Musiała przyznać sama przed sobą, że miała wyrzuty sumienia. Potrzebowała czasu, żeby powrócić do szkolnego rytmu dnia przez co naprawdę wszystko, ale to wszystko, odsuwała na dalszy plan. W końcu podpisała pakt z diabłem (który notabene był również nazywany niekiedy jej matką...), diabeł swoją część umowy zrealizował, czyli pozwolił i dodatkowo finansował wszelkie wyjazdy Robin w czasie poprzedniego roku, bez nawet jednego słowa, które wskazywało by na to, że nie popiera jej działań. Teraz przyszła kolej na nią. Czyli musiała zdać wszystkie przedmioty i skończyć te zasrane, magiczne studia. I skupiała się na tym cholernie mocno. Chodziła przecież praktycznie na wszystkie zajęcia, odrabiała prace domowe i niekiedy (choć baaardzo rzadko), zdarzało jej się iść na jakieś spotkanie kółek. Robiła wszystko, co tylko mogła, aby matka nie czepiała się, że olewa temat. No i tak jakoś wyszło, że chwilowo zapomniała o Felinusie... Było jej wstyd, kiedy pewnego pięknego poranka, zderzyła się z tą myślą. Była w Hogwarcie już niemal dwa miesiące i nie spotkała się z chłopakiem. Poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją bardzo ciężkim kamieniem prosto w skroń, a potem poprawił uderzeniem w żołądek. Przecież Felinus był dla niej cholernie ważnym... Jak mogła go tak olać?! I też właśnie tego popołudnia olała wszystko inne. Wszystkie prace domowe, które miała do odrobienia. Odwołała wszelkie spotkania i odłożyła lektury na później. Musiała się z nim spotkać, choćby nawet miał ją za chwilę wyrzucić na zbity pysk. Nie było innej opcji. Doskonale pamiętała, gdzie puchon mieszkał, w końcu była tam już kilka razy. Wystarczyło tylko dostać się do Londynu. Złapała pierwszy lepszy magiczny środek transportu i po prostu ruszyła, uprzednio łapiąc obiecaną chłopakowi jakiś czas temu czekoladę. Miała nadzieję, że chociaż ona będzie w stanie otworzyć jej ponownie drzwi do jego życia... Widząc tak dobrze znany jej front domu, poczuła jak jej serce przyspiesza. A co, jeśli nie będzie go w środku? Było za późno na takie zmartwienia, bo wiedziała, że pewnie i tak jakiś domownik mógł ją dostrzec. Pozostało jej podejść do drzwi. Kiedy to zrobiła, ręka zawisła jej w powietrzu, zaledwie kilka centymetrów od drewnianej struktury. Miała świadomość, że tylko fakt iż postanowiła zacisnąć palce w pięść, ukrywał ich delikatne drżenie. Denerwowała się. Czekała na odesłanie z kwitkiem. Niemniej nie mogła się teraz wycofać. Nie byłaby tą Robin, którą powinien pamiętać, gdyby się poddała. Pozwoliła sobie na jeden, głęboki oddech, który uspokoił ją nieco i w końcu zastukała w drzwi. Cofnęła się o krok, poprawiając na ramieniu dużą, czarną torbę. Obyś był w domu...
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Mógł się zastanawiać nad tym, co przyniesie mu dzień dzisiejszy, dzień, który to nadal był po tym wszystkim, a mimo wszystko i wbrew wszystkiemu, nawet jak powiesił z powrotem Łapacz Snów, miał problem z zasypianiem. Jazda samochodem mu to rekompensowała, jako że znajdował się jakieś miłe zajęcie po nocach, niemniej jednak, koniec końców, nie mógł tak funkcjonować, a w szczególności nie teraz, kiedy wszystko się pierdzieli. Niedawno miał okazję spotkać się z Violettą, kiedy to weszli razem do mieszkania, w którym pozostało tylko wspomnienie po meblach i przedmiotach, jakie tam miała. Ktoś podpalił jej mieszkanie, a Lowell, mimo niskiego statusu czystości krwi, zaczął naprawdę obawiać się nie o swoje bezpieczeństwo, a bardziej o bezpieczeństwo bliskich. Nikt normalny nie obserwuje danej jednostki przez parę tygodni, by potem, w specyficznym momencie, idealnie wyważonym wręcz - okryć językami ognia oazę spokoju. Gdyby coś takiego mu się przytrafiło, możliwe, iż w pojedynkę nie wyrobiłby się ze stratami i część domu musiałaby być po prostu czarna jak smoła. Wkurzyłby się praktycznie tak samo jak panna Strauss - począłby walić pięściami o ścianę, kopać poniszczone meble, zamieniające się w drobny mak. Ten dzień, przynajmniej w jego przypadku, był luźniejszy niż zazwyczaj. O ile musiał wstać wyjątkowo wcześnie na zajęcia, o tyle jednak, poprzez wzięty urlop, miał chwilę spokoju dla siebie. Nie mógł mimo wszystko i wbrew wszystkiemu się narzucać względem sytuacji, jaka miała miejsce w Zakazanym Lesie, niemniej jednak tęsknił za Ivarą, którą pożyczył, oddał pod opiekę Ślizgonowi. Jedyne, co mu pozostało po niej, to tylko wspomnienie - czekające w pudełku saszetki i kocia, sucha karma, otwarta gdzieś w jednej ze szafek umiejscowionych w kuchni. Nawet Lydia zdawała się dziwić, iż nie ma tej czarnej, okraszonej mrokiem istotki - koniec końców dość często o niej zapominała, a ciągłe potykanie się weszło jej w nawyk. Najwidoczniej pamięć o niej nie została zatopiona gdzieś w odmętach zapomnienia, a prędzej w odmętach wyćwiczonego, domowego schematu. Pukanie. To go wyrwało z chwilowego transu, przypominającego poniekąd brak kontaktu z resztą świata. Owszem, mógł oczywiście zignorować dobiegający z wejścia dźwięk, niemniej jednak nie zamierzał. Cicho westchnął, poprawiając przydużą podkoszulkę i dresowe spodnie - kompletnie nie był przygotowany na potencjalnego gościa. Nie czuł jednak zdenerwowania, a prędzej zaintrygowanie - czyżby to znowu miał być Schuester, napadający na jego dom i rodzinę, chcący w jakiś sposób przycisnąć go do ściany w sposób metaforyczny i tym samym wycisnąć garść informacji? Nie wiedział, ale też, nie chciał sobie psuć niespodzianki. Dopiero naciśnięcie zimnej, metalowej klamki, przyczyniło się tak naprawdę do ujrzenia blondwłosej dziewczyny, którą doskonale kojarzył i znał. — Robin...? — powiedział, jakoby pytająco, jakoby w zastanowieniu, przekrzywiając głowę z niemym zdziwieniu, które, o ile nie nastąpiło na jego twarz w dosłownym tego słowa znaczeniu, o tyle jednak przejawiało się właśnie poprzez ten ruch. Kompletnie się jej tutaj nie spodziewał - nie wtedy, gdy starał się coś przygotować na obiad, stawiając na prostą zapiekankę brokułową. O tyle jednak dobrze, że jeszcze nie rozpoczął głównych prac - może i tym razem kuchni nie obróci w popiół. — Hej, wejdź, wejdź, śmiało. — uśmiechnął się w jej stronę pogodnie, by tym samym wpuścić ją do środka, wieszając potencjalnie zdjętą przez Doppler kurtkę, by tym samym prostym ruchem dłoni zaprosić ją do salonu i tym samym zadać proste pytanie. Proste, chociaż na razie dotyczące innej kwestii, niżeli przyczyny przyjścia do jego domu. — Kawy, herbaty, kakao? Na co masz dzisiaj ochotę? — zapytawszy się, począł przygotowywać dla siebie kakao, a dla Robin to, co sobie dziewczyna zażyczyła. — Co tak wpadłaś? Czyżby czysta troska przyjacielska? — rzucił kolejno, lustrując ją z kuchni czekoladowymi tęczówkami. Ostatnio trudno było im się zgrać pod względem spotkania.
Robin Doppler
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 166 cm
C. szczególne : Podobnież duże oczy, trzy podłużne blizny po pazurach od lewego nadgarstka aż do łokcia, bardzo jasne, blond włosy
Naprawdę obawiała się tego, co przyniesie to spotkanie. Z każdą kolejną sekundą, kiedy drzwi pozostawały dla niej zamknięte, upewniała się w przeświadczeniu, że może jednak nie powinna tutaj przychodzić. W końcu powinna uprzedzić. Istniało tak wiele form komunikacji w dzisiejszych czasach. Powinna dać mu znać, że chce się z nim spotkać. Ale w zasadzie... nie chciała tego robić. To była spontaniczna decyzja, którą powinna podjąć o wiele, wiele czasu wcześniej. Niezapowiedziana wizyta była bardzo w stylu Robin Doppler, która ponad rok temu opuściła Wielką Brytanię w poszukiwaniu nieznanego. Lecz teraz miała zbyt wiele czasu. Jej wyobraźnia działała zbyt szybko i przedstawiała coraz bardziej przekonujące obrazy, gdzie to Felinus dowiaduje się przez okno, kto go nawiedził i postanawia schować się we wnętrzu domostwa. Serce biło jej jak oszalałe, bo oto wizja się zmieniła i otwierał drzwi przed jej nosem, tylko po to, aby zrugać aż po same cebulki blond włosów. I jeszcze inna wizja dzisiejszego spotkania, gdzie to wyśmiewa jej chęć spotkania się. I jeszcze jedna. I kolejna. I... I nagle drzwi otworzyły się tuż przed nią. Od razu przywołała na usta trochę nieszczery uśmiech, byle tylko był pogodny i podobny do jej własnego. Jednak, kiedy zobaczył z tak bliskiej odległości jego twarz, nie mogła udawać. Uśmiechnęła się, jednak znacznie czulej. Jakby właśnie znalazła miejsce, w którym powinna być, osobę przy której powinna się znajdować. A nie robiła tego od naprawdę długiego czasu. Czuła, że zbyt wiele go upłynęło. - Niespodzianka? - rzuciła również pytającym tonem, bo jakoś bardziej adekwatne słowa nie przychodziły jej aktualnie do głowy. No bo co powiedzieć komuś, kto kompletnie się nie spodziewał jej obecności w swoim domu? Weszła do środka, rozglądając się dookoła i z zadowoleniem rejestrując, że przynajmniej w tym miejscu niewiele uległo zmianie. Oddała swoje okrycie, aby puchon powiesił je w odpowiednim miejscu i ruszyła do środka. Dalej czuła się tutaj nie do końca na miejscu, choć miała nadzieję, że szybko to minie. W końcu znali się przecież dobrze, czemu mieliby być skrępowani swoim towarzystwem, czy... cholera wie, co jeszcze. -Herbata będzie najodpowiedniejsza. Tylko błagam, bez mleka - zawyrokowała. O ile dawniej uwielbiała pić bawarkę, tak teraz robiło jej się nie dobrze na samą myśl o wlaniu podobnej mieszanki do swoich ust. Dalej uśmiechała się, kiedy chłopak krzątał się wokół, zajęty przygotowywaniem napojów. Przyglądała się mu, rejestrując wszelkie zmiany, które w nim zaszły od momentu, gdy miała sposobność oglądać go po raz ostatni. Miała wrażenie, że było tego naprawdę wiele, choć pozornie wszystko pozostawało takim samym. No właśnie, pozornie to i ona wciąż miała blond włosy i wielkie oczy. Ale zmiany w niej samej były ogromne. -Nie wiem, czy pamiętasz, ale obiecałam ci coś - powiedziała, po czym sięgnęła ręką w głąb swojej wielkiej torby. Zaczęła w niej gmerać, bo rzeczy było tam jednak sporo. W końcu poczuła odpowiedni kształt pod opuszkami palców i zadowolona wyszczerzyła się w jego stronę, wydobywając zdobyć z odmętów torby. - Ha! Mam! Tak, jak obiecałam. Brazylijska słodkość do twojej prywatnej dyspozycji - położyła czekoladę na stole i przesunęła w stronę Felinusa, przekonana, że temu dobru nie odmówi. - A poza tym, po prostu uznałam, że to nie może tak być. Feli, wiesz, że jesteś dla mnie cholernie ważny i nie mogę tak dłużej cię nie widywać - dodała, nieco odmiennym tonem. Wciąż obwiniała się o to, jak ich kontakt się urwał, kiedy postanowiła buszować po świecie. Chciała to jak najszybciej nadrobić. Chciała, żeby puchon ponownie stał się cholernie ważnym elementem jej życia.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Może kiedyś rzeczywiście by ją wyśmiał. Może kiedyś był większym chujem, który jedynie myślał o własnych czterech literach, podchodząc w dość cyniczny sposób do rówieśników, do starszych osób, do młodszych - wszystko to wynikało głównie z jednej, prostej przyczyny. Stres, z jakim miał do czynienia, wyniszczał go mocno, a dopiero poznanie innych ludzi, tych dobrych, do tego połączone z porzuceniem starych schematów i zamartwianiem się o własną matkę, pozwoliło mu osiągnąć pewnego rodzaju stabilność. Trudno było temu wszystkiemu odmówić tak naprawdę nauce oklumencji, której się podejmował przez ostatnie pół roku. Niestety - to wszystko było obarczone poniekąd bliznami, okrywającymi nie tylko jego ciało, lecz także duszę, swoisty byt znajdujący się w naczyniu pobudzonych do życia tkanek. Mimo bólu, mimo cierpienia, jakiego to uznał, tak naprawdę stał się lepszym człowiekiem - począł zwracać uwagę na inne rzeczy, niż tylko i wyłącznie na czysty zysk, podyktowany poniekąd chciwością i życiem w biedzie, kiedy to zbierał każdego knuta na wykupienie tego domu. Zajęło mu to sporo czasu, nawet jeżeli nie kupował sobie podręczników, unikał nowych ubrań, zachowując te czarne, a do tego oszczędzał, jak tylko mógł. Teraz, gdy wszystko znajdowało się we względnym porządku, mógł odetchnąć. Odkryć na nowo samego siebie, jakoby w pewnego rodzaju zdziwieniu, kiedy to sam nie wiedział do końca, gdzie utracił samego siebie w tym całym przedsięwzięciu. Musiał - w przeciwnym wypadku byłby tylko i wyłącznie pustym naczyniem, pozbawionym jakiegokolwiek charakteru. Nie bez powodu spojrzał na Robin z dozą życzliwości, tudzież szczerości. Wbrew pozorom, jakie to wokół siebie budował, tak naprawdę nie odczuwał wobec niej gniewu, przeszywającego serce, tak skrupulatnie bijące pod sklepieniami żeber. Pod kopułą czaszki nie pojawiło się zbyt wiele myśli, co najwyżej tych będących pytaniami skierowanymi w stronę Doppler, aczkolwiek pozbawionymi fizycznego ujścia. Nie miał jej tego za złe - złość, mimo że kierował się nią przez większość czasu, została opanowana w wyniku właśnie nauki obrony własnego umysłu. Też, nawet gdyby w pełni odciął się od tego, co znajduje się pod kopułą jego czaszki, nie zobaczyłby żadnej różnicy. Lewy wilczur siedział spokojnie, nie zamierzając w żaden sposób obnażyć kłów; dając pełny wymiar okazania się środkowego, tego najbardziej zrównoważonego ze wszystkich. — Rozkładając to słowo na czynniki pierwsze... tak, można uznać to za niespodziankę. — uśmiechnąwszy się, kiedy to oparł własną sylwetkę o próg drzwi, nie miał jednak zamiaru zbyt długo utrzymywać ją w niepewności. Jednocześnie wpuścił ją, gdyż dawno jej nie widział, był zaintrygowany tym, jak wiele dziewczyna zdołała zobaczyć podczas swojej podróży, a do tego... po prostu. Jako troskliwy przyjaciel, jako ktoś bliski, miał prawo się martwić, w szczególności w tychże czasach. Jednocześnie, gdy zamykał drzwi, rozglądnął się nieco po otoczeniu, nie widząc jednak żadnej twarzy skierowanej w jego stronę. Nadal miał przed ciemnymi tęczówkami spalone mieszkanie Krukonki - nie zamierzał jednak pozwolić na to, by ktoś starał się mu na tyle uprzykrzyć życie, by tym samym przyczynić się do krzywdy osób, na których mu zależy. — Skąd taka zmiana? — Felinus zapytał się łagodnie Robin, jakoby zastanawiając się nad tym, co musiało wpłynąć na metamorfozę uwielbianych napoi. Sam, o ile lubił zieloną herbatę, o tyle jednak sam również począł preferować inne rzeczy. Czas jest doskonałym dowodem na to, iż jego upływ potrafi zmienić naprawdę wiele nawyków; sam przecież stronił od słodkich rzeczy, a teraz jadł je nagminnie, chociaż ostatnio waga stanęła w miejscu. Jednocześnie, mimo licznych blizn, zdawać się mogło, iż sama sylwetka chłopaka stała się bardziej masywna. Nie aż tak, ale kościste palce stały się szczupłe, z mniejszym zarysem kości. Zaczynająca przygodę z dziennikarstwem duszyczka mogła to zauważyć, gdy Lowell podał jej napój, a tym samym cukierniczkę, którą postawił na stoliku znajdującym się nieopodal sofy. Jednocześnie, prawa ręka była okryta śladami, którymi jednak ten się nie przejmował. Zmianę w działaniach, zmianę w wyważeniu ruchów studentka mogła wychwycić natychmiast. Intrygowało go jednak to, czy tak samo jak on, Doppler zmieniła się na przestrzeni nieobecności w Wielkiej Brytanii. A raczej... jak się zmieniła. Nie bez powodu usiadł zatem, samemu posiadając w dłoniach ciepły napój. — Starość nie radość, jak to mówią... — zaśmiał się, kiedy to zauważył, jak dziewczyna szpera w czarnej torbie, którą miała wcześniej na ramieniu. W tym momencie zaciekawiona Ivara na pewno by spojrzała w stronę Ślizgonki, chcąc nawiązać tym samym kontakt, aczkolwiek kot znajdował się tak naprawdę pod innymi skrzydłami. Trochę za nią tęsknił, ale, koniec końców, stworzenie miało pomóc przetrwać ten najgorszy okres. Tyle był w stanie poświęcić - a nawet więcej. Wtedy, gdy zakończył własne tęsknoty za pupilem, zauważył drzemiącą w dłoniach Doppler czekoladę. — Oj, Robin... nie jest Ci żal tego? Wiesz, rarytas, no i, nie oszukujmy się, jednak trochę świata pewnie ta czekolada zwiedziła. Kto wie, może chciałaby zobaczyć inne kontynenty? — uśmiechnąwszy się łagodnie w jej stronę, trochę wstydliwym ruchem, pokazującym prędzej mieszankę niepewności, przyjął tę obiecaną słodkość. Żal było mu wykorzystywać dobroć innych, a pewne schematy, mimo że zostały przeredagowane, zachowały poniekąd swoje pierwotne znaczenie. Proszenie o cokolwiek, otrzymywanie czegokolwiek... nadal sprawiało mu niemałą trudność. — Dziękuję. — kiwnął głową w jej stronę, nie zamierzając jednak rozpieczętowywać na razie brazylijskiej czekolady, by tym samym upić łyk kakao. Ewidentnie będzie musiał odczekać, zanim zechce się nią doprawdy delektować. — Że się nie odzywamy do siebie? — napomknął, niemniej jednak nie złośliwie, a prędzej w zaciekawieniu. Zauważył odmienny ton, którym to wyróżniały się słowa blondwłosej, jakoby przepełniony... sam nie wiedział czym. Pewnego rodzaju emocjami, ale nie chciał ich brać za pewnik. Spojrzał na nią dokładniej, ale nadal - serdecznie i bez krzty jakiejkolwiek negatywnej emocji. — Nie obwiniaj się o to, naprawdę. Też stanowisz dla mnie ważną osobę, nie oszukujmy się w tym. Obydwoje zawiniliśmy w sumie na tym samym polu, jakby nie było. — posklejał to wszystko w jakąś bliżej nieokreśloną, aczkolwiek posiadającą rączki i nogi całość, jakoby chcąc przekazać jej to, by nie czuła się źle z tym wszystkim. Tak naprawdę wiele się w ich życiu pozmieniało; on już nie pracował jako sprzątacz w Mungu, wykonując bardziej wdzięczną robotę. Nie zamierzał jej winić za taki stan rzeczy - wszystko przecież brnie do przodu; zamiast cierpkości w słowach, znajdowało się tak naprawdę zrozumienie. — Nie chcę cię martwić, ale... — wziął ciężki wdech. Nie zamierzał wymieniać z nazwiska, nie zamierzał w ogóle jakoby wspominać, kto dokładnie miał z tym wszystkim problem; musiał to poruszyć, wiedząc trochę o tym, iż, o ile sama Doppler nie jest w pełni czystokrwista, o tyle jednak posiada korzenie prowadzące do bardziej czystych gałęzi. Martwił się. Cholernie martwił się o wszystkich, którzy stanowią dla niego więcej, niż tylko i wyłącznie rówieśnika lub rówieśniczkę z Hogwartu. Ostatnie wydarzenia powodowały, iż musiał się zastanawiać nad bezpieczeństwem bliskich. — ...ostatnio słyszałem, że SLM podpaliło jakieś mieszkanie. Podobno szkody były całkiem spore, na szczęście nikogo nie było w środku. — wziął głębszy wdech. — Wynajmujesz coś czy na razie zajmujesz dormitorium Slytherinu? — zapytał się, wszak nie zamierzał dopuścić do tego samego. Widział to sfrustrowanie Violetty i nie zamierzał widzieć go kolejny raz, tylko u kogoś innego. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust, jakoby w zrezygnowaniu. Zbyt wiele niewiadomych, a przecież Doppler, nawet jeżeli nie stanowi dla polityki nikogo ważnego (ba, są aurorzy, przedstawiciele Whitelightów, bardziej dojrzałe, posiadające przewinięcia na koncie, jednostki), może znajdować się w niebezpieczeństwie.
