Kiedy szukasz miejsca, gdzie cisza jest na porządku dziennym, a każdy szmer przyprawia o ciarki na całym ciele? Idealnym więc okaże się cmentarz, znajdujący się w Dolinie Godryka. Na tym niewielkim skrawku ziemi, który usytuowany jest za tutejszym kościołem, pochowani zostali czarodzieje, którzy w ten czy inny sposób zapisali się na kartach naszej historii. Można znaleźć tu groby Dumbledorów, Ignotusa Peverella oraz jego potomków, Potterów. Jest jednak rzadko odwiedzany, ze względu na to, co może się tu przytrafić. Każdy wiedział, że istoty odwiedzające to miejsce nie rzadko były negatywnie do ludzi nastawione i niemalże każde spotkanie kończyło się atakiem. Ludzie jednak nic z tym nie starali się robić, ponieważ ów stworzenia również muszę mieć przestrzeń do życia. Więc postanowiono, że wchodzić się tu będzie tylko przy ważnych okolicznościach. Znajdują się jednak śmiałkowie, którzy robią to, żeby się sprawdzić.
Uwaga! Wchodzisz tu na własną odpowiedzialność! Kostki, które tu wyrzucisz mogą ci dać bardzo duży potencjał magiczny, niesamowite przedmioty itp. Jednak możesz też zachorować na nieznaną chorobę, poważnie się poranić lub stracić dużo pieniędzy. Zanim rzucisz kostką, upewnij się, że znasz zasady wynikające z rzutu.
1 - Jesteś nieustraszony i nic Cię nie złamie! Z tym przekonaniem idziesz przed siebie nie rozglądając się na boki. To był błąd. Kiedy tylko usłyszałeś trzask gałęzi, straciłeś nieco pewności siebie i zacząłeś się uważnie rozglądać. Być może ręce tak Ci się trzęsły, że nie mogłeś wyciągnąć różdżki, ale prawdopodobnie po prostu stałeś się czujniejszy. Na szczęście okazało się, że to tylko Ghul, który bał się bardziej niż ty.
Spoiler:
Jeśli dasz mu coś do jedzenia, przywiąże się do Ciebie i podąży za Tobą. Zyskałeś zwierzątko domowe!
2 - Miałeś nadzieję, że będzie tu nieco straszniej. Zawiedziony zaglądałeś pod każdy krzak, obchodziłeś każdy jeden grób, a mimo wszystko nic z tego. Nie wydarzyła się żadna straszna rzecz, o której tyle opowiadali. Ostatnią nadzieją był przeciętnej wielkości głaz. Kiedy go odsunąłeś od razu spadłeś na tyłek. Przed twoimi oczyma ukazało się to, czego lękasz się najbardziej na świecie.
Spoiler:
Rzuć kością. Jeśli wyszła Ci liczba parzysta, udało Ci się rozpoznać zagrożenie i zniwelować. Otrzymujesz do kuferka 1 punkt z OPCM. W przeciwnym razie lęk musiał Cię sparaliżować i zmusić do ucieczki (lub jak kto woli - "taktycznego odwrotu"). Zmierzenie się z największym koszmarem sprawiło, że rzucanie zaklęć nie jest takie samo jak wcześniej. Przez najbliższy tydzień musisz w swoich postach uwzględniać kłopoty z rzucaniem nawet prostych zaklęć.
3 - Przygoda przygodą, ale to nie ona Cię tu przyciągnęła. Po prostu chciałeś oddać hołd wielkim magom. Kiedy przyglądałeś się jednemu z grobów, coś zaświeciło w trawie zwracając tym samym Twoją uwagę. Podchodząc do świecidełka widzisz mały krzyżyk na srebrnym łańcuszku. Bez zastanowienia bierzesz go ze sobą.
Spoiler:
Dorzuć dodatkową kostkę: jeśli wynik będzie parzysty - od dzisiaj jesteś posiadaczem krzyża Dilys, jeżeli nie - krzyżyk boleśnie parzy Cię w palce, zmuszając do natychmiastowego upuszczenia go. Kiedy nachylasz się, aby go odszukać, gotowy na zabezpieczenie go zaklęciem, okazuje się, że zniknął.
4 - Nie jesteś sam na cmentarzu. Zdziwienie? No cóż, ostatnio kręci się tutaj sporo hien cmentarnych, więc powinno się być na taką okoliczność przygotowanym. Jednak osoba, która spotkałeś wydaje się niegroźna. Szalona, lecz niegroźna. Siedzi skulona pod grobem Peverella i trzymając się dłońmi za głowę lamentuje. Mówi wciąż do siebie i nie widzi jeszcze, że ktoś widzi ją w tak żałosnym stanie. "Będzie dobrze" mówi w kółko.
Spoiler:
Zdecyduj najpierw, czy podchodzisz do tej osoby, czy zostawiasz ją w spokoju. Jeśli podejdziesz rzuć kostką. 1,3 - Osoba słyszy twoje kroki i ucieka. 2,5 - Biedak patrzy w twoją stronę i dalej lamentuje. Ostrzega Cię, żebyś odszedł. Jeśli nie odejdziesz rzuca się na Ciebie i niekontrolowanie uderza. Na szczęście jakiś głos go przestraszył. Jesteś cały poturbowany i czeka Cię leczenie w Świętym Mungu. 4,6 - Bez ostrzeżenia zostajesz zaatakowany i brutalnie ugryziony. Po ugryzieniu napastnik ucieka, a Ty idziesz do szpitala. Rzuć literę. Jeśli wyszła samogłoska, oznacza to iż nieznajomy był wilkołakiem i zapałasz ogromną miłością do mięsnych potraw, ale nic więcej. Jeśli wyszła spółgłoska, obficie krwawisz i kiepsko się czujesz; musisz spędzić tydzień w Świętym Mungu.
5 - Widząc, że wkraczasz na cmentarz, pewna starsza kobieta śpieszy ku Tobie. Bez słowa daje Ci dwie buteleczki wypełnione jakimś eliksirem. Rozgląda się dookoła jakby się czegoś bała po czym odchodzi.
Spoiler:
Jeśli drugi raz wyrzuciłeś nieparzystą liczbę, otrzymujesz dwa eliksiry Wiggenowe. W przeciwnym razie zostajesz oskarżony o kradzież i musisz pozbyć się jako zadośćuczynienie 60 galeonów.
6 - Spacerując pomiędzy grobami i podziwiając klimat tego miejsca, czujesz, jak coś dotyka Cię w nogę. Okazuje się, że to Jadowita Tentakula.
Spoiler:
Dorzuć dodatkową kostkę: parzysta - nic Ci się nie stało. Nieparzysta - tentakula Cię zatruła i wymagasz szybkiego leczenia w Mungu. Jeśli masz przynajmniej 20 pkt z zielarstwa, możesz uniknąć ataku bez konieczności rzucania kością!
Beatrice L. O. O. Dear
Wiek : 28
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 160cm
C. szczególne : Czarne oczy, przenikliwe spojrzenie, blizny na dłoniach, ukryte po metamorfomagią, tatuaż na łopatkach (kuferek)
Mieszkała w Dolinie Godryka od niedługiego czasu. Nie mniej, nawet te kilka chwil pozwoliło jej uznać to miejsce za magiczne. Jeśli magia mogła przybrać jakąś bardzo rzeczywistą formę, to z pewnością było nią właśnie to miejsce. Trzeba było przyznać, że Beatrice zakochała się w Dolinie już od pierwszego wejrzenia i każdy możliwy moment chciała poświęcić na bliższe zapoznanie się z nią. A niestety, jak do tej pory, czasu nie miała zbyt dużo. Pewnie dlatego właśnie, tak wiele miejsc i budynków, w tej magicznej krainie, wciąż pozostawało dla niej nieodkrytych, niedostępnych. Tego dnia, postanowiła to nadrobić. W końcu mieszkała w kolebce świata czarodzieji, mimo, że niewielu nazwałoby pewnie tak to miejsce. Dla niej było wyjątkowe i niezbadane. Każdy nowy krzak mógł skrywać tajemnicę, którą tylko jej miało być dane poznać. Ale przecież nie mogła badać każdego drzewa, które mijała po drodze. Dlatego postanowiła zacząć w bardzej tradycyjny sposób. Wiele mówiło się o tutejszym cmentarzu. Że wielu znamienitych czarodzieji doczekało swoich dni w tych właśnie nagrobkach. A przecież każdy czarodziej, bez względu na to, czy był czystej krwi, czy nie, słyszał takie historie jak ta, o trzech braciach z Baśni Barda Beedla, czy morderstwo w rodzinie Potterów. Każdy o tym wiedział i słyszał, a wszycy Ci ludzie spoczęli właśnie w tym miejscu. Beatrice już dawno pragnęła zapoznać się z tym cmentarzem bliżej, ale dopiero dziś nadarzyła się ku temu okazja. Nie chciała niczyjego towarzystwa, dlatego więc nie zaprosiła nikogo z bliskich, bądź dalszych znajomych, do wspólnego zwiedzania. Musiała trochę pobyć sama. Ostatnio tyle rzeczy działo się w jej życiu, że to wszystko zaczynało jej się gmatwać. Musiała wszystko na spokojnie przemyśleć, poukładać sobie w głowie. Rozwiązać nierozwiązywalne problemy i zastanowić się nad ich sensem. O tylu osobach ostatnio nie dopuszczała do siebie myśli. O Maxie, jej byłym narzeczonym, o niedoszłym związku Doriena z Yvonne, czy chociażby o Claudzie. Ten ostatni zdecydowanie zbyt dużo czasu spędzał w jej głowie, chociaż w ogóle nie mógł mieć o tym pojęcia. Było późne popołudnie, kiedy to pchnęła delikatnie furtkę otwierającą cmentarz i niespiesznie, z należytym szacunkiem, ruszyła przed siebie. Rozglądała się, spokojnie, była cicha. Czuła, że tak należy zachowywać się tutaj. Czuła, że "właściciele" tych włości nie życzyliby sobie, aby ktoś ich ignorował.
