Górski resort słynie z luksusowych apartamentów, które zapewniają niesamowite widoki. W jednym pokoju znajdują się dwa ogromne łóżka, które perfekcyjnie dopasowują się do preferencji leżącego, a także niezwykle wygodne leżanki. Oprócz prywatnej łazienki, goście korzystać mogą z dwóch dodatkowych pomieszczeń, jakie stanowią obszerne szafy - znajdzie się tutaj wszystko, co potrzebne (od miejsca na czarty i przemoczone kurtki, przez wieszaki na koszule i suknie, po pudełeczka na biżuterię i stojaki na kapelusze). Dodatkowo, na każdego czeka jego własny szlafrok z wyszytym imieniem/monogramem. Jest dokładnie tak miękki, jak życzy sobie nosząca go osoba, a przy tym bez problemu dopasowuje się do temperatury.
Lokatorzy:
1. Cassius Swansea 2. Dina Harlow 3. Gunnar Ragnarsson 4. Nessa M. Lanceley
Na każdego gościa czeka drobny upominek - jest to bon na jeden darmowy zabieg w SPA znajdującym się w resorcie. Można wykorzystać go w dowolnym momencie, przez cały okres trwania ferii. Jeśli masz ochotę na element losowości, rzuć kostką na spersonalizowany bon: 1 - Masaż klasyczny 2 - Masaż peelingujący 3 - Masaż sportowy 4 - Masaż świecą 5 - Masaż czekoladą 6 - Dowolny zabieg na twarz Jeśli chcesz, możesz wybrać dowolną pozycję z powyższej listy.
______________________
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Każda komórka jej ciała trzęsła się, a skóra spowita ubraniem falowała od metamorfomagicznych zmian. To, co zostało wypowiedziane wstrząsnęło nią do głębi jednak nigdy w życiu nie mogła zgodzić się, by te wstrząsające słowa pozostały bez odzewu. Nie zgodzi się tak samo na jego ucieczkę do samotności. Nie da się odepchnąć, odtrącić ani odstraszyć. Widziała w jego oczach odbicie duszy, dostrzegła więcej niż kiedykolwiek jej pokazał. Do tej pory czuła na skórze siłę z jaką naciskał na jej ramię, a te wyostrzony wyraz twarzy i bezdenne i płonące oczy wbrew wszystkiemu ją przyciągały. To jawny znak, że wbrew oczekiwaniom Cassiusa nie może być teraz sam, bo inaczej zatraci się w tym bólu i wściekłości. Wołała za nim, próbowała coś mówić, ale wiatr spychał jej słowa w nicość, a więc nie pozostało nic innego jak podążać za nim. Po drodze zatrzymał ją jakiś młodszy uczeń i wyjątkowo nie miała ochoty teraz mu pomagać. Pierwszy raz zbyła rozmówcę i pognała do pokoju numer dwa, zdejmując po drodze płaszcz i czapkę. Weszła do środka po pojedynczym zapukaniu w drzwi. - Mylisz się, Cassi. I nie, nie zostawię cię teraz bo to najgorsze co mogłoby być. - oznajmiła stanowczym tonem, choć nie mówiła głośno i próżno było szukać w jej głosie jakiejkolwiek agresji. Widziała w jego oczach łzy, a to łamało jej serce i musi sam ją stąd o własnych siłach wyrzucić, bowiem sama nie zamierzała opuszczać go, gdy był w takim stanie. Powiesiła płaszcz na wieszaku i roztarła swoje zziębnięte dłonie. - Każdy zasługuje na zakochanie i miłość. Nie traktuj siebie jak wyjątek od reguły, bo z całym szacunkiem misiek, ale nie masz na to wpływu. Naprawdę sądzisz, że wyprzesz to z siebie? Skoro już się coś dzieje i widzę jakie to dla ciebie ważne? Nie, nie przestane mówić, bo chcę cię prosić, byś mnie wysłuchał. - podeszła do okna, ale cały czas spoglądała na kuzyna. Póki co dawała mu jeszcze przestrzeń, bowiem gdyby nie to, że już był roztrzęsiony i co tu mówić, mocno zirytowany, to od razu pokonałaby dzielącą ich odległość i go non stop trzymała albo przytulała. - Od kiedy wyznacznikiem miłości są ckliwe słówka i romantyzm? Każde kochanie drugiej osoby jest wyjątkowe na swój sposób. - postanowiła sprzeciwić się zarzutom, jakoby ckliwe słówka miały jakąkolwiek wartość dla miłości. Nie są potrzebne, bo kocha się drugą osobę bez całej tej otoczki. - Zamierzasz katować się wypieraniem z siebie uczucia z nadzieją, że minie? Cholera, Cassi, a co jeśli ona czuje coś podobnego? Przecież to byłaby wasza szansa. Cokolwiek o sobie złego sądzisz to wciąż nie jest powód, by zabraniać sobie tych uczuć. One nie są złe, Cass. - głos miała pełen emocji i przejęcia. - One nie są złe. - powtórzyła, wciąż spoglądając intensywnie w jego stronę.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Miał nadzieję, że tylko mu się to wydaje i tak naprawdę wcale go nie śledziła. Potrzebował samotności. To ona była u niego najlepszym bibliotekarzem, doskonale wiedzącym gdzie i kiedy powinna coś wsunąć na półkę jego pamięci czy świadomości. Nie realizował się przez rozmowę praktycznie w ogóle, dlatego teraz każde kolejne słowo miało wyłącznie go ranić. Czuł to już tam na polach i żałował, że nie ma więcej siły, że nie zaryzykuje teleportacji, że po prostu nie będzie w stanie tak jak każdy pierdolony metamorfomag w tej rodzinie, tak po prostu wmieszać się w tłum. Pierwszy raz od dawien dawna, może nawet odkąd zrozumiał kim chce być w życiu, zapragnął przestać być zauważany. A wystarczyło porozmawiać z nim o uczuciach. Trzasnął drzwiami, gdy wpadł do pokoju. Stanął na jego środku, ale nie bardzo wiedział co chciał tutaj robić. Po prostu uciekał przed Elaine - jego symbolem konfrontacji, jaką on szczerze pogardzał i żałował, jakże on gorzko żałował, że cokolwiek jej powiedział. Nie rozbierał się nawet, po prostu otarł twarz. Ściągnął z niej całą sól, całe zmęczenie tego dnia. Dobrze radził sobie jako aktor. Przywdział więc maskę człowieka, który nie cierpiał, chociaż w duchu rozpadał się wciąż i wciąż. Nieważne jak wiele mentalnych bandaży na siebie wdział, teraz krwawił już zewsząd. Opadł na jedno z łóżek, wyjątkowo zadowolony z tego, że nikogo w pokoju nie ma, ale jego szczęście nie mogło trwać długo. Po raz pierwszy tak bardzo chciał, aby zniknęła. Wychylił się naprzód, wspierając łokcie wciąż przybrane w płaszcz na chudych kolanach i pochyliwszy głowę, złapał się mocno za zroszone wilgocią z roztapiającego się śniegu ciemne włosy. Mówiła do niego, a on był w stanie jedynie czuć jak ich połączenie zgrzyta i chrzęści. Kogo obchodziło czy to z siebie wyprze czy nie? Dlaczego martwiła się o coś, co jej nie dotyczyło? Nie poruszał się, starał się dostać do jeszcze głębszych pokładów swojej wytrzymałości, ale nie potrafił. Osiągnął swój limit tak wyraźnie, że aż zakłuło go w piersi. Puścił swoje włosy tak gwałtownie, że nieomal niedostrzegalnie, bo zanim zdążył pomyśleć, rąbnął z całej siły ciężkim butem wprost w szafkę nocną. Coś z niej spadło, ale nie patrzył co to takiego. Potrzebował sobie ulżyć, ale to mu nie wystarczało. Przebywanie z nim, gdy był wściekły i zapędzony w kozi róg było naprawdę niebezpieczne. Poprawił cios, przesuwając drewniany mebel jeszcze bardziej na środek pokoju i zrywając się uprzednio z miejsca, któremu daleko było do powstania z gracją. Cały się trząsł. Jego ramiona starały się powstrzymać dłonie, ale był to wysiłek bardzo ponad jego siły. - Potrzebujesz to usłyszeć? Potrzebujesz wiedzieć jak bardzo ranię ją każdym słowem? Wiesz, że złamałem jej palec? Posiniaczyłem jej szyję? Myślałem tysiące razy o tym jak ją skrzywdzić. Więc nie mów mi, do kurwy nędzy, że uczucia nie są złe skoro pół życia czułem do niej wyłącznie palącą nienawiść. - Objął się wreszcie tymi ramionami, odwracając plecami w kierunku kuzynki i starając się nie trząść z wściekłości, która wymykała mu się spod kontroli. - Jak ona mogłaby mnie kochać? Musiałaby być naprawdę popierdolona. Jeszcze bardziej, niż dotąd sądziłem. - Warczał i syczał, ciągnąc teraz za poły płaszcza, gdy niezdolny był do jego rozpięcia. Lśniące jak oczy żuków guziki powoli posypały się na podłogę.