Robin Doppler
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 166 cm
C. szczególne : Podobnież duże oczy, trzy podłużne blizny po pazurach od lewego nadgarstka aż do łokcia, bardzo jasne, blond włosy
Nie mogła wiedzieć, jakie to zmiany zaszły w Felinusie w czasie jej nieobecności w Wielkiej Brytanii. Wmawiała sobie, że miała wtedy inne ważne sprawy na głowie. Próbowała utrzymywać kontakt, ale każdy wiedział, że ograniczanie się do wizzbooka czy pisania listów raz na jakiś czas, to żadne utrzymywanie kontaktu. Nie wiedziała więc, że chłopak nie był już tym samym człowiekiem, którego opuściła. Wszyscy szli do przodu. Podejmowali mniejsze, bądź większe decyzje, które i tak znacząco wpływały na ich życie. Nawet ten, który mówił, że się nie zmieniał, robił to, choć nie mógł zwyczajnie rejestrować tego faktu. A ona pomimo to, błędnie zakładała, że Feli jest taki, jaki był, czyli powita ją śmiechem bądź obelgami i zamknie drzwi przed nosem. Może gdyby interesowała się nieco bardziej, miałaby świadomość odnośnie tego, jak wiele zmian w nim zaszło. Z drugiej jednak strony, czy wiedziała, jak bardzo zmieniła się ona sama? Prawdopodobnie nie... Nie wiedziała, czy jest gorszą, czy lepszą wersją siebie z przed roku. Na pewno zyskała więcej pewności siebie i tego, czego jest w stanie dokonać, kiedy tylko wystarczająco mocno tego zapragnie. Czy Feli stał się kimś lepszym? To się miało dopiero okazać... Jego mina znacząco ją zaskoczyła. Nie wyrażała zdegustowania czy cholera wie jakich jeszcze negatywnych emocji. Poczuła, że znalazła się w miejscu, w którym powinna się znaleźć, a o którym jakby zapomniała na kilka chwil, nawet nie znając powodu, dlaczego tak się stało. I przede wszystkim dlaczego pozwoliła sobie o tym zapomnieć. Uśmiechnęła się ciepło, kiedy wyraźnie powiedział, że chyba jednak jej wizyta tutaj nie była tą kompletnie niewskazaną. Jak mogłaby inaczej zareagować? Radość z faktu, że będzie mogła spędzić w jego towarzystwie choć kilka chwil (bo przecież nie mogła wiedzieć, ile będzie jej tego czasu dane...), była bardzo duża i w przyjemny sposób ogrzewała jej kończyny. Rozgościła się we wnętrzu dziewczęcego ciała dając nadzieję na to, że jednak jeszcze nie wszystko jest stracone. Może wcale nie będzie jej obarczał odpowiedzialnością za to, co się stało? - Jeszcze tylko powiedz, że to jedna z tych milszych niespodzianek, to będę w pełni szczęśliwa - rzuciła, choć w rzeczywistości wcale nie potrzebowała takiego zapewnienia. Jego uśmiech pod tym względem zdecydowanie wystarczył i nie chciała nawet prosić o nic więcej ponad to, co aktualnie otrzymała. Rozgoszczenie się w tak dobrze znanym jej domostwie, nie sprawiało najmniejszych problemów. Ochoczo zajęła miejsce, które już wielokrotnie zdarzało jej się zajmować. Rozglądała dookoła, szukając nawet najmniejszych zmian, jak chociażby rysy na szafkach, czy nieodpowiednio (w jej opinii) ułożony chodniczek. Lubiła takie drobiazgi, które nieświadomie zapewniały innych, że coś szło do przodu, zmieniało się, w jakimkolwiek tego słowa znaczeniu. - Huh? - wyrwana z zamyślenia potrzebowała chwili, czy dwóch, aby przyswoić w głowie zadane przez Felinusa pytanie. - Wiesz, powiedzmy, że dowiedziałam się, jak cudowna potrafi być herbata, gdyby jej nie spaskudzić mlekiem - rzuciła mu tak charakterystyczny dla jej osoby szeroki uśmiech, kiedy wypowiadała te słowa. Bo Naprawdę tak było. Błąkając się po różnych krajach, poznawała ich kultury, smaki. Dowiadywała się tego, co dotychczas jej umykało. Bo przecież nic nie kształciło człowieka tak bardzo, jak właśnie podróże. Można więc było śmiało rzec, że Robin wróciła do kraju z wiedzą, której wcześniej nawet nie podejrzewała, że będzie mogła posiadać. Przyglądała się chłopakowi, kiedy przygotowywał napoje. Zauważała zmiany, które zaszły w jego postawie i zachowaniu. Bez wątpienia musiał sporo przeżyć i nic dziwnego, że jakoś umykał jej na korytarzach zamku. W końcu to nie za tą sylwetką się rozglądała, kiedy już to robiła. Ale właśnie za tym człowiekiem tęskniła. Bez względu na to, jak wyglądał, czy co się z nim stało, nie mógł stać się kompletnie inną osobą. Musiała być w nim zachowana chociaż część tego, w jaki sposób był przez nią postrzegany we wspomnieniach. Nie skomentowała jednak napotkanych przy użyciu wzroku zmian uznając, że jeśli zechce, to sam o nich opowie, w odpowiednim momencie. Sięgnęła w stronę cukierniczki, aby osłodzić podany napój. Jedna łyżeczka w zupełności wystarczyła. Posłała mu kolejny czarujący uśmiech, kiedy to, mieszając herbatę, obserwowała, jak przyglądał się czekoladzie, którą przecież mu obiecała. - Ani trochę - zastukała łyżeczką o brzeg naczynia, by strząsnąć pozostałe na niej krople herbaty. Dopiero wtedy odłożyła ją na blat stolika i znów utkwiła spojrzenie w Lowellu. - Ta jest dla ciebie zgodnie z tym, co ci obiecałam. A jeśli jej nie chcesz, to wyrzuć, jak już wyjdę - dodała znów posyłając mu szeroki uśmiech. Dziwiła się wewnętrznie, jak prosto było znaleźć znów ten sam język porozumienia, który połączył ich jakiś czas temu. Uśmiech nieco zelżał, kiedy wprost powiedział to, co nie mogło przejść przez jej własne gardło. Próbowała wciąż zachować wewnętrzny spokój, ale nie było to takim łatwym, jakby się mogło wydawać. O ile wcześniej poczuła się już dobrze tak teraz znów napotkała dziwny ucisk w okolicy żołądka, który nie chciał zelżeć. - Teoretycznie tak - powiedziała w końcu, nieświadomie ściągając nieco brwi. - Ale praktycznie, to ja wyjechałam i obiecałam odzywać się tak często, jak tylko będzie to możliwe. Trochę mi to nie wyszło - zakończyła swoją wypowiedź nieco kulawo, ale nie znajdowała innych, adekwatnych słów. Powinna bardziej dbać i zwracać uwagę na takie rzeczy. Tymczasem zachłysnęła się poznawaniem świata i tego, co miał jej do zaoferowania. Nieświadomie pragnęła więcej i więcej. I pewnie by po to sięgnęła, gdyby nie obietnica złożona rodzicom. Jak to jest, że kiedy człowiek słyszy podobne słowa, od razu zaczyna się martwić? Żadne racjonalne wyjaśnienie nie przychodziło jej do głowy. Jej brwi zmarszczyły się jeszcze bardziej, kiedy pojęła sens słów, które skierował w jej stronę. Wiedziała, że w Wielkiej Brytanii dzieje się źle, lecz nie podejrzewała, iż mogło być aż tak źle. Podpalenia? To już naprawdę przekraczało wszelkie granice! - Nic się nie stało właścicielom mieszkania? - zapytała od razu, nie mogąc powstrzymać tego pytania. Choć nie znała tych ludzi to martwiła się o to, czy wszystko z nimi w porządku. Trochę to irracjonalne... - Jeszcze nic nie wynajęłam. Na razie koczuję w dormitorium - szybko złapała, do czego chłopak pije. Sięgnęła dłonią w jego stronę, by palcami dotknąć jego nadgarstka. - Feli, nie martw się, mnie nic nie będzie. W końcu, kto by mnie tam chciał? Moja rodzina w Wielkiej Brytanii nic nie znaczy, każdy uważa moją matkę za wariatkę - przewróciła oczami na dźwięk tych słów, bo choć wielokrotnie słyszała podobną opinię na temat jej rodzicielki, sama posiadała z goła inną. Posłała mu pokrzepiający uśmiech, choć nie była pewna, czy robi to bardziej dla niego, czy dla siebie samej. - Poza tym, kto mógłby się mną interesować? Ja tylko piszę głupoty na wizzbooku, nikt nie traktuje tego poważnie.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Tak naprawdę... nikt nie wiedział, w kim zaszły zmiany, jakie to zmiany zaszły, a przede wszystkim, co najważniejsze - z jakiego powodu te zmiany zaszły. Człowiek jest istotą podatną nie tylko na liczne manipulacje, do których czasami się uciekał, częściej w dawnych dziejach swojego życia, lecz także na wpływ zdobywanego doświadczenia. Być może z listów nie było tego widać, z wiadomości na Wizzengerze też, ale Lowell w pewnym sensie stał się bardziej stabilnym, spokojniejszym człowiekiem, coraz to mniej lubującym się w krzywdzie ludzkiej, po odzyskaniu prawowitego spokoju, z którym to chciał być utożsamiany. Doskonałym dowodem na to był progres względem znajomych, jakich to obecnie posiadał, a lista ta rozszerzyła się kilkukrotnie wzdłuż i wszerz. Z czasem, gdy czysta nienawiść przeszła w odmęty zapomnienia, przytłumiona innymi, bardziej pozytywnymi uczuciami, tak samo student począł funkcjonować i zauważać coraz to więcej osób dookoła siebie. Jakoby będąc ogniskiem, mającym na celu nie spalić, a przyciągnąć do siebie duszyczki spragnione nie tylko ciepła, ale także zrozumienia, które gotów był im dać. Obecnie nie był tym samym Felinusem sprzed wakacji, sprzed czegokolwiek - metamorfoza, mimo iż nie odznaczała się od razu, przebiegająca stopniowo, pokazywała w ramach przestrzeni czasowych, iż przeszedł rzeczywiście ogromne zmiany. Dopiero spoglądanie w karty przeszłości uświadamiało mu to, jak kpiącym i złośliwym człowiekiem był... a teraz posiadał osoby, na których mu naprawdę zależało. I nie zamierzał tego zmieniać, kiedy to jego postawa pokazywała, iż, jeżeli znajdzie w człowieku namiastkę dobra, stanie się obrońcą słabszych, obrońcą silniejszych... osobą wierną, gotową do poświęceń. Nie uciekającą, a prędzej... stawiającą czoła w bezpośredniej walce, jeżeli próba załatwienia konfliktu poprzez dyplomację nie przyniesie żadnego, należytego skutku. Jednocześnie zastanawiał się, jak wiele musiała się zmienić Doppler przez ten czas - o ile się zmieniła, bo mimo licznych podróży, mogła nadal przedstawiać te same cechy, którymi się wyróżniała nie tylko na lekcjach, ale także w bezpośredniej rozmowie. Czas pokazuje zmiany; tylko czy one rzeczywiście zaszły? Nie wiedział, kiedy to spoglądał na blondwłosą od czasu do czasu, lustrując spokojnie i harmonijnie jej sylwetkę. Może to tylko pozory? Kto wie. Tak samo jest z nim, zresztą; tak samo jest z każdym człowiekiem. Idealna figura, dopóki pewne sytuacje z życia nie udowodnią, że tak naprawdę jest się czymś kruchym, czymś, co może rzeczywiście upaść, co może się zawalić niczym budowla podtrzymująca przy życiu wiele innych funkcji, z brakiem możliwości naprawy własnych błędów. — Trudno zaprzeczyć. — powiedział w dość prosty, aczkolwiek miły dla ucha sposób, kiedy to wiedział, że być może zobaczenie go w dość innym stylu, odmiennym zachowaniu jest dość... nietypowe. Przynajmniej dla niej, jako że nie miała możliwości znajdować się przy tej bezpośredniej metamorfozie, niemniej jednak, koniec końców, nie miał jej tego za złe. Nie miał, bo po pierwsze, mimo przyjaźni, Robin jest istotą, która to zależy tylko i wyłącznie od niej samej. Pewna zmiana, trwająca przez dłuższy okres czasu, nie wpłynęła koniec końców na końcowe postrzeganie przez Puchona blondwłosej dziewczyny. Może kiedyś by zakpił, niemniej jednak możliwość kontroli nad własnymi emocjami, która to przeszła w nawyk, pozwalała mu poniekąd na bycie innym człowiekiem. Łatwiejszym do zrozumienia, łatwiejszym do zaakceptowania. Nie chciał jej ranić - nie chciał wylewać złości, której tak naprawdę nie miał. Pies, z lewej strony, siedział i nie był wcale rozjuszony, nawet gdyby pogłaskać jego sierść; nie mógł zatem realnie, gdzieś pod membranami skóry, emanować negatywnymi emocjami w stronę Doppler. Nie zgadzałoby się to z jego rzeczywistymi uczuciami, z jego rzeczywistą akceptacją takiej kolejności rzeczy. O ile Felinus podchodził dość pedantycznie do szeregu i porządku, o tyle jednak matka nie zwracała na to większej uwagi. Po dłuższym czasie wspólnego mieszkania z nią, nie zauważał już ani delikatnie zakurzonej szafy, ani niepoprawnie ułożonego chodniczka, jakoby w zgięciu i byciu rozdrapanym przez Ivarę. Liczne sznurki z niego wystawały, ale koniec końców student nie chciał tego zmieniać. Gdyby wszystko było sterylne i idealnie uporządkowane, nie czułby się jak u siebie; nie bez powodu zatem nie zmieniał pewnych rzeczy, chcąc, by dom stanowił oazę spokoju i prawdziwy dom, aniżeli twór polegający głównie na tym, iż trzeba w nim utrzymywać najprawdziwszy porządek. Nawet popiół, który pozostawał z buchającego sobie radośnie ognia, w kominku w salonie, nie przeszkadzał mu, gdy już kolejny raz sparzył sobie na nim dłonie. Wszystko to przyczyniało się do uczucia ciepła na sercu. Nawet jeżeli ostatnie wydarzenia nie były zbyt korzystne dla jego psychiki, a do tego kotka przeszła w całkowicie odmienne ręce. Brakowało mu czasami mruczenia i donośnego miauczenia pod lodówką, ale, koniec końców, ktoś inny jej potrzebował. — Oho, czyżbyś znienawidziła bawarkę? — mruknął, jakoby rozbawiony, kiedy to przyszykował odpowiednie napoje i przeszedł tym samym do salonu, wiedząc, iż najlepsza herbata to ta gorąca, a nie ostygnięta... chociaż. Zależy to w sumie od wielu innych rzeczy. Wbrew pozorom gorący napar wcale nie jest taki dobry w przypadku dość sporych upałów, które jednak nie mają zbytniego miejsca w zachmurzonej wiecznie Wielkiej Brytanii. Wszystko jest w sumie zależne od miejsca, od daty, od temperatury, od pory roku, od sytuacji... zbyt wiele zmiennych wpływa na odbiór świata i tym samym osobiste preferencje. Co prawda Lowell nie poświęcił temu tematowi zbyt sporej uwagi, co nie zmienia faktu, iż zauważał te różnice w swoim zachowaniu również ze względu na porę roku. Kto wie, być może terapia unormowała mu pewne hormony? Upił łyk kakao, zanim to nie podniósł brwi na słowa Robin. — Pierwsza rzecz, żal by mi było jej wyrzucać. Druga rzecz, to podarunek od ciebie. Dlaczego miałbym ją dawać do kosza? — zastanowił się poważnie, choć nie powiedział tego słowami wyrażającymi dezaprobatę, a prędzej narastającą ciekawość, bijącą w minimalnym stopniu z jego ciemnych tęczówek okalających źrenicę. Nie wyglądał na złego ani na rozczarowanego - nie widział potrzeby, aczkolwiek, nawet jeżeli nie chciałby zjeść tej czekolady, podzieliłby się nią z innymi. Zaakceptował zatem podarek, mając nadzieję, że nie zje go na jeden raz. Nie chciał. Nie chciał w żaden sposób ranić drugiego człowieka. Nie chciał, by tym samym Doppler obwiniała się za brak częstszego kontaktu. To przecież... nie jest jej wina. Nie jest, bo obydwoje zawalili, mniej się do siebie odzywając, również podczas możliwości pogadania na korytarzu między posiadanymi lekcjami. Nie bez powodu patrzył na nią ze zrozumieniem, ale też, nie zamierzał poniekąd akceptować obwiniania się za taki stan rzeczy. Są tylko i wyłącznie ludźmi, a nie maszynami, które nie mają prawa popełnić żadnej gafy, jako że polecenia, instrukcje i rozkazy mają wbudowane w program. Nie. Są istotami - istotami nie do końca idealnymi, ale wyróżniającymi się pod każdym możliwym aspektem. Istotami, które mogą przyczynić się do wystąpienia błędu. — Nie obwiniaj się. Nie jestem na ciebie zły, a koniec końców... jesteśmy tutaj i rozmawiamy, prawda? — powiedział w kwestii słów, które to wydobyły się spomiędzy ust Slizgonki. Równie dobrze ta mogłaby uznać, że nie ma tematu i jedyne, co jej pozostało, to całkowite zapomnienie; odważyła się. Odważyła się ponownie podjąć tego tematu, reprezentując tak naprawdę swoją odwagę. Równie dobrze Lowell mógłby podejść i się do niej odezwać, ale nie był pod tym względem wcale lepszy. Najważniejsze dla niego było jednak to, że rozmawiają, a nie kłócą się i obwiniają za najróżniejsze rzeczy na świecie. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust; jakoby w zastanowieniu, jakoby w próbie analizy tego wszystkiego. Pewnych tematów nie mógł jednak uniknąć - nadmierne zamartwianie się o bliskich powodowało, że może nie zdradzał szczegółów, ale, koniec końców, zahaczało to o jego inną znajomą, reprezentująca dom Ravenclaw. Nie zamierzał tolerować agresji - czy to na tle czystości krwi, czy to na tle innych przekonań, którymi może powinien się kierować, a jednak tego nie robi. Od zawsze Felinus stanowił indywidualną jednostkę, angażującą się w dane przedsięwzięcia tylko o wyłącznie wtedy, gdy dokładnie przeanalizuje sytuację. Zastanawiało go to wszystko - jak to możliwe, że ludzie podzielili się w tak banalny sposób na dwa obozy? — Nie, na szczęście nic im się nie stało. — i pod tym względem mógł być częściowo spokojny. A przynajmniej częściowo, bo oczywiście MM nic nie robi sobie z tego, by wziąć takie skrajne przypadki pod lupę i tym samym dojść od nitki do kłębka. Sam nie wiedział, co o tym sądzić - nieudana akcja przekonania do siebie zwolenników SLM czy jednak podsunięcie przez KC powodu, by ktoś przeszedł na ich stronę? Gdyby chciał, to obecnie rozmasowałby własne skronie, aczkolwiek subtelnie sie przed tym powstrzymał, zanurzając wargi w kakaowym napoju. — Powiem ci, że bezpieczniej i bardziej rozsądniej będzie na razie niczego nie wynajmować. Bezpieczeństwo, no i naprawa ewentualnych strat, jakie by wyszły pewnego dnia na światło dzienne. — zaproponował jej, choć nie naciskał; była w tym czysta troska, spowodowana doświadczeniem wyniesionym z poprzednich dni. Ostatnio zbyt dużo złych rzeczy spotykało jego bliskich, a on nie zamierzał wcale tego tak tolerować. — Zaskoczę cię - część z tych domowników nic nie znaczyła w politycznym, jak i rodowym świecie czarodziejów. — być może to mogło ją poniekąd do tego przekonać, niemniej jednak dziwne przeczucie nakazywało mu ją po prostu... ostrzec. Dać do zrozumienia, iż mimo znaczenia tyle, co mała mróweczka w roju pełnym innych małych mróweczek, to czasami człowiek będzie obierany jako cel. — Uważaj na siebie. Często w ten konflikt można zostać wciągniętym przez całkowity przypadek... no i, nie oszukujmy się, ale gdybym się nie obawiał, to bym nie ostrzegał. — mruknął w jej stronę z całkowitą powagą.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Stare podręczniki, zakurzone schematy, zdarte pergaminy, żółte i poniszczone oprawy tomiszczy. Lowell pamiętał, jak dość dawno temu korzystał z notatek w celu nauki oklumencji. Nie bez powodu - mógł tam znaleźć wiele cennych informacji, które tak naprawdę wpływały na to, jak dokładnie funkcjonował pod względem własnego działania umysłu. Im bardziej zagłębiał się w tę zapomnianą magię, tym bardziej zauważał, jak łatwiej jest mu się odsunąć od emocji na rzecz logiki. Przed nim znajdowała się jednak jeszcze kolejna droga, polegająca przede wszystkim na ukryciu tych niepożądanych, celem wydobycia z siebie tylko i wyłącznie wymaganych. I chociaż ostatnio dawał sobie z tym rady, nie bez powodu siedział obecnie we własnym fotelu, popijając tym samym białą herbatę, w celu uzupełnienia braku płynów. Bezwiednie przewracane poprzez jego smukłe palce kartki zdawały się posiadać w sobie coś więcej, niż tylko i wyłącznie liczne znaki, napisane już wyblakłym atramentem. Dawno nie siadał do praktykowania czarnej magii; czuł się tak, jakby w rzeczywistości wiązało się to z pewnymi wyrzeczeniami, jakoby duchy, znajdujące się wokół niego, zwracały uwagę na jego kolejne kroki. Pewne schematy, z nauki tej dziedziny, przeszły do jego obecnego zachowania, w związku z czym odpowiednio kontrolował własne myśli i nie pozwalał na to, by przechodziły one przez struktury własnej czaszki; nie mógł jednak zaprzestać dalszego pobierania nauk. Liczne próby nauki, od strony nauczycieli, którzy mogliby tym samym mu pomóc, szły dosłownie na nic, w związku z czym ostatnio myślał tylko i wyłącznie o samodzielnym zdobywaniu tej umiejętności - kolejne wydarzenia pchnęły go właśnie w tę stronę. Za tym wiązała się pewna historia. Doskonale pamiętał, jak udało mu się odeprzeć atak legilimenty, który najwidoczniej miał w sobie więcej nieludzkich elementów, aniżeli tych człowieczeństwa. Wkurzał się na to, aczkolwiek… wraz z tym wydarzeniem, w pewnym stopniu oczywiście, zdobył dodatkowe doświadczenie, które było mu potrzebne. Kiedy siedział, kiedy chłonął kolejne literki, starając się zrozumieć znaczenie i tym samym odpowiednio odcinać własne, płynące pod kopułą, kolejne zdania, nadal miał przed oczami tę sytuację. Nokturn. Zimno, chłodno, niebezpiecznie. Lodowaty uśmiech jegomościa, ubranego w ciemne szaty, byleby nie został rozpoznany. Gniew, przejawiający się poprzez używanie umiejętności wpływania na ludzki umysł. Omamy wzrokowe, nad którymi zdołał zapanować i nie dać im się zwieść. Dzięki temu dowiedział się, gdzie posiada największe luki, nad którymi powinien popracować, by te nie stały się z powrotem podatne na jakiekolwiek zagrożenie. Legilimenta z łatwością wyciągnął wydarzenia z przeszłości - i o ile dobrze panował nad własnymi emocjami, musiał się skupić teraz przede wszystkim na tym, by uniemożliwić również dostęp do kart historii, ażeby ktoś przypadkiem nie pomyślał sobie, że może to w późniejszym celu wykorzystać. Siedział zatem, skupiając się na strukturach własnego umysłu. Oddychał spokojnie, odpowiednio głęboko, aczkolwiek naturalnie, jakby te ruchy dyktowała mu sama matka natura. Nie zwracał już uwagi na trzepoczącego nieopodal skrzydłami Equinoxa - nie zwracał uwagi na myśli, które zdawały się krzyczeć w ciemności, skutecznie poddając je uspokojeniu, należytym schematom odpoczynku. Starał się odizolować od własnej przeszłości, jakoby próbując ją przemycić poprzez wąskie, cierniste korytarze, w których obarczony był ryzykiem potencjalnego skrzywdzenia. Mnogość tego, ile przeżył, nie pomagała, aczkolwiek pozwalała zrozumieć istotę problemu - nie zamierzał nikomu podzielić się tym, co zdołał zobaczyć. Czego się dowiedział. Z czym miał do czynienia. Powoli rozpoznawał, które sznurki odpowiadają za owe połączenie i tym samym je izolować. Zrozumieć ich naturę, tudzież zewnętrzne chropowatości, byleby być w stu procentach pewnym, że na pewno chwyta za odpowiednie, pozbawione jakiegoś poważniejszego ryzyka. Nie chciał przyczynić się do kolejnego cierpienia, kiedy to czekoladowe tęczówki ostrożnie lustrowały otoczenie, starając się tym samym przystosować do odmiennie działających elementów własnego umysłu; z każdą taką akcją musiał się liczyć z koniecznością dostosowywania się. A początkowo naprawdę trudno było mu się skupić, niemniej jednak, poprzez kolejne ćwiczenia, których się podejmował, zadanie zdawało się być łatwiejsze. Niezbyt perfekcyjnie opanowane, aczkolwiek czuł, że grunt, po którym się porusza, staje się stabilniejszy, a atmosfera rozrzedza się wystarczająco, by nie czuł jej w postaci dłoni ściskającego jego własną grdykę. Wszystko go wymęczało. Ale nie mógł się poddać, kiedy to wiedział, że za niedługo zdoła stać się nie tyle pionkiem, co kimś, kto może rozgrywać kolejne czynności. Rozdawać karty, by tym samym obserwować może nie tyle, jak świat płonie, lecz… żeby uniknąć potencjalnego cierpienia. Nie bez powodu; nie chciał, by ktoś go znowu tak skrzywdził, jak mężczyzna, z którym miał okazję się spotkać na Nokturnie. Nie teraz, nie wtedy, gdy stał się silniejszy, gdy czuł, jak posiada więcej możliwości i więcej chęci do walki o własne życie. Ewidentnie podjąłby się dość stanowczych kroków, by zażegnać tym samym istniejące zagrożenie. Nigdy nie uciekał.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Przybył do domu. Cały zziębnięty, sam nawet nie zauważył, jak od razu zrzucił zawilgoconą kurtkę, by tym samym uwolnić się z jej objęć. Puszek pigmejski zaczął poruszać się od razu w stronę kominka, w którym znajdował się niewielki ogień, chcąc się tym samym ogrzać; powrócił. Wrócił do swojej magicznej części życia, kiedy to płynęły noce, pokazując, że bez magii jest znacznie ciężej. Upadając na kolana, mógł wiązać swoją przyszłość jedynie ze słabością, jakoby na wieczność chciał zatopić własne nieszczęście w nieznanej substancji. Nawet nie dbając o to, jak to wszystko musi wyglądać, począł ogrzewać się początkowo przy kominku, obracając w dłoni chłodnymi od zimna kluczami. Musiał; czuł, jak kości powoli zaczynają mu tym samym odmawiać posłuszeństwa, jakoby nosząc w sobie większe brzemię, niż mógłby się tym samym go spodziewać. Spoglądał, zastanawiając się, czy ktokolwiek go nie obserwuje. Jednocześnie czerwona kulka futra przybliżyła się do niego, wskakując tym samym na zgięcie jednego z kolan, oczekując tym samym pewnego rodzaju pogłaskania. Felinus wziął ją w rękę, kiedy to odczuwał powolne ocieplenie własnego organizmu - nie zamierzał jeszcze korzystać z magii. Nie teraz, gdy jego podróż i walczenie z powrotem do normy zdawało się być końcówką całego przedsięwzięcia. Kiedy to ogrzał się, powoli i subtelnie, sam wszedł na górę, by tym samym skorzystać ze znajdującej się tam łazienki. Zsunąwszy z siebie niepotrzebne ubrania, zaczął nalewać tym samym ciepłej wody do środka wanny, by przypadkiem nie doprowadzić siebie do szoku termicznego, spowodowanego gwałtowną zmianą temperatury. Szum zdawał się skutecznie zagłuszać jego pędzące myśli, kiedy to rozmasował własne pośladki, czując nadal skutek upadku; nie wiedział nawet, czy będzie w stanie odpowiednio na nich usiąść, starając się wyłapać jakiekolwiek stłuczenie kątem oka, a także w lustrze. Nie zastanawiał się nad tym jednak zbytnio, by tym samym, gdy woda osiągnęła krytyczny punkt, powoli i ostrożnie zanurzyć pierwszą nogę, następnie zajmując się pozostałymi częściami ciała. Wcześniej jednak wymieszał płyn do kąpieli o zapachu czekolady, chcąc tym samym się trochę rozluźnić; piana ostrożnie okryła struktury jego skóry, gdy to rozłożył się, zamykając na chwilę oczy. Był zmęczony. Dopiero po krótszym czasie je otworzył, rozglądając się czekoladowymi po łazience. Para wodna delikatnie okryła lustro, jak również kafelki; sam natomiast rozluźnił własne mięśnie, jak zwykle, nie mogąc powstrzymać się od odruchu polegającym na sprawdzeniu własnych blizn - czy są tam, gdzie powinny być. Palcem zatem sunął po nich, spokojnie, bez jakiejkolwiek dozy innych uczuć, by po zanurzeniu i umyciu włosów, wydostać się, owinąwszy samego siebie ręcznikiem. Krople wody spadały na dywan, a sam na chwilę przystanął, odgarniając dłonią białą smugę, która postanowiła odebrać mu możliwość spoglądania na własne odbicie. Czuł się już lepiej, aczkolwiek nadal pozostawała kwestia tego, jak odczuwał powoli, że mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa - i to wcale nie bez powodu. Kiedy narzucił na własne plecy delikatnie mokry materiał, dostał się tym samym do pokoju, chwytając za różdżkę z rdzenia buchorożca, z której postanowił wydobyć cząstkę magii. Nie chciał budzić Equinoxa, który najwidoczniej udał się w drzemkę - skupiwszy się wokół własnych uczuć, wokół własnych emocji, wokół szczęścia, zacisnął mocniej smukłe palce na drewnianej strukturze. Musiał się poważnie skupić, bo o ile wspomnienia napawały go szczęściem, o tyle czuł dziwny, gorzki żal, przez który to trochę blokował przepływ pozytywnych emocji. Dopiero, gdy postanowił trzeci raz spróbować, wszak różdżka mu się skutecznie blokowała, wydobył tym samym świetlistego strażnika, którym to wysłał wiadomość do przyjaciela. Oczekiwanie na przybycie pomocy umilił sobie poprzez leżenie w łóżku z laptopem, od którego biło przyjemne ciepło. Nadal czuł się źle. Nie fizycznie, a bardziej na duszy. Gdy zasnął, usłyszał dziwny stukot wydobywający się poprzez zamknięte okno. Wpuściwszy sowę, zauważył pakunek i tym samym list, na który odpowiedział dość mimowolnie, wydobywając z siebie resztkę energii na kolejnego patronusa. Położywszy się wygodniej, zażył tym samym dwa eliksiry, mając nadzieję, że ich działanie nie będzie skazane na brak jakiegokolwiek wpływu na jego organizm. Spokojnie, przelewające się poprzez gardło, o niezbyt przyjemnym smaku, rozgrzały jego organizm, zanim to nie zasnął, całkowicie zmęczony, z zamkniętymi drzwiami.