Szczerze nienawidził swojego ojca. Spędzał większość czasu w szkole, naprawdę nie zaprzątał swojej rodzinie głowy, wiedząc, że nie chcą go oglądać i traktują jak zło konieczne. Jednak czasami musiał przyjechać do ich domu, naprawdę, chociaż wtedy nie mogli udawać, że są normalną rodziną? Nie, oczywiście jego ojciec musiał po raz kolejny powiedzieć, jak wielkim rozczarowaniem i zakałą rodziny jest Enzo, musiał zepsuć kolacje, nad którą matka męczyła się pół wieczora. Doprowadzić jego rodzicielkę do płaczu, a jego niemiłosiernie zirytować, ale to on był zakałą rodziny, nie ten robak, który przelewał swe życiowe niepowodzenia na rodzinę, przy okazji psując życie innym. Chłopak wiedział, że gdyby pozostał w domu choćby przez kilka minut dłużej, sytuacja mogłaby się skończyć dość nieprzyjemnie. Nie chciał zostawiać mamy samej, szczególnie w takim stanie, nie chciał także, by jego konflikt z ojcem się zaognił. Musiał się gdzieś zaszyć, udać się do miejsca, w którym mógł, by odpocząć i w ciszy się uspokoić. Cmentarz pasował do tego opisu idealnie, prawie nikt tam nie przychodził, nie o tej porze. Mocno pchnął furtę prowadzącą na cmentarz, wyżywając się na przedmiocie, tak jak jego ojciec wyżywał się na nim. Jedynym plusem tej sytuacji było to, że pogoda była znośna i mimo późnej posty, było całkiem przyjemnie, a ciepły wiatr owiewał jego twarz. Nim zdążył na dobre wejść do starożytnej nekropolii, zaczepiła go jakaś pomarszczona kobieta, trzymająca w rękach dwie dziwnie wyglądające butelki. Szykował się, by wyjaśnić, że niczego od niej nie kupi i żeby poszła w diabły, kiedy ta wcisnęła mu butelki do rąk i zaraz zniknęła za furtą, a żadne próby jej zawrócenia nie poskutkowały, niezniechęcony tym dziwnym zjawiskiem, Enzo uznał, że nie będzie jeszcze wracał do domu, bo ani on, ani ojciec nie zdążyli ochłonąć. Znalezienie miejsca, w którym mógł, by się zaszyć, troszkę mu zajęło. Kiedy w końcu przysiadł na marmurowej ławeczce, stojącej przed grobowcem jakiegoś dawno zapomnianego rodu i wykorzystał chwilę odpoczynku na bliższe przyjrzenie się butelkom. Wyglądało na to, że był to jakiś eliksir, w tym świetle nie potrafił jednak określić barwy cieczy, a na butelce nie było etykiety. Już miał wyciągnąć różdżkę, by rozjaśnić mroki cmentarzyska magicznym światłem, kiedy ktoś teleportował się tuż przed nim, a kilka sekund później wycelował w niego różdżkę, z której sączyło się jasne światło. Jak widać, los uznał za stosowne całkowicie zepsuć mu ów wiosenny wieczór. Babuleńka go wrobiła, szybka wymiana zdań, okazało się, że eliksiry trzymane w jego rękach były kradzione. Miał do wyboru, przekupić czarodzieja, który zajmował się ową sprawą, albo grzecznie udać się z nim i wyjaśnić tę sprawę. Fakt chciał odpocząć od domowników, ale na pewno nie w ten sposób. Najpierw „funkcjonariusz” starał się zgrywać przykładnego pracownika, który ma odruchy wymiotne od samego słowa łapówka, potem uznał Enza za idiotę i zażądał horrendalnej sumy, ostatecznie Włoch znacznie ją zbił, ale strata 60 galeonów, które musiał wydać na rzecz "zadośćuczynienia", bolała całkiem mocno, tym bardziej że po kłótni z ojcem nawet nie miał co liczyć na wsparcie od ukochanego tatusia. Oczywiście nie mógł także zatrzymać eliksirów. Przeklinając wszystko na czym świat stoi, ruszył z cmentarza po prostu do domu. Jak widać wyjście, które miało go uspokoić, odniosło całkiem niezamierzony efekt, jedynym plusem było to, że wbrew pozorom, rozmowa z funkcjonariuszem i cała dziwna sytuacja troche zajęła, a ojciec zapewne zdążył się już uspokoić. Enzo podążał do domu, a wiatr tak pięknie szumiał w koronach cmentarnych drzew.....
Kostki: 5,6-Babuleńka i Kradzież
Mefistofeles E. A. Nox
Wiek : 27
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 185
C. szczególne : Tatuaże; kolczyki; wilkołacze blizny; bardzo umięśniony; skórzana obroża ze złotym kółkiem; od 14.02.2022 pierścionek zaręczynowy!
Brak głosu wcale nie utrudniał jakoś szczególnie funkcjonowania Mefistofelesa. Nie był aż tak wygadany, żeby cierpieć przez tego typu przypadłość; być może jeszcze go ona nie drażniła, a wszystko było kwestią czasu. Ślizgon nie miał okazji do rozmawiania w szpitalu Świętego Munga, a kiedy wrócił do swojego mieszkania w Hogsmeade, to odebrał wrażenie, że tak jest nawet łatwiej. Asmoday zmartwił się, oczywiście... ale on sam potrzebował czasu, by zacząć faktycznie mówić. Pozostałość gryszopryszczki nie postawiła między nimi ściany, nie wywołała niezręcznej ciszy. Rozumieli się na tyle dobrze, by wiedzieć, że to jedynie wsparcie w tym - bądź co bądź - dość trudnym okresie. Wszystko wskazywało na to, że nieźle sobie radzili. A jednak, nie wysiedział zbyt długo w miejscu. Pozwolił ojcu na odrobinę prywatności, wynosząc się z mieszkania w ciepłe popołudnie, które nie wyróżniało się niczym szczególnym. Zdał się na szczęście i skorzystał z teleportacji, bo nie miał wielkich planów; spacer przemienił się w wyskok do Doliny Godryka. Początkowo obstawiał park, bo miał parę pomysłów i przyjemnie ciążącą na ramieniu torbę... potem nogi same poniosły go aż na cmentarz, który znał, choć chętnie by temu zaprzeczał. W milczeniu przechodził alejkami, spoglądając na płyty nagrobne, odczytując w myślach nazwiska i daty. Coś poruszyło go w środku i nie potrafił oderwać się od tego zajęcia, jak gdyby wierzył, że jego uwaga cokolwiek zmieni. Chyba chciał w to wierzyć. Jakimś cudem łatwiej patrzyło się na te nazwiska znane z gazet i podpisów pod zdjęciami… Nie te, które odgrywały rzeczywistą rolę w jego malutkim, niewiele znaczącym życiu. Mógł patrzeć na wyryte imiona Potterów czy Dumbledore’a, przytłoczony aurą cmentarza wybitnych postaci. Bolało mniej, niż gdyby odwiedzał grób siostry. W końcu postawił torbę na ziemi i przysiadł przy płocie, o który oparł się wygodnie. Kusiła go ta cisza otulająca cmentarz, zupełnie jakby mieszkańcy bali się odwiedzania ważnych osobistości. Cóż, on im nijak nie ujmował… jedynie chciał odpocząć tutaj, gdzie nic nie mąciło jego myśli. Chłód prętów przedzierał się przez cienki materiał koszuli chłopaka i zaczynał palić, zupełnie tak, jakby chciał go pochłonąć. Mefisto ignorował tę niedogodność, podobnie jak nieprzyjemnie płaską i twardą powierzchnię. Zamiast narzekania, po prostu wyjął z torby książkę traktującą o transmutacji i przewrócił kilka kartek, szukając odpowiedniej strony. Chciał spróbować zaklęcia, które nigdy mu nie wychodziło, a które przecież powinien znać. Niejednokrotnie widział jego efekt, spoglądał na formułę - jakimś cudem nigdy nie pokusił się o to, by zabrać za praktykę. Nic dziwnego, że wziął się za siebie dopiero wtedy, gdy znalazł miejsce, w którym myśli idealnie składały się w całość. Przeczytał w myślach inkantację, sprawdził opis, zajrzał do notatek; kiedyś podkradł coś Nessie, kiedyś sam coś zapisał. Różdżkę obracał w palcach, czekając aż energia mocy magicznej na nią spłynie. W końcu wycelował w porzuconą obok bluzę, wziętą na wszelki wypadek, w razie gdyby postanowił dłużej błąkać się po okolicy. Nie mógł mówić, zatem tylko myślami przywoływał Sumptuariae leges - nie zadziałało ani za pierwszym, ani za drugim razem. Być może zbyt wiele uwagi poświęcał samej nazwie, niżeli wyobrażeniu zmiany? Transmutacja nie była jego broszką, wymagała zbyt wiele. Spróbował ponownie, a czarna bluza przemieniła się w białą koszulę. Marny pomysł, pozwalający na zebranie brudu z ziemi; ale biel ładnie współgrała z pozostawionymi przy pobliskim nagrobku kwiatami. Sumptuariae leges - nie, tym razem sam dostrzegł swój błąd. Zbyt sztywno trzymał nadgarstek... Znowu przewertował książkę, szukając porady nabazgranej gdzieś na marginesie. Przećwiczył ruch "na sucho", nie wiedząc jakim cudem z tamtej nieudolnej próby wyszła mu purpurowa szmata. Przypomniało mu się z jaką łatwością zaklęcie rzucił Neirin, chociaż rozpraszała go broszka i spojrzenia tylu osób w klasie - a zdołał przemienić cały strój, nie poprzestając na jednym drobiazgu. Ba, zadbał nawet o szczegóły, ukrywając pod koszulą obrożę; Mefisto za cholerę by tego nie powtórzył, pozwalając by przewyższył go siódmo - teraz już ósmo - klasista. Sam mógł sobie machać różdżką, irytując się na brak efektów, aż w końcu zorientował się, że pojawiły się postępy. Powolne przemiany przeszły w płynniejsze, aż czas oczekiwania zmniejszył się do minimum. Myśli same wszystko wymuszały, różdżka jakby przyzwyczaiła się do pracy, a materiał wydłużał się i skracał, przyjmując formy zgodne z wolą czarodzieja. Odłożył książkę, jeszcze napotykając kilka niepowodzeń; ale wreszcie założył na siebie ciemnozieloną bluzę o miękkiej fakturze. Przesunął kciukiem po niewielkiej naszywce i uśmiechnął się szerzej, kręcąc głową z niedowierzaniem. Sam nie wiedział kiedy czas minął mu tak szybko. Nadeszły wakacje, a on bawił się w naukę transmutacji! Craine byłby zaskoczony... Nessa byłaby może trochę dumna? Zanotował w pamięci, aby pochwalić się Ślizgonce nowymi umiejętnościami, kiedy już spotkają się na wyjeździe organizowanym przez szkołę. Bo czemu nie? Schował podręcznik i różdżkę, natrafiając w torbie na paczuszkę fasolek wszystkich smaków. Nox wysypał kilka na dłoń, jedną wrzucił do ust; oparł się tyłem głowy o nagrobek, przymykając powieki. Żuł truskawkową fasolkę, kiedy do jego uszu dotarł dziwny szmer. Początkowo zbagatelizowany, z czasem stał się bardziej natarczywy; niby cichy, ale jakże drażniący dla ostrożnego Noxa. Pożałował braku różdżki, rozchylając powieki i wyszukując w ciemniejącej okolicy czegoś niepokojącego. W końcu wyłapał ruch całkiem niedaleko... drobna, przyczajona istotka. Zwierzę? Stworzenie? Cień zdawał się niemal człowieczy, jedynie trochę przyczajony i jakby nieproporcjonalny. Jaka bestia - w tak drobniutkim wydaniu - mogła czaić się na cmentarzu i polować na ćwiczącego transmutację, odpoczywającego studenta? Nie mógł się odezwać, by sprawdzić reakcję na ludzki głos. Zamiast tego po prostu wyciągnął rękę z fasolkami przed siebie, siląc się na spokój i czekając. Wystarczyły raptem dwie minuty, by młody ghul wychylił się bardziej do przodu, zainteresowany zdobyczą. Wychudzony. Przestraszony. Wyraźnie mały, bardziej pokraczny i mniej przerażający, choć nawet w tej formie wystające ostre zęby połyskiwały ostrzegawczo. No chodź, maluchu. Jedna fasolka zniknęła, zaraz druga. Stworzenie przestało się bać, spoglądając wielkimi oczami na nieruchomego chłopaka; podeszło bliżej, wydając z siebie smutny pomruk. Mefisto zajrzał do torby, ale nie znalazł więcej pożywienia - smutek odbił się w jego oczach i dotarł do głodującego ghula. Wychudzone palce przesunęły się po pustej dłoni Ślizgona, ten zaś delikatnie je pochwycił, by odsunąć i podnieść się. Ghule były niegroźne, ale nie chciał wkurzać tego słodkiego brzydkiego kaczątka. Lepiej było zabrać swoje rzeczy i... Zamrugał zaskoczony i spuścił głowę, odnajdując pełnym niedowierzania spojrzeniem małe stworzenie, wczepione w jego nogę. Przejaw miłości zupełnie go zbił z tropu i już nawet nie zwrócił uwagi na to, że ghul przy okazji próbował wygryźć dziurę w jego spodniach. Po prostu zacisnął mocniej szczęki, wziął ghula na ręce - niemal prosił się o gryzienie, ale nic podobnego nie nastąpiło, a chyba zmęczone maleństwo wtuliło się w niego rozkosznie - i opuścił cmentarz. Ani myślał przygarniać nowego zwierzaka... chciał tylko dokarmić osamotnione stworzenie. Nic więcej. Oczywiście.