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Podskoczyła w miejscu, gdy kopnął z całej siły szafeczkę. Bardziej dźwięk ją przeraził aniżeli sam fakt wyżywania się na przedmiocie martwym. Rozmawiali o zakochaniu i wypieraniu z siebie tego uczucia, a Cassius przeżywał to tak, jakby właśnie łamała mu serce przymuszając go do ciągnięcia niewygodnej rozmowy. Wyciągała go z jego czterech ścian umysłu i domagała się, by dokończyć to, co zaczęli. Wyraźnie już widziała, że Dina miała rację i czemu mogła uznać, że go tym krzywdzi. Skoro zachowywał się w ten sposób na samą myśl o uczuciu do niej... a miłość przecież potrafi być piękna, o ile nie wchodzi w niej niezdrowy element toksyczności. Ale o to nigdy w życiu kuzyna by nie podejrzewała. Wykrzywiła się i uniosła wyżej barki, na chwilę kuląc ramiona, gdy szafeczka znowu oberwała, tym razem przemieszczając się bliżej środka pokoju. Serce zabiło jej ostrzegawczo, kiedy przeniosła wzrok na wykrzywioną wściekłością twarz Cassiusa. Jeśli widywała po nim zdenerwowanie to nigdy nie do takiego stopnia. Nie tak wyraźnie. Pozwalała mu wyżyć się na meblach, bowiem tak się trząsł iż wolała mu tego nie odbierać i nie prawić kazań na temat niszczenia mienia resortu. To było całkowicie nieważne. Czuła, że coś się w niej rozpadło. Coś pękło po wycedzonych słowach dotyczących krzywdzenia Diny. Ze wstrzymanym oddechem kręciła głową, jakby próbując zaprzeczyć temu, co właśnie mówił. Krzywdził ją? Nie, to niemożliwe. Ale od razu jej mózg podsunął wspomnienie Diny o chudych nadgarstkach i bardzo zmęczonej twarzy. Co jeśli kryło się za tym i fizyczne cierpienie? Nie, nie, nie, to się w głowie nie mieści. - Myślisz, że uwierzę, że ot tak sobie ją krzywdzisz? Czy to nie jest przypadkiem znajdowanie kolejnego powodu, by zaprzeczyć temu, że się w niej zakochujesz? - jej broda drżała, ale nie spuszczała płonącego wzroku z kuzyna, choć oglądanie go w takim stanie sprawiało jej niemalże fizyczny ból. Nie chciało się jej uwierzyć, że ją krzywdził. Kochała Cassiusa i była w stanie wybielić ten każdy wypowiedziany cios - może to był wypadek, może niechcący, z pewnością nieumyślnie. Nie mógł być sadystą. Dalej widziała w nim dobre serce, choć charakter miał trudny i ostry jak brzytwa. - Mówię, że to zakochanie się nie jest złe, a od nienawiści do miłości jest jeden mały krok. Widziałam, że się wiele razy kłóciliście i skakaliście sobie do gardeł, ale na litość Merlina, skoro w takich okolicznościach coś poczułeś to znak, że to nie jest przelotne. - Oderwała się o te dwa kroki od okiennego parapetu, kiedy chłopak odwrócił się do niej plecami. Zatrzymała się jednak w połowie w chwili, gdy na podłodze rozsypały się guziki. - Kobiety potrafią kochać bez względu na wszystko, wiec ja się jej nie dziwię, jeśli miałaby czuć to samo. To nie jest niemożliwe, tylko po prostu trudne. A ciebie można kochać, Cassius i nie traktuj tego jak szaleństwo czy przestępstwo. - mówiła dalej, nie mogąc powstrzymać języka i dać mu czas, by się uspokoił i wyciszył. Musiałaby wyjść, a na to nie mogła się zdobyć. Cała się od środka trzęsła, ale dzielnie to znosiła. Teraz była tą Elaine, która widziała znajdowała w drugiej osobie odblaski dobrego serca i Cassius nie był wyjątkiem.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Nie skupiał się nad tym, aby odczytywać jej reakcje, zwyczajnie nie był w stanie. Najgorsze było jednak to, że nie do końca wiedział na kogo jest teraz bardziej wściekły. Nie mogąc ukierunkować tej niszczycielskiej siły w jeden punkt, rozdrabniał się także na inne. I tak cud, że tylko szafce i płaszczowi się oberwało. Cassius był jak huragan, nie tylko w stosunku do przedmiotów martwych. Przychodził, brał to co chciał i szedł dalej. Nie wyobrażał sobie innego stanu rzeczy. Dina była na tym polu prawdziwym ewenementem. Jedyną osobą, o której rozmowa w tym momencie potrafiła tak na niego działać. Niestety, zaczynało odbijać się to negatywnie. Dociskany do granic cierpliwości, musiał się rozładować. A jeżeli nie szafka, nie płaszcz i nie Elaine to jasnym było kto taki za to wszystko odpowie. Kto zmierzy się z jego ciętym językiem czy sztywną linią szczęki. Kto być może pozna znowu smak cierpienia, kiedy zamiast słów pojawią się także rękoczyny. - Nie mów mi, kurwa, co to jest. Sama zapytaj o to Harlow. - Mruknął złowróżbnie, a jego zęby nieomal zazgrzytały o siebie. Nie krzywdził jej „od tak sobie”. Z rozmysłem ciskał w nią wyłącznie sztyletami złożonymi z niewybrednych komentarzy. Wszystko inne działo się wyłącznie pod wpływem chwili w sytuacjach takich jak ta. Elaine miała na tyle rozumu, aby do niego nie podchodzić, a jednak wystarczająco niewiele rozwagi, aby wyjść. Dina miała podobnie. Z tym, że ona wkładała kij w mrowisko i jeszcze śmiało podbiegała, aby deptać mrówki. Zresztą, czy to cokolwiek zmieniało? Specjalnie czy nie, zrobił jej krzywdę. Płaszcz zatrzeszczał mu na ramionach, gdy gwałtownymi ruchami spróbował go z siebie ściągnąć. Cisnął go na podłogę, chrzęszcząc ciężkimi butami z metalowymi czubkami, gdy nadepnął na guziki. Zaciskał dłonie w pięści. Cienka siateczka żył uwidoczniła się na jego skórze, gdy krew i mięśnie próbowały nadążyć za jego wzburzeniem, za nagłym przyspieszeniem pulsu. W tym momencie nie miało dotrzeć do niego absolutnie nic. Niezależnie od tego jak wiele prawd by nie powiedziała, odrzuciłby każdą z nich. Nie działały na niego żadne szczere chęci, żadna chora potrzeba samorealizacji poprzez pomoc innym. Chciał wyłącznie tego, aby wyszła z tego pokoju i zostawiła go samego. Ujęła to doskonale. Od nienawiści do miłości był tylko jeden krok. Zarówno jedno jak i drugie to były uczucia tak gorące i burzące krew w żyłach, że Cassius jak najbardziej byłby zdolny do ich przeżywania. Problem jednak był nie tylko w tym, że on tego uczucia zwyczajnie nie znał oraz sądził, iż nie chciał poznać. Oboje mieli narąbane w głowie i każde z nich ponosiło solidarnie winę za to błędne koło niezrozumienia. - Nawet jeśli mogłaby mnie kochać, ja nie będę tego od niej oczekiwał. - Powiedział zmienionym przez gniew głosem i to była jedna z jego ostatnich trzeźwych myśli. Nadal uparcie na nią nie patrzył, bowiem czuł, że mądrość Elaine zaczyna w jego głowie obracać się przeciwko niej. Od miłości do nienawiści… - Ela, wyjdź. - Ubrał swoją największą potrzebę w słowa. Tylko to zdrobnienie nie nadało jego głosowi melodii podobnej do zgrzytającej o metal piły. Zaciskał teraz palce na własnych ramionach tak mocno, że zapewne sam miał zostawić sobie siniaki. Tylko ból powstrzymywał go od zrobienia czegoś, czego mógłby jeszcze długo żałować. - Dla własnego dobra, wyjdź w tej chwili. - To nie była prośba, a żądanie. Nie wyobrażał sobie, że mogłaby się mu teraz sprzeciwić, a jeśli by do tego doszło, Elijah miałby pożałować, iż kiedykolwiek zostawił ją z nim sam na sam. W jego niebieskich oczach kryło się teraz wyłącznie szaleństwo. Czysta furia, którą w sobie skrywał czekała aż wybierze dla niej ujście. Obrócił się lekko przez ramię, rzucając jej spojrzenie, jakim nigdy na nią nie patrzył. To była twarz, którą tak często widziała Dina. Ostateczne stadium. Właśnie taki miał wyraz twarzy, gdy wciskał ją w pościel, zaciskając palce na jej szyi. Tak. Niewiele. Brakowało.
Elaine J. Swansea
Wiek : 24
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 174 cm
C. szczególne : pomalowane usta, wyprostowane plecy; metamorfomagicznie zwiększony wzrost;
Gorzka była świadomość jego negatywnego podejścia do zakochania i miłości. Wiedziała co mówiła, jednak Cassius nie był w stanie tego przyjąć. Musiała pogodzić się z tym, że cokolwiek powie i będzie próbowała mu wyjaśnić to jedynie go zdenerwuje i nie wniesie nic... a może gdy się uspokoi i ochłonie to kiedyś, choćby na jeden momencik, przypomni sobie wypowiedziane tu słowa? Mogła mieć jedynie nadzieję, a w chwili obecnej... jej włosy pokryły się bielą, gdy dostrzegła na jego twarzy siateczkę żył, a złość wyładowywana w każdym z tych gestów dźgnęła ją niespokojnie w okolicach żeber. On się tu miotał w takim szale, jakim jeszcze go nigdy nie spotkała. Czuła się bezsilna. Widziała przed sobą mur, który ją grubo przerastał. Mogła tylko stać, patrzeć i zatracać się w swojej maluczkości, bowiem to nie jej rolą jest przedarcie się przez tę przeszkodę. Przygarbiła ramiona słysząc ten niszczący ton głosu. Stał przed nią niczym tykająca bomba, do której podejście gwarantowało destrukcyjny wybuch. Popatrzyła w jego oczy i to, co tam dostrzegła przeraziło ją bardziej niż wszystkie ataki na przedmioty martwe i zjadliwy głos, który wywoływał zimne dreszcze przemykające silnie wzdłuż kręgosłupa. Ta czysta furia ją wystraszyła. Straciła równy oddech i okrągłymi oczyma patrzyła na kuzyna w takim wydaniu, jakim nigdy w życiu nie sądziła go ujrzeć. Zacisnęła drżące usta i skinęła głową, nie potrafiąc odzyskać głosu. Przemknęła do drzwi i nie odwracała się, aby nie widział jej mokrych policzków. Nie mogła nic więcej zrobić. Nie miała pojęcia czy sama mu nie zaszkodziła... no właśnie. O tym mówiła Dina. Nie wiedziała czy wyrządza mu krzywdę i teraz w pełni zrozumiała o co jej chodziło. Z Cassiusem zawsze będzie ta wątpliwość - wobec nawet najczystszej emocji potrafił zareagować czystą furią i nie dało się przewidzieć jak bardzo to go boli i czy ten ból jest słuszny. Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Jeszcze nim odeszła prędkim krokiem wyciszyła jego pokój zaklęciem. Intuicja podpowiadała jej, że może być tam głośno, ale nie chciała się o tym przekonywać. Ruszyła niemalże biegiem korytarzem i wymijając ludzi szukała miejsca, gdzie się doprowadzi do porządku. Serce ją bolało... bo się tak bardzo bała o Cassiusa... i tego, co zobaczyła w jego oczach.