[ zt ]
Robin Doppler
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 166 cm
C. szczególne : Podobnież duże oczy, trzy podłużne blizny po pazurach od lewego nadgarstka aż do łokcia, bardzo jasne, blond włosy
Zmiany miały to do siebie, że ich charakter, choć często pozornie podyktowany jakimiś ważniejszymi zdarzeniami bądź przemyśleniami, były kompletnie niekompatybilne oraz niezbadane. Człowiek często sądził, że kontrolował swój los, swoje przeznaczenie. Naiwnie wierzył, że każde jego działanie miało większy, bądź mniejszy sens, kompletnie nie biorąc pod uwagę, że często była to zwyczajnie składowa wielu różnych czynników, na których już nie miał wpływu i nie mógł tego zaplanować. Nie mogła poprzez tak sporadyczny kontakt, jaki im pozostał, zauważyć wszelkie zmiany, jakie w nim zaszły. Czymże były liczne kropki oraz wykrzykniki używane poprzez sposoby komunikacji prywatnej w porównaniu do tradycyjnej rozmowy twarzą w twarz? Tak wiele można było udawać i ukrywać, nie narażając się na zdradzenie poprzez nieprawidłowy grymas na twarzy. Żadne z nich nie miało ułatwionego zadania. Bo przecież jak rozpoznać zachodzące w człowieku zmiany, kiedy pozornie zachowuje się on niemalże tak samo? Teoretycznie, to tylko rok. Praktycznie, ten rok mógł zmienić wszystko zarówno w jego jak i jej życiu. Ona sama była przekonana co do tego, że mała, niepewna siebie Robin, już dawno zaginęła przez konieczność usamodzielnienia się, którą notabene sama na siebie narzuciła. Jeszcze nie wiedziała, że już nie miała do czynienia z tym kpiącym i irytująco bezpośrednim wcieleniem Felinusa. Że wewnętrzna zmiana na zawsze odcisnęła na nim piętno. Tak samo jak on nie wiedział, z kim obecnie miał do czynienia. Niewiele potrzebowała, aby uznać, że nie dokonała jeszcze ostatecznego zjebania tego, co naprawdę było dla niej w życiu cennym. Wystarczyło lekkie, nikłe zapewnienie, że wcale nie była dla niego gościem, którego zamierzał unikać, czy wypraszać po zbyt długim czasie. Nic dziwnego, że ciepły uśmiech rozciągnął się na całej długości jej warg, nadając jej twarzy znacznie przyjemniejszy koloryt niż ten, który dotychczas prezentowała. O ile wcześniej nie miała jeszcze takiej pewności, tak teraz była niemalże że przekonana iż za chwilę całkowicie się rozluźni w jego towarzystwie. Bo było to towarzystwo znajome i przede wszystkim miłe. Takie, które wspominało się z rozrzewnieniem i jeszcze chętniej wracało w objęcia wspomnień i cichych, tęsknych westchnień za minionymi czasami. A kiedy okazywało się, że chwila mogła wrócić i jeszcze raz zawrócić w głowie, nikt nie chciał odpuścić. Robin nie była inna. Samolubna i egoistyczna pragnęła ponownie Felinusa w swoim życiu, nawet jeśli ten same nie wiedział, czy chce tego samego względem niej. Była gotowa zrobić naprawdę wiele, byle tylko puchon ponownie zapragnął stać się elementem jej życiowej układanki. Dla niej dostrzeganie tak minimalnych zmian było idealnym sposobem na to, aby zauważyć całokształt. Człowiek niejednokrotnie skupiał się na jakimś nikłym elemencie, nie zaprzątając sobie głowy tym, by zwrócić uwagę na ogół, który tak znacząco się zmieniał pod wpływem jednego tylko detalu. Często zapominany i niedoceniany, stanowił najważniejsze informacje, jakie można było pozyskać. – Powiedzmy, że nauczyłam się, iż bawarka to naprawdę słabe połączenie – parsknęła lekkim śmiechem, kiedy usłyszała, jak delikatnie to brzmiało w jej ustach. Prawda była natomiast taka, że mając okazję, jaką ofiarowało jej życie, po prostu nie mogła nie spróbować wziąć jej w swoje dłonie i czerpać jak najwięcej się dało. Zwiedzając świat, zwiedzała i poznawała również inne kultury i obyczaje. I przy tym odkryła, jak wiele wspaniałych i jednocześnie wysublimowanych połączeń smakowych było dla niej niedostępnym tylko dlatego, że bała się spróbować. Odkryła, że są mieszanki, które potrafią samym swoim zapachem czy wyglądem doprowadzić na granice rozkoszy. I nie, bawarka z pewnością do nich nie należała. Typowo Brytyjski wymysł stał się jej głównym wrogiem, o czym nie zamierzała teraz milczeć. Ciche westchnienie wyrwało się z jej trzewi, kiedy zadał jej tak pozornie proste pytanie. Pozornie, bo nie wiedziała, w jak równie prosty sposób opowiedzieć mu o wszystkich swoich obawach, które towarzyszyły jej początkowo w związku z tym spotkaniem, a teraz odeszły w niebyt. – Wiesz, w zasadzie nie mogłam przewidzieć, jak zareagujesz na mój widok. Mogłam tylko marzyć, że będziesz równie zadowolony, jak wydaje mi się, że faktycznie jesteś – jej uśmiech nie był już tak pełny pewności siebie, jak ten, który serwowała wcześniej. Czekolada była w jej opinii swoistym gestem wyciągnięcia dłoni na zgodę. Nie była wcześniej pewna, w jaki sposób może się to obrazować w oczach Felinusa. I tak, rozmawiali i wiedziała, że wszystko jakoś się ułoży, choć delikatne wyrzuty sumienia wciąż próbowały sobie rościć coraz większe prawa w jej myślach. Może tylko próbował być miły, a w głębi serca krzyczał z rozpaczy nad tym, jak ciężko było obecnie znieść mu jej obecność w tym domu? Oboje już wiedzieli, że zaszły w nich zmiany. Robin jeszcze nie miała pojęcia, czy jedną z nich jest zdobycie mistrzostwa w dziedzinie aktorskiej przez puchona, który za jej czasów nie nawykł do skrywania swoich emocji i odczuć. – Postaram się być dla siebie mniej surowa – obiecała w końcu, po czym ponownie uniosła naczynie do swoich ust, pozwalając, aby karminowe wargi zanurzyły się w esencjonalnym naparze. Przymknęła powieki oddychając i pozwalając, aby ten zapach rozprzestrzenił się w całym jej ciele. Wspaniały wybór, Feli przeszło jej przez myśl choć milczała, dalej upojona aromatem, który docierał do jej nozdrzy. Otworzyła oczy dopiero wtedy, kiedy zaczął bardziej szczegółowo opowiadać o wszystkim tym, co spotkało jego znajomych. Odłożyła również napar na blat, by następnie skupić czujne spojrzenie czekoladowych tęczówek, na jego własnych. – Póki co na razie na szczęście nawet mnie nie stać na podobne działania, bo rodzice dosyć kategorycznie podeszli względem mojego powrotu do szkoły – przewróciła oczami, po czym uznała, że te informacje mogą być niewystarczające dla chłopaka. Uznała więc za stosowne kontynuować wypowiedź. – Stwierdzili, że skoro przez rok miałam co chciałam i robiłam co chciałam, to teraz wracam do Hogwartu jak każdy inny uczeń – jeszcze nie wymyśliła szczególnie dobrego sposobu na zarabianie galeonów, ale wiedziała, że za chwilę będzie musiała to uczynić. Jej własne oszczędności kurczyły się w zastraszającym tempie, którego powoli przestawała kontrolować. – Naprawdę Feli, nie musisz się martwić. Pamiętaj, że moja mama jest uznawana w magicznym świecie za wariatkę, więc jako jej córka, niemalże od zawsze mam przyczepioną podobną łatkę – nie czuła się urażona tym, co świat myślał na temat jej rodzicielki. Edith Doppler była znaną osobistością, pisarką szczególnie mocno powiązaną z książkami podróżniczymi, w których to opowiadała o swoich kolejnych wyprawach. Niekonwencjonalne podejście względem wychowania jedynej córki, tj. ciąganie jej za sobą po całym świecie, nie przysporzyło jej fanów. I samej Robin również z tego powodu. Więc czuła się wyjątkowo spokojnie o samą siebie pod tym względem. – A Ciebie nie chcieli dosięgną? – zapytała po dłuższej chwili, nieznacznie marszcząc brwi. Wcześniej nawet o tym nie pomyślała, jednak teraz, gdy ta świadomość uderzyła w jej głowę, zagnieździła się w niej niebezpiecznie mocno niepokojąc Robin.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Czasami, gdyby mógł, to chętnie cofnąłby czas - chwycił za zmieniacz, by następnie poukładać pewne sytuacje w taki sposób, by uniknąć tym samym jakiegokolwiek uszczerbku nie tyle fizycznego, co bardziej na duszy. Z czasem jednak Lowell zaczął zauważać - zdjął materiał zakrywający jego oczy - by tym samym zrozumieć, że tutaj wcale nie chodzi o to, by cofnąć czas i spróbować naprawić swoje błędy w odmienny sposób. Tutaj chodzi o zrozumienie ich natury - i o ile zalecana jest próba obudowania, to tak naprawdę należy dostrzec. Dostrzec struktury, dzięki którym człowiek może nie zmienia się z dnia na dzień, w zamian tego przechodząc metamorfozę w kompletnie inny sposób. Przez to, co się wcześniej wydarzyło w jego życiu, jakie los zesłał nieszczęścia, jakie ślady pozostawił - czy to na rękach, udach, podbrzuszu, mógł zrozumieć. Wyciągnąć z tego prawidłowe doświadczenie, kiedy z czasem nauczył się tego, iż mimo że los chce pokazać, że człowiek nie ma w pełni kontroli nad nim, a prędzej może wysunąć z tego pewne wnioski. Nauczyć się unikania wdeptywania w to samo gówno. Zwracać uwagę na pewne, inne rzeczy, może bardziej subtelne i będące jednymi z tych niewielkich kawałeczków, z których składa się ludzka psychika. By błędne koło nie toczyło się nieustannie, pociągając za sobą coraz to więcej ofiar, a on sam nie upadł na kolana, zauważając, jak bardzo ma zrąbane życie. Bo należy iść do przodu - człowiek w taki sposób został skonstruowany. By iść, na przekór własnemu przeznaczeniu, może nie tyle w wierze, co bardziej w czynach, chociaż tych pierwszych na świecie znajduje się bardziej więcej. Jako wojownik powinien dosięgnąć miecza - zamiast miecza jednak, zyskał coś bardziej przydatnego. Ludzkie rozumowanie, zdolność do okrywania innych własnymi skrzydłami, a przede wszystkim chęć opieki - tak głęboko w nim zakorzeniona, jakoby usłana do snu, aczkolwiek wydobyta przez ludzi, jakimi się zaczął otaczać. Dawne lata świetności były poniekąd składową w jego życiu. Przemieszane z miesiącami wielu wątpliwości, nie zmienia to faktu, że pewien rozdział w swojej historii zakończył - rozdział walki o lepszy byt, kiedy to już posiadał jakieś podwaliny, mogące stanowić fundamenty do tego, co chciał zbudować. I szło mu to coraz lepiej; nim się obejrzał, a przed wakacjami udało mu się kupić dom. Jak na studenta, który zazwyczaj ma pieniądze tylko i wyłącznie na wynajem, jest to jednak jakieś osiągnięcie - obarczone dość sporymi obrażeniami, przemęczeniem i tym samym uszczerbkiem na własnym zdrowiu, regenerował swoje siły. Jego koloryt twarzy stawał się cieplejszy, choć nadal posiadał w sobie cień dawnych lat, a sylwetka... nie tak mocno wychudzona. Nabierała mięśni - wychudzone palce zamieniły się w szczupłe, żeber nie było aż tak doszczętnie widać. Układanka składała się z wielu osób - nawet tych pozornie zapomnianych. Wiele składowych, których policzyć na dłoniach obu rąk nie mógł, zdawało się przenikać i tym samym przyczyniać do powstania nowej rzeczywistości. Nowego podejścia - nie był już tym samym, zbitym psem. W jego oczach, pomijając równowagę, którą się cechował, znajdowała się także pewność siebie - bijąca w spokojny, równomierny sposób. Okraszona przyjacielskim uśmiechem, tak skrywanym tylko dla nielicznych. — Przyjmę to zatem do faktu. — również parsknął ze śmiechu, kiedy to powoli poruszał się po mieszkaniu, mając pod kontrolą wiele rzeczy. Martwił się, jak zawsze. Kim by nie był, gdyby nie zaczął umieszczać powoli i subtelnie Doppler pod własnymi skrzydłami, jakoby chcąc dostrzec coś więcej, niż tylko i wyłącznie pozory. Może dla innych czekolada była swoistym wyciągnięciem dłoni na zgodę, aczkolwiek on tego nie potrzebował - nie potrzebował niczego, zresztą. Samo słowo, samo przyjście... świadczyło wiele. Nawet czasami zbyt wiele, mimo sądzenia, że z pustymi rękoma nie należy się tym samym pojawiać. On tak nie uważał - nigdy nie potrzebował niczego w zamian. A przynajmniej od czasu, kiedy mniej zważał uwagę na materialne rzeczy, skupiając się na tych realnych; objawiona prawda przeszywała jego palce skutecznie. Jakby czekoladowe tęczówki, wbite prosto w stronę Robin, w nienachalny i subtelny sposób, starały się dostrzec więcej i tym samym zrozumieć więcej. Zauważyć zmiany nie tylko w wyborach herbacianych, lecz także w zachowaniu, choć na początku mógł stwierdzić, że na razie znajduje się na niezbyt stabilnym gruncie. Wymagającym odpowiednich poczynań. Sam kiedyś nienawidził przecież słodkich rzeczy, a teraz zatapiał wargi w kakao, pozbywając się od czasu do czasu pianki. — To prawda, ale... przyszłaś. Domyślać się mogłaś, ale koniec końców postanowiłaś sprawdzić. — uśmiechnął się ciepło w jej stronę, zastanawiając się nad tym, czy Robin musiała mieć do czynienia z czymś więcej. Z większą dozą emocji, skrywanych pod kopułą czaszki, powiązanych z możliwością bycia odtrąconą, jako że on miał ku temu podstawy, ale nie postanowił się mścić. Chęć gniewu nie była już okazywana przez lewego wilczura - nie obnażał już kłów, nie ślinił się na potencjalną możliwość zatopienia ich w strukturach mięśni innych. Cieszyło go to, iż zdołał go opanować; przeszłość zdawała się nie wpływać już zbytnio na jego odczucia, chociaż pozostawiła ze sobą doświadczenie, które mogło mu o niej przypominać. A mogło również doprowadzić na samo dno, aczkolwiek dawał sobie z tym wszystkim rady. — Pod niektórymi względami trzeba być surowym. Pod innymi - już mniej. — cicho westchnął, choć nie było to spowodowane znużeniem bądź zmęczeniem - ciepło ze strony buchającego kominka zdawało się ocieplać jego ciało, kiedy to zacisnął dłoń mocniej na własnym kubku; przyjemna funkcja grzejąca przedzierała się przez jego palce. Które zazwyczaj były chłodne, przepełnione pewnego rodzaju brakiem prawidłowości względem reszty ciała. Nie przeszkadzało mu to - nigdy mu to nie przeszkadzało. Zauważał wiele nieprawidłowości, nie tylko pod tym względem, ale to dzięki temu był takim człowiekiem. Mógł się więcej nauczyć, wiedząc, że życie nie składa się tylko i wyłącznie z dobrych rzeczy. — Oho. — mruknął, opierając się własną dłonią o policzek, który pozostawał przyjemnie rozgrzany. Aż sam się zdziwił, jak bardzo chłodne ma te smukłe opuszki palców, które raz po raz zapoznawały się z drobnymi elementami w postaci zarostu. Niezbyt wielkiego, praktycznie niewidocznego, lecz za to odczuwalnego. Nie spodziewał się takiego podejścia, ale w sumie go to nie dziwiło; pewne rzeczy wymagały poniekąd odpowiedniego podejścia. Stanowczego. — Czyli wszystko na własną rękę w tej kwestii. — przytaknął, bo wiedział, o czym dziewczyna mówi. Sam musiał do wszystkiego dokładać, sam musiał zarobić na to, co obecnie posiadał; ciężka praca nie była mu nieznana. Doskonale ją kojarzył, choć, poprzez niektóre elementy na jego własnych dłoniach, można było zauważyć, że fizyczny sektor nie stanowił czegoś obcego. I chociaż teraz chodził głównie po to, by jeździć, piętno sprzątacza z Munga zdawało się poniekąd znajdować na jego ciele. — Wiesz, że mnie to nie uspokaja. — mruknął, poniekąd niezadowolony na duszy, że Robin postanowiła podejść tak beztrosko do tego tematu. Może rzeczywiście za bardzo się martwił? Może ubierał wszystko w coś, w co nie powinien ubierać? Może nadto podchodził do tego emocjonalnie, mimo że na zewnątrz niczego szczególnego nie było widać? — Na razie nie. Na razie, chociaż wiesz, jak to z tym bywa. Wszystko może się zmienić. — nie był z tego faktu jakoś stricte zadowolony. — No ale pozostaje liczyć na to, że będzie w porządku. — uśmiechnął się pod nosem, zapijając własne zwątpienia za pomocą czekoladowego raju.