/zt
Kostka:1 Sumptuariae leges:2, 2, 3, 2, 5, 5, 4, ale dodałam sobie trochę niepowodzeń na początek
Cmentarz. Miejsce pochowku zmarłych, którzy mimo wszystko i wbrew wszystkiemu musieli oddać się w życie pośmiertne. Człowiek wpada w absurdy, stara się ominąć coś, co nadaje sensu podczas koegzystencji na Ziemi; Winter zdawała sobie sprawę, jak wiele razy pojawiła się na granicy życia i śmierci. Nie bała się zatem wędrowania późną porą po grobach, obserwowania wygrawerowanych na marmurowej płycie imion oraz nazwisk, grzechów niesionych podczas nieustannej podróży dusz między różnymi wymiarami. I o ile nie wierzyła, o tyle miała szacunek dla tych, którzy umarli w imię dobra i sprawiedliwości; szkoda tylko, że z wiekiem, z kolejnymi pokoleniami... wszystko odchodzi w otchłań zapomnienia, staje się nieosiągalne dla ludzkich dłoni, pozostaje poza zasięgiem wzroku tęczówek wbijanych nieustannie w zanikające sylwetki osób znanych oraz lubianych. Czy miała w sobie pokłady jakiejkolwiek religijności? Skądże. Nie zmienia to faktu, że zatrzymywała się przy niektórych, chcąc im oddać jakikolwiek hołd oraz cześć - i nie chodziło tutaj nawet o te najpopularniejsze, wręcz przeciwnie. Ruszała tam, gdzie znajdowało się najmniej zniczy, gdzie groby rzeczywiście stały się dla reszty społeczeństwa obojętne. Dobrze to o niej świadczyło? Nie była w stanie stwierdzić bez konkretnego porównania, bez fundamentów na tyle stabilnych, że z łatwością ignorowała ten fakt, zajmując się pokonywaniem labiryntów wraz z Hellhaim, kierując pierścienie zielone znajdujące się na piegowatym licu w stronę źdźbła trawy. Nieznany błysk w trawie, wyjęta różdżka oraz światło padającego niewerbalnie Lumos rozwiało jej wszelkie wówczas wątpliwości - ewidentnie był to krzyż Dilys. Czyżby się jej poszczęściło? Niemniej jednak nie pozostawała głupia; chusteczka poszła w ruch, zamoczyła w niej swoje palce, następnie biorąc do dłoni ten niecodzienny element wyposażenia. Nikt nie chodził, nikt niczego nie szukał... Wzięła go ostatecznie, zapalając jeszcze świeczki na innych grobach, nie mając zamiaru pozostawić po sobie tylko i wyłącznie śladów butów po wędrówce na cmentarz. Nie o to w tym przecież chodziło; jakieś pokłady szacunku musiała dla zmarłych po prostu posiadać. Nie zmienia to faktu, że zbyt długo się tutaj nie zasiedziała; ruszyła dalej w drogę, posiadając ubrany na szyi już przedmiot.
Cóż... poprzednia sytuacja była dziwna. Czemu dzieciak poprosił go o pomoc? Tego nie był w żadnym stopniu pewien. Ciche westchnięcie wydobyło się z jego ust, gdy postanowił jeszcze pobyć przez chwilę na cmentarzu, który to zdawał się pozostawiać ciarki na plecach. Może Aaron nie wykazywał jakichkolwiek oznak strachu, co nie zmienia faktu, że zwyczajnie wiedział o tym, że powinien opuścić to miejsce jak najszybciej, aby przypadkiem nie sprowadził na siebie jeszcze większego nieszczęścia. Nie zmienia to faktu, że coś lub nawet i ktoś kazał mu tu przez chwilę pozostać; ciemność nie wydawała się być w żaden sposób największym strachem u artysty, który przemierzał przez ścieżkę bez większych skrupułów. Nie powinien - a jednak brnął w coś, co mogło być dla niego czymś niebezpiecznym. Wiatr uderzający o materiał kurtki, którą ubrał niezwykle szybko, nie wydawał się przeszkadzać w nocnym zwiedzaniu terenów Doliny Godryka - również pojawiający się od czasu do czasu deszcz nie przerywał jego poszukiwań w żaden szczególny sposób. Uśmiechnąwszy się szeroko do samego siebie, jakoby chcąc dodać sobie otuchy, rzucił oczami w stronę pobliskich grobów, które to słynęły z różnych opowieści oraz historii. Uczył się tutaj za czasów dyrektora, tudzież czuł do niego w pewnym stopniu sentyment; historia powoli zatacza okrąg. Sam zaczyna nauczać dość nietypowego przedmiotu, jakim jest działalność artystyczna. Czy uda mi się to zrobić odpowiednio? A może wyjdzie na kompletnego idiotę? Miał nadzieję, że zajęcia, które organizuje, jakoś nie znajdują się w kategorii nudnych oraz pozbawionych sensu. Wtem nagle, bez konkretnego ostrzeżenia, otrzymał w dłonie od jakiejś starszej kobiety eliksiry. Aaron zdążył dopowiedzieć tylko "Proszę pani...!", aczkolwiek staruszka zniknęła tuż po tej całej sytuacji. Nie wiedział, czemu to się wydarzyło, a przede wszystkim z jakiego powodu, aczkolwiek stał się posiadaczem dwóch Eliksirów Wiggenowych. Nietypowa rzecz, a jednak nadal poszedł istoty, która postanowiła go uraczyć dość nietypowym prezentem, aczkolwiek nie było po niej ani śladu, kiedy to spędził na cmentarzu dłuższą część czasu. Właśnie wtedy postanowił wrócić do domu i położyć się do łóżka; Dolina Godryka skrywała w sobie za dużo nieznanych rzeczy, by mógł się tak pałętać bez przyczyny w nocy.
Kiedy znalazł się na cmentarzu słońce już dawno przestało wisieć wysoko na niebie. Zrobiło się chłodniej i ciemniej, dlatego podniósł kołnierz kurtki i przekroczył bramy cmentarza. Nie przepadał za tym miejscem, chociaż sam wielokrotnie o nim myślał. Może dlatego, że kojarzył mu się tylko i wyłącznie z gnijącymi zwłokami? Bardzo długi czas szukał grobu. Wielokrotnie powtarzał w głowie imię i nazwisko ducha, którego spotkał w kościele... Nie mógł więc się pomylić. Tracił nadzieję, widząc ile jeszcze zostało mu do odszukania. W końcu nie dała konkretnych wskazówek, gdzie dokładnie znajdował się jej grób. Kiedy jednak mijał jedno z drzew, dojrzał jej nazwisko. Podszedł do nagrobka, położył przed nim bukiet konwalii i przez moment stał. Co się robi w takich sytuacjach? Mhm. Wycofał się pospiesznie, chowając dłonie do kieszeni kurtki, chcąc jak najszybciej ponownie znaleźć się w kościele.