Po stanowczo zbyt długim prysznicu, zbyt gorącym, a potem zbyt zimnym, po kilku wlokących się kwadransach spędzonych na wypatrywaniu sowy od Elaine poddała się. Uznała, że to już koniec, nie ma co liczyć na łatwą drogę, nie ma co liczyć na ściągę. List od krukonki wycisnął z niej przeraźliwy jęk, którego próba zdławienia jedynie wywołała w niej atak dzikich torsji. Jak mogła usłuchać, skoro on był w tym najciemniejszym miejscu sam, jak mogła go zostawić skoro w jej piersi rwała bólem poszarpana na krawędziach, mięsista rana samotności? Wytarłszy włosy ręcznikiem opuściła basen i udała się do skrzydła mieszkalnego pogrążona w zupełnej ciszy w swojej głowie. Pustce. To ten moment przed burzą, kiedy powietrze staje się ciężkie od ozonu, czujesz jak stężenie elektryczności rośnie a ciśnienie spada gwałtownie. Nawet ptaki pomysłów i uwag nie krążą pod blond kopułą nieba. Przełknęła ślinę naciskając klamkę i pchnęła drzwi, a zachłanne i stęsknione znacznie bardziej niż powinny oczy omiotły pomieszczenie, zakamarki, łóżka, w poszukiwaniu tej jednej, chudej postaci o ciemnej, zmierzwionej grzywie, wykutych z lodu oczach. I nic, pustka, cisza taka, jak ta w jej umyśle. Bezmyślnie przeszła się wokół pokoju tak nieprzytomna, że nie zauważyła nieładu, mebli nie na swoich miejscach, zerwanych zasłon, wszechobecnych zniszczeń. Otworzyła jedną z szuflad jakby wydawało się jej, że poskładany Cass wyskoczy z niej nagle i powie "Mam cię!", umysł tak zmęczony, tak spragniony, że popychał ją już do najgłupszych odruchów. Zatrzymała się w połowie długości pokoju i znieruchomiała jak posąg, wpatrzona w rozbebeszoną walizkę, porozrzucanych kilka ubrań. Nic nie zostało ruszone, czy on tu jeszcze bywał? Zdawała się nie widzieć stanu pomieszczenia. Kwas słonych łez cisnął się pod powieki, ale nie miała już siły płakać. Kucnęła przy jego torbie i wyciągnęła czarny, przesiąknięty papierosowym dymem i potem sweter. Jak pozbawiona woli, jak zombie, gubiąc gdzieś po drodze ręcznik wciągnęła wełniaka na poczochraną głowę i nic nie robiąc sobie z tego jak bardzo był na nią teraz za duży, jak zwisał z jej kościstych ramion, postawiła wyżej kołnierz i objęła się ciasno, zaciskając powieki. Przez krótką chwilę tak kiwała się jak porzucona sierota, próbując w bezdechu umysłu znaleźć chociaż echo jakiejś woli. Starczyło jej tylko, by podejść do wielkiego łóżka i skulić się jak wypłowiała fasolka w wymiętej pościeli. Nawet nie zdjęła trzewików, wtuliła się w jego ciuch, w te prześcieradło wygniecione, z garściami pełnymi jego swetra i zamknęła oczy. Czas mijał za wolno, za szybko, czas stanął w miejscu. To nie był sen, to było przedziwne, przesiąknięte aromatem fajek i piwa, niekończące się czuwanie. Niewygodne, jakby na cierniowym materacu, ale zbyt zlękniona by się poruszyć, coby jej nie uciekł chociaż jego zapach. Miękkość wełnianych ściegów wysokiego kołnierza muskała jej wargi, przyjmując w milczeniu tę litanię szeptaną bezgłośnie, te sto tysięcy pytań, dwieście tysięcy odpowiedzi, pół miliona scenariuszy i tylko jedną wątpliwość. Czemu Cię tu nie ma? Gdzie jesteś, jeśli nie tu?
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Milczenie stało się jego melodią przewodnią. Spojrzenie zgasło, gdy nadmiar emocji uciekł z niego w szale, jakiego już od dawna nie zaznał z taką mocą. Wszystko go bolało, od ramion po same czubki palców. Nawet powieki ciążyły mu tak, jakby ubrał na siebie firany ze zbyt ciężkich rzęs, a to było tylko proste zmęczenie. Horrendalnych rozmiarów przytłumienie, które go ogarnęło, kiedy nie pozostało już nic, co mógłby rozbić w drzazgi i ani jedna, jedyna łza nie mogła już uciec kącikiem jego zapuchniętego od płaczu oka. Kiedy agresja przestała mu wystarczać pojawił się żal. Równie ciężki jak powieki, może nawet bardziej. Spadł na jego kręgosłup, wyginając go nie w agonii, ale w stanie co najmniej jej bliskiej, więc spróbował wreszcie ostatniej rzeczy, którą znał, akceptował i stosował, ale nawet ucieczka na nic mu się zdała. Wszystko to dlatego, że wreszcie wyczerpały mu się baterie. Miał serdecznie dość przeżyć jak na kilka ostatnich dni, aż po same dziurki w nosie rozmów i prób dotarcia do czegoś, co skrywał głęboko na dnie swojego serca. Wyczuwał to teraz tak dotkliwie, że ledwo był w stanie oddychać. Cierpiał już na samą świadomość, że wróci do ich pokoju, a jej dalej tam nie będzie. Myśl o tym, że bierze kąpiel znowu samotnie i z daleka od niego spaceruje ulicami Doliny jednocześnie niosła go przez wieczorną ciszę korytarzy, jak i dźgała go prosto w samo serce. Wyglądał jakby dzisiaj umarł. Chorobliwie blady, chociaż jego policzki i czoło różowiły się znacząco. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz coś jadł, chociaż na samą myśl o jedzeniu ślina stawała mu w gardle, a język sztywniał niby wielki, biały robak. Dusił się myślą o zadbaniu o swoje potrzeby. Pachniał jak paczka swoich ulubionych fajek. Odległe echo wody kolońskiej dawno już przykryła kwaśna woń potu, daleki aromat piwa i zapach zimna, z którego powracał. Jego dłonie były całe w drobnych rankach pozostawionych przez zacięcia i drzazgi, jakie zdobył gdy niczym ostatni furiat demolował wszystko co tylko znalazło się w zasięgu jego rąk. Gdyby nie ukrycie różdżki w płaszczu, pewnie i ją starłby na proch. W połączeniu ze starymi śladami po wspinaczce, wyglądało to tak jakby kogoś dziś zamordował. A zamordował wyłącznie siebie. Swoje serce wyrzucił z piersi, gdyż jego ciężar był dla niego nie do zniesienia. Dotarł do pokoju nieomal się słaniając. Słabszy od dziecka, trawiony gorączką, z której nie zdawał sobie sprawy. Pot perlił mu się na czole sklejając ciemne włosy, a on był w stanie wyłącznie drżeć od zimna i szukać nory, w której mógłby wreszcie zdechnąć. Otworzył drzwi na oślep i władował się do łóżka tak jak stał. W tych swoich ciężkich butach, upocony, półprzytomny i z twarzą poznaczoną ścieżkami zaschniętych łez, choroby oraz szaleństwa. Bardziej wpadł na materac, niż wszedł na niego świadomie. Oczy miał półprzymknięte, bo nawet mrok był zbyt jasny, kiedy tak wyraźnie odczuł zmianę ciśnienia we własnej czaszce. Oddychając szeleścił cicho. Tylko ten dźwięk zdradzał, że wciąż to robi. Ubrany wyłącznie w gruby sweter, moczył kołdrę topniejącym śniegiem ześlizgującym się z podeszwy.
W bezdźwięcznej pustce pokoju zdawała się zawisnąć w nicości wypełniającej jej głowę. Nie było nawet tykania zegarka na szafce, który leżał rozłupany gdzieś pod przeciwległą ścianą. W ciszy słyszała tylko hipnotyzujący i spowalniający rytm bicia swojego serca, a na krawędzi wzroku kołysały się zasychające na jasnych rzęsach łzy. Trzask otwieranych drzwi rozwarł jej powieki, jak królika schwytanego w oślepiające światła nadjeżdżającego samochodu i jak królik na drodze znieruchomiała bezmyślnie w oczekiwaniu na zderzenie. Ciemna postać wtoczyła się do pomieszczenia nie bacząc ani na zapalenie światła, ani na rozdzianie z okrycia czy butów i wpadła w łóżko w którego skotłowanych pieleszach Harlow utkała sobie swoje gniazdko bolesnego czuwania. Poderwała się odskakując, zupełnie nie wiadomo skąd mając na taki gwałtowny gest energię i znieruchomiała w ciemnościach trzymając kurczowo swetra jakby był jej zbroją, jej tarczą, jej jedynym wsparciem. Świszczące oddechy wzbudziły jej niepokój, z pewnym przestrachem próbowała którymkolwiek zmysłem rozpoznać kim jest obcy najeźdźca, nie poruszał się jak Cassius, nie pachniał jak on, oddychał zupełnie inaczej. Dopiero później, zadając kłam wszelkiemu rozsądkowi nachyliła się czując, jak serce podchodzi jej do gardła. Czy wywołała do z pamięci? Zmaterializowała w sennym widzie? Czy jego stan winą był jej rozedrganych myśli przez które nie mógł w normalny sposób pojawić się w pełni sił? Dopiero odgoniwszy od siebie surrealistyczną wizję animacji pustej przestrzeni w utkanego z tęsknoty upiora, jej zdolności poznawcze zadziałały na tyle by uświadomić tę gąskę głupią, że oto on. Jest tu właśnie gdzie go chciała od tylu godzin, tu, obok. I... umierał..?! - Cass... - szepnęła na wydechu siadając i przytomniejąc w ułamku sekundy. Jasna dłoń wystrzeliła ku jego twarzy szybciej, niż sama wpadła by na to, że chce go dotknąć. Wydawał się zimny, blady, zmarznięty, jednak emanował gorącem maligny aż się zlękła gdy oczekujące chłodu palce zetknęły się ze spiekotą jego policzków - Cassius... - powoli zgarnęła z jego czoła sklejone potem włosy, gładkim ruchem obrysowując jego tragicznie zmęczoną, zapadniętą i poszarzałą twarz. Co się stało, dlaczego był w takim stanie, co go spotkało kiedy jej nie było - nawet przez myśl jej nie przeszło, że właśnie to go spotkało. Nie było jej. Wzrokiem próbowała ocenić sytuację, z każdym jego ciężkim, rzężącym wdechem przechodził ją dreszcz, blade palce rozbiegły się po mokrym swetrze, bezwładnych ramionach, niewygodnej pozycji. Wyszła z łóżka tylko na chwilę, po to by odnaleźć swoją różdżkę, którą przecież i tak miała wetkniętą w kieszeń. Szepnęła Silverto, by osuszyć przemoczone szmaty które przyklejały się do jego rozpalonego ciała. Nie wiedziała co robić, upadła na kolana koło krawędzi łóżka szukając jego dłoni, a jej stan wzbudził w niej jeszcze większy lęk i troskę. Nie umiała nawet cieszyć się z tego, że znów go widzi, bo widziała go w takim stanie. Myśli rozbiegane tak jak oczy potrzebowały przerażająco długiej chwili, żeby z odmętów pamięci wyłowić jakieś zagadnienia magii leczniczej. Polegając całe życie jedynie na eliksirach panikowała nie mając nic co mogłaby mu podać i zbyt długo zajmowało jej w tym stresie przypomnienie sobie czegokolwiek z notatek Jeremiego.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Kiedy zaczął słyszeć głosy, sądził że wreszcie stracił rozum. Po wielogodzinnych przeprawach z samym sobą dokonał w końcu tego jednego, czego jeszcze brakowało jego pokręconej osobowości. Wyparł samego siebie, tego złego i groźnego wilka czającego się tuż pod powierzchnią jego skóry. Bez niego brakowałoby mu kolejnej klepki, bez wątpienia. Już samo wyobrażenie sobie, że jest przy nim było dla niego nie tyle ogromnym zaskoczeniem co niepojętą dla niego ulgą. Nie zdawał sobie jednak sprawy z tego, że uwolnienie się od ciężaru spoczywającego mu na piersi niby wielki, bury kocur właśnie tak się nazywa, a już tym bardziej jak potrafi być przyjemne. Złapał głębszy oddech przez ściśnięte opuchlizną gardło. Oblizał dolną, spierzchniętą wargę, gdy zabrakło mu nieco wilgoci do tego by się odezwać. - Dina? - Zaskrzeczał przeraźliwie, gdy zdarte od wrzasków gardło, dodatkowo rozgrzane od zapalenia pozwoliło mu wreszcie wydać z siebie dźwięk. Wrażenie było takie, jakby przełknął żyletkę, a jednak nie skarżył się, nawet mu to w głowie nie postało. Jego oczy lśniły w ciemnościach niby dwa ogromne skarabeusze. Patrzył na nią, chociaż jej nie widział. Macał na oślep skołtunioną pościel, aby w jakieś niewyobrażalnie pilnej potrzebie sięgnąć ku niej, złapać ją za rękę i zaczerpnąć z niej nadziei, że jeszcze kiedyś do niego wróci, że to nie majak, ni jakaś senna mara, a najszczersza prawda, o którą nie śmiał nawet prosić. Był tak zdruzgotany samotnością, iż nie potrafił nawet przyjąć do wiadomości, że ten dotyk jest jak najbardziej realny. Dotknęła jego czoła, a on ledwo zdał sobie sprawę, że to nie śnieg, w którym brodził dziś tak wiele godzin, a jej równie blada w mroku ręka, równie dla niego zimna. - Dina… - powtórzył niby jej śladem, nawołując się jak dwoje ślepców z tym, że tym razem w owym wołaniu pojawiła się troska, lęk, tęsknota. Wszystko to, czego zawsze sobie przy niej odmawiał, w tej jednej chwili wylało się z niego całymi wiadrami. Majaczył od gorączki, poddawał się myślom spontanicznym, nieukrytym wreszcie pod setkami tysięcy pozorujących woali, upychających je w złote woliery, do których nikt klucza nie posiadał. I nie wkładał już do nich żadnych konarów czy liści, żadnej więcej ozdóbki, która mogłaby chociaż na króciutką chwile sprawić, iż ta doskonała klatka stanie się prawdziwym domem dla całego spektrum uczuć jakie dla niej miał. Westchnął jakby głośniej, kiedy zabrakło mu jej ręki. Poruszył głową niby ciekawski ptaszek, podczas gdy dopadło go przerażenie dotkliwsze, niż kiedykolwiek. - Nie odchodź już… - szepnął słabo, ledwie będąc w stanie powstrzymywać się od całkowitego rozkładu na części pierwsze. Z trudem przesunął się na łokciach, mając nadzieję, że gdy wpełznie głębiej to z pewnością tam ją odnajdzie, bo tylko odwróciła się na drugi boczek podczas snu. - Proszę… - wydusił z siebie prawie bezgłośnie.