Robin Doppler
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 166 cm
C. szczególne : Podobnież duże oczy, trzy podłużne blizny po pazurach od lewego nadgarstka aż do łokcia, bardzo jasne, blond włosy
Nic nie mogła poradzić na fakt, że tak prosto było jej znów przebywać w jego towarzystwie. Jakby rozstanie nigdy nie miało miejsca, nawet pomimo wszystkich zmian, jakie w nich zaszły przez ostatni rok. Felinus pozornie pozostawał dokładnie taki sam, co naprawdę przyjmowała z radością. Nie mogła wiedzieć, jak wiele nowych blizn naznaczyło jego ciało. Nie wiedziała, że czas był dla niego mniej bądź bardziej korzystny. Zapewne będzie to wszystko odkrywać. Powoli, w swoim czasie i rytmie. Po co się spieszyć? Dawne stosunki budowali latami. Wiedzieli o sobie więcej, niż inni, przypadkowi ludzie w ich życiu mogli powiedzieć. Nie czuła żadnej wewnętrznej potrzeby, czy przymusu, aby wiedzieć wszystko już, teraz, zaraz, natychmiast. Wiedziała, że puchon nie oczekuje równie wiele od niej samej. Rozsiadając się wygodnie na tej kapanie, akceptowała fakt, że tak szybko ponownie się jej nie pozbędzie. Sam chyba rozumiał to równie mocno, co i ona. Z radością pragnęła powoli poznawać kolejne smaczki z jego życia, słuchać historie opowiadające o kolejnych bliznach. Nie oczekiwała, że podaruje jej to wszystko od razu. – Myślę, że znajdzie się jeszcze przynajmniej kilka, ciekawych zmian – skwitowała jego proste słowa, dalej uśmiechając się szeroko. Niedbałym gestem odsunęła z twarzy zbędny tam kosmyk blond włosów. Wpatrywała się w niego z czymś co mogło bez najmniejszego problemu być radosnym odczuciem. Prostota tego zachowania uderzała i zapadała w pamięć. Było tak, jak być powinno. Bo czy nie o to w życiu chodziło? Znów upiła herbaty, napawając się jej bardzo dobrym smakiem. Mawiali, że w prostocie tkwi siła. Ona była skłonna przychylić się ku temu stwierdzeniu, kiedy delektowała się tak prostym, a jednocześnie pysznym naparem. Ponownie przystawiła go do nosa, drażniąc receptory węchu. Westchnęła głośno, słysząc jego kolejne słowa. Odstawiła naczynie na blat, by po chwili pochylić się w jego stronę. Utrzymywała kontakt wzrokowy, jak to miała w zwyczaju. Nie lubiła mieć świadomości, że jej rozmówca może poczuć się ignorowanym. A to, co zamierzała powiedzieć, było nazbyt ważne, aby mogła pozwolić sobie na tego typu przypuszczenia. – Oczywiście, że musiałam to sprawdzić – zaczęła, silnie akcentując każde słow. Przymknęła na chwilę powieki i nieświadomie przygryzła dolną wargę. W jej głowie wszystko to brzmiało prosto i bardzo dobrze. Nie była pewna, czy będzie podobnie, kiedy wypowie to na głos. – Felinus, to było beznadziejne, kiedy nie było cię obok. Wkurwiał mnie ten kontakt tylko przy pomocy wizzbooka czy listów. Na Merlina, nawet nie przypuszczasz, ile razy miałam ochotę usiąść obok ciebie i opowiedzieć ci o tym, co mi się dziś przytrafiło. – żadne z wypowiadanych przez nią słów, nawet w najmniejszym stopniu nie zakrawało o kłamstwo. Myślała, że samotne podróżowanie po całym świecie, będzie idealnym rozwiązaniem dla niej. Dosyć szybko okazało się, że ciężko było cieszyć się wspaniałymi widokami czy wykwintną kuchnią, kiedy nie było obok nikogo, kto mógłby podzielać tę radość. Potarła swój policzek dłonią, milknąc na chwilę, jakby zastanawiała się nad czymś bardzo głęboko. Bo istotnie, tak właśnie było. – Nie mam pojęcia, dlaczego przyjście tutaj, zajęło mi tyle czasu – powiedziała w końcu, ponownie przenosząc swój wzrok wprost na jego łagodne spojrzenie. Zbyt łagodne. Należała jej się bura i wiedziała o tym. Z jednej strony cieszyła się, że przyjął ją w tak przyjazny sposób. Natomiast z drugiej strony, irytował ją jego spokój i opanowanie. Nie mógł choć raz unieść głosu? Uśmiechnęła się pod nosem, znów opierając plecy o oparcie kanapy. Rozsiadła się wygodniej by po chwili zacząć wystukiwać paznokciem na kolanie tylko sobie znany rytm nieistniejącego utworu. – Mogę ci obiecać, że nie będę się niepotrzebnie nikomu narażać. Ale musisz przestać się tak martwić. Mówię ci, że nic złego się nie stanie – i głęboko wierzyła w wypowiadane przez nią słowa. Na Merlina, nawet nie mogła mieć pojęcia, jak grubo się myliła w tamtym krótkim momencie… – Gdyby coś się działo, daj znać, pomogę skopać kilka tyłków – to powiedziawszy posłała mu jeden z najbardziej charakterystycznych dla niej, szerokich uśmiechów. Traktowała to wszystko w lekki sposób nie bez powodu. Zwyczajnie nie była do końca wtajemniczona we wszystko to, co działo się w Wielkiej Brytanii. Nie wiedziała, jak bardzo to wszystko oscyluje w granicach absurdu.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Ważniejsze pozostaje jednak inne pytanie - czy tykający nieustannie zegar będzie nadal tykał? A może coś się wydarzy, napotka na swojej drodze przeszkodzę, która to przeniknie w struktury mechanizmu, powodując jego swoiste zatrzymanie? Wiele rzeczy może tak naprawdę się wydarzyć. Nawet jeżeli tego nie będą chcieli, nawet jeżeli będą wyzywać świat od najgorszych, a niezbyt przyjemne uczucie żalu, narastającego w obrębie klatki piersiowej, coś może wpłynąć na ich przyszłość. Jakieś wydarzenie, z którego jeden z nich nie wyjdzie cało. Kiedy to ciało zostanie pochowane, a wspomnienia będą jedynym źródłem jakichkolwiek informacji. Jeżeli żaden z nich się pod tym względem nie postara, odkrywanie informacji na temat drugiej osoby może stać się w pewnym stopniu niemożliwe. Nie bez powodu Lowell czuł pewną, dziwną presję, która to wynikała stricte z działania polityki na terenach Wielkiej Brytanii, która zahaczało o miano absurdu. Co najgorsze - nic się z tym nie działo. Aurorzy nie łapali sprawców, którzy nadal znajdowali się na wolności, trując i psując życie osób nienależących do jakichkolwiek partii. Albo reprezentujących te, które drugiej grupie akurat się nie podobają. Wszystko stawało się dziwnie nieznajome, jakby coś próbowało zmyć kolory przez nich posiadane. Uniemożliwić wzniesienie się w powietrze, podciąć skrzydła, z którymi to mieli czuć się po prostu dobrze. Patrzeć, jak z tych sączy się szkarłatna posoka, odbierając możliwość jakiejkolwiek niesienia pomocy. Po części to nie pozwalało mu się cieszyć z tego, co znajdowało się dookoła niego; nadal miał pewne wrażenie, że ktoś go może śledzić. Albo obserwować, co zahaczało o granicę dobrego smaku i prywatności, jaką chciał zachować. — Mam nadzieję, że będzie mi dane je odkryć. — uśmiechnął się naturalnie, jak to miał w zwyczaju, kiedy to znał Robin bardziej, niż innych ludzi, z którymi to miał do czynienia na co dzień. Wiedział, że nic nie pozostaje na swoim miejscu po upływie kolejnych wskazówek zegara; życie toczy się dalej. Tylko od niego zależy, czy on podejmie się również tego rytmu, czy jednak postanowi oddać się chwilowej stagnacji, zapoznając się z tym, jak łatwo człowiek jest w stanie porzucić swoje pasje, marzenia i ambicje na rzecz jedynie istnienia. Bo życiem wówczas tego nazwać by po prostu nie mógł. Mijałoby się to z jego ogólnymi założeniami, gdyby nie wypełniał luk we własnym grafiku, odczuwając te pozytywne emocje. Z czasem zrozumiał, jak potężną z nich siłę może wydobyć, wszak nie bez powodu zdołał się nauczyć zaklęcia patronusa. Ale też, jeżeli tylko znalazłby odpowiedni ku temu powód, byłby w stanie podbić czarnomagiczne swoim ukrywanym od wiele lat gniewem. Poddanym swoistej hibernacji, czekającym tylko na wybudzenie, by tym samym siać terror, a szkarłatna posoka pokryła ziemię krwią tych, którzy zechcą jakkolwiek przetestować jego dzierżoną od dawien dawna agresję. Spojrzał na nią ze spokojem w tęczówkach; czekoladowe obrączki źrenic zdawały się znajdować w idealnej, ludzkiej harmonii, jakoby stanie wyjątkowo trudnym do utrzymania na dłuższą metę. Ciche westchnięcie wydobyło się również spomiędzy jego ust, kiedy to wiedział i znał dobrze Doppler. Może nie do końca, pozostając świadomym rzeczy, jakie mogły na przestrzeni lat zmienić się i tym samym pokazać, że nie wszystko trwa wiecznie, aczkolwiek... znał. I wcale nie czuł się ignorowany. — Nie powiedziałem, że nie było. I podejrzewam, że inaczej nie mogło być. — powiedział w kwestii beznadziejności, kiedy to wysłuchał jej słów. Ile jednak struktur zostało naruszonych? Ile procederów zostało zwieńczonych namiastką zmian, jakie to wprowadziło w ich życie zrządzenie losu? Nie wiedział. Mógł się tylko domyślać, kiedy to zdania przedzierały się przez jego umysł w spokojny sposób. — Ale... teraz już jestem. I jeżeli masz jakiekolwiek chęci rozmowy, podzielenia się czymkolwiek, co cię trapi, to wiesz, gdzie mnie szukać. — uśmiechnął się. Nie widział sensu w oskarżanie jakkolwiek dziewczyny o taki stan rzeczy, ale też, nie widział sensu w dobijaniu jej, że jednak rzeczywiście było do dupy, co mogłoby spowodować chwilowe narastanie tej pesymistycznej atmosfery, której starał się unikać od jakiegoś czasu. Bo życie idzie przecież dalej. Przez jakiś czas można, ale nie zarażając tym samym innych ludzi. Nie roznosząc skażenia. Wiedział, że litery, które układały się w poszczególne ciągi, nie były kłamliwe, wręcz przeciwnie. Biła z nich ludzka szczerość, tak samo, zresztą, jak z jego. I nie zamierzał tego stanu rzeczy zmieniać. — Może wynika to z konieczności poukładania tego wszystkiego w głowie? Niełatwo jest spojrzeć tam, gdzie można spotkać się z ludzkim zawodem. — powiedział, nie oszukując jej w żaden szczególny sposób. Kiedy człowiek brnie do przodu, mniej chce roztrząsać sytuacji z przeszłości. Poniekąd ich znajomość, w formie spotkania się i porozmawiania przy kawie bądź herbacie, zdawała się przenieść w formę wspomnień, do których to byli w stanie sięgnąć, ale po które z trudem mogli z powrotem poprosić, by stały się rzeczywistością. Nie bez powodu traktował ją w taki sposób; rzadko kiedy unosił się głosem, panując nad emocjami. Wiedział, że jest to konieczność w jego przypadku - by złośliwość nie przedzierała się przez tkanki, choć tej złośliwości zaczął się też wstydzić. — Postaram się mniej, ale i tak, nie obiecuję. — kiwnąwszy głową, kiedy to siedział wygodnie na kanapie, czując się w miarę swobodnie pod względem prowadzonej rozmowy, wiedział doskonale o tym, co znajduje się pod jego głową. Troska. Zamartwianie się. Za każdym razem, gdy nieświadomie umieszczał ludzi przy sobie, zważając uwagę na to, by nic im się nie stało, wiązało się to z dodatkowymi obciążeniami na ludzkiej psychice. Z którymi, jak się potem okazywało, średnio mógł sobie poradzić. — Wiadomo, o to nie musisz się martwić. — ale, prędzej preferował samodzielne działanie. Bez narażania kogokolwiek w jakikolwiek sposób. Nawet jeżeli miałoby się to wiązać z otrzymaniem większych obrażeń na własnym ciele, nie chciał przyczyniać się do powstawania poczucia winy u siebie wobec innych osób. — Jak w ogóle wrażenia po powrocie do szkoły? Te same, a może coś się zmieniło? — zagaił, wszak intrygowało go to, jak dziewczyna z powrotem czuje się w dawnej szkole.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru - wiggenowy Przedmioty: srebrny kociołek
Zabawę w alchemika czas zacząć. Trudno nie było. Łatwo też nie. Otrzymany sprzęt, który to zakupił listownie, pozostawał nie do końca odpakowany - a przynajmniej nie do momentu, kiedy to szczupłe palce zdjęły zabezpieczenia i przyczyniły się tym samym do przedstawienia jego oczom własnego, srebrnego kociołka. To właśnie w nim będzie miał okazję uwarzyć eliksiry, na których mu obecnie wysoce zależało - które to zdawały się posiadać w sobie wyjątkową, magiczną moc. Nie bez powodu podjął się ich bezpośredniego zebrania, tudzież też, w specyficznych przypadkach, wszak brakowało mu głównych składników, zakupienia ich w aptece, w której to pracował. Świeże, wszak wiedział co nieco o procesie przygotowywania poszczególnych roślin, by te zawitały w rękach klientów, kiedy to wlał prawidłową bazę do naczynia, ewidentnie wydobędą z siebie lepsze właściwości, niż te podlegające poniekąd procesom licznego rozkładu. Nie zamierzał jednak się nad tym jakoś specjalnie rozczulać, kiedy to odpowiednio rozpalił ogień pod materiałem, z którego został wykonany kociołek, by tym samym rozpocząć subtelnie proces warzenia. Equinox tylko zatrzepotał skrzydłami - zapewne wiedział już, co się tak naprawdę szykuje. Pamiętał, jak przygotować eliksir wiggenowy - nie był przecież aż takim idiotą pod względem tych leczniczych. A teraz, w szczególności gdy pozostawał w pełni świadom tego, jak wiele rzeczy dzieje się w jego życiu, a część jego własnej duszy zaczyna gnić, musiał poniekąd działać. Nie bez powodu zatem poczuł, jak typowy zapach płomieni uderza do jego nozdrzy, a sam zaczął wykorzystywać odpowiednie składniki. Sok z chrobotka, wymieszany w prawidłowy, ludzki sposób, wszak podczas takiego procesu nie może sobie pozwolić na żaden błąd, z krwią salamandry, przyczynił się do zmiany barwy wywaru na iście pomarańczowy, wręcz zdający się wysoce rzucać w oczy. Kiedy to postanowił dodać kolejne, odpowiednie części zwierząt, mikstura przybrała kolor żółty, niczym ten charakterystyczny dla jego własnego domu. Kręgosłup skorpeny, który to prawidłowo przygotował do procesu tworzenia eliksiru, przyczynił się do konieczności oczekiwania i ustalenia wymaganego czasu, kiedy to temperatura w kociołku wynosiła odpowiednią ilość stopni Celsjusza. Puszek pigmejski już pchał mu się do tego, by stać się częścią mieszanki, aczkolwiek Lowell skutecznie go zabrał z możliwości doskoku, by tym samym westchnąć ciężko pod nosem. Dwie krople śluzu gumochłona, dodane po odpowiednim czasie gotowania, spowodowały kolejną zmianę barwy, tym razem bardziej w stronę kwarcu. Chwilę odczekał, zanim to postanowił posłużyć się korą drzewa wiggen, jak również prawidłowo rozłożony na części pierwsze akonit. Liście mięty przeszyły strukturę gotującej się substancji, która to, osiągając prawidłową ciepłotę, stała się czerwona, zanim to nie pozostawił go do ostudzenia. Spokojnie, ze skrupulatnością, po odpoczynku jednogodzinnym, nie bez powodu zaczął ostrożnie przelewać eliksir wiggenowy do podpisanych wcześniej flakoników. Szkoda by było tym samym przyczynić się do utraty części wywaru, który to udało mu się uzyskać, tym razem bez przepisu dzierżonego tuż pod nosem. Czyżby narastający progres jego własnych umiejętności? Nie wiedział; mimo to jakoś w nie wierzył. Bo nie pozostawało mu obecnie nic innego, kiedy to wiedział, że pewne rzeczy, wymagające prawidłowego podejścia, nie mogą odbyć się bez udziału eliksirów. Wyczyściwszy odpowiednio dno kociołka, schował go skrzętnie w szafie, zanim to nie wsadził eliksirów do kuferka - to jeszcze nie ta pora. Przydadzą się znacznie później.