/zt
Matthew Alexander
Wiek : 43
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 181
C. szczególne : Blizny na nadgarstkach, pogodne spojrzenie, towarzystwo Euthymiusa oraz zapach wody kolońskiej.
Cmentarz. Miejsce tych dusz, których nie mógł uratować. Co zatem tutaj robił? Dlaczego... dlaczego śmiał wstąpić w miejsce, do ciał złożonych w grobach, kiedy to osiągnął porażkę zawodową, widząc ich śmierć? Każda z nich była tragiczna, w bólu, a nawet jeżeli nie mógł przekonać samej Kostuchy do pozostawienia duszy na Ziemi; nadal cząstka cierpienia pozostawała właśnie w nim. Nienaruszalna, nietykalna, dzięki której mógł widzieć skrzydlate konie, testrale uznawane za jedne z tych niebezpieczniejszych; biorąc pod uwagę oczywiście skalę nadawaną przez Ministerstwo Magii. Ciche westchnięcie wystarczyło, by para powietrza otuliła na chwilę otoczenie swoim charakterystycznym kłębkiem, tym samym z łatwością tracąc na temperaturze. Zima... zapowiadała się być jedną z bardziej świątecznych. On zaś swój czas wolny zamierzał spędzić w rewirach kadry Świętego Munga; wszyscy inni mogli odpoczywać; stróże prawa i uzdrowiciele - niezbyt. To, że dookoła sypał śnieg, zaś do domów zbierały się przeróżne rodziny, wcale nie oznaczało, że jest to koniec wypadków, przykrych zdarzeń, nagłych ataków oraz nieszczęść - nadal istniały. Nadal wszystko zdawało się chrzanić nawet w najbardziej przyjaznym czasie; czasie Świąt, które były przecież tak hucznie obchodzone. Przechadzał się spokojnie między grobami, z typowym dla siebie krokiem, być może mając w głębokim poważaniu historie usłyszane bądź zasłyszane na terenie szpitala. Co złego mogło się stać? Otóż nie wiedział, choć zdawał się przez chwilę wyjść z własnego transu wokół myśli, kiedy to zdołał usłyszeć hałas. Chwycił dłonią mocniej za torbę; poprawiwszy kaptur, odwrócił się w stronę niebywałego trzasku gałęzi. Czyżby ktoś go obserwował? Matthew stał się w tym momencie o wiele bardziej czujny oraz ostrożny; zdołał jednak zauważyć sylwetkę nieznanej postaci. Magiczne stworzenie wydawało się być nie tylko przestraszone, ale także w pewnym stopniu przemarznięte. Ghul łypał na niego swoim wzrokiem z widocznym zapytaniem oraz przerażeniem, zastanawiając się nad tym, czy ma uciec. Uzdrowiciel zdołał w międzyczasie wyciągnąć coś do jedzenia dla stworzenia, podając je ostrożnie w stronę istoty - całe szczęście, to wystarczyło, by zyskało ono zaufanie. A potem, no cóż, ruszyło za nim - pozwolił zatem towarzyszyć.
Hasło piwo w plenerze łączyło dwie ulubione (poza quidditchem i awanturą) rzeczy Boyda, a mianowicie: piwo i plener. Nie trzeba mu było zatem dwa razy powtarzać, by w podskokach stawił się w miejscu umówionego z Fillinem spotkania, to znaczy w Dolinie Godryka, do której to postanowili udać się na porządny, męski, irlandzki wieczór w pubie, poprzedzony spożywaniem trunków na świeżym powietrzu; zdecydowali się na taką małą ekstrawagancję, bowiem wszystkie bary w Hogsmeade mieli już dawno obskoczone z każdej strony i wiedzieli, czego mogą się w nich spodziewać (i kogo usiłować poderwać), a tej nocy pragnęli ZASZALEĆ i rzucić się ramiona spontanicznej przygodzie, która zaskoczy ich na każdym kroku. Pierwszym zaskoczeniem, jakie ich spotkało, był fakt, że listopadowe wieczory bywają naprawdę chłodne, a próba realizowania imprezki na ławce w parku prawie skończyła się odmrożeniem różnych części ciała; postanowili zatem się ruszyć i przy okazji eksplorować Dolinę – a że w skład ich duetu wchodzili wychowanek przytułku dla duchów i żądny wrażeń brawurowicz, to nic dziwnego, że prędzej czy później wylądowali na cmentarzu. Szli w bliżej nieokreślonym kierunku, szybkim, równym krokiem, co rzecz jasna zmotywowane było niską temperaturą, a nie niepokojem związanym z charakterem tego miejsca, przecież takie dziarskie chwaty jak oni nie bały się niczego. -...ja tam jestem zdania, że jak kraść to miliony galeonów, a jak walić tłuczkiem, to prosto w ryj, gdzie niby miałem celować, w kolano, jak jakaś niedojda??? - relacjonował wzburzony ostatni mecz, podczas którego Gryfoni odnieśli spektakularne zwycięstwo, choć nie obyło się bez kontrowersji związanych z działaniem pałkarzy. Już-już nabierał powietrza w płuca, by kontynuować swoje błyskotliwe przemyślenia, gdy poczuł, że coś podejrzanego smyrnęło go w okolicę kostki. -Ożesztychujcotobyło!!! - huknął, odskoczywszy prędko jak najdalej od miejsca ataku, a jednocześnie dokładnie tam, gdzie znajdował się Fillin, na którego wpadł niechcący, z właściwym sobie impetem i brakiem gracji.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Jeszcze nie tak dawno umierałem z zimna, kiedy to na transumtacji nauczycielka kazała nam wyjść na zewnątrz. A oto kiedy wpadamy z moim ziomkiem na pomysł w postaci picia alkoholu na świeżym powietrzu, nagle wcale nie wydaje się to być jakkolwiek głupim planem i niemalże klaszczę z entuzjazmem na ten zaiste genialny przepis na udany wieczór. Zakładam swoją gigantyczną puchową kurtkę, pięknie kontrastującą ze zbyt wąskimi spodenkami. Wyglądam teraz jak czarny lód na patyku. Ale mimo mojego wyjątkowo ciepłego ubioru, ze zdziwieniem i tak stwierdzamy, że ławka w parku nie jest odpowiednio grzejącym miejscem. Wyruszamy więc na przygodę życia. Pierwsze co robię podczas niej to wchodząc na cmentarz otwieram sobie piwko zgrabnie o płot otaczający miejsce pochówku. A co tam, taki to ze mnie rebel. Szukanie różdżki do otwarcia byłoby obecnie znacznie bardziej kłopotliwe. - Śmiałbym się, gdybyście przegrali ze ślepym szukającym. Przyznam, że trochę miałem na to nadzieję... Ale cóż, na pewno to jest powód dla którego w niego trafiłeś tyle razy. Jakbyś miał tak znokautować kogoś pełnosprawnego to byś się zesrał prędzej - wygłaszam swoje równie błyskotliwe teorie co mój ziomek, a nie kontynuujemy tej super konwersacji, bo nagle Boyd wskakuje na mnie zgrabnie jak gazela, przez co potykam się niemalże o swoje nogi. - Cojestcotyrobisz - krzyczę trochę za głośno jak na fakt, że szwendamy się po miejscu gdzie gniją ciała zmarłych, a ludzie przychodzą tu zazwyczaj oddawać im cześć, czy coś w tym stylu, a nie rozbijać się na piwku. Ale przyjaciel jest ode mnie większy na tyle, że zazwyczaj trochę czuję się jak karzeł w jego towarzystwie. Więc nie dziwne, że zwala mnie jednak z nóg jego przystojna aparycja i ląduję na tyłku, jedynie wrodzonym refleksem szukającego, unosząc butelkę po piwie nad głowę. - Boyd, ty pało - rzucam jeszcze na ziemi ze skwaszoną miną. W końcu się odrobinę uciszamy i słyszę nagły trzask, więc rozglądam się niespokojnie, szukając gdzieś w odmętach kurtki mojej różdżki. Czy w ogóle ją zabrałem?
- Zobaczymy, kto się zaraz zesra, jak sam dostanie ode mnie w ryj – odgroził się w odpowiedzi na paskudną zniewagę, która padła z ust przyjaciela, który nawet mimo łączącej ich braterskiej miłości zawsze był skory do tego, by wbić mu tego typu kosę w żebro; we wszelakich słownych potyczkach Boyd nie pozostawał mu dłużny i ochoczo wykorzystywał fakt przewagi siłowej, na większość zaczepek odpowiadając propozycją rozkwaszenia nosa, ewentualnie innej części ciała. Zresztą, gdyby chciał powalić wątłego Ślizgona, nie musiałby nawet zaciskać dłoni w pięść, bo mógłby to zrobić, dotykając go najmniejszym palcem. Nic więc dziwnego, że gdy zwalił się na kolegę z dużą mocą, całym ciałem, ten wylądował na ziemi. Nie przejąwszy się zbytnio tym, że mógł go poturbować, Boyd z aprobatą pokiwał głową, widząc, jak brawurowo została uratowana trzymana przez Fillina butelka trunku, a następnie sam siorbnął swoje piwko i, ignorując kolejną druzgoczącą obelgę, sprawnym ruchem złapał go za kurtkę i podciągnął do pozycji pionowej. Wtedy też usłyszeli ów niepokojący trzask. Idąc w ślady towarzysza, również rozejrzał się szybko na wszystkie strony, wypatrując niebezpieczeństwa czającego się w zaroślach. - NIC SIĘ NIE BÓJ BRACIE, COKOLWIEK TO JEST, ZNAJDĘ TO I ZABIJĘ A POTEM UPIEKĘ NA OGNISKU – zakrzyknął bojowo, gotowy do działania, i z takim właśnie zamiarem rozchylił pędy krzewu, z okolic którego wydawało mu się, że usłyszał niepokojący dźwięk. Oby Fillin w tym czasie znalazł swoją różdżkę, bo Bogdanowi nawet przez myśl to nie przeszło, i jeśli w krzakach rzeczywiście czyhało jakieś zło, to będzie w niezłych tarapatach.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
- Ho, ho. Taki z ciebie kozak, jak nie mam pod ręką różdżki. Gdybyśmy mieli nawalać w siebie zaklęciami, a nie jakąś prostacką, brutalną siłę, to nie musiałbym nic robić, bo sam byś spellem się pierdzielną - grożę dalej przyjacielowi, wytykając mu kolejną słabość. To fakt, niestety bardzo często przegrywam w tych potyczkach nie-słownych. Kiedy to Boyd ma dość mojego ględzenia na niego i marudzenia i stwierdza, że lepiej mi nauczkę, a nie dalej brnąć w jakieś pogawędki. Oczywiście nosa do tej pory mi nie rozkwasił, ale parę razy ląduję na ziemi, albo szarpię się z przyjacielem, oczywiście sromotnie przegrywając. Ponownie więc jestem tu ofiarą upadając twardo na ziemię, chociaż jestem dumny z siebie, tak jak jest ze mnie dumny Boyd, bo to piwko nad głową to jednak trochę brawo my. Z gracja i elegancją godną samego siebie mój przyjaciel pomaga mi niezwykle sprawnie stanąć do pionu, znacznie szybciej niż jakbym sam musiał to zrobić. Klępie ziomka po ramieniu w podziękowaniu, kiedy słyszę te dziwne szumy w krzakach. Rozglądamy się czujnie razem z przyjacielem. - UWAŻAJ NA SIEBIE - krzyczę do Boyda, bo trochę to pała i głupek, ale tak naprawdę to też mój jeden z najlepszych ziomków i nie mogę pozwolić, żeby coś mu się stało! Gdzie ta moja różdżka? Jak mam uratować przyjaciela bez niej? Niestety zamiast niej znajduję tylko stare paluszki w kieszeni kurtki. Wtedy też z krzaków wychodzi bardzo brzydki, obleśny ghul. Bue. Co za paskuda. - SPOKOJNIE, WSZYSTKO POD KONTROLĄ - krzyczę i biegnę na pomoc mojemu BFF, dzielnie dzierżąc paluszki w dłoniach. - Chodź, spokojnie, kici kici, taś, taś - kuszę groźnego ghula zdechłym jedzeniem, a ten ku mojemu zdziwieniu podchodzi i łapie resztki paluszków, po czym obżera się nimi jakby nie jadł sto lat. - Patrz, był głodny - mówię już odrobinę bardziej spokojny, patrząc podejrzliwie na wyjątkowo obleśnego potworka.