Dźwięk jego głosu był jak wbijany w ucho gwóźdź, czuła, jak i ją zaczyna boleć gardło od tej przeraźliwej chrypy. Zaciskała palce na jego dłoni, mimo, że jego dłonie i tak były w opłakanym stanie. Nie wiedziała co robić, czuła jak ścieżkami jej żył wędruje dziarsko panika, popędzana gwałtownym zrywem adrenaliny. Wpatrywała się w jego nieobecny wzrok szepcząc tylko "jestem tu, jestem tutaj" jakby to mogło w czymkolwiek pomóc Wściekłość narastała idąc pochylona cieniem za jej strachem, bezużyteczna Dina Harlow, nie mogąca zrobić nic, co by mu ulżyło w tym niewiadomego pochodzenia cierpieniu. Była przestraszona jego stanem na tyle, że nawet jej nie przyszło do głowy, to wszystko z własnej winy. Że to wszystko z jej winy. Że strach przed tym, że miłość do niej jest dla niego krzywdą był znacznie bliżej prawdy niż się tego w najgorszych snach mogła spodziewać. Drżała nie chcąc puścić jego dłoni, jednocześnie w drugiej ściskając różdżkę z gniewem na samą siebie niezdolną do wyciśnięcia z pamięci nawet pół kropli zaklęcia, nawet pół słowa. - Vu-vulnus... - zacisnęła powieki i zmarszczyła brwi kierując różdżkę najpierw na jedną, potem na drugą dłoń.- Vulnus alere. - głupie, maleńkie zaklęcie nie mogące zmienić nic.- Cassius... - przebiegła dłonią po jego ramieniu dotykając spoconej szyi, buchającego żarem karku. Cokolwiek, cokolwiek na gorączkę! Gryzła w panice wargę, czując metaliczny posmak krwi i nic, nic mądrego. Kłykcie bielały na różdżce, kiedy chłodem własnej dłoni chciała choć trochę złagodzić ten ogień trawiącej go temperatury. - Co Ci jest, co Cię boli, proszę... - szepnęła pochylając się nad nim z twarzą wykrzywioną strachem i troską- Proszę, powiedz mi... Cass... - nie wiedziała jak jeszcze może mu pomóc, czy w ogóle. Przylgnęła ustami do jego gorącego policzka, wtuliła się kościstą twarzą w jego równie wypiętą przez skórę kość jarzmową- Cass... Jaki jest sens bycia czarodziejem, jeśli nie możesz dopilnować podstawowej i najważniejszej rzeczy w życiu - zatroszczyć się o ludzi, którzy są najbliżsi, których dobrobyt jest najważniejszy. Starała się jak mogła przypomnieć sobie cokolwiek, jednak zdolność niepraktykowana nie miała czasu ani możliwości zakorzenić się w jej głowie, a głupie łacińskie nazwy nie były ani troche łatwe do skojarzenia. Biła się w myślach za tę bezmyślność, za to, że nie przykładała się do zajęć, dzięki którym mogłaby zatroszczyć się o to, co było naprawdę ważne. I już nie liczył się gniew, tęsknota, złość, czy niezrozumienie - lęk przed brakiem był silniejszy niż cokolwiek, potrzeba pewności, że już nigdy, że nigdy... Levatur dolor wpadło jej do głowy i opuściło usta, kiedy pochyliła się by różdżką wskazać jego głowę. Choć odrobinę bólu zdjąć z niej, mimo, że nie wiedziała czy go boli. Co mu jest. Starała się w tym chaosie myśli przypomnieć sobie objawy zatrucia eliksirami, wyrwać z ciemności pamięci jakieś fragmenty notatek o rozpoznawaniu chorób, przypomnieć zaklęcie diagnozujące. Jedyne o czym była w stanie myśleć to jego lśniące w gorączce wilgocią oczy i to jak strasznie brakowało jej jego obecności. - Nigdzie nie idę... - powtórzyła raz jeszcze - Obiecuję...
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Jej głos był balsamem. Lodowatym okładem pachnącym wonnymi ziołami. Oczyszczała strumyk jego rozpalonych myśli, udrożniała drogę dla słów, pozwalała mu dalej składać w głowie literka po literce wyrazy. Ubierała je prawda, chociaż wypowiadał je wielki kłamca. Które z nich pomyślałoby, że wystarczy tylko dać mu się rozchorować, zepchnąć go na skraj wytrzymałości i pozwolić tak cierpieć, aby otworzył swe serce na jej osobę? Chociaż nie do końca wciąż świadom, że te przeżycia są prawdą, ni jedynie bajeczną ułudą jego wyobraźni godnej artysty stulecia, przestał się nad tym zastanawiać, jakby to tak naprawdę nigdy nie było ważne. Powtórzył jej imię jeszcze jeden raz, oddychając teraz już wyraźniej, jakby miał wreszcie dla kogo, jakby wciąż chciał mówić. Nie był w stanie. Nawet nie z bólu, nie z gorączki, a ze zwykłego, ludzkiego zmęczenia, które go przygniotło. W ostatnich dniach nie sypiał dobrze. Prawdę mówiąc, prawie wcale. Wpatrywał się za to w lusterko dwukierunkowe, ukryte tuż pod poduszką po jej stronie łóżka. Patrzył, natrafiając wyłącznie na ciemność, bo już nigdy później nie mignęła mu w nim jej twarz. Niemniej, każdej nocy godzina po godzinie czuwał na swojej warcie. Zapomniał tylko dzisiaj, ale musiała mu to wybaczyć. Nie odpowiadał jej już. Zatapiając się w coraz lepsze samopoczucie zapominał o konieczności zachowania przytomności. Jego czarne w ciemności oczy zamknęły się. Wyrył sobie pod powiekami jej świetlistą postać. Jasne loki, twarz przejętą lękiem, rozchylone usta, gdy coś mówiła. Już samo ulżenie jego gardłu było ogromnym postępem. Odetchnął głębiej, bo chociaż opuchlizna pozostała to przynajmniej nie czuł jak każde przełknięcie śliny drażni zaczerwienioną śluzówkę. - Już nic, już dobrze. - Szepnął do jej twarzy, dłonią bezmyślnie otulając jej chude ciało. Nie wiedział czego dotyka - biodra czy może ramienia, ale było mu wszystko jedno. Liczyło się wyłącznie to, że to było jej biodro, jej ramię, jej namacalna obecność. Tak sobie wmawiał, w to chciał wierzyć, bo gdy zapadnie wreszcie w sen, bez wątpienia będzie śnił znów koszmary, w których go opuszcza, tym razem na dobre. I powtarzał to kłamstwo. Mówił, że jest dobrze, że już wszystko będzie dobrze. Szeptał to zupełnie bez namysłu, niby zaczarowany, aż wreszcie po kilku minutach tych zapewnień, jakby to on powinien ją w tym momencie uspokajać, zamilkł wreszcie. Cichnął miarowo, nie nagle. Urwał się w pewnym momencie. Wciąż jednak oddychał tylko ciszej i wolniej. Zapadł w sen, uspokojony jej obecnością.