[ zt ]
Robin Doppler
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 166 cm
C. szczególne : Podobnież duże oczy, trzy podłużne blizny po pazurach od lewego nadgarstka aż do łokcia, bardzo jasne, blond włosy
Nikt tak naprawdę nie mógł mieć nawet pewności, co wpłynie na jego zachowanie w tak dotkliwy sposób, że wszystko to, co dotychczas pozostawało czymś normalnym po tym stanie się tylko ułudą nie godną nawe to rozpamiętywania. Przewidzieć nieprzewidziane. Na Merlina… Iluż to czarodziejów spalało się, próbując doścignąć swoje przeznaczenie, wpłynąć na nie, zmienić jego sens. Iluż to jeszcze ludzi działało, nie wiedzą, że tuż za rogiem czaiło się coś, jeszcze nie posiadające barwy, kształtu, zapachu, kompletnie nie oddziałujące na zmysły w jakikolwiek sposób. Jednak kiedy przychodził ten dzień, atakowało nagle, całkowicie zmieniając postrzeganie wszystkiego, co dotychczas wydawało się być bardzo prostym w rozumowaniu. Pochowają samych siebie w całunie zapomnienia, pozornie odcinając się od tego wszystkiego. Uczucia będą wracać w najmniej spodziewanych momentach. Atakować skołatany umysł i duszę, siarczystymi razami, przed którymi nikt, prócz ich samych, nie będzie w stanie ich obronić. Wszystko inne straci na znaczeniu. Nikt nie mógł wiedzieć, jak blisko nich rozpacz się czai. Kiedy w końcu ugodzi. Czy to w postaci psychicznego zagrożenia, czy może bardziej realnego. Podobnego temu, które to zaatakowało wspomniane przez Felinusa osoby. Przyjmowała rzucone przez niego spojrzenie z dozą pokory i spokoju, o którego posiadanie samej siebie w tym momencie nie podejrzewała. Jeszcze kilka chwil temu wszystko kołatało się w jej ciele w niepochamowanym rytmie. Była przekonana, że rozpadnie się na kawałki, niepewna tego, jak Felinus przyjmie jej nagłe pojawienie się w jego życiu. Teraz wiedziała, że to wszystko było tylko mrzonkami, których nie powinna brać pod uwagę. Bez względu na wszystko, co wydarzyło się zarówno w jej, jak i jego życiu, to był j e j Felinus. Ten, który wciąż potrafił coś wyciągnąć zza czekoladowych tęczówek dziewczyny. Ten, który potrafił pocieszyć, być może kosztem samego siebie i swoich uczuć. Jak mogła podejrzewać, że ją odtrąci? Mimo wszystko? Zaśmiała się cicho, słysząc kolejne jego słowa. Poczuła, jak niewidzialny supeł rozwiązuje się w jej trzewiach. Rozluźnia mięśnie, tak boleśnie do tej pory spięte. Wszystkie negatywne odczucia ulatywały wraz ze śmiechem wydostającym się z pomiędzy spękanych warg. Nie wiedziała nawet, że tak wiele mogło się ich zmieścić na tak niewielkiej przestrzeni. Może jednak była w stanie przetrwać więcej, niż sama siebie podejrzewała? – Nawet nie wiesz, jaki wyrok na siebie podpisałeś tymi słowami – stwierdziła luźnym tonem. Bo teraz, kiedy już wiedziała, że Feli wciąż mógł być osobą obecną w jej życiu, zamierzała z tego faktu nagminnie korzystać. Czy tego pragnął, czy nie. Chciała odbudować relację, która niegdyś połączyła dwa umysły. Wrócić do podstaw, do miejsca, gdzie to wszystko pozostawili w nadziei, że nic się nie zmieni. Zmieniło się wszystko, choć chyba jeszcze nie do końca zdawała sobie z tego sprawę. Teraz należało tylko przywrócić wszystko na właściwe tory. Zawrócić z osobnych dróg, które wybrały ich losy. Przyznawała mu rację w myślach, więc musiała zrobić to również głośno. Bo ją miał. Faktycznie mówił tak, jak było. A ona nie przywykła do tego, aby milczeć. Nigdy nie zagryzała języka. – Nie miałam pojęcia, czy ty jeszcze uważasz mnie za kogoś sobie bliskiego – przyznała w końcu, nieco cichszym głosem. Myśli plątały się w jej głowie, nie zdolne do tego, aby osiągnąć jakikolwiek konsensus. Dostała tak wiele informacji i prawdopodobnie jeszcze więcej musiała teraz na spokojnie przemyśleć, ułożyć w odpowiednich miejscach. Przejście do tak luźnego tematu, jak przebywanie w szkolnych murach, przywitała ponownie lekkim śmiechem. Był to tak wspaniale bezpieczny temat, że aż się zachłysnęła tym odczuciem. Sama tego wszystkiego do tej pory nie rozważała nazbyt. Ot, wypełniała swoje obowiązki szkolne, bardziej, bądź mniej skrupulatnie, w zależności od aktualnego stanu ducha i aktualnych przemyśleń. Podpisała niewidzialny pakt z rodzicami, z którego teraz musiała się skrupulatnie wywiązywać. – Nie sądziłam, że przez ten rok zajdzie w tej szkole tyle zmian – przyznała w końcu, delikatnie przy tym kręcąc głową. – Na Merlina, niesamowicie odmłodziła się kadra nauczycielska! I jeszcze to ponowne przyzwyczajenie się do nauki, to naprawdę ciężki kawałek chleba – miło było pogadać na tematy tak przyziemne, które dotychczas były skrupulatnie omijane. Wtem przypomniała sobie o jednym aspekcie, który notabene był mikro czynnikiem zapalnym, skłaniającym dziewczynę do pojawienia się w tym miejscu. – A w ogóle to gratuluję pozycji zastępcy przewodniczącego w kółku medycznym – uniosła brwi i z uznaniem pochyliła w jego stronę głowę. Tak, ten fakt naprawdę mógł zaimponować takiej uzdrowicielskiej ignorantce, jak ona.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Ludzkie istnienie, emocje - czy to nie jest to, co może nie tylko wznieść na wyżyny, lecz także sprowadzić na dno? Wolał uniknąć czegokolwiek, co spowodowałoby obecnie jego zachwianie. Nie chciał widzieć samego siebie w znacznie gorszym stanie. Nie chciał, by jakaś okropna bezsilność znowu zaczynała przeżerać jego tkanki, udowadniając, jak cholernie słabą istotą jest. Zwierzęta teoretycznie nie czują aż takiej gamy emocji - dlaczego zatem ludzie musieli się na tym tle wyróżniać? Dlaczego wiele schematów pozostawało niezbadanych, wiele struktur niezidentyfikowanych, a całokształt ludzkiego istnienia począł się opierać na czymś więcej, niż na instynkcie przetrwania? Może dlatego, bo właśnie ta zmysłowość, być może to dostrzeganie drugiego dna, sensu przeprowadzanego czasami poprzez prosty chwyt dłoni i zaciśnięcie palców, tak naprawdę mają znacznie większy wpływ? Sam nie wiedział. Wyrzuty sumienia mogły się pojawiać w ich przypadku, wszak nie działali wedle własnej, znajdującej się na podwalinach piramidy potrzeb, konieczności przedłużenia gatunku. Gdzieś te leżały uśpione, pod rygorem panującego prawa, gotowego, by zniewolić każdego, kto postanowi własnymi działaniami poddać się temu, co naturalne i zwierzęce na rzecz tego, co naturalne i ludzkie. Lowell nie potrafił uciec od wspomnień - nie potrafił również w pełni, całkowicie wręcz, kontrolować samego siebie. I o ile bardzo często ukrywał w sobie wiele emocji, o tyle jednak, no właśnie - ukrywał je. Starał się, by nie wychodziły, by nie zostały narażone na atak, lecz ostatnio zaczął rozumieć, iż zachowywanie się jak maszyna nie ma żadnego sensu - przynajmniej nie na dłuższą metę. Lowell nie wiedział, co tak naprawdę znajduje się pod membraną skóry dziewczyny. Nie miał prawa wiedzieć, wszak nie potrafił zanurzyć się w bezgraniczne morze umysłu, w którym to musiałby szukać. Nawet jeżeli mógłby - nie chciał. Chciał, by wiele rzeczy, nie tylko z jego życia, pozostawało prywatnych. Nie bez powodu czasami wycofywał się, by uszanować ją, ale dość często ostatnio, pod natłokiem własnych uczuć, zdawał się pewne granice przekraczać. I o ile nie te w stosunku do Doppler, o tyle jednak kompletnie inne, w związku z czym nie czuł się najlepiej ze samym sobą, wiedząc doskonale, iż wtrynianie się z butami wszędzie tam, gdzie nie potrzeba, może przynieść ze sobą tylko i wyłącznie więcej zniszczeń. Więcej pęknięć struktur, z którego wykonana jest ludzka dusza, a która to posiada w sobie więcej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Nie zamierzał łamać - nie zamierzał palić za sobą mostów, uważając, że pewne rozdziały należy zamknąć. W szczególności wtedy, gdy, koniec końców, każdy z nich miał coś na sumieniu. Czy to coś większego, czy to coś mniejszego. I podejrzewał, że istnieje prawdopodobieństwo, iż dziewczyna, siedząca właśnie w salonie, poczuła ulgę. Było to po niej poniekąd widać - po tym, jak na twarz Ślizgonki wstąpił śmiech. Szczery, może cichy, ale za to podejrzewał, iż prawdziwy. - Uwierz mi, wiele wyroków podpisałem. - powiedziawszy, chwycił mocniej za kubek z kakao. No tak, zbyt wiele. Wyrok na utratę części ciała, na wiele blizn, a to wszystko po to, by po prostu nauczyć się więcej. By zdobyć to, co znajdowało się jeszcze parę miesięcy temu poza zasięgiem jego otwartej do przodu dłoni. Prawej, której to część była pokryta paskudnymi bliznami, otrzymanymi w wyniku rykoszetu. Wiele zapłacił za to, by być tutaj, teraz, zauważając na sobie zbyt wiele uszczerbków. Nie bał się ich jednak - nie miał po co się ich bać; nie wstydził się przecież tego, jakim się stał. Może ciało ucierpiało, może przeszło katusze, może nie wyglądało najlepiej, ale ogólny stan zdrowia Felinusa uległ znacznej poprawie. Tak samo psychiczny, choć różnie ostatnio z tym bywało; nie chciał rezygnować z czegoś, co wcześniej budował. Student nie należał do osób, które łatwo przechodzą z jednego miejsca na drugie, udając, że wszystko jest w porządku - w szczególności wtedy, gdy mu na czymś zależało. Albo na kimś. Może ma mało bliskich osób, ale za to stara się je chronić za wszelką cenę. - O to się nie martw. Ja nie zapominam. - przyznał jej, zaskakująco szczerze. Nie potrafił rzucić ludzi w kąt tylko dlatego, gdyż, z pewnych rzeczy, musieli z niego zrezygnować. Pod tym względem był wierny jak pies, chociaż z czasem mogłaby narastać frustracja, naturalna, ludzka, spijająca z negatywnych emocji, które to w nim drzemały - ale nie w stosunku do Robin. Pochodząc od przeszłości, może je opanował, ale nadal, wymagały pewnych poprawek i zmian. Nie chcąc wprawiać blondwłosej dziewczyny w zakłopotanie, Lowell nie bez powodu podjął się takiego tematu. Bezpiecznego, o stabilnym gruncie, bez wymuszania określonych schematów zachowania z zachowaniem w środku wszystkiego, co chciało się na daną rzecz wyrzucić. - Tyle? No nie wiem, dyrektor siedzi na tyłku i nic nie robi. - zaśmiał się, choć prędzej czuł gorzki żal, przez który miał ochotę wymiotować. Za dużo tego wszystkiego. Ewidentnie. Zamartwiał się cholernie, choć tego nie okazywał; ukrywał to wszystko, stając się znowu fałszywym człowiekiem. A może tylko wobec siebie? Sam tego nie wiedział, kiedy jednak pewne sytuacje spowodowały odciśnięcie piętna. Znowu, ponownie... i chociaż starał się nie przejmować, nie potrafił. Szlag by to. - A z tym to trudno dyskutować. Jest kolorowo, no i też, kadra nauczycielska nie jest zła. Powiedziałbym, że jest lepsza niż parę lat temu. - przyznawszy szczerze, skierował spojrzenie czekoladowych tęczówek na kubek, który stał się tylko nikłym wspomnieniem po czekoladowym napoju, w związku z czym ruszył z miejsca, by odnieść naczynie do zlewu. Gdy powrócił, usłyszał gratulacje, na które chwycił się jedną dłonią za tył głowy, jakoby w zdziwieniu, niemniej jednak w podziękowaniu posyłając jej tym samym podniesienie kącików ust do góry. - No nie było zbyt trudno... Dzięki, mam nadzieję, że przyjdziesz na któreś ze spotkań. - dodawszy szczerze, gdy Robin skończyła napój, również odniósł naczynia do zlewu, modląc się w duchu, by przypadkiem czegoś tym samym nie zepsuć; może nie mył ich jeszcze, ale z czasem zaczęło się tam zbierać coraz to więcej naczyń, za które to będzie musiał się wziąć, zakasać rękawy i tym samym oddać fizycznej, niezbyt wymagającej robocie. Gdy tematy do rozmów zostały wyczerpane, a zbliżały się nieustannie godziny, podczas których dwójka będzie musiała skupić się na własnych zajęciach, pod koniec spotkania, Lowell, odprowadzając Robin do drzwi, przytulił ją na pożegnanie. Ot, nie sprawiało mu to żadnego problemu - tym bardziej, że do dotyku się już przyzwyczaił, w związku z czym nie czuł żadnych skrupułów, podejmując się tego prostego, przyjacielskiego gestu. Coś mu mówiło, iż to nie będzie pierwsze i ostatnie spotkanie w obrębie następnych kilku tygodni - liczył nawet, wszak się o nią martwił. Jak, zresztą, o każdego, kogo umieszczał pod własnymi skrzydłami. + [ zt x2 ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru - wiggenowy Przed wycieczką. Składniki: x1 tojad (akonit), x1 kora drzewa wiggen Posiadane przedmioty: srebrny kociołek Ilość porcji: 3
Czuł się trochę lepiej, choć nadal, miał pewne przejawy własnej bezsilności, wynikające zarówno ze stanu zdrowotnego, jak i tego, co znajdowało się pod kopułą jego własnej czaszki. Kiedy to dłonie, spokojnie i bez większych problemów, przygotowywały odpowiednie składniki, woda w kociołku powoli zaczynała się gotować. Nie był to jednak proces dość szybki, a prędzej mozolny, pozostawiony samemu sobie, jakby jeszcze bez bąbelków, które, będące wynikową doprowadzenia cieczy do wrzenia, nie miały prawa się jeszcze objawić. Lowell zastanawiał się, czy aby na pewno potrzebuje tyle wiggenowych, niemniej jednak, po dłuższych chwilach namysłu, zadecydował jednogłośnie, iż dawka od Schuestera może nie wystarczyć. Owszem, ostatnio zażywał je w mniejszych ilościach, co nie zmienia faktu, iż podejrzewał, że podczas wycieczki może wydarzyć się naprawdę wiele. Dlaczego? Dlaczego zawsze musi być coś, co pozostawi go w chwilach zapytania, jakby nie mogąc tym samym udzielić prawidłowej odpowiedzi? Gdyby posiadał przy sobie wiggenowy po sytuacji, jaka to miała miejsce w Wyciszonym Pokoju, zapewne nie musiałby w ogóle zostać znaleziony przez zrąbanego asystenta jakiegoś przedmiotu i profesora Voralberga. Nadal, kiedy myślał o tej sytuacji, kiedy to siatkował na drobne kawałki kręgosłup skorpeny. Czas wziąć się do roboty i nie tylko korzystać z dobroci Skylera; kolej na niego. Ivary przy nim jednak nie było - kotka znajdowała się nadal w rękach Maximiliana, w związku z czym żaden pyszczek nie zbliżał się niebezpiecznie do kociołka, ulegając potencjalnemu poparzeniu. Zresztą, już dawno temu by postawił barierę, dzięki której zwierzę nie miałoby dostępu do miejsca obecnej pracy. Eliksir wiggenowy mógł posiadać różnorakie wersje, zależne od tego, jaką ktoś krew posiada... Ciekawe - pomyślał, kiedy to już nie wertował kartek, choć miał jedną w zanadrzu, gdyby przepisu po prostu zapomniał. Zamiast tego, wlana do cieczy krew salamandry, poddana początkowo odpowiedniej temperaturze, by została stopniowo przystosowana do warunków panujących w kociołku, spowodowała przemianę jego koloru. Pomarańcz ponownie uderzał w oczy, choć wcale nie był taki fluorescencyjny, a prędzej łagodny, uderzający w te pewne, subtelne nuty. Wina soku z chrobotka, wymieszanego w prawidłowy sposób. Dodanie kolejnych składników spowodowało zmianę koloru warzącej się powoli mikstury na żółty, jakby zahaczający o ten słonecznikowy. Dziwne, jak eliksiry potrafią być zaskakujące, niemniej jednak... zdawały się być prędzej przydatne. W szczególności, gdy różdżka, rdzeń w niej i sygnatura magiczna w czarodzieju wyczerpują własne limity. Przebieg tworzenia eliksiru wiggenowego, mimo jego problemów z magią, przeszedł bezproblemowo. Możliwy powód był jeden - starał się unikać używania jakichkolwiek zaklęć, a każdy składnik dodawał własnoręcznie, obrabiał własnoręcznie. Tak oto wcześniej posiatkowany kręgosłup skorpeny został dodany do mieszanki, odstawionej następnie na kilka minut na wolnym ogniu. Płomienie łaskotały radośnie dno kociołka, a on mógł tym samym przez chwilę odetchnąć, patrząc na zalaną korę drzewa wiggen, połączoną ze spreparowanym tojadem. Barwa eliksiru z czasem zmieniła swoją barwę na fioletową, a wtedy dodał te ostatnie, końcowe składniki, również czekając na przeminięcie czasu, który to zapamiętał z odpowiedniej receptury. Przy gotowaniu mógł się pomylić, przy magicznym warzeniu eliksirów - niespecjalnie. Dlatego sprawdzał dokładnie, jak wywar reaguje, choć nie wydawał się on być jakoś stricte niezadowolony. Pozostawało tylko... czekać. Czerwony kolor, wynikający z dorzucenia wcześniej listków mięty, został poddany ostudzeniu i, na Merlina, machnięciu różdżką; proces ten trwał długo, niemniej jednak Lowell nie zamierzał wcale go pośpieszać, znając swój własny stan i obecne możliwości. Dopiero wtedy, gdy kociołek i wywar odsapnęły, przelał wiggenowy do odpowiednich fiolek w ilości trzech sztuk. Uniwersalny, mógł się przydać w każdej sytuacji. Choć... może wcale nie będzie takiej potrzeby korzystania z niego? Kto wie, co na nich czeka na tej wycieczce.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru - Czyszczący Rany Przed wycieczką. Składniki: x1 składniki na Eliksir Czyszczący Rany Posiadane przedmioty: srebrny kociołek Ilość porcji: 3