- Dobra, stul dziób – uciął, bo szybko skończyły mu się argumenty, głównie dlatego, że Fillin miał rację; jego skill w zaklęciach był dużo lepszy i z pewnością gdyby ci dwaj stanęli w szranki na różdżki, poniósłby sromotną klęskę. Kolegowanie się z lepszym czarodziejem od siebie miało też jednak dużo plusów, między innymi takie, że w sytuacjach kryzysowych – takich jak ta, gdy Boyd w pocie czoła przetrząsał krzaki w poszukiwaniu strasznego cmentarnego potwora – istniała szansa, że Mądrzejsza Połowa Duetu Kretynów wspomoże go i zadziała różdżką tam, gdzie on nie da rady siłą. Tak było i tym razem, chociaż z pomocą zamiast zestawu przerażających zaklęć, w walce z obrzydliwym, parszywym GHULEM, z pomocą przyszły im słone przekąski. Dobre i to. -Miałeś paluszki i nic nie mówiłeś? – burknął Boyd, chwilowo zapominając o wszystkim, co się dzieje, bo bardzo go wzburzyło, że przyjaciel ukrył przed nim posiadanie takiego wykwintnego przysmaku: wiadomo, że piwko smakuje najlepiej jak się je czymś przegryzie. Nie dąsał się jednak zbyt długo, bo mimo wszystko tego wieczoru ich priorytetem było przeżycie, a nie najedzenie się, i cel ten został osiągnięty, a ghul poskromiony. -Ale obwieś – skomentował nieuprzejmie aparycję niegrzeszącego urodą stworzenia, które jęknęło przeciągle i wyciągnęło swoje obrzydliwe kończyny w stronę Fillina, trochę jakby żądało więcej paluszków, a trochę jakby chciało się przytulić. Boyd odruchowo zrobił krok w tył, żeby znaleźć się dalej od niego; bo chociaż ghul nie był groźny, to i tak nie miał ochotę na bliższy kontakt z nim – E, chyba cię lubi. W sumie… nawet podobni jesteście. Nie masz przypadkiem rodziny tu, w Dolinie?
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Ale ja jestem z siebie dumny, kiedy mój ziomek nie ma już nic do powiedzenia mądrego, tylko żeby to stulić dziób. Ja to jednak jestem. Aż z dumą biorę sobie jeszcze jeden łyczek piwerka. No cóż, pewnie ja powiedziałbym to samo, jakby była sytuacja gdyby to nie zaklęcia, a siła pięści miała rozwiązywać problem. Że to nie ja jako pierwszy muszę skakać w krzaki przed jakimiś strasznymi stworzeniami, tylko jak zwykle jest to Boyd. Na szczęście tym razem okazuje się, że ani moje czary, ani jego brutalna siła nie są potrzebne do walki. Trochę mi głupio się robi, że nie poczęstowałem wcześniej ziomka tymi paluszkami, ale przecież jak go częstować jak takie rozmiękłe, prosto z kieszeni, powiedzieć tygodniowe to byłoby zdecydowanie dla nich zbyt miłe. - Chcesz jeszcze? - pytam i wyciągam te zdechłe przekąski w kierunku Boyda, ale nawet jeśli chciał to nie było mu to dane, bo oto Ghul rzuca się na resztę paluszków, porywa i je zjada. - Spokojnie, ziomek - mówię i cofam prędko rączki. - No nie jest za ładny - stwierdzam i też się cofam o kilka kroków, coby uciec odrobinkę od naszego nowego kumpla. - Ho, ho jaki ty śmieszny jesteś, frajerze, w Twoim domu pewnie ghule to najładniejsze co można tam zobaczyć, nawet jak Twoje siostry są - mówię buńczucznie i stawiam jeszcze kilka kroków w tył. Tak serio masz ładne siostry i powinieneś je przede mną chować. W każdym razie nadaremnie folguję się ucieczką, bo oto ghul zamiast odejść, czy coś w tym stylu jęczy znowu, podchodzi do mnie i z przerażeniem stwierdzam, że głaszcze mnie w jakiś pokraczny sposób po ręce. - Ziomek, daj spokój, nie mam już paluszków - mówię trochę przerażony, pokazując mu puste kieszenie, że nic nie mam. Patrzę też na swojego irlandzkiego przyjaciela w poszukiwaniu jakiegoś wsparcia.
Paluszki rzeczywiście nie wyglądały zbyt apetycznie, dlatego może i lepiej, że koniec końców cała paczka wylądowała w żołądku ghula, a nie Boyda, bo przecież tych dwóch ogierów czekał jeszcze gorący wieczór w pubie w towarzystwie (miejmy nadzieję) miłych koleżanek, także sensacje żołądkowe były ostatnim, czym chciałby teraz ryzykować; postanowił, że tę przekąskę sobie odpuści, a w zamian za to w barze zamówi do chrupania hojną porcję czipsów. - Od moich sióstr won, psidwaku, a jak nie zamkniesz ryja, to cię tu zakopię i zostawię, a ghula ubiorę w twoje ciuchy i wezmę do Hogwartu, żeby mógł przejąć twoją tożsamość, bo intelektualnie też jesteście na jednym poziomie, więc nikt nigdy nie pozna prawdy – zagroził w odpowiedzi na wyjątkowo podłe słowa przyjaciela, choć doskonale wiedział, że ten tak naprawdę miałby chrapkę na damską część ekipy Callahanów, bez względu na to, jakimi trollicami by nie były, bo był po prostu zwykłym małym lubieżnikiem. Sytuacja nie wyglądała zbyt dobrze; szczerze powiedziawszy, Boyd trochę by wolał, żeby ghul faktycznie okazał się być krwiożerczym potworem, wtedy nie mieliby wątpliwości, co robić: stanąć do walki. Ale jak tu walczyć z kimś, kto zamiast bić, głaska? - Uhhhhhhhhhhh – wydał z siebie jakikolwiek dźwięk, by zyskać na czasie, i w ramach namysłu łyknął jeszcze piwa– Znaczy teoretycznie moglibyśmy mu przypierdolić i uciec, ale głupio tak… bezbronnego bić… – dodał, bo nawet taki wstrętny wybijacz zębów jak on miał swój wewnętrzny kodeks moralny (z dość elastycznymi zasadami, ale wciąż, kodeks), który nie pozwoliłby mu tego zrobić.- Może, nie wiem, mu wytłumacz, że musimy lecieć, bo na nas kobiety czekają, i pozostaniecie w kontakcie listownym czy coś… TY, A MOŻE POWINNIŚMY MU ZNALEŹĆ JAKĄŚ MIŁĄ GHULICĘ W INNYCH KRZKACH, TO WTEDY WIESZ, ONI SOBIE POBAJERUJĄ, A MY SIĘ ZWINIEMY! – wykrzyknął, doznawszy olśnienia. No przecież. Ghul ewidentnie potrzebował miłości. Tak jak on i tak jak Fillin. Tak jak my wszyscy.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Niewybranie zjedzenia zdechłych paluszków, było zaskakująco mądrym wyborem jak na Boyda. Chociaż to pewnie tylko dlatego, że ghul się do nich dobrał. Gdyby Callahan wiedział jak dużą ma konkurencję, pewnie rzuciłby się na moje paluszki i pożarł razem z moimi prawdziwymi palcami. A może to i byłoby dobrze, poszlibyśmy do baru i tak by zagazował koleżanki, że nie byłby w stanie od nas uciec? - No lepiej tego nie rób, bo jak będziesz chodził po Hogwarcie z tym Ghulem obok i udawał, że to ja, to będą nas za często mylić, takie podobne ryje macie - No dobra, już powoli moja elokwencja spadała w jakąś magiczną kreskę poniżej zera, ale moje IQ zwyczajnie obniżało się wraz z długością czasu, który przebywałem z moim ziomkiem. I pewnie nie pogardziłbym twoimi trollicami, ale Ty gdybym miał jakieś rodzeństwo nawet nie wiedziałbyś za którą płeć się zabrać i byś skończył ze mną jak zwykle, na jakimś cmentarzu w towarzystwie obleśnego ghula. To fakt, wszystko to było wyjątkowo kłopotliwe. - Nie musimy mu wpierdalać, po prostu go tu zostawmy. Przecież czy tego nie robią ghule? Nie żyją na cmentarzu wyjadając ciał zmarłych? - pytam ze swoją zerową wiedzą na temat tych stworzeń, zaczerpniętą jedynie całkowicie niechcący od mojego mugolskiego kolegi, z jego gier komputerowych. Mieszkanie w mieście pełnym mugoli zmusza czasem do spędzania czasu z osobami niemagicznymi w moim wieku. Nie podoba mi się pomysł swatania ghula. - Mamy biegać po krzakach i szukać JESZCZE JEDNEGO ghula? Jakim cudem znajdziemy ghulicę, będziemy jej pod sukienkę zaglądać? - pytam swojej głupszej, aczkolwiek bardziej muskularnej, połówki z przekąsem. Staję przodem do ghula i kręcę stanowczo głową. - Nie. Idzie. Zostaje. Ja. Idzie. Ty. Zostaje - macham łapskami to na mnie, to na poczwarę i powtarzam kilka razy moją mantrę. Cofam się o krok i widząc, że ghul nie reaguje, cofam się jeszcze jeden. Niestety ten wtedy znowu jęczy po ghulemu, próbuje mnie zatrzymać i, niech mnie, ale wydaje się, że jego paskudna morda jest jakaś smutniejsza. - Boyd. - Teraz ja jęczę, bo już trzy czwarte piwko na mnie działa i moje miękkie serduszko roztapia się przy tym obleśnym potworze i nie wiem co mam robić. - Myślisz, że znajdziemy jakąś ghulicę?