Szeptał. Nawet to, że szeptał było dla niej zarówno radością jak i powodem do przerażenia. Głos jakim do niej mówił był zbyt realny, zbyt wyraźnie wskazujący na stan jego absolutnej słabości. Nie widziała go nigdy tak kruchym, tak miękkim i bała się i drżała w tym strachu, że tak oto złamał się Pan i Władca jej myśli. Czując zupełnie nieznaną w sercu motywację do działania, coś, czego nie doświadczyła nigdy wcześniej, zacisnęła zęby jakby ból, którego ujęło mu zaklęcie magicznym sposobem prześlizgnął się na nią. Idąc tropem logiki o której pisał francuski artysta - i Diny Harlow powoli i z trudem ale sięgnęła logika, by wyciągnąć wniosek, że stajesz się na zawsze odpowiedzialny za coś co oswoiłeś. Chciała, widząc go w tak delikatnym stanie, być teraz najsilniejsza na świecie by móc służyć mu za wsparcie. Jeśli potem, kiedy się obudzi, zdecyduje się jej nie potrzebować - odejdzie. Tak sobie obiecała trzymając jego dłoń. Każda rozmowa mogła się odbyć potem, każda decyzja mogła zostać podjęta - ale potem. Teraz... teraz chciała być skałą, rozłożystym drzewem w którego cieniu mógł odpocząć po zbyt długiej wędrówce w palącym słońcu nieodpowiedzialnych decyzji. Zatoką, w której łupina jego statku mogła zakotwiczyć wymęczona srogim sztormem. Teraz była tu tylko dla niego. Coeur blessé szepnęła w końcu wyprowadzając z odmętów pamięci jak z gwieździstego gobelinu w końcu tę jedną nitkę wspomnień. Wślizgnął się w objęcia Morfeusza ze spokojem, wymieniając z nią cichy szept. Gdy jego oddech uspokoił się i pogłębił siedziała długo jeszcze, klęcząc wsparta o krawędź łóżka i wpatrując się w jego spoconą twarz. Podniosła się z ziemi znacznie później, noc zbliżała się nieuchronnie, a to nie był odosobniony pokój przeznaczony jedynie dla ich dwójki. Dopiero teraz, kiedy jej umysł uspokoił się jego obecnością jak goniony batem, spieniony koń, którego w końcu wypięto z uprzęży i pozwolono zrezygnować z dalszej gonitwy, spojrzała na to jak wyglądał pokój. Jej dłoń dotknęła okolicy piersi, zaciskając w palcach fragment wełnianego swetra. Tyle pytań pojawiało się w jej głowie i gasło gwałtownie, bo choć nic nie było dla niej jasne, to i nic nie było właściwie ważne. Zdemolowane meble i materiały to nic, z czym kilka reparo i cichych chłoszczyści nie mogłoby sobie poradzić. Obserwując kątem oka co chwile sen leżącego w łóżku Cass'a doprowadziła wnętrze pokoju do ładu, chcąc, żeby wydarzenia jakie tu zaszły pozostały jedynie wspomnieniem, kto wie, może nigdy się tak naprawdę nie wydarzyły? Powoli zdjęła z niego buty, ostrożnie, wspomagając się zaklęciami oswobodziła zroszone potem ciało z brudnych ubrań i sama w końcu pozbywając się trzewików i spodni wpełzła na łóżko jak ślimak, jak robak, powoli i ostrożnie pozostając jednak w jego swetrze jakby abstrakcyjna część jej irracjonalnego strachu podpowiadała, że jeśli zdejmie sweter to on zniknie, że to wszystko tylko przedziwne delirium, głupia fantasmagoria. Opatuliła go w miękkie kołdry i delikatnie uniosła poduszkę pod jego głową by wsunąć pod nią uda. Wsparta o wezgłowie łóżka plecami obserwowała jak spał na jej kolanach powoli gładząc te ciemne włosy, delikatnie muskając palcami krawędź jego twarzy. Jeszcze pięć, trzy, godzinę temu nawet! ...miała mu tyle do powiedzenia, ale patrząc jak sen zaplata kokardki wokół jego niepoprawnie długich rzęs nie znała już żadnych słów. Nie miała już żadnych pytań. Czujna jak ptak wypatrywała jego ruchu, choćby drgnięcia, kiedy we śnie jego dłoń szukała w ciemności jej obecności była tuż obok, by go chwycić za palce. Czy zasnęła w końcu? Oczywiście. Umiała spać tylko kiedy był blisko, nawet dom w Dolinie Godryka, choć był już na zawsze ich miejscem, pozbawiony jego obecności był jak przeklęta klatka. Zwieszając więc główkę i ona przysnęła z palcami wplecionymi w jego włosy i czekając na świt. Mizerny aniołek z białego marmuru, pochylony nad nim w trosce, mimo oczywistej słabości chcąc być mu stróżem.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Szukał jej ręki niejeden raz, mrucząc przez sen jej imię. Podaną, zakleszczył w uścisku palców. Nie silnym, nie nachalnym, a umiarkowanie „kurczowym”. Trzymał ją tak, że bez problemów mogła osiągnąć swobodę ruchu. Śpiąc nie był wreszcie skłonny do brutalności. Był w stanie jedynie chwytać się jej jak ostatniego promyczka nadziei, bo gdy spadał, potrzebował mieć ją blisko, albowiem jego noc była skąpana we wspomnieniach i słowach nigdy niewypowiedzianych. Porażająca większość jego dzisiejszych snów związana była z tą drobną blondynką czuwającą nad nim dzisiejszej nocy. Aniołkiem, chociaż raz nie zemsty. Wystarczyło jedynie zachorować i zatęsknić, aby jego noce nagle stały się niespokojne. Chociaż ulżyła mu w gorączce i bólu, on obudził się dopiero po nieomal kilkunastu godzinach. Kiedy jej oddech również spowolnił, Cassius pozwolił sobie na wypoczynek i rekonwalescencję, która była mu naprawdę skrajnie potrzebna. Wciąż nie był w pełni zdrowy. Zrozumiał to natychmiast po przebudzeniu, kiedy rozchylił spierzchnięte wargi, aby wyschniętym językiem zbadać wysuszone na wiór gardło. Wciąż było spuchnięte, co utrudniało mu oddychanie, ale chociaż nie gorączkował. Tak czy owak, owinięty kocem jak kokonem zdążył i tak cały się upocić. Z zaskoczeniem odkrył, że jest rozebrany do bielizny. Nie przypominał sobie, aby wczoraj się przebierał. Pokój też wyglądał zaskakująco porządnie - szafka, którą skopał wczorajszego popołudnia znów robiła za stoliczek nocny. Zmarszczył brwi, ale zaraz rozespany przetarł oczy. Kiedy to zrobił, uświadomił sobie, że wypuścił jednocześnie czyjeś palce. Uniósł wzrok na zgarbioną postać, wiszącą nad nim jak kat. Spała, poznał to natychmiast. Jakim cudem zdołała zasnąć z jego głową na kolanach? Nie miał pojęcia. Niemniej, widząc teraz to czuwanie, poczuł jak gardło zaciska mu się jeszcze bardziej, tym razem z pewnej niezrozumiałej dla niego ujmującej emocji. Nie budził jej, po prostu na nią patrzył. Wyglądała jak siedem nieszczęść. Potargana, chyba nawet jeszcze chudsza niż zwykle, malutka Harlow. Była tak niewinna, tak czysta, gdy nie przygważdżała go tym swoim aroganckim spojrzeniem, a on nieświadomie hipnotyzował sam siebie jej rusałczą aparycją. W połączeniu z chorą tęsknotą, którą z siebie wypierał, tworzyła zabójczą mieszankę dla jego silnej woli. Tak, tęsknił za nią. Rozumiał to teraz bardzo dobrze, bo kiedy wreszcie miał ją przy sobie, wszystko wokół było jakieś takie mniej szare i drażniące. Obserwując ją, zaczynał powoli rozumieć co stało się wczorajszego wieczoru. To nie były kolejne majaki, naprawdę tutaj była, gdy przyszedł. Wyciągnął rękę, aby musnąć palcami jej przedramię odziane w jego sweter. Zmrużył oczy, rozczulony tym banałem bardziej, niż wszystkim innym.
Nie był to sen spokojny, a jednak w jakiś absurdalny sposób regenerujący. Nie był sprowokowany żadnymi środkami nasennymi, nawet opaskę podarowaną jej przez Finana zostawiła w niewielkim plecaku pod przeciwległą ścianą. Zasnęła po prostu, uspokojona jego niespokojną obecnością. Był to sen płytki, budziła się za każdym razem kiedy się poruszył, kiedy chwycił jej dłoń mocniej, czujna jak ptak, gotowa wypełnić każdą jego potrzebę, przypilnować wypadku pojawienia się gorączki, podać szklankę wody. Późnym rankiem, a może to już było wczesne popołudnie, jej dłoń drgnęła kiedy jego palce wysunęły się z jej uścisku i pół-automatycznie rozwarła powieki rozglądając się kontrolnie za jakimikolwiek objawami jego dyskomfortu. Początkowo nawet nie zauważyła, że się obudził, nieprzytomnym wzrokiem szukała jego dłoni, kontrolowała ułożenie jego ciała. Dopiero później jej wzrok wylądował na jego twarzy i zatrzymał się na oczach, które w żadnym wypadku nie świadczyły o jego braku przytomności. I zatrzymała się tak. Znieruchomiała patrząc w kropki jego źrenic, krew w jej żyłach zwolniła. Nie miała pojęcia co przeszedł przez ostatnie dni, a ich ostatnie spotkanie nie należało do najcieplejszych - co więcej, list Elaine przestrzegał ją przed burzowymi chmurami, a kiedy leżał tak bez ruchu i patrzył na nią miała wrażenie, że obserwuje coś, co jest nieprzewidywalne. Twarz-zagadkę, nieprzeniknione spojrzenie, w którym nawet po tylu latach utarczek nigdy nie umiała odgadnąć prawdziwych intencji. I tkwiła w tej nieruchomości, niezdolna ani sięgnąć po niego w obawie, że by tego nie chciał, ani odsunąć się bo wcale odsuwać się nie chciała. Pamiętała skostniałą milczącym chłodem twarz z dwukierunkowego lusterka, suche słowa, które padały wtedy z jego ust. Pamiętała niechęć z jaką wypuścił jej dłoń z widelcem, pośpiech z którym zostawił ją samą na sofie w restauracji pod chmurami. Pamiętała ładne brzuszki pisma Elaine "nie pozwól mu wyżyć się na sobie". Co mogła zrobić z tą pamięcią? Nic. Siedziała i patrzyła w jego oczy tracąc wszelki pomyślunek, cokolwiek jego zagadkowe spojrzenie nie wróżyło, była skłonna się zgodzić to przyjąć taka ogarniała ją błogość związana z tym, że znów był blisko. Gdy dotknął jej przedramienia sięgnęła drugą ręką i przykryła delikatnie jego palce dłonią i przełknęła z trudem ślinę, czując jak jednocześnie w gardle rośnie jej gula i wysycha jej krtań na krawędzi stresu i wzruszenia jego obecnością. - C-Cass.. - zająknęła się przez to głupio i zmarszczyła brwi, choć nie odwróciła wzroku.