Na samych wiggenowych nie mógł całkowicie polegać. Co prawda, w sytuacjach zagrożenia życia - jak się domyślał, wszak wiedza z tego zakresu była w jego przypadku całkiem spora - nie zwracałby uwagi na sterylność do końca, skupiając się raczej na usunięciu czynnika bezpośrednio wywołującego nieprawidłowości w funkcjonowaniu ludzkiego organizmu. Kiedy to odpowiednio przygotowywał rumianek lekarski, poddając go zalewie w czystej wodzie, mógł się przede wszystkim zastanawiać nad tym, czy takie kroki są konieczne, ale... sytuacja w Łazience Jęczącej Marty udowodniła mu, że w przypadku, gdy zaklęcia nie działają, trzeba mieć zawsze plan awaryjny. Zawsze. Dlatego, odstawiwszy przygotowany wcześniej preparat, w którym to odparzały się liście z kielicha, pod kopułą czaszki znajdowało się naprawdę sporo pytań, z którymi nie chciał mieć do czynienia, lecz te, niczym małe, psotliwe demony, chcące wgryźć się w umysł i trochę z niego poskubać, nie pozwalały uzyskać mu prawidłowego, ludzkiego spokoju. Za dużo razy popełniał te same błędy, by móc polegać tylko i wyłącznie na własnej, wewnętrznej magii. I o ile czuł się lepiej ostatnimi czasy, o tyle jednak nie potrafił przejść obok własnego idiotyzmu na tyle obojętnie, by pozwolić mu zagalopować jeszcze dalej. Płomień pod kociołkiem został ponownie wzniesiony, a sam, przygotowując oczywiście prawidłowo składniki, wlał pół litra wody do środka i począł ją gotować do wrzenia. Długo czekać nie musiał, kiedy to bąbelki próbowały przedostać się z dna naczynia na powierzchnię, udowadniając to, iż ciecz znalazła się w stanie wrzenia, temperatury krytycznej. Dopiero wtedy dodał odpowiednio utarty korzeń imbiru, jakoby w zastanowieniu, łącząc ją z miodem bzyczków, który to spowodował przybranie barwy cieczy w odcieniach delikatnej żółci. Felinus po tym zaczął odliczanie, kiedy to w przepisie, który pamiętał jak amen w pacierzu, widniała informacja, iż musi odczekać dokładnie dziesięć minut, zanim ponownie postanowi wziąć się za prawidłowe przygotowywanie wywaru. Zmniejszywszy ogień, wszak niekonieczne było to, by preparat w kociołku ponownie wydobywał z siebie tumany niezadowolenia, oparł się jednocześnie o krawędź łóżka, spoglądając uważnie na zegar. Pod kopułą czaszki trwał częściowy chaos, którego to nie potrafił wytłumaczyć. Za parę dni dosłownie... będzie mógł wreszcie wyjechać i trochę odpocząć, aczkolwiek jakieś dziwne przeczucie nakazało mu się, w ramach czystej konieczności, przygotować. Jakby to, co wydarzyło się w łazience, było jedynie zalążkiem tego, co może mieć miejsce. Nie potrafił jednocześnie tego dziwnego uczucia wytłumaczyć - może stawał się powoli paranoikiem - a może po prostu chciał się jakoś zabezpieczyć. Może już nie potrzebował aż tylu wiggenowych, aczkolwiek... no właśnie. Wolał się ubezpieczyć na przyszłość, aniżeli w przypadku jakiegoś zdarzenia narzekać na samego siebie, że czegoś nie przygotował. Iż nie zdołał przewidzieć - jak chociażby w tej cholernej Luizjanie, gdzie początkowo stracił jądra, a potem aligator postanowił zmiażdżyć mu nogę. Powróciwszy do receptury eliksiru, wykonując odpowiedni ruch różdżką, począł przygotowywać go dalej. Ogień tańczył radośnie pod materiałem, z którego zostało wykonane dno kociołka, a sam dodał tym samym dwie krople roby z czyrakobulwy. Składnik wprowadzony został wyjątkowo gładko, a eliksir zamigał, jakoby wyrażając gotowość do kolejnych działań, dzięki którym uzyska swoją pełną formę. Palce musnęły ostrożnie krylicę kwitnącą, by tym samym wprowadzić do środka odpowiednio spreparowany kryształ, znajdujący się w czasie rozwoju. To właśnie jej właściwości umożliwiały zniwelowanie bólu, uśmierzenie poniekąd procesu odkażania, który, bez niej, mógłby być znacznie mniej przyjemny. Dopiero, gdy eliksir przybrał barwę fioletu, mógł wtedy go odstawić do ostygnięcia - przelewając go po tym czasie do flakoników, otrzymał to, co mogło być potencjalnie wysoce przydatne. Pytanie tylko - czy na pewno jego podejrzenia były tak słuszne, jak mógłby się tego spodziewać? Nie wiedział, wszak nie miał prawa przewidywać przeszłości - kiedy to kociołek poddawał odpowiedniemu czyszczeniu, pod kopułą czaszki pojawiło się naprawdę wiele myśli. I miał nadzieję, że żadna z nich nie znajdzie miejsca w otaczającej go rzeczywistości.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru - wiggenowy Składniki: x1 tojad (akonit), x1 kora drzewa wiggen Posiadane przedmioty: srebrny kociołek Ilość porcji: 3
Jeżeli chciał rozpocząć odpowiednie działania względem tworzenia eliksiru - musiał zacząć testować ten obecny, by sprawdzić jego reakcje z organizmem i zdolność do pozostania w osoczu bądź jakimkolwiek innym płynie, który ma możliwość noszenia ze sobą poszczególnych substancji. Nie bez powodu zatem, podczas wytwarzania ponownie wiggenowego... no cóż. Skupiał się przede wszystkim na tym, by składniki były najwyższej jakości, w związku z czym nie korzystał z tych starych, a zamiast tego jego wzrok wylądował na tych najświeższych. Nie chciał, by brak prawidłowości względem receptury przyczynił się do wystąpienia kolejnych problemów, w związku z czym zmusił się do wydania zabójczych kilkudziesięciu galeonów i tym samym, znajdując się we własnym, domowym zaciszu, skupił się przede wszystkim na prawidłowym przygotowaniu stanowiska do pracy pod postacią sterylności. Co jak co, ale nie widziało mu się otrzymywać wadliwe wyniki poprzez własne lenistwo, w związku z czym w pomieszczeniu panowała charakterystyczna atmosfera. Nie bez powodu, oczywiście. Jeżeli chciał coś wymyślić, to musiał się jednak w jakiś sposób postarać. Nic nie spada z nieba, prawda? Dlatego przygotował bazę do eliksiru, skupiając się w pełni na logice jego receptury, starając się przeanalizować to, w którym momencie dodanie odpowiedniego składnika miałoby najlepsze miejsce. Na stoliku miał już przygotowane odpowiednie notatki, które umożliwiłyby mu potencjalne zrozumienie prawdziwej natury wywaru, w związku z czym zaczął powoli i ostrożnie, zapalając odpowiedniej wielkości język ognia pod kociołkiem. By ten swym ciepłem objął ciecz, przyczyniając się do prawidłowego wzrostu jej temperatury; każdy ze składników, który to znajdował się na wyczyszczonym stoliku, był powoli przez Lowella przygotowywany. Powoli sprawdzał krew salamandry, która to znajdowała się w probówce, czekając tym samym na zetknięcie z bazą o odpowiednim cieple. Nie bez powodu nawet pozostawił papierosy gdzieś na pościeli, mając je całkowicie gdzieś. Stres występował, ale koniec końców za szluga nie mógł chwycić - musiał funkcjonować pod tym względem samemu. Pomarańczowa barwa zdawała się przedostawać do oczu, powodując tym samym miłe skojarzenia - łagodny, pozbawiony oczojebności, nie zdawał się posiadać w żaden szczególny sposób szkodliwych właściwości. Powoli natomiast Felinus zajmował się kolejnymi, potrzebnymi składnikami, które to były wręcz wymagane przy procesie przygotowywania eliksiru. Mimo to nie mógł nie odnieść wrażenia, iż pewne spojrzenie na wywary pod kopułą jego czaszki się po prostu zmieniło. Dokładniej analizował proces, skuteczniej rozgniatał liście mięty, aniżeli pozostawiał je w postaci... no cóż, częściowo zmielonej papki. W alchemika ostatnio coraz częściej się bawił, więc i wprawa w jakiś sposób się wydobywała, ale nadal miał problemy ze zwykłymi eliksirami. Dlatego dodanie części zwierzęcych, w prawidłowej kolejności, przyczyniło się do zmiany barwy na pomarańczowy, a kolejne procesy przyczyniły się, poprzez kręgosłup skorpeny i śluz gumochłona, do przybrania koloru kwarcu. Ciepłota zdawała się wydostawać ze srebrnego kociołka, kiedy to starał się w jak najlepszy sposób przygotować eliksir, analizując raz po raz jego kolejne procesy; zaglądał nawet do starych notatek i tych, które to zdołał zrobić w bibliotece. Liście mięty spowodowały przybranie czerwoności przez wywar, który następnie wymagał prawidłowego odpoczynku. Dopiero ostygnięcie pozwoliło na rzeczywiste przelanie eliksiru do flakoników, skrupulatnie podpisanych, ażeby się w czymś rzeczywiście nie rąbnął. Wtedy mógł zająć się czyszczeniem tego wszystkiego, kiedy to zapisał odpowiednie rzeczy w magicznym dzienniku, nie chcąc o nich potem zapomnieć. Mimo to musiał bardziej zrozumieć eliksir, by wprowadzać do niego prawidłowe modyfikacje, choć ewidentnie udało mu się znaleźć lukę, w którą to mógłby wepchnąć stabilizator, zanim najsilniejsze składniki przejmą kontrolę w pełni nad eliksirem. Zakończył zatem pracę na dziś.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru - wiggenowy Składniki: x1 tojad (akonit), x1 kora drzewa wiggen Posiadane przedmioty: srebrny kociołek Ilość porcji: 3
Czy w ogóle należał do rozsądnych ludzi, skoro zużywał wiggenowe na potęgę, by przeprowadzić odpowiednie badania, jak również zadbać o innych? Niespecjalnie. O ile wcale takim orłem z eliksirów nie był, nie lubiąc się z tymi, co pokazywały ewidentnie mu środkowy palec (zwykłe, zapraszamy stąd wypierniczać), o tyle jednak nie potrafił jakoś szczególnie się do nich przemóc. Nie bez powodu; różniące się składniki ewidentnie wskazywały trochę na inne nacechowanie poziomu, w związku z czym Lowell nie czuł się wyjątkowo dobrze, mając do czynienia z tymi spoza leczniczej kategorii. Jakoś wolał pozostać przy tym, co go interesowało - święta dwójca, tudzież trójca uzdrawiania - zdawały się nie być wcale tak łaskawe, jak mogłoby mu się wcześniej wydawać. I o ile starał się bardziej zrozumieć działanie poszczególnych składników w eliksirze, o tyle jednak znajdowała się przed nim droga - długa, kręta, wręcz zawiła. Sam nie znał swoich planów. Kiedy to ponownie zajmował się przygotowywaniem wywaru, gdzieś obok trzymał podręcznik, chcąc przeanalizować, który składnik, dodany w miarę postępu, byłby w stanie pożyczyć wymagane właściwości, tudzież je przedłużyć poprzez odroczenie efektów w czasie. Mimo dogłębnego studiowania wybranego przez siebie zagadnienia, czujne oczy zauważały, gdy woda rozgrzała się do odpowiedniej temperatury, a on mógł zacząć działać, przygotowując liście mięty i korę drzewa wiggen poprzez zalanie jej odpowiednim preparatem, połączonym ze śluzem z gumochłona. Wiedział, iż wysuszona kora musi odpowiednio zostać nasączona, kiedy to wykonywał kolejne kroki wedle receptury, którą to doskonale znał. Powoli, ostrożnie, bez jakichkolwiek gwałtownych ruchów, przygotowywał każdy składnik z osobna, by nie okazało się jednak, iż poprzez brak świeżości bądź idealnej obróbki... po prostu psidwak zaczął to jebać. Dlatego skupił się w pełni, choć na uwadze miał to, by uważnie przestudiować kolejne zakamarki podręcznika. Chciał wiedzieć naprawdę wiele, niemniej jednak im bardziej zagłębiał się w dany temat, tym ten stawał się bardziej obszerny. Prawidłowe rozeznanie pozwoliło mu lepiej zrozumieć temat, ale nadal, nie wiedział nic więcej. Dlatego szukał - szukał, chcąc tym samym dowiedzieć się, który ze składników byłby czymś prawidłowym. Zaczął analizować te znajdujące się w innych recepturach, jakoby chcąc znaleźć powiązanie z rozłożeniem efektów na czynniki pierwsze z wykorzystaniem pozostawienia magicznych właściwości w osoczu. Raz po raz czekoladowe tęczówki lądowały na widok gotującego się wywaru w garnku, do którego to dodawał raz po raz odpowiednie ilości kręgosłupów skorpeny. Istna mieszanka zdawała się przybierać, poprzez prawidłowe mieszanie zgodnie z kolejnością wskazówek zegara, odpowiednią barwę. Choć to naprawdę, podczas procesu przygotowywania, mikstura wręcz mieniła się kolorami tęczy, choć wiedział, iż koniec końców wiggenowy musi mieć jeden, pożądany, wymagany pod koniec. Kwarcowy może był jednym z ładniejszych, ale nadal, wskazywał na niedokończenie fazy, która jednak wymagała prawidłowego końca. Części odzwierzęce pozwoliły na przybranie pomarańczowego odcienia, natomiast te roślinne - na ciemnoczerwony, momentami, zależnie od oświetlenia, wręcz krwisty. Czy to za pomocą liści mięty, czy jednak kory drzewa wiggen. Wszystko wiązało się w jedną, widoczną całość, kiedy to pozostawił eliksir do ostygnięcia, palcem przesuwając po nazwie jednego ze składników... Krew salamandry. Znajdująca się w wielu eliksirach o długofalowym działaniu, jak chociażby Wzrostu, Czuwania czy Chroniącego przed Ogniem, pozwalała osiągnąć nie tylko skutki regeneracyjne, lecz także rozłożyć efekty w czasie. Lowell nie do końca wiedział, czy to jest aby na pewno dobry trop, ale był świadom doskonale tego, iż również przy Wczesnoporonnym ten ma swoje odpowiednie zastosowanie. Ostatni, Organi Sanentur, polegał przede wszystkim na regeneracji tkanek, ale, jak doskonale wiedział, nie była to natychmiastowa, a prędzej stopniowa, połączona z korą drzewa wiggen. Krwawnik odpowiadał za prawidłowe przekrwienie nowych organów, w związku z czym wszystkie karty, po przelaniu wiggenowego do odpowiednich flakoników, zdecydował się postawić na ten składnik. Oby tylko się nie mylił - a miał taką nadzieję, chcąc wprowadzić, po pewnych niuansach z zakresu eliksirowarstwa, zmienioną recepturę.
[ zt ]
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Czuł się jak gówno. Obalone w samotności prawie dwie butelki Ognistej dość skutecznie dawały o sobie dzisiaj znać. Był idiotą. Wiedział o tym. Przede wszystkim wkurwiał się na samego siebie, że tak łatwo udało mu się zaprzepaścić ostatnie miesiące pracy nad własną psychiką. Po drugie, cholernie martwił się o Felka i zgniatała go ta pierdolona bezsilność, którą odczuwał poprzez fakt, że nie jest w stanie nic dla niego zrobić. A przynajmniej nic pożytecznego. Do tego miał ochotę zajebać się za tak jawne nadużywanie alkoholu. Szczególnie teraz, gdy za dwadzieścia cztery godziny miał wylecieć na boisko w barwach Slytherinu, na co pracował ostatnio bardzo ciężko, a teraz zamiast dbać o formę chlał całą noc w pierdolonym pubie w Hogsmeade. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tyle przespał, choć nie do końca mógł to nazwać wypoczynkiem. Odcięło mu po prostu film, więc nawet nie wiedział kiedy i gdzie legnął. Obudził się za to z ogromnym kacem, którego próbował zaleczyć tym, co pozostało z jego nocnej popijawy. Felek na szczęście jeszcze spał, gdy Max wychodził. Ślizgon mimo wczorajszych zdawkowych zapewnień Lowella, nie miał zamiaru tak go tam zostawić. Dlatego też, zamiast wrócić do lochów, teleportował się na Newport Road. Nie pamiętał, kiedy ostatnio tu gościł. Tamte czasy wydawały mu się odległą przeszłością, jakby wyrwaną z życiorysu kogoś zupełnie mu obcego. Czuł się oderwany od tamtego Solberga, a coraz bliżej znów czuł więź z tym, który włamał się Felkowi w środku nocy do domu. Pokręcił głową na samą myśl, otwierając drzwi kluczami, które praktycznie zawsze nosił przy sobie z przyzwyczajenia. Od razu skierował swoje kroki na górę, z ulgą zauważając, że Lydii nie ma w domu. Wszedł do pokoju puchona i stanął jak wryty. Z jakiegoś powodu nagle go sparaliżowało. Czuł łzy napływające mu do oczu na myśl o tych wszystkich chwilach, które tu spędzili. Mimowolnie przejechał dłonią po pościeli znajdującej się na łóżku, po czym mocniej zacisnął szczękę w celu pozbierania się do kupy. Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie po to tu przyszedł i nie miał zamiaru jakkolwiek dawać się ponieść. Wyuczonym już sposobem przywołał beznamiętną kukłę, która wczorajszego wieczoru ponownie wróciła do życia, a którą stworzył na potrzeby kryzysowych sytuacji, z którymi to sobie nie radził. A konkretnie jak dotąd tylko jednej. Zaczął otwierać szafę w poszukiwaniu jakiejkolwiek torby, a gdy już takową znalazł, zaczął pakować do niej świeże ubrania. Czarne ciuchy powoli wypełniały torbę, lecz Max wiedział, że nie powinien na tym poprzestać. Wiedział, że Feli ma gdzieś zapasy od Skylera, które to mogły mu pomóc, więc zaczął otwierać szafki w celu poszukania znajomych sobie flakoników. Przetrząsał rzeczy puchona, kompletnie nie przejmując się naruszaniem jego prywatności. W tej chwili nie miało to przecież znaczenia. Gdy cokolwiek rzuciło mu się w oczy brał i upychał w torbie, by mieć pewność, że o niczym nie zapomni. Właśnie otwierał ostatnią z szafek, gdy jego wzrok padł na tajemniczą książkę. Powoli położył na niej swoją dłoń odczytując tytuł, a jego źrenice mimowolnie się rozszerzyły. Pamiętał, jak Felek mówił mu o tym tomie. Nic dziwnego, że był ukryty pod stertą innych, z pozoru mniej wartościowych rzeczy. Czarna magia nie była raczej czymś, co powinno się dumnie wystawiać na widok publiczny. Max ostrożnie otworzył tom, przeglądając pożółkłe kartki. Tak, zdecydowanie potrzebował tej książki. Może i zaklęciarz był z niego marny, ale po tym, co usłyszał wczoraj chciał zrozumieć choćby podstawy tej zakazanej sztuki, a do tego akurat ta książka traktowała o eliskirach, co mogło mu się przydać jeżeli naprawdę chciał się szerzej zainteresować antidotami. Wrzucił więc tom do własnej torby, którą miał na ramieniu, a następnie zgarnął lśniące niedaleko fiolki z eliksirami i wpakował do tej, którą miał zamiar podarować Felkowi. Już miał wychodzić z mieszkania, gdy usłyszał za sobą ten znienawidzony skrzek kruka. Odwrócił się, piorunując ptaka wzrokiem, ale szybko zdał sobie sprawę, że zwierzę mogło długo nie być karmione. Odstawił więc bagaże w salonie, a następnie zaczął szykować cokolwiek dla małej gromadki Felka. Nie znał się na ich diecie, więc działał bardziej kierowany intuicją niż wiedzą. Ostatecznie jednak każda istotka mogła odnaleźć coś dla siebie, zostawione przez ślizgona, który w końcu mógł spokojnie opuścić mieszkanie, starannie zamykając za sobą drzwi.