Słysząc pomysł Fillina o tym, żeby po prostu zostawić ghula i iść w swoją stronę, Boyd pokręcił głową. Nie żeby był jakimś ekspertem od magicznych stworzeń, ale swoje wiedział. - Stary, on się od ciebie nie odczepi. Gdyby ghula można było się łatwo pozbyć, to nie robiliby Brygady Specjalnej, żeby je usuwała z domów mugoli – wymądrzył się – Trzeba go zmusić albo siłą albo podstępem, bo jak teraz spróbujesz sobie pójść, to się w ciebie wczepi na chama tymi pazurami i zrośniecie się na zawsze i będziecie jak bracia syjamscy – trochę popłynął w interpretacji tego, co kiedyś usłyszał na jakiejś lekcji, ale po prostu bardzo troszczył się o przyjaciela i nie chciał, by ten ryzykował. W sceptycznym milczeniu, sącząc do końca swoje piwo, obserwował, jak Fillin usiłuje dogadać się z nowym towarzyszem, oczywiście bezskutecznie, bo po angielsku. Jak ghulem o ścianę. - Spróbuj po ghulowemu – poradził rzeczowym tonem – Albo ja spróbuję, potrzymaj mi piwo – podał mu jeszcze nieotwartą, nową butelkę i odchrząknął, by następnie wydać z siebie straszny dźwięk, który miał być podobny do jęku ghula, acz bliżej mu było do zarzynanego prosięcia skrzyżowanego z szyszymorą. Stwór spojrzał na niego wzrokiem myślą nieskalanym, odjęknął coś niemrawo i powrócił do przytulanek z Fillinem. - Chyba znamy inny dialekt – mruknął Bogdan zrezygnowany i westchnął srogo – MUSIMY znaleźć ghulicę. Albo ghula? – zastanowił się – Tak założyłem, że woli panny, bo jednak zainteresował się tobą, a nie mną… ale może będzie mu to wszystko jedno. Może się nie zorientuje, ciemno jest. Po ciemku można się pomylić, a po pijaku to już w ogóle. – wyjaśnił, kierując się autopsją – Ja bym spróbował poszukać sprawdzonym sposobem, czyli tym jak wpadasz dupskiem w krzaki – zaproponował i, nie czekając na aprobatę przyjaciela, pchnął go w zarośla po drugiej stronie ścieżki.
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Krzywię się na ten wykład Boyda o niebezpieczeństwa, które wnoszą ghule do naszego społeczeństwa. Naprawdę, ten brzydal tutaj wydawał się być całkiem niegroźny, oprócz tego że serio trochę miałem wrażenie, że chciałby być moim bratem syjamskim. Aż się zmartwiłem trochę, że może jakimś cudem Callahan wyhaczył jakąś wiedzę tajemną z ghuli i wcale sobie ze mnie nie żartuje. - Co ty tam wiesz... - mruczę pod nosem, udając chojraka, ale sprawdzam czy łapska ghula aby na pewno nie przyczepiły się do mnie na zawsze w magiczny sposób. Po chwili następuje kolejna (nie)pomocna rada od Gryfona, czyli próba zagadania ghula po ghulowemu i aż uszy zatykam tak jęczy okropnie mój przyjaciel. - Człowieku, co ty robisz? - krzyczę i próbuję naszymi piwerkami zatkać sobie uszy, więc jak się można domyśleć nie poszło mi to jakoś wybitnie. Dalej skrzywiony oddaję butelkę przyjacielowi, a ghul niewzruszony tkwił u mego boku, wierny jak pies. Marszczę brwi zły kiedy słyszę okrutne obelgi z Twoich ust. - Wybrał mnie, bo miałem paluszki, dobrze o tym wiesz, ty frajerze niemyty - mówię i z wielką siłą dźgam Cię w lewy bok, a po mnie mój ghul dźga Cię w ten sam sposób. Kiwam jednak głową na resztę Twoich słów, bo o tej ciemności i pijaństwie, to mówisz same złote myśli i już rozglądam się w poszukiwaniu ghulicy, bądź ghula, kiedy Ty nagle wrzucasz mnie w okropne krzaczory. - Kurwa - krzyczę w ostatnim porywie, kiedy ląduję dziś na tyłku po raz drugi tego wieczoru i jeszcze jakimiś gałęziami się smyram. Pusta butelka po piwie turla się bezbożnie wgłąb cmentarza. Już chcę wstawać i Cię opierdzielać, bo przecież jak ja poderwę jakieś nadobne panny taki brudny? Nawet mój urok osobisty na nic się nie zda kiedy wezmą mnie za kloszarda! Ale zanim zdążę cokolwiek zrobić, towarzyszący nam ghul drze się wniebogłosy, łapiąc niczego niepodejrzewającego Boyda za kurtkę i całą swoją potworzastą siłą napierając na niego, by wywrócić go na glębę, nawet jeśli to by znaczyło, że obrzydliwy towarzysz również będzie musiał upaść na ziemię. Wtedy postanowiłem. - Ghul zostaje z nami. Musimy go nazwać - oznajmiam tonem niewyrażającym sprzeciwu, kiedy staję na nogi, po raz pierwszy dziś (i pewnie jedyny) górując nad resztą towarzystwa.
Z ust Ślizgona znów leciała impertynencja za impertynencją, a nawet w pewnym momencie doszło do bardzo brutalnych rękoczynów, w dodatku podwójnych, bo ochoczo powtórzonych przez ghula; był oczywiście przyzwyczajony do tego, że jego kumplowi nic nigdy nie pasuje i wyżywa się na nim w każdy możliwy sposób, dlatego nie przejął się tym ani trochę. Bardzo z siebie zadowolony, Boyd zaśmiewał się niemalże do łez z Fillina, który z jego niewielką pomocą dramatycznie fiknął prosto w krzaki, uświetniając ten performance soczystym wulgaryzmem, gdy nagle jego niepohamowana wesołość została zagłuszona prawdziwie bojowym rykiem szarżującego ghula. Nim zdążył się zorientować (jak wiemy, jego refleks nie był zbyt imponujący), sam leżał na wilgotnej trawie obok czyjegoś nagrobka i wątłego iglaka, w dodatku przygnieciony ciałem obrzydliwego stwora. Tego się nie spodziewał! -O ty kutasiarzu – skomentował bardzo brzydko, ale z nutką aprobaty w głosie, całkiem bowiem mu zaimponował ten odważny, ryzykowny ruch, na który ghul zdecydował się, by bronić swojego wybranka. Iście gryfoński odruch, godny podziwu! Zrzucił z siebie napastnika i podniósł się do pozycji siedzącej więc był teraz tego samego wzrostu, co stojący Fillin, pozwalając koledze jeszcze przez chwilę poczuć się jakby był od kogoś wyższy. -Nie wierzę, że to mówię, ale masz, kurwa, rację – przytaknął i zamyślił się na chwilę nad imieniem dla nowego kolegi – Hm. Niech pomyślę… szpetny, natrętny kurdupel, ale też dobry, nieustraszony ziomek…Ta kombinacja krzyczy „Fillin Junior” – oznajmił stanowczo i dla zwiększenia efektu wstał. -To co, ogierze, idziemy do baru, czy odpuszczamy bo tę noc spędzisz w obślizgłych objęciach ghula?
Fillin Ó Cealláchain
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 175
C. szczególne : czarne, wąskie ubrania; mocny irlandzki akcent; prawie udany tatuaż na szyi, nad karkiem : all four boyd;
Trzeba przyznać, że nasz ghul idealnie wtopił się w nasze towarzystwo. Może to jednak przeznaczenie, że tak do nas trafił? Jakby czwarty (trzeci, taki prawdziwy się jeszcze może kiedyś pojawi) muszkieter, magicznym sposobem znajdujący się u nas, który tak naprawdę jest tym głównym bohaterem całej naszej magicznej przygody. Krzywię się na to jak mnie nazywasz i porównujesz do potwora. No dobra, trochę tam może masz racji co do niego, ale na wszelki wypadek, chcę wyglądać na poruszonego kolejnymi obelgami, chociaż jestem też odrobinę podekscytowany wizją nowego kompana w naszym gronie. Czyli kimś kto bardzo chce z nami przebywać. - Mam mówić na swojego ziomka nowego Fillin. A na Ciebie będę mówił po nazwisku, to totalnie jakbym przebywał sam se sobą - zauważam niezadowolony z tego, chociaż junior faktycznie by pasowało. To w pewnym sensie trochę mój podopieczny. - Myślałem bardziej, żeby nazwać go jakoś adekwatnie co do... no wiesz wyrażanie się - stwierdzam zacinając się w pewnym momencie, bo nie jestem pewny czy dobrze używam mądrzejszych słów. - Na przykład Ueueueueue, to się wydaje, że najczęściej mówi. Niech będzie Fillin Ueueueueue Junior - stwierdzam naśladując bardzo byle jako to jak wyraża się nasz nowy członek gangu irlandzkiego. - Oczywiście, że idziemy do baru! - ignoruję zaczepkę, już bardzo podekscytowany wizją dziewczyn, które możemy poznać. - Może jakaś ghulica też tam zwita - mówię na pocieszenie ghulowi i klepię go po ramieniu. On odpowiada swoim zwykłym ghulaniem, trochę mniej agresywnym niż zwykle i klepie mnie tak jak ja jego, a potem zakłada potworzastą łapę na moim ramieniu, niczym stary, dobry przyjaciel, Ja i moje dwa ghule wychodzimy z ciemnego, zbezczeszczonego przez nas cmentarze, dokańczając piwerko.