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Zrobił to, obudził ją. Zmarszczka niezadowolenia wpełzła na wolną przestrzeń pomiędzy jego brwiami, ale była zbyt mało intensywna, aby była zarezerwowana dla Diny. Jak zawsze nie pomyślał, że mogłaby źle odczytać ten ruch. W zasadzie, cud to był, że w ogóle był teraz w stanie myśleć. Pomimo wielogodzinnego snu wciąż czuł się zmęczony. Jego skóra była już wyraźnie poszarzała od nieustannego czuwania i postu, jaki sobie fundował odkąd ona wyjechała do Doliny, ale jednak coś, co skrywał w oczach wyraźnie zaświadczało o tym, że oto żyje. I chociaż nie miał się dobrze to chociaż była blisko niego. Miał problem z zabraniem głosu. Przełknął ślinę jeszcze raz, desperacko starając się nawilżyć pulsujące bólem gardło. - Dina - odpowiedział na jej jąkanie. Chociaż jemu głos nie zadrżał to nie dało się ukryć, że nie brzmiał normalnie. Wręcz nie mówił, a wciąż skrzeczał, dokładnie tak jak wczoraj. Pomimo tego, że wydobycie z siebie jakiegokolwiek dźwięku kosztowało go w tym momencie mnóstwo zbędnego bólu, uśmiechnął się niespodziewanie. Nie ostro, nie złośliwie, sarkastycznie. Próżno było w nim szukać wściekłości. W tym uśmiechu skrywało się zadowolenie i chociaż bardzo, ale to bardzo nie chciałby jej tego pokazywać, to w niebieskości jego spojrzenia zaczaiła się ogromna ulga. - Jesteś - zauważył, starając się odchrząknąć, ale niewiele to dało. Głos mu się załamywał, gdy ta cholerna Sahara zmusiła go do skrzypienia jak stary zawias. Z irytacją zacisnął usta, ale nic nie mógł na to poradzić. Sam doprowadził się do tego stanu, więc teraz musiał to znosić. Nie chciał zabierać jej swojej ręki, więc tylko pogłaskał ją lekko kciukiem po palcach. Spojrzał na nią z dołu tak, jakby widział ją teraz po raz pierwszy w życiu. Chciał coś powiedzieć, ale przypomniał sobie, że nie będzie teraz w stanie mówić. Westchnął cicho, cichuteńko, jakby wiatr zaszeleścił w koronach drzew. Trzymając ją za rękę, przesunął delikatnie obie z nich w swoją stronę. Przytulił do nich napiętą skórę, wciskając w nie wyraźną kość policzkową. Trwał tak chwilę, ledwie kilka sekund, ale patrząc jej w oczy zdawał się dostrzegać pretekst do zaglądania tam przez tysiące minut. Przechylił lekko zaróżowiałą od gorąca twarz. Pocałował jej palec. Jeden, drugi, trzeci. Spierzchniętymi, spękanymi wargami musnął na samym końcu ten, który złamał jej niegdyś w przypływie wściekłości. - Przepraszam - szepnął w końcu, ale nie patrzył już na nią. Skrył oczy pod materiałem swetra, czując jak ciśnienie uderza mu do głowy. Gdyby ta mała sprzeczka między nimi nie urosła do takich rozmiarów, nie zdobyłby się na to słowo. Dusiłby je w sobie tak długo, aż wreszcie zginęłoby w nim wraz z kolejnym napływem gwałtownych emocji. Nie wiedziałby czemu ma przepraszać. Przecież bez niej radził sobie doskonale. Prawda? No… …nie prawda. Zamilkł, bo poczuł, że chociaż wypowiedział dziś ledwie trzy słowa to i tak wyrzekł już zbyt wiele z nich.
Zadrżała słysząc jego głos, wciąż rzęził okrutnie i mogła jedynie zgadywać co spowodowało w nim ten stan. Czy przesadził z alkoholem? Stan w jakim pojawił się wczoraj w pokoju był dramatyczny, ale nie mogła mieć cienia bladego pojęcia czym to było spowodowane. Jego uśmiech tego dnia był cenniejszy niż wszystko co miała w posiadaniu, bliższy jej niż cokolwiek czego mógłby teraz potrzebować, uśmiech, który podnosił z serca wszelką wątpliwość i z ramion jak puch zdmuchnął obawy. Głupia gąska, tak bardzo chciała wierzyć w tę łagodność, że pomimo bycia zawsze czujną żmiją dziś nawet nie próbowała doszukiwać się w tym geście drugiego znaczenia. Pokiwała potakująco głową nie wiedząc co właściwie mówić - proszę bardzo, święta krowa Harlow zapomniała języka w gębie i z namaszczeniem ujęła w dłoń jego twarz z przerażeniem rejestrując w jak biednym był stanie. Siebie warci, dwaj wariaci, zagłodzić się, zamęczyć ale nie nazwać rzeczy po imieniu, nie prosić wprost, nie pytać i nie żądać otwarcie. Umrzeć, a się nie dać. Dotyk jego ust był słodki, czuły jak nigdy wcześniej, ostrożny i pełen jakiejś emocji, której nie umiała określić. Czaiła się ona gdzieś pod krawędzią jego powiek, wyzierała nieśmiało z bezdennych studni jego źrenic, falowała w tym oddechu lekkim jak letnia bryza, emocja, której istnienia nikt się po nim nie spodziewał, a Dina nie opierała się na oczekiwaniach. Nie oczekiwała praktycznie niczego już, cokolwiek miało się wydarzyć chciała tylko, żeby był tutaj w jej ramionach tylko, na tylko jej kolanach, żeby w jej tylko oczy patrzył. Te ciche przeprosiny wywołały gwałtowny skurcz jej płuc, westchnęła jedynie czując jak jej oczy wilgotnieją gwałtownie i poderwała podbródek do góry by spojrzeć w hotelowy sufit i opanować łzy. Gładziła palcami skórę jego twarzy miękko i łagodnie, wciąż majaczyła wokół niego aura skradającej się, niechcianej gorączki. Chciała mu podziękować, przeprosić też, poprosić o to, żeby już nigdy więcej. Chciała zamknąć ich oboje w szklanej kuli i pozwolić żyć gdzieś na krawędzi życia z dala od wszystkiego. Chciała pytać, rozmawiać, chciała budować i wspierać, ale nic, ale to absolutnie nic nie mogło mieć miejsca dopóki oboje nie nauczą się pewnych najważniejszych podstaw - szczerości i cierpliwości względem siebie wzajemnie. - Jak się... - zapytała cicho, po czy urwała marszcząc brwi bo to idiotyczne pytanie, to oczywiste, że źle - Co cię boli, co mogę zrobić, jak mogę Ci pomóc... - wyrzuciła z siebie wyciągając drugą rękę w stronę jego twarzy. Jednocześnie przesunęła się tak, by wyślizgnąć spod poduszki co wcale nie było trudne, jej kolana w puszystej miękkości pościeli pewnie nie stanowiły nawet jakiejś różnicy. Jak patyczak, robaczek, przepełzła niżej do środka kokonu, który sama wokół niego zbudowała zeszłej nocy i wsuwając ramię pod jego szyję objęła go ciasno tuląc o okrytej jego własnym swetrem, skromnej klatki piersiowej. Zanurzyła usta w jego włosy i zarzuciła nogę na wilgotne od nocnych potów biodro, tak bardzo chciała wtulić się w niego całą sobą, wchłonąć każdym milimetrem skóry, napełnić opustoszałe akumulatory, wysycić jak wodę minerałami. Ciężko jej było oddychać od tej ulgi, a może to wzruszenie ściskało jej płuca i gardło, przerywanymi oddechami wzdychała w pukle jego posklejanych włosów. - Brakowało mi Ciebie tak bardzo... - powiedziała cicho przez ściśnięte gardło i jeszcze ciaśniej tuląc go do siebie. Całe szczęście miała siłę pchły bo jeszcze by mu zrobiła jakąś krzywdę - o ile w ogóle mogła skrzywdzić go bardziej, niż do tej pory- Nie róbmy już tego więcej, tak bardzo Cię proszę... - zacisnęła oczy gotowa na jakąkolwiek odpowiedź. Nieruchomo chłonęła ciepło jego ciała godząc się z tym, że to może być ostatni raz, ale jednocześnie mając w pamięci ten uśmiech sprzed chwili nie chciała wierzyć, że tak może być. Ucałowała czubek jego głowy wplatając w ciemne włosy palce, za chwilę go w tych swoich pędrakowatych uściskach wyjątkowo żałosnej, bladolicej anakondy udusi i co będzie, Romeo i Julia all over again.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Rozmawianie nie było jego domeną. Pozwalał więc sobie na smakowanie jej spojrzenia z namaszczeniem wymagającym absolutnej ciszy. Dopóki tylko mógł to robić, świszczał cicho samym oddechem i napawał się lekkością jej dotyku. Smakował na języku jej ulotny jak wiatr zapach, tulił śmiało twarz do jej dłoni, do jej spojrzeń, którymi teraz tak hojnie go obdarowywała. Nie śmiał nawet oceniać jej emocji, dopóki nie zamierzała mu o nich powiedzieć. Nie dopowiadał sobie absolutnie nic, po raz pierwszy pozostawiając jej pod tym względem pełnię praw i nawet, jeżeli nie mogłoby mu to wyjść na zdrowie to czuł, że tak właśnie potrzeba robić. Chociaż, może tylko dziś tak było? To okaże się niedługo. Nie odpowiedział od razu na jej pytanie. Nie dlatego, że pragnął cokolwiek przed nią zatajać. Zwyczajnie potrzebował przeanalizować czy ten rozpierdol, który ma w głowie wymaga czasu czy też interwencji. Pomimo, że wiedział, iż jej własna na nic się tutaj nie zda, autentycznie, świadomie wziął ją pod uwagę. - Gardło - zacharczał jak stary pijus. - Muszę eliksiry… - dodał niezgrabnie dwa słowa, co by nakreślić jej jednocześnie swoje plany na najbliższą godzinę. Znaleźć medyka, kupić eliksiry, a potem spać. Spać i spać z nią u swojego boku. Trzymać ją w ramionach jak kruchą laleczkę z porcelany. Kiedy był chory, miał mniej więcej zero nastroju do figli i uszczypliwości. Toteż, kiedy ona zmieniła pozycję, wczepiając się w niego niby jakaś małpka czy czarna wdowa w ofiarę, śmiało przyjął ją do uścisku. Chociaż położył wtedy rękę na jej pośladkach to wyłącznie po to, aby przytrzymać ją przy sobie, zwłaszcza gdy zarzuciła nogę na jego chude biodro. Druga z jego rąk utuliła jej plecy. W niezauważalnej pieszczocie odgarnął kaskadę włosów z jej karku, patrząc jak spływają na poduszki, a potem… potem po prostu ją tulił. Zmrużył oczy oddychając rytmicznie. Pozwalał gmerać sobie we włosach i przez pewien czas nie reagował na jej słowa. Wyglądał jakby spał, ale on po prostu musiał pomyśleć. Nawet nie nad treścią jej wyznania bądź nad swoją własną wypowiedzią, a po prostu nad emocjami jakie w nim przebudziła. Nie czuł się na siłach, aby wypowiadać skomplikowane i długie deklaracje jak czuł się on, bo po pierwsze: to nie mogło niczego zmienić (w to akurat święcie wierzył), a po drugie… czy mogło ją to jakoś usatysfakcjonować? Cierpiała bez niego. Jego te słowa zraniły. Bardzo, prosto w serduszko. Dlatego też nie chciał, aby i ona zdawała sobie sprawę z tego z jaką rozpaczą mierzyli się Charlie i Elaine, gdy ona uciekła, aby zaopiekować się ojcem. Nie zdjęło by jej to ciężaru z barków, a wręcz dorzuciło nań kilkutonowe kowadło podpisane jego imieniem. Zaczynał rozumieć, że jej na nim zależało. Świat się kończył. - Dobrze - odpowiedział więc tylko, wciąż nie otwierając oczu i zastygając w bezruchu niby kukiełka na sznurkach odcięta od swego lalkarza. Nie była to odpowiedź wyłącznie na odczepne, bo jego szyja napięła się nieco, kiedy starał się, z całych swoich sił się starał, nie wyobrażać sobie tego jak ona przeżyła ostatnich kilka dni. Czuł, że mógłby nie znieść tej opowieści na trzeźwo. Jeszcze nie, nawet jeżeli wreszcie znalazła się blisko niego. Zabawne. Zabawne jak wszyscy obawiali się konfrontacji z nim. Martwili się jego wściekłymi reakcjami, podczas gdy on usychał z tęsknoty. Wystarczyło, aby go dotknęła, aby rozpuścić wszystkie kamienie nerkowe ich konfliktu. Zmiękł, ale wyłącznie przy niej. Niby jakaś pianka wyleżana na grzejniku, rozpuszczał się w jej objęciach i czuł się z tym podejrzanie dobrze. - Tata? - Zapytał chrapliwie. Chciał, aby wciąż do niego mówiła. Czuł obawę, że jeżeli tylko przestanie to sekundę później rozpłynie się w powietrzu, a on wówczas obudzi się z marzenia sennego, jakie właśnie przeżywał. Jawa wcale nie byłaby w jego wyobrażeniu godna pozazdroszczenia.