/zt
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Woda księżycowa. Niby wedle książki, którą dzierżył w domu, nie było to zbyt trudne do osiągnięcia. Teoretycznie, oczywiście rzecz mówiąc raz jeszcze - czysto teoretycznie, woda księżycowa to nic innego, jak woda wystawiona na działanie światła księżyca, a raczej światła odbijanego od słońca. Samemu wiedział, że może się ona tak naprawdę przydać do niewielu przepisów, a w sumie to tylko i wyłącznie do jednego - animagicznego. Jeżeli jednak miał być szczery, to tak naprawdę... mógłby ją opchnąć za całkiem niezłą cenę, gdyby się oczywiście jakoś postarał. Czekanie kolejny miesiąc może nie być zbyt korzystne, a pamięć ludzka, mimo że dość pojemna, często bywa tak naprawdę zawodna. Ludzie nie są maszynami zaprogramowanymi do wykonywania danej funkcji o danej godzinie i w danym dniu. Nie bez powodu zatem postanowił wykorzystać okazję, by tym samym zdobyć ten jeden, cenny składnik, który mógłby mu się kiedyś przydać. Prędzej czy później, oczywiście. Pierwsze Lowell rozpoczął od przygotowania odpowiedniego pojemnika na ciecz. Niby prosta czynność, aczkolwiek student pozostawał świadom tego, że tak naprawdę... jest konieczna odpowiednia jego czystość. Przeglądając fiolki po zużytych eliksirach, nie czuł jakiegoś wewnętrznego zachwytu na tę myśl; miał ich naprawdę sporo w wyniku zużywania lekarstw, a koniec końców jakoś zawsze zapominał oddawać flakoniki z powrotem do ich pierwotnego właściciela. Kiedy to znalazł jedną najodpowiedniejszą, bez żadnych uszkodzeń, która byłaby w stanie zdzierżyć ciut więcej, niż początkowo zakładał - postanowił ją dokładnie zdezynfekować i wyczyścić. Robił to nie tylko za pomocą zaklęć, lecz również za pomocą bawełnianej szmatki, dokładnie przecierając ją nie tylko od środka, ale także z zewnątrz. Dopiero potem, gdy udało mu się uzyskać w pełni czyste naczynie, postanowił je wysuszyć, poddając odpowiedniej temperaturze. Srebrny kociołek, który to przygotował, wypełnił wodą destylowaną, rozpalając pod nim odpowiedniej wielkości płomień. Nie chciał mimo wszystko i wbrew wszystkiemu doprowadzić do jej wrzenia, w związku z czym Felinus dokładnie kontrolował jej temperaturę. Spokojnie, bez pośpiechu mieszając zgodnie ze wskazówkami zegara, czekał na pierwsze ściemnienie się nieba, kiedy to przygotowywał rzeczy także do innej wyprawy. Prawą ręką posługiwał się już znacznie lepiej, co nie zmienia faktu, iż nie wiadomo było, czy zdoła odzyskać wcześniejszą, pełną precyzję; wszelkie notatki obserwacyjne zapisywał za pomocą lewej, kiedy to długopis szedł w ruch, a na kartkach pojawiały się pierwsze zapisy i słowa. Po piętnastu minutach utrzymywania odpowiedniej temperatury wody, Lowell odstawił ją do ostygnięcia do trzydziestu stopni. Następnie przelał ją do flakonika, wypełniając go nie do końca do samego brzegu. Zejście na dół było proste i przyjemne; wejście do ogrodu w prostym obuwiu także. Przygotowując odpowiednie zakrycie do naczynka, Lowell, kiedy to księżyc był już widoczny na niebie, pozostawił wodę w najlepszej widoczności, a, jak się okazało - postawił ją na stoliku w ogrodzie. Po tym mógł ruszyć do czegoś kompletnie innego - do konieczności zdobycia jednego ze składników Aceso, jeżeli okaże się, że krew salamandry nie będzie możliwa do ujarzmienia.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru wiggenowego Użyte składniki: x1 Kora drzewa wiggen, x1 tojad. Posiadany sprzęt: Srebrny kociołek. Ilość porcji: 3
Szczerze? Ciągłe szwendanie się po barach i wynajmowanie pokojów wymagało od niego sporych pokładów pieniędzy, a obecnie był trochę na tyle biedny, że szkoda było mu wydawać kolejne pieniądze na lokum. Nie bez powodu Lowell zatem, kiedy to tak rozmyślał, rozpoczynał zalewanie w prawidłowy sposób kory drzewa wiggen w podgrzanej, destylowanej wodzie, by wydobyć z niej prawidłowe właściwości. Każdy sposób na zarobek był dobry, a ten był trochę bardziej legalny. Nie przejawił się jednak na oficjalnej tablicy ogłoszeń, skupiając się bardziej na wąskim gronie odbiorców. Przygotowanie bazy eliksiru było proste i przyjemne; wlanie czystej wody zajęło dosłownie moment, a za pomocą różdżki Lowell rozpalił płomień pod kociołkiem, by tym samym doprowadzić do powolnego nagrzania wody. Raz po raz, odpowiednio monitorując stopnie w kociołku, by tym samym zacząć powoli proces warzenia wiggenowego, który to mógł mu przynieść potencjalne korzyści. Jednocześnie wiedział o tym, by zachować pełną ostrożność, w związku z czym nie pozwalał sobie na żaden błąd. Szkoda by było, by tojad, zamiast uzyskać właściwości charakterystyczne dla eliksiru, przyczyniłby się do toksyczności. Nie bez powodu warzenie jest piękne - może nie tylko pomóc, ale także przyczynić się do pogorszenia. Mimo to wiggenowy miał już opanowany do perfekcji - tym bardziej, że mógł się do niego podszkolić pod względem działania eliksiru Aceso, za który to nie potrafił się jakoś lepiej wziąć, rozmyślając na temat poszczególnych ingrediencji podczas dodawania ich do wody. Delikatny pomarańcz był pierwszą barwą, która naprawdę rzucała się w oczy. Nie był to jednak mocny kolor - prędzej subtelny, jakoby pastelowy. Później, gdy odpowiednią ilość razy pomieszał powoli tworzącym się wywarem, dodał, zgodnie z recepturą, kręgosłup skorpeny, który przyczynił się do kolejnej zmiany w postaci przybrania bardziej stosowanej barwy. Sok z chrobotka natomiast zapewnił nie tylko odpowiednią konsystencję, ale także pozwoliło zapieczętować kolejną część przygotowywania wywaru. Każdy składnik, przygotowany własnoręcznie, spełniał swoją rolę znakomicie - dopiero zalana kora drzewa wiggen pozwoliła na uzyskanie barwy kwarcu, kiedy dodał do niej odpowiednio przygotowany tojad. Płomienie radośnie podgrzewały substancję, którą to zamieszał ponownie, aczkolwiek tym razem odwrotnie w stosunku do wskazówek zegara. Dodawszy miętę, mógł wówczas je zgasić, pozostawiając kociołek na czas ostygnięcia. Felinus rozlał po odpowiednim czasie wywar do flakoników, odpowiednio je podpisując; były gotowe do wysyłania. Kociołek również wyczyścił, by tym samym mógł zostać użyty przy następnym warzeniu.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru wiggenowego Użyte składniki: x1 Kora drzewa wiggen, x1 tojad. Posiadany sprzęt: Srebrny kociołek. Ilość porcji: 3
Lowell postanowił zabrać się za kolejne eliksiry, pozostając doskonale świadom tego, że jeżeli później nie znajdzie czasu - będzie miał problem z ich sprzedażą, skoro jednak nie będzie miał ich na stanie. Przygotowane wcześniej składniki wymagały jednak odpowiednio szybkiej obróbki, by tym samym nie utraciły swoich pierwotnych właściwości. Przyglądał się zatem korze drzewa wiggen, która to ostygała po zalaniu wodą o odpowiedniej temperaturze, powodując jej zabarwienie na charakterystyczną, subtelną barwę, kiedy to posiekał na drobno miętę. Olejek natychmiast się z niej wydostał, a specyficzny zapach rozniósł się po pomieszczeniu, kiedy to w kociołku gotowała się przygotowana woda. Ten sprzęt, mimo swojej ceny, tak naprawdę był wart zakupu. Za każdym razem proces wyglądał tak samo - zgodnie z recepturą - w związku z czym był trochę nużący, ale Lowell i tak czy siak potrzebował trochę więcej doświadczenia, by móc przygotować Aceso. Choć obecnie, w wyniku terapii, po prostu się wstrzymywał, co było bezpośrednim wynikiem pierwszych pozytywnych zmian w jego życiu. Spokojnym ruchem dłoni Lowell odsączył też z wody zalaną wcześniej korę drzewa, która to nasiąknęła w odpowiedni sposób, a następnie potrząsnął parę razy, uważając na to, by prawa ręka nie straciła swojej siły. Nadal musiał na nią uważać, w związku z czym głównie operował lewą, niemniej jednak nie zamierzał porzucić tej z dysfunkcją w zapomnienie. Zamieszanie cieczy w kociołku zgodnie z ruchem wskazówek zegara poszło gładko, a mikstura przybrała po dodaniu krwi salamandry czerwony kolor. Niemniej jednak to sok z chrobotka przyczynił się do ujednolicenia wszystkich substancji, kiedy to mógł dodać następnie kolejne, bardziej specyficzne. Puchon ostrożnie dodał do kory drzewa wiggen spreparowany tojad, uważnie obserwując procesy zachodzące między roślinami. W międzyczasie również spisywał prawidłowe notatki; kiedy minęła odpowiednia ilość czasu i poszczególne ingrediencje stały się pełną jednością, Lowell dodał tym samym mieszankę, powodując zmianę barwy substancji na kwarcowy. Prostym zaklęciem chłopak zgasił języki ognia, które przestały trzaskać radośnie pod kociołkiem. Pozostawiwszy miksturę do wystygnięcia, przeanalizował również parę własnych notatek, wczytując się w podręczniki do eliksirowarstwa, by tym samym wyciągnąć z nich coś ciekawego. Kiedy natomiast czas minął, udowadniając spadek temperatury eliksiru wiggenowego do prawidłowego poziomu - rozlał je do poszczególnych, wcześniej podpisanych flakoników ze sporą precyzją, czyszcząc tym samym kociołek zarówno za pomocą zaklęć, jak również standardowymi, bardziej fizycznymi metodami.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru wiggenowego Użyte składniki: x1 Kora drzewa wiggen, x1 tojad. Posiadany sprzęt: Srebrny kociołek. Ilość porcji: 3
Raz po raz siekał liście mięty, które powoli wypuszczały soki; bez problemu czekoladowe tęczówki zauważały minimalne mankamenty, kiedy to poprawiał okulary znajdujące się na nosie. Pasowało mu coś takiego, kiedy ostrożnie kroił lewą ręką kręgosłup skorpeny, że jednak działał w ukryciu - wolał uniknąć jakichkolwiek nieprzyjemności, a naprawdę mu zależało na zdobyciu paru galeonów. Bo ostatnio było pod tym względem trochę krucho... niemniej jednak posiadał już pierwszego klienta. Co go troszeczkę ucieszyło, bo, jak się okazało, był to wówczas Julius; nalewając wodę do kociołka, niespecjalnie martwił się jakimikolwiek problemami, które mogłyby potencjalnie z tego wyniknąć. Co jak co, ale potrzebował gotówki, a możliwość stworzenia czegoś takiego była dla niego prosta, choć czasochłonna. Dość często robił wiggenowe i typowo lecznicze eliksiry, z którymi w miarę się lubił - inne nie posiadały tyle szczęścia. Niestety - nie pałał do nich ogromną miłością, woląc to, co wiązało się mniej lub bardziej bezpośrednio z uzdrawianiem. Nie martwił się tym jednak, głównie poprzez fakt, że robił to dobrze, a przygotowywanie kręgosłupów skorpeny nie sprawiało dla niego żadnego problemu, kiedy to palce w prawidłowy sposób podążały za ostrzem, by tym samym nie zostać ciachniętymi. Gdy woda w kociołku osiągnęła wymaganą temperaturę, Faolán zmniejszył języki ognia muskające dno od jego zewnętrznej strony, by tym samym przejść do procesu warzenia mikstury. Szmatką wytarł zatem substancję z noża, by tym samym wrzucić do garnka odpowiednią ilość posiekanych wcześniej kręgosłupów skorpeny, kiedy temperatura cieczy w kociołku osiągnęła swoje apogeum. Na spokojnie, bez problemów, gdy pomarańcz przebijał się w barwach, jakimi to zaczęła powoli emanować mikstura. Za każdym kolejnym, wrzuconym składnikiem wszystko ulegało zmianie. Odpowiednie ingrediencje pokazywały powiązania pod względem magicznych właściwości. Już te pierwsze, niewielkie zmiany przyczyniały się tak naprawdę do rozpoczęcia procesu tworzenia się eliksiru wiggenowego. Potem poszło całkiem z płatka; nim się obejrzał, a czas mijał nieubłagalnie, udowadniając, że jest ulotny, ale niemożliwy do zatrzymania i ożywienia. Mimo to potrzebował tych eliksirów również na własny, potencjalny użytek, kiedy to wymieszał tojad ze spreparowanymi wcześniej liśćmi akonitu, który to posiadał wysokie właściwości trujące. Mimo to - po odpowiednim przygotowaniu - był nieszkodliwy i potrafił wyciągnąć w pełni właściwości zalanej wcześniej letnią wodą destylowaną kory drzewa wiggen. Płomienie ognia zwiększył, by tym samym utrzymać w całym srebrnym kociołku prawidłową temperaturę. Następnie barwa cieczy stała się jasnoróżowa, co było dobrą oznaką, wszak działał zgodnie z recepturą. Wykonawszy prawidłowe pomieszanie substancji w przeciwnym kierunku do wskazówek zegara, pozostawił ciecz jeszcze na krótki moment na niewielkim ogniu, który to zmniejszył. Płomienie przestały muskać spragnione przytulania, a kiedy odpowiednia ilość czasu minęła - Lowell kompletnie je zgasił, by tym samym otworzyć ostrożnie okno, by świeże powietrze dostało się do pomieszczenia. Kiedy substancja ostygła - rozlał ją do odpowiednio przygotowanych flakoników, tak samo podpisanych. Byleby nie zmarnować ani jednej kropelki; dopiero potem mógł udać się na odpoczynek, wcześniej zapominając o własnych obowiązkach.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru wiggenowego Użyte składniki: x1 Kora drzewa wiggen, x1 tojad. Posiadany sprzęt: Srebrny kociołek. Ilość porcji: 3
Kolejny dzień znajdujący się pod szyldem tworzenia eliksirów pozwalał mu poniekąd rozwinąć skrzydła i tym samym zauważyć zależności między ingrediencjami, które wchodziły w skład wiggenowego. Ponownie, jak gdyby nigdy nic, Lowell zalewał korę drzewa wiggen w celu wydobycia jej magicznych, leczniczych właściwości. Czarodziejski składnik ponownie puszczał prawidłowe soki, by tym samym stać się czymś, co rzeczywiście będzie nadawało się do stworzenia wcześniej obranego eliksiru. Już z nim żadnych kłopotów nie miał - prędzej szło to w jego przypadku mechanicznie, jakoby receptura została wyryta w pamięci na amen. Trwalej, silniej, odpornie na czynniki zewnętrznie. Raz po raz dłonie odpowiednio obrabiały kręgosłupy skorpeny, które to wymagały odpowiedniego rozdrobnienia. Trzymany w nich nóż był przez lewą dłoń - najwidoczniej przyzwyczaił się do niej na tyle, że ufał jej pod tym względem bardziej, aniżeli w przypadku prawej, która wymagała jeszcze odpowiednich ćwiczeń. Woda podgrzana w kociołku zaczynała bardzo powoli bulgotać. Nie bez powodu zatem Felinus zmniejszył ogień, by ten muskał bardziej delikatnie dno garnka, w którym to powoli zachodziły odpowiednie procesy, kiedy dodał pierwsze roślinne składniki. Jednocześnie dokładnie obserwował, jak to wszystko przebiega, w związku z czym nie dopuszczał do siebie żadnego błędu, do którego mógłby się potencjalnie dopuścić. Doglądał wręcz z perfekcjonizmem tego, jak do cieczy w środku dodał odrobinę krwi salamandry, która przyczyniła się do uzyskania charakterystycznego, pomarańczowego zabarwienia. Następnie zmieszał w szklanym naczynku tojad, kiedy to wymieszał dodatkowe składniki, w tym wcześniej rozdrobnioną miętę, która puszczała olejek. Substancja pozostawała odpowiednio spreparowana; odpowiednio połączywszy z nim korę drzewa wiggen, ciecz przybrała nowego koloru. Musiał ją jednak na chwilę odstawić, gdy dodał sok z chrobotka, który pozwolił połączyć składniki w kociołku w jedną, odpowiednią całość. Wskazówki zegara tykały, kolejne kwadranse mijały w widocznych rzeczach, kiedy to skupiał się w pełni na uwarzeniu eliksiru. Tworzenie ich nie sprawiało mu żadnego, większego problemu. Pod koniec, kiedy to jeszcze raz wymieszał składniki, dodał przygotowaną wcześniej mieszankę tojadu i kory drzewa wiggen, które, w postaci połączenia z gorącą miksturą, pozwoliły wydobyć z niej pełne właściwości. Kwarcowy kolor przeszył strukturę, a Lowell, jak to miał w zwyczaju, odstawił eliksir do ostygnięcia. Kiedy ten natomiast przybrał pokojową temperaturę - przelał go do odpowiednich fiolek, wcześniej podpisanych. I przystąpił do dalszej pracy.
[ zt ]
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Warzenie eliksiru wiggenowego Użyte składniki: x1 Kora drzewa wiggen, x1 tojad. Posiadany sprzęt: Srebrny kociołek. Ilość porcji: 3
Raz po raz - niczym zgodnie z rutyną wprowadzoną przez własny organizm i własny tryb życia - rozgniatał odpowiednio korę drzewa wiggen za pomocą moździerza na drobniejsze, aczkolwiek widoczne kawałki. Potencjalny pył usuwał - by tak samo nie zniszczył ewentualnych, prawidłowych właściwości leczniczych, kiedy to postanowi połączyć go z tojadem. Do odpowiedniego słoiczka wsadził zatem rozdrobnioną korę, którą zalał podgrzaną na ogniu wodą pozbawioną minerałów. Temperatura cieczy nie była za wysoka, by tym samym nie przyczynić się do potencjalnego "ugotowania" składnika; prędzej zaparzał go niczym inne zioła. Lowell jednocześnie wymieszał powstałą mieszankę, by tym samym ją odstawić w odpowiednim miejscu na stoliku. Kolor powoli się zmieniał, co było prawidłową reakcją świeżości rośliny. W kociołku już gotowała się woda, niemniej jednak ogień trochę bardziej się rozprzestrzeniał wokół niego, niż powinien. Faolán za pomocą różdżki zmniejszył płomienie, by tym samym nie przyczynić się do zwiększenia temperatury, która powinna być utrzymywana na tym samym poziomie. Ciecz jeszcze nie wydobywała z siebie pęcherzyków powietrza, aczkolwiek, kiedy to dodawał odpowiednie składniki, coś zaczęło się dziać. Ingrediencje prawidłowo wchodziły w reakcję z pozostałymi, w związku z czym Lowell mógł zaobserwować liczne zmiany barwy cieczy w kociołku. Pierwsze krew salamandry, wymieszana, zmieniła kolor na czerwony. Następnie, kiedy to dodał kolejną porcję, mógł zaobserwować zmianę barwy na żółty. Po tym, jak wrzucił do garnka odpowiednią ilość posiekanych kręgosłupów skorpeny, a i zwiększył odrobinę ogień, mikstura w środku uzyskała charakterystyczny, żółty kolor. Wymieszawszy odpowiednio składniki, odczekał odpowiednią ilość czasu, ażeby, kiedy to dodał odrobinę śluzu gumochłona, doszło do prawidłowego połączenia składników i utrzymania prawidłowej struktury eliksiru. Pod koniec jeszcze raz wymieszał znajdujące się w naczynku wcześniej spreparowane składniki - tojad i kora drzewa wiggen przybrały inny, bardziej mocniejszy kolor, co było dobrym znakiem. Ostrożnie wlał zawartość słoiczka do kociołka, by tym samym obserwować, jak ciecz przybiera prawidłowy, jasnoróżowy odcień. Lowell jeszcze przez chwilę zagotował miksturę na wolnym ogniu, by potem zgasić spragnione języki ognia, które zniknęły w odmętach pamięci - odstawiwszy odpowiednio kociołek, by eliksir ostygł do temperatury pokojowej, rozlał następnie mikstury do odpowiednich flakoników, czyszcząc stanowisko z potencjalnego brudu, który powstał.