/ztx2 i pół
Violetta Strauss
Wiek : 22
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 168cm
C. szczególne : wyjątkowo niski i zachrypnięty głos | tatuaż z runą algiz na wnętrzu lewego nadgarstka | na palcu prawej dłoni zawsze obrączka Bruhavena, a nad nią krwawy znak | blizny: na palcach i wierzchu lewej dłoni oraz jedna biegnąca w poprzek jej wnętrza, na łydce po ugryzieniu inferiusa, w okolicach zregenerowanego lewego ucha
W Dolinie Godryka zjawiła się jakiś czas temu, chcąc poświęcić się badaniom, które ostatnio ją pochłonęły. Jej priortytetem przede wszystkim było doprowadzenie do końca zaklęcia, które mogłoby jej umożliwić zamianę tekstu pisanego na mowę. To z pewnością mogłoby jej znacząco uprościć komunikację. Po czasie, który spędziła nad książkami opisującymi wszelkie zaklęcia związane zarówno z produkcją dźwięku jak i bardziej dokładne służące w procesie tworzenia wyjców mogła przysiąść do tego, by stworzyć coś zupełnie nowego. Coś, co miałoby efekt natychmiastowy, a nie wyzwalało się pod wpływem jakiegoś zewnętrznego czynnika jak miało to miejsce w przypadku wrzeszczących listów. Musiała jednak w tym celu przesiedzieć kilka nocy w magicznych bibliotekach. Zresztą musiała przetestować je w terenie. Sama nie wiedziała czemu wpadła akurat na pomysł, by udać się w tym celu na cmentarz. Być może dlatego, że niektóre z nagrobków zawierały wiele napisów, które można byłoby poddać zaklęciu i zobaczyć co z tego wyjdzie. Chwilowo przeprowadzała jedynie próby na zadrukowanym papierze, które były niezwykle owocne. Przetestowała też jak radziło sobie ono w przypadku jej własnego odręcznego pisma. Wyniki również nie były złe. W tym wypadku jednak chodziło o wyryte w kamieniu napisy, które może i dla niej były czytelne pomimo drobnych uszkodzeń, ale dla zaklęcia mogły być one zdecydowanie kłopotliwe. Trafienie na cmentarz w Dolinie nie było takie trudne. Już po krótkim spacerze znajdowała się na terenie dawnej nekropolii. Przez jakiś czas jedynie przechadzała się wokół, spoglądając na poszczególne groby i odczytując znajdujące się na nich inskrypcje. W końcu sięgnęła po swoją różdżkę wycelowała ją w całkiem ładnie zachowany nagrobek, w którym wyryto starannie imię i nazwisko denata oraz krótką sentencję. Przez chwilę skupiała się na działaniu zaklęcia, powtarzając w głowie jego inkantację, nie będąc w stanie wymówić jej na głos. Dopiero po chwili usłyszała jakby wprost z nagrobka ktoś do niej przemówił. William Burrows. Kochający mąż, ojciec i brat. Zginął śmiercią tragiczną. Tak brzmiały słowa, które rozbrzmiały tuż przed nią. Musiała przyznać, że nie przewidziała jedynie tego jak upiorny może być efekt, gdy zdecyduje się na to, by odczytać przy jego pomocy napisy widniejące na nagrobkach. Najważniejsze jednak, że zadziałało. Ze zdziwieniem stwierdziła jeszcze, że podświadomie sprawiła, że rozbrzmiewający z nagrobka głos brzmiał jakby należał do dojrzałego mężczyzny. Brzmiał tak jak mogłaby sobie wyobrazić głos spoczywającego w grobie od dziesiątek lat Burrowsa, który zmarł mając czterdzieści siedem lat. Jej umysł chyba dokonał tego przekształcenia odruchowo. Spróbowała raz jeszcze, tym razem wycelowując w inny nagrobek i powtarzając w głowie inkatntację zaklęcia. Tym razem zdecydowanie głos, który rozbrzmiał z nagrobnej płyty zabrzmiał zdecydowanie inaczej. Zupełnie jakby należał do nieco schorowanej staruszki. I czyżby posiadał irlandzki akcent? Dahlia O’Riordan. Skarb twój tam gdzie serce twoje… Przynajmniej w ten sposób miała niejako pewność, że magiczny głos faktycznie dopasowywał się niejako do jej wyobrażenia o zmarłym, co robiła niemalże podświadomie, modulując go według własnej woli. Ponowiła tym razem próbę, celując w ten sam nagrobek lecz tym razem skupiła się na tym, by efekt był nieco inny. Dzięki czemu uzyskała te same słowa wypowiedziane teraz głosem energicznego młodzieńca. Czyli jednak mogła go modulować wedle swoich upodobań. Musiała jedynie mieć dobre wyobrażenie głosu, który chciała usłyszeć. Innymi słowy: nieco go znać. Poza tym: nie było to takie trudne. Jeszcze przez jakiś czas krzątała się na cmentarzu, badając ograniczenia i możliwości testowanego zaklęcia na podniszczonych nagrobkach i sprawdzania na ile ich stan utrudniał użycie Vox Suppono. W momencie, gdy miała już się wycofać z cmentarza dojrzała jakiś kształt lśniący w trawie przy jednym z grobów. Schyliła się, by go zbadać i spostrzegła, że był to dosyć misternie wykonany krzyżyk. Sięgnęła dłonią, by go podnieść, ale ten przy drobnym kontakcie jedynie poparzył jej palce. Co jest, kurwa? Czyżby była jakimś wampirem z mugolskich powieści, który nie może mieć styczności z religijną symboliką. Przez chwilę przyglądała się poparzonym palcom i już chciała obłożyć przedmiot zaklęciami, by go swobodnie podnieść, ale ten zniknął… Krukonka postanowiła to zignorować i traktując poparzenia zaklęciem chłodzącym, opuściła teren cmentarza.
z|t
Jessica Smith
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 22
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 176cm
C. szczególne : Biały znak Zorzy łączący wewnętrzne kąciki oczu | Złote okulary (tłumaczki) | Krwawa 'obrączka' na lewej dłoni | Rude włosy | Brisingamen, Ijda Sufiaan i druidzki amulet na szyi | Delikatny zapach frezji
Bardzo dawno nie miała w rękach egzemplarza Baśni Barda Beedle'a w tak dobrym wydaniu. Nie mogła sobie darować i po wizycie u Fairwynnów i udanym zakupie nowej różdżki, zaszła po drodze nie tylko do cukierni, ale i do jednej z księgarni w Dolinie Godryka, żeby... Po prostu się rozejrzeć. Książkowy zakupoholizm okazał się jednak silniejszy niż poczucie znacznie uszczuplonej sakiewki - i do jej licznej kolekcji dołączył kolejny tom. Wydanie tegoroczne, odnowione - pachnące jeszcze drukarnią. Właśnie z takim pięknym egzemplarzem zawędrowała nieco dalej niż delikatnie ośnieżone ścieżki miasteczka prowadziły. Właściwie to nawet nie do końca wiedziała jak znalazła się na cmentarzu - nie spanikowała jednak. Było jeszcze wystarczająco jasno, słońce stało wysoko na białym niebie już dawno rozpraszając mroźną mgłę wijącą się między nagrobkami. Jakimże byłaby Krukonem, gdyby nie skorzystała z rozejrzenia się po tak słynnym cmentarzysku? W końcu w Luizjanie wędrowała po większych bezdrożach - i większych nekropoliach, mając za towarzystwo jedynie kruka i swojego ducha opiekuńczego. I jedyne na co tam trafiała - to liczne na wzmianki w języku czotawskim i na uwięzionych Ślizgonów. Aktualnie, mając w ręce taki a nie inny tom interesował ją nagrobek należący do Peverella. Opowieść o Trzech Braciach zawsze ją interesowała - szczególnie w kontekście kulturowym, ale i religijnym. Ogólnie bardzo ciekawe było ujęcie Śmierci w magicznym świecie - tutaj nie było wspominek o większym bycie, o Bogu czy innych wszechmogących bytach. Śmierć... była osobnym bytem. Magia nigdy nie była ujmowana jako zsyłana 'przez coś lub kogoś'. Była naturalnym zasobem, który był oczywisty dla czarodziei - a tego Jessica musiała się nauczyć od pierwszego dnia w Hogwarcie. Być może było jej nawet nieco łatwiej niż innym mugolakom - jej rodzina nie należała do religijnych. Niemniej, opowieść o Peverellach była bardzo pouczająca - i Smith miała wrażenie, że za każdym razem, kiedy znów otwierała tę przypowieść, odkrywała w niej coś nowego. Była to bajka dla dzieci, jednak pełna morałów - zmuszająca do refleksji nad pokorą, ukazująca słabości i ciągoty ludzkiego charakteru w prosty, dosadny sposób. Najmłodszy brat okazał się najsprytniejszy - i najbardziej przekorny. Nie pragnąc władzy ani mocy, ni kontroli nad tym, nad czym mieć jej nie winien - chciał przeżyć, i tak też zrobił. Smith czasem wątpiła, czy narracja w baśni nie była nieco przekłamana - i Śmierć wcale Ignatiusa nie szukała, a jedynie była metaforą czegoś, z kim każdy kiedyś, w swoim czasie tak czy siak się spotka. Z rozważań nad lekturą wyrwał ją nagły trzask gałęzi - i to nie pod jej butem. Z rozmachem zatrzasnęła książkę, poprawiając złote okulary na nosie i rozejrzała się wokół. Jeszcze nie sięgała po różdżkę - zaraz to jednak zrobiła, gdy przed jej nosem przeleciała właśnie połamana gałązka ciśnięta gdzieś od boku. Wycelowała prosto w... — Ghul? — mruknęła z niedowierzeniem, patrząc na przerażoną - widocznie jej obecnością - kupkę niesamowicie brzydkiego i przemarzniętego nieszczęścia. Od razu schowała różdżkę i przykucnęła na jedno kolano, by nie górować tak nad stworzonkiem. To skurczyło się dziwnie i pokracznie zawyło, rzucając w nią kolejną częścią wcześniej ułamanej gałązki. Uchyliła się. — No już nie rzucaj, jesteś... — rzuciła okiem na nieudolnie zawiązaną kokardkę na czubku głowy ghula. Powstrzymała się od parsknięcia śmiechem. — ... głodna? Na wspomnienie o jedzeniu ghuliczka widocznie opuściła gardę - i gałązki - podczłapując pokracznie do Krukonki. Smith wyjęła ze swojej torby paczkę musów-świstusów i wyłuskując jeden słodycz, wręczyła go stworzonku. Które omal nie zeżarło cukierka wraz z palcami studentki. — Uch... — sapnęła krótko, wycierając dłoń ze śliny ghula o śnieg. — Wyciągnij łapki — poleciła, wysypując całą zawartość paczki na szerokie, nieproporcjonalne ręce brzydulki. — Dobre? Cóż mogła poradzić - nie miała kompletnie serca, żeby zostawiać przyczepioną do jej płaszcza ghuliczkę. A i stworzenie nad wyraz chętnie nie odstępowało jej nawet na krok.