Nie oczekiwała od niego dysput o poranku, znała go przecież. Wiedziała jaki był. Nie spodziewała się chyba nigdy prowadzi z nim głębokich dyskusji o egzystencji, choć czasem patrząc na jego pracę, na jego tryb życia kiedy malował, na sposób w jaki patrzył w przestrzeń kiedy próbował wymyślić współpracę elementów swoich obrazów zdradzał jej znacznie więcej niż gdyby opowiadał jej o swojej pasji. Czy kiedyś nauczy się tak czytać każdy jego ruch? Zrozumie jego codzienność? Opracuje swoje własne równanie, swój własny schemat pojmowania meandrów jego myśli? Pokiwała głową w odpowiedzi na jego zdawkowe słowa nie chcąc, żeby mówił cokolwiek więcej. Znajdzie medyka choćby mu miała mugolskiego lekarza z wioski u podnóża gór sprowadzić, a eliksirów dopilnuje choćby i do Doliny miała się po swój kuferek wracać. Tuliła go tym mocniej, bo nie wiedziała jak się zachować. Czuła się w życiu w ten sposób tylko raz - kiedy pierwszy raz zobaczyła ojca przykutego do łóżka w skrzydle zakaźnym świętego Munga. Uczucie tym gorsze, że po dziś dzień nie wolno jej było złapać go nawet za rękę - Cassiusa miała już tuż obok. Dina nie umiała sobie radzić z niczyim innym cierpieniem poza swoim własnym. To które działo się w niej samej, w jej głowie i sercu było znajomą rutyną, czymś co mogła odłożyć i odkładała zawsze na potem by pozwolić cierpieniu siać zniszczenie poza jej polem widzenia, tak jak choćby teraz kiedy zaburzenia odżywiania zjadały jej ciało, a ona świadomie-nieświadomie tego nie zauważała. Kiedy jednak stawała naprzeciw cierpienia kogoś, kogo darzyła szczerym uczuciem, gubiła się kompletnie w niepewności co z tym zrobić i to właśnie to tulenie go, to przerażenie jego dyskomfortem, w tej jednej chwili uświadamiało ją jak bardzo jest on dla niej ważny. Zaciskała palce na jego skórze z taką łapczywością, jakby mogła go tym dotykiem uzdrowić, zabrać od niego ten cały ból i niewygodę; wewnątrz, pomiędzy jej organami, prześlizgiwało się poczucie skrajnej beznadziei i bezsilności względem tego jaki on odczuwał dyskomfort. Aż westchnęła kiedy przytaknął jej błagalnej prośbie; obniżyła się nieco w jego ramionach i ucałowała go w usta. Wcale nie z żarliwością dzikiej kochanicy, wcale nie ze złością, po prostu cmoknęła go w usta. W jej oczach znajdował się bezkres uwielbienia, którego sama nie była świadoma, że w sobie posiada. Palcami lekko gładziła jego twarz, powoli obrysowując linię włosów, kość policzkową, żuchwę. Powoli ucałowała też jego jedną kość jarzmową - Dobrze. - powtórzyła po nim i ucałowała drugą - Dobrze... - jakby zapewniała samą siebie, że tak właśnie będzie. Jej wargi w wyrazie pragnienia spoczęły na jego ustach kiedy z zamkniętymi oczami przeglądała w pamięci obrazy swego ojca wciąż będącego pod stałą obserwacją. - Stabilnie. - odpowiedziała- Choć nie wiem, to chyba nie potrwa długo... - westchnęła. Rozmowy z Finanem pozwoliły jej zacząć godzić się z myślą, że czasem cuda się nie zdarzają, nawet jeśli bardzo, bardzo, ale to bardzo chcemy w nie wierzyć- Ściągnęłam moją matkę do Anglii. Kiedy poczujesz się lepiej chciałabym... - zmarszczyła brwi nie będąc pewną, czy ten temat jest już na tyle dojrzały, by go poruszyć, słowa jednak cisnęły się jej na usta jakby podświadomie czuła, że chciał doświadczać jej obecności- Jest naprawdę świetnym człowiekiem. Moja matka za to... - uniosła brwi wypuszczając powietrze ustami- ... jej pewnie nie polubisz, ale będzie siedzieć u taty więc pewnie inaczej się nie da. - głaskała skórę jego ramion i karku- Zrobię wszystko tak, żeby było dobrze Cass... - szepnęła w jego wargi zamykając ze wstydem oczy, to wyznanie był zbyt intymne na jej możliwości, a jednak stan zmęczenia zmieszanego z ulgą posiadania go tuż obok popychał ją do wypowiadania słów nawet najbardziej niespodziewanych- Przepraszam, że taka jestem. Naprawdę mi zależy... ja tylko... ja nigdy... - sama nie wiedziała dokąd błąka się z tymi słowami, pchały się jej jednak na wargi więc tylko się w nie ugryzła- Zaraz się zajmę wszystkim. Medykiem. Tylko chwilę jeszcze... - szepnęła ujmując w dłonie jego twarz i opierając czoło o jego czoło. Jeszcze chwilę tak poleżę, a potem wszystko. Tylko jeszcze chwilę.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Jej reakcja wbrew pozorom go zaskoczyła. Zareagowała bardziej emocjonalnie na to jedno proste słowo, niżby mógł ją o to podejrzewać. Jednakże niczym nowym nie było też w tej historii, że Cassius Swansea w kwestii meandrów myśli Diny Harlow pozostawał wciąż ślepy jak nowo narodzone kocię. Wszystkiego uczył się metodą prób i błędów, chociaż definitywnie więcej było w tym strat, niż zysków. A jednak byli tutaj razem. Ona cmoknęła jego wargi, a on z niemym zaskoczeniem pozwolił jej na gładzenie po twarzy i kolejny pocałunek nań złożony. Nie odpowiadał na te cmoknięcia, nie musiał. Naparł twarzą na jej twarz po to, aby oprzeć nos na jej policzku i podzielić się z nią oddechem (a być może również i zarazkami). Chciał mieć ją blisko siebie i gdy w końcu stało się tak jak tego pragnął, trudno było mu cokolwiek więcej dodać. Po prostu był tutaj i współodczuwał, chociaż w chorobie zdecydowanie mniej drapieżnie, gwałtownie i jasno określając swoje podejście do tego wszystkiego. Znaczy, JESZCZE mniej, bo przecież nigdy nie było to między nimi takie proste. - Dobrze - przypieczętował ostatecznie, a gdy mówił, łaskotał ją nieomal tygodniowym zarostem w skórę twarzy. Kiedy już wyzdrowieje, będzie musiał doprowadzić się do porządku. Charlie miał sporo racji, kiedy wyklinał jego aparycję. Cassius jeszcze nigdy, odkąd się znali, nie wyglądał tak mizernie jak dziś, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Po prostu był, słuchał, tulił ją do siebie. Nic więcej i nie mniej. Słuchał o jej tacie z pewnym napięciem. Nie był to jego ojciec, nie była to też znana mu figura, którą mógłby obdarzyć sympatią. Nie słyszał także o nim więcej, niż to absolutnie konieczne, a i tak zabolały go jej słowa. Rodzina, nieważne już czyja, wciąż była dla niego niezwykle ważna. Sam ze swoją żył często jak pies z kotem, ale jednak gdyby tylko włos miał z głowy komuś spaść, byłby skłonny własnoręcznie pozabijać każdego winnego tego stanu rzeczy. - Nie mów tak - wszedł jej w słowo, starając się nie krzywić ust i być dzielnym chłopcem, chociaż naprawdę bardzo nie chciał teraz nic mówić. Po raz kolejny oblizał wargę, formułując w myślach odpowiednie słowa. Zastanowił się zanim powiedział, to była pewna nowość. - Z góry przepraszam. - Wypalił, odsuwając się od jej twarzy na długość dłoni. Jednocześnie poruszył kolanem, wciskając je dokładnie pomiędzy jej nogi i zakleszczając jej niewielkie udo w uścisku. Spojrzał w dyniowe oczy z bliska. Jego własne wypełnione były jakimś dziwnym, niepokojącym go uczuciem, jakiego nie potrafiłby nazwać. - Nie wiem jaka jest twoja matka, ale postaram się zachowywać. - Powiedział, unosząc lekko kąciki warg w zaskakująco szczerym uśmiechu, chociaż niepozbawionym odrobiny ironiczności. - Postaram. - Podkreślił i chociaż słowa to tylko wiatr to taka deklaracja padająca z jego ust nie zdarzała się często. Cassius to jednak Cassius. Mógł próbować hamować własne odruchy, ale prędzej czy później i tak wychodził z niego diabeł wcielony. Jeżeli nie w spotkaniu w szpitalu to później. - Jaka ona jest? - Zapytał, nie tyle chcąc się mentalnie przygotować do tego spotkania, co po prostu chcąc poznać jej opinię na jej temat. Niezależnie od tego co Dina sobie myślała, zaczynał szanować jej zdanie oraz pragnął mieć je na uwadze. A potem zamilkł. Na chwilę po prostu stracił rezon. Zacisnął mocniej usta, jednocześnie lekko spinając ramiona. - Jaka? - Mruknął, a w jego tonie można było wyczuć, że nie do końca podoba mu się to, co chciała mu tutaj insynuować. Jakby nie patrzeć, łączyło ich coś dziwnego. Coś, bez czego obydwoje zaczynali nienależycie funkcjonować. Coś, co winni w sobie nawzajem pielęgnować. - Tęskniłem za tym jaka jesteś. - Powiedział, nagle perfekcyjnie znajdując słowa na to, co postało mu w głowie. Najpewniej dlatego, że zastanawiał się nad tym tysiące razy, gdy leżał sam w zimnej pościeli resortowego łóżka. On nie przepraszał za to jaki był, a nie dało się ukryć, że z tej dwójki to on miał więcej za uszami. Miłość nie wybiera, ale wcale nie jest ślepa. Gdyby jej nie chciał, nie pozwoliłby jej się do siebie przytulać. Akurat Dina powinna mieć tego pełną świadomość. Cassius wyrażał swoje niezadowolenie bardzo głośno i jednoznacznie. - Zostań - szepnął już łagodniej, niż chwilę temu, zgodnie z jej wolą wspierając czoło o jej własne. Pocałował ją króciutko w usta. Tak lekko, że można było pomylić ten dotyk z muśnięciem motylich skrzydeł. Potrzebował medyka, nawet bardzo. Gorączka odeszła, ale nie na długo. Wciąż nie przyjął nic, co pomogłoby mu w uporaniu się z przeziębieniem, więc niejako było to oczywiste. Był zbyt osłabiony, aby zwalczyć je samodzielnie. Jednakże z jakiegoś powodu był skłonny całkowicie o tej pomocy medycznej zapomnieć. Tak długo jak leżała tutaj z nim, nie zamierzał się zgadzać na jakiekolwiek konsultacje.
