mieli przy sobie i ubrania i miotły, więc powrót do domu był znacznie wygodniejszy. Nie poruszał jednak tematu ostatniej nocy bo nie miał na to sił. Postanowił dać im tyle czasu na przeanalizowanie doświadczeń, ile potrzebują.