Z tematu
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
- Nastraszyłem Orlę posłaniem konia z moim adresem do wizzengera... gdziekolwiek była, wizytował ją wielki clydesdale - uśmiechnął się Darren, po chwili jednak na jego twarz wypłynął wyraz konsternacji - Co to są memy? - spytał Lowella z przymrużonymi oczami. Kolejne - zapewne mugolskie - słowo, które mówiło mu niewiele, jeśli coś w ogóle. Z Mostu Znikaczy dwójka czarodziejów wybrała się na przechadzkę w zupełnie innym niż zwykle kierunku. Zamiast głębiej w chaszcze rezerwatu czy lasów dookoła Doliny Godryka, wybrali się teraz do samego miasteczka - co prawda nie do ścisłego centrum, ale nogi zaprowadziły ich na obrzeża Doliny, w okolice tutejszego cmentarza. Miał nadzieję, że był on nieco bardziej przyjazny - a raczej NORMALNY - niż ten w głębinach puszcz okalających miasto. Widząc lekko uchyloną bramę - nieświadomy też złej sławy tutejszej nekropolii - Darren postanowił bezwiednie wejść do środka, zachęcony wąskimi, wybrukowanymi ścieżkami, kojącą ciszą oraz blaskiem tu i ówdzie płonących zniczy. Shaw odetchnął pod nosem, obserwując chmurę pary wydobywającą się z jego ust. Drgnął lekko, kiedy po swojej lewej usłyszał cichy chrzęst - odwrócił się w tamtą stronę, jednak nic nie zauważył. Może to wiewiórka.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Płynne przechodzenie z lokacji do lokacji nie sprawiło żadnemu z nich większych problemów - rozprostowane nogi nie czuły aż tak zmęczenia, natomiast spojrzenie oczu... skutecznie obserwowało okoliczne tereny. Lowell nie bez powodu jednak spoglądał uważnie dookoła, nie chcąc tym samym w żaden szczególny sposób stać się ofiarą własnej głupoty i nieudolności, w związku z czym większość czasu skupiał właśnie na tym, by się czymś nie zdziwić. Czy to kolejnym nowym towarzyszem (de facto memrotek siedział mu nadal na ramieniu, w pobliżu włosów), czy to potencjalnym atakiem ze strony wroga. Dolina Godryka kryje w sobie tak naprawdę zbyt wiele zagrożeń, by mógł je od tak bagatelizować. Jakby pstryknięcie palców, wynikające z uderzenia środkowym palcem o wnętrze dłoni, nie było wręcz zalecanym zachowaniem. Musiał działać ostrożnie. - Orlę? - rzucił na sam początek. - Jak u niej? Pamiętam, że ostatnio miałem z nią do czynienia, kiedy to mi listownie przekazała parę niuchaczy do uleczenia. - zapytał się, wszak był po prostu zaintrygowany. Pamiętał, jak dostał od niej te magiczne zwierzęta, którymi od razu się zajął i w sumie... na tym się skończyło. No, pomijając oczywiście wychwalanie jego melodyjnego imienia, z czym jednak się zgodzić nie mógł. Raz bodajże kupiła u niego gotowe zadanie domowe, z czego może nie mogła być jakoś specjalnie dumna, aczkolwiek... są inne rzeczy przecież, z których człowiek może być jeszcze mniej dumny, prawda? - Memy to takie obrazki, które nawiązują do kultury. Głównie powstały w założeniu humorystycznym. Jak chcesz, to Ci wyślę jakieś, które porobiłem. - no tak. Na Wizzengerze roiło się u niego od memów, które wysyłał kumplowi. Jeden, specyficzny, dotyczył akurat Garetha, potrafiącego jedynie pierdzieć w stołek i udawać, że istnieje. Wbrew pozorom znał je wszystkie całkiem nieźle, a umiłował sobie przy okazji hanuszki, które to oddawały jego poczucie humoru. Wstąpił zatem w progi cmentarza, zastanawiając się nad tym, jak wiele ciał musi obecnie gnić w odmętach poszczególnych trumien. Jakoś nigdy nie przepadał za cmentarzami, ale też, nie sprawiały mu żadnego problemu. Kult zmarłych osób jakoś mu nie przypasował, być może dlatego, gdyż w rodzinie nie miał nikogo bliskiego poza Lydią, a otaczał się osobami znacznie młodszymi od siebie. Wolałby uniknąć takiego losu - nie bez powodu, kiedy to szedł, a zapalone znicze oświetlały klimatycznie miejsce, w którym to się znaleźli, na jednym z grobów położył dłoń, jakoby chcąc tym samym sprawdzić, czy przypadkiem nie poczuje jakiegokolwiek przepływu magii. Tym samym zamknął oczy, by się na tym skupić, ale nie na długo. - Hm? - mruknął mimowolnie pod nosem, kiedy to dźwięk przedostał się do jego uszu, a różdżka nie zadrżała jak wcześniej. Nie było to coś, co mogło sprawić bezpośrednie zagrożenie, ale też, dźwięk wcale nie był niepokojący.
Ostatnio zmieniony przez Felinus Faolán Lowell dnia Sob 23 Sty - 22:00, w całości zmieniany 1 raz
Darren Shaw
Wiek : 23
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 184cm
Dodatkowo : Mistrz Pojedynków I Edycji Profesjonalnej Ligi
Darren nabrał powietrza do nozdrzy. Zawsze wydawało mu się, że nekropolie mają pewien specyficzny zapach - aromat płonących zniczy, często przypalonego przez nadgorliwy ogień plastiku, sosnowych czy jodłowych stroików albo bukietów kwiatów postawionych na grobach by uczcić pamięć bliskich paroma szybko więdnącymi łodyżkami. Shaw zmrużył oczy, spoglądając w półmrok starszej części cmentarza, gdzie groby były często o wiele dziksze i - przynajmniej dla niego - bardziej fascynujące. Czytał raporty o tamtym miejscu - oraz książkę o historii Doliny Godryka. Oprócz oczywiście obszernych rozdziałów o czasach, kiedy była to miejscowość rodzinna Harry'ego Pottera, parę sekcji poświęconych było starszym dziejom miejscowości. Jedno z mauzoleów było mianowicie bronione kiedyś przez sadzonki diabelskich sideł - w innym zaś odbywał się coroczny zlot wampirów z całego hrabstwa. - Wróciła do Hogwartu. Miała jakieś problemy rodzinne - powiedział Felinusowi, odrywając wzrok od grobowców - Podeślij, jak zobaczę jak to wygląda szybciej załapię o co chodzi - dodał, nawiązując jeszcze do tematu mugolskich memów. Z zarośli obrastających jeden z nowszych, rodzinnych grobowców dobiegły kolejne szelesty. Darren, tak samo zresztą jak Puchon, odwrócił wzrok w tamtym kierunku. Jego ręka bezwiednie powędrowała do wewnętrznej części płaszcza, chwytając za różdżkę i ostrożnie ją wyciągając. Postawił pierwszy krok w tamtym kierunku, chwilę potem westchnął jednak ciężko i opuścił Mizerykordię. Spojrzał na Felinusa. - A może sobie odpuścimy tym razem? - spytał z lekkim wzruszeniem ramion - Co to może być, akromantula? Ponurak? Wilkołak? - dodał, kręcąc głową i robiąc krok do tyłu... przynajmniej dopóki z zarośli nie doszedł ich kolejny dźwięk, tym razem jednak bardziej żałosny niż straszliwy.
Felinus Faolán Lowell
Wiek : 25
Czystość Krwi : 25%
Wzrost : 178
C. szczególne : Na prawej dłoni nosi Sygnet Myrtle Snow i Pochłaniacz Magii. Spokojne spojrzenie, łagodna aparycja.
Niebezpieczeństwo mogło tak naprawdę czyhać wszędzie, ale koniec końców... taki jest ten świat. Wysoce toksyczny. Posiadający w sobie całkowicie inne wartości, z których to może pojawić się bezpośrednie zagrożenie. Świat mugoli jest mniej dziki - to właśnie świat, w którym znajdują się czarodzieje, posiada w sobie znacznie więcej pułapek. Żyjąc zarówno w jednej części, jak i drugiej, gdzie różnice kulturowe pozostawały w zasięgu jego czekoladowych tęczówek, mugole posiadają bardziej stabilne życie. Nawet jeżeli doszło do wielu wojen na kartach przeszłości, to Lowell zauważał ich postęp - postęp nie tylko pod względem braku większych konfliktów zbrojeniowych, a bardziej... postęp w jakości życia. Gdyby miał wytknąć palcem poszczególną nację, byliby to właśnie czarodzieje. Zauważając wiele genialnych rozwiązań, z których to nie decydowali się koniec końców korzystać, pod kopułą czaszki życie pojawiało się w ledwo co poczętych pytaniach, jakie to może nie opanowywały jego ciała, ale za to stanowiły istną, ludzką ciekawość. Dlaczego? Z jakich powodów tak czystokrwiści nienawidzą rozwiązań pochodzących ze strony mugoli? Gdzie jest ta granica, która powoduje powstanie dwóch odrębnych odmian - człowieka rzucającego zaklęciami bądź człowieka poddanego rozwojowi cywilizacyjnemu? Nie wiedział, kiedy to powoli przedostawał się poprzez kolejne groby, zapamiętując raz po raz, na krótki moment, ich imiona. Jakąś namiastkę odpowiedniego zachowania posiadał; potrafił zachować ciszę, by tym samym nie naruszyć świętości. Nawet jeżeli nie wierzył, nawet jeżeli jego serce nie przejawiało wiary w żadnego z istniejących bogów. - Jasne, nie ma problemu. - mruknął w jego stronę, ignorując temat panny Williams. Nie czuł, by to było coś, w co powinien wtykać swój własny nos - chociażby z czystego szacunku. Jakoby maczanie palców w sprawach należących do kompletnie innych ludzi nie plasowało się w jego zainteresowaniach. I chyba wolał przy tym pozostać, mając nadzieję na to, iż reszta osób, które to pojawiają się w jego otoczeniu, będzie w stanie jednocześnie tak samo podejść do jego problemów. Z którymi walczył i prowadził poniekąd dialogi, starając się znaleźć złoty środek wśród i tak gównianej sytuacji. A najwidoczniej... musiał mieć do czynienia z inną, bo, o ile drewniany patyczek nie zadrżał, dając sygnał poprzez ochronne drewno, z którego został stworzony kunsztem mistrzów tworzących różdżki, o tyle jednak dźwięki pozostawały niepokojące. Dłoń, tudzież palce, gdzie popękana skóra zataczała poszczególne ścieżki, wylądowała jednocześnie na magicznym orężu, nie zamierzając wpaść z powrotem w kolejne problemy. - Żadne z tych. Raczej. - wziął cięższy wdech. - Różdżka... nie wydaje żadnego sygnału. - zastanowił się, jeszcze raz ją muskając i tym samym oglądając poprzez otwarte dłonie, na których zagrzewała swoje odpowiednie miejsce. Nim się obejrzał, a kolejny dźwięk, tym razem zahaczający o próg żałosności, przedostał się do ich uszu. Sam wykonał jeden, zdecydowany krok w tę stronę, zauważając powoli, że nie jest to ani akromantula, ani ponurak, ani wilkołak. Poprawiwszy własną kurtkę, Felinus spojrzał w stronę Darrena, zastanawiając się poważnie nad tym, czy powinien podejmować się jakichkolwiek kroków wybawienia istoty z krzaków. - Masz może jakieś jedzenie? - zapytał się, wystawiając dłoń prosto w stronę zarośli. Jeżeli coś miało mu odgryźć kończynę, proszę bardzo. Zrobiłoby to jednak znacznie wcześniej. I bez żadnych pojękiwań, ale, też, jego próba zahaczała poniekąd o chęć uśmierzenia pewnych myśli bólem. A skoro miał okazję, to nie zamierzał jej wcale aż tak łatwo przegapić. Tym bardziej, że nie miał obecnie niczego do stracenia.