Przyglądała się mu jakby widziała go po raz pierwszy, analizowała nieświadomie zmiany jego twarzy i zastanawiała dlaczego tak wyglądał, choć nigdy nie poświęcała takim rozważaniom wiele czasu. Co to za choroba tak go wyniszczała i czy jest uleczalna? Czy zaraźliwa? Nie przyszło jej na myśl, że to może być właśnie to wyklinane i obawiane przez nią samą zakochanie. Czy to dobre uczucie, skoro mogło doprowadzać ludzi na skraj rozpaczy, do takiej nędzy? Czy tęsknota jest tak romantyczna jak w jej ulubionych miłosnych książeczkach? Czy to raczej trucizna, którą należy wysączyć z rany w sercu nacinając skórę raz, głęboko, a dobrze. W tej chwili czuła się dokładnie w tym miejscu, w którym chciała być, w jego ramionach i ciszy odosobnienia, ale czy zdawała sobie sprawę z tego jak kruchą teraz dzielą się relacją? Uśmiechnęła się trochę smutno na jego słowa i pokręciła głową. Nie będzie mówić, skoro nie chciał, żeby mówiła. Starała się próbować oswoić z tą myślą, w końcu ta odmiana skorfungulusa wcale nie należała do najłagodniejszych. Mimo to upór jaki błysnął w jego oku był niezwykle kojący, bardziej, niż mogłaby się tego spodziewać, bardziej niż by oczekiwała. - Postaraj. - nie umiała i może nawet nie chciała powstrzymać szerokiego uśmiechu, kiedy ta nuta ironii zatańczyła w jego słowach. Mimo, że był tak słaby wciąż pozostawał sobą- Ona jest... - przygryzła wargę w zamyśleniu- Trudna. - uniosła brwi - Nadopiekuńcza i bardzo bezpośrednia. I... - westchnęła ciężko - Strasznie dużo gada. - taka była Amanda, całe życie Dina myśląc o matce pierwszymi skojarzeniami była gadatliwość, przesadne kochanie i chamska wręcz bezpośredniość. Obawiała się, że gdyby Cassius miał Amandę poznać w jakichś przypadkowych warunkach to by się co najmniej nie polubili, a nawet była skłonna uznać, że konflikt zagotowałby się w pierwsze pięć minut ich rozmowy. Zmarszczyła brwi kiedy się spiął i chwyciła go za bark nie chcąc, żeby się czymś trapił. Pytanie jednak, a może raczej ton jakim je zadał, wyjaśniało w moment skąd ta fizyczna reakcja, a ona potulnie spuściła wzrok na jego zarośniętą brodę. - Głupia. - powiedziała wprost. Oto pierwszy dzień w historii świata, kiedy Dina Harlow przyznała się do tego, że nie była mądra. Najstarszy tur w Puszczy Białowieskiej padł, za oknem błyskawica trzasnęła w najwyższy szczyt, zapiszmy ten dzień w kalendarzu. Rudy rumieniec zażenowania tym wyznaniem wślizgnął się na jej policzki, bo nawet nie zastanowiła się rozsądnie czy gębę rozewrzeć, a palnęła to na jednym wydechu. Dopiero jego kolejne słowa skusiły blade powieki do podniesienia wzroku znów na jego twarz. Uśmiechnęła się niemalże nieśmiało, niemalże jak rzadko kiedy, ujawniając tą znacznie łagodniejszą i delikatną stronę swojej duszy. Ujęła w palce jego dłoń i przyłożyła do swojej twarzy zamykając oczy. Pozwoliła sobie zostać, pozwolił jej zostać. Przyjdzie czas na lekarzy, na medykamenty, na kuracje zdrowotnościowe. Kto wie, może powinien pójść skorzystać ze SPA, wygrzać się w saunie i wymoczyć w kąpielach borowinowych skoro już tu byli. Wszędzie go zabierze i wszędzie z nim pójdzie jeśli tylko będzie tego chciał, ale za chwilę. Teraz zachłannie wyrywała przedpołudniu cenne minuty leniwego sam-na-sam z nim, jakby mogła tym wyrównać sobie ich czas rozłąki. Co innego kiedy po prostu żyli swoimi życiami, mierzyć się wtedy z tym dziwnym dyskomfortem, którego znaczenia nie rozumiała było zupełnie czym innym niż teraz, kiedy wiedziała, że tamta zagadkowa niewygoda w sercu i głowie, to po prostu paląca jak kwas tęsknota za jego osobą. Z tą świadomością celebrowała każdy jego oddech po dwakroć, wiedząc, że zmarnowali zbyt wiele dni bez siebie - choć było ich raptem jedynie kilka. O kilka za dużo.
Cassius Swansea
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 25
Czystość Krwi : 75%
Wzrost : 185cm
C. szczególne : Niewielkie blizny łobuza weterana, dość często ma ślady farby na dłoniach. Na lewej dłoni nosi prostą i cienką złotą obrączkę.
Myśl o spotkaniu z jej rodziną smakowała mu dwojako. Spora łyżka syropu na kaszel zaprawiona beczką miodu, posypana cukrem pudrem. Niby gorzka jak dziegieć, a jednak ujmująca go gdzieś głębiej, gdzie nie spodziewałby się czegokolwiek poczuć, zwłaszcza teraz. Nad żebrami, gdzie dudniło teraz głośno jego serce pojawił się ucisk, ale zignorował go lekko, jakby robił to nie po raz pierwszy. Cóż, pewnie tak było. Miał talent do unikania ciepłych emocji i jeszcze większy do spychania poza granicę świadomości myśli niewygodnych czy kaleczących go w palce, gdy spróbował je chwycić. Formułując słowa ciął się wtedy w język, dlatego lepiej było po prostu milczeć, a jednak dzisiaj próbował. Śmiało złapał ten spadający nóż za samo ostrze. - Robimy zakłady? - Szepnął do jej twarzy, pozwalając tym słowom najpierw rozbrzmieć, zanim je wyjaśnił. Zresztą, czy powinien? Oboje zapewne zdawali sobie sprawę z tego o co mogliby się teraz zakładać. - Kto pierwszy przekroczy granicę. - Podsunął jej z uśmiechem, którego łobuzerskością mógłby zmiękczyć niejedno dziewicze serce. On jednak zachował go teraz wyłącznie dla jej samej i jego mrocznych myśli, wedle których będzie musiał niejednokrotnie rozgryzać własny język aż do krwi. Nie był pewien czy był na to gotowy, ale czy tak naprawdę musiał być? Chociaż zależało mu na akceptacji ze strony jej rodziny, nawet nie łudził się, że zdoła ją pozyskać. Cassius był bardzo wyraźnie świadom tego kim jest, nawet jeżeli jego nieczęsta refleksja nad tym faktem mogłaby sugerować coś zgoła odmiennego. Zobaczą co przyniesie los. Czy Amanda w pierwszych minutach ich spotkania go wyklnie? Niech wyklina. Umawiał się z jej córką, nie z nią. Umawiać się… Zaciął się na chwilę, gdy natrafił na te dwa słowa. Czy oni naprawdę się umawiali? Czy na tym właśnie polegał związek dwojga ludzi? Na nieustannych sporach i zażegnywaniu ich? Na ostrej jak brzytwa szczerości najgłębszych myśli? Na obezwładniającej tęsknocie, która powoli rozkładała człowieka na części pierwsze? Nie bał się jej rumieńca. Jeszcze kilkanaście spotkań temu byłby skłonny cisnąć jej nim w twarz wraz z niepochlebnymi słowami. Obróciłby jej uzewnętrznienie się przeciwko niej i z pełną premedytacją zniechęciłby ją do dalszych. Dziś był w stanie jedynie spojrzeć na nią dłużej. Zbyt poważnie, aby było to jego własne spojrzenie. Nie pasowało do niego prawie tak samo jak przyciasne jeansy. Niby wyglądał z nim naprawdę intrygująco, ale definitywnie nie czuł tego tak jak powinien. Kto wie. Może kilkanaście „włożeń” później rozciągnie je wedle swoich potrzeb? - To chyba znaczy, że ja też jestem głupi. - Szepnął wprost w zagłębienie jej szyi, gdzie skierował twarz, aby po pełnym napięcia milczeniu po prostu uciec od wszystkiego, co niosło ze sobą to przyznanie się do omylności. Kiedy to przecież było tak ludzie, tak naturalne… Pozwolił jej manewrować swoimi dłońmi, ułożeniem ciała, włosami, dosłownie wszystkim. Zanim którekolwiek zdążyłoby się zignorować, odpłynął ponownie w sen, utulany do niego słodkim zapachem jej skóry i czułą pieszczotą jej delikatnych dłoni.