Tak sobie myślę co by się działo gdyby mnie z tego świata zabrano czy trafił bym do nieba a może do piekła jakaś moc po cichu to rzekła... Diabeł już czeka lecz to nie ta rzeka ta rzeka dopłyniesz do Jah twa tratwa się topi bo to tylko kra...
Tak sobie myślę co by się stało gdyby zło ustało, gdyby zło w końcu ustąpiło jak że by było, było by miło... Pewnego dnia chcę obudzić się w lepszym świecie z dala od wrogiego zła, chcę być bliżej Boga bliżej Jah
wiersze i poezja mi obce me serce krwawi to proste uczucia swe wyrażam w tekstach, niech ma moc płynie w tych wersach!
Wersami teksty pisze uderzam nimi w cisze słyszę... rozbijam zgliszcza myśli co później mi się przyśni stale... obracam się wokół własnej osi czasem szczęście mi to przynosi rymami sypie jak z rękawa to nie zabawa to pasja w czystej formie rozumiesz ten wers czysty performance?
Czasem myślę sobie ze coś robię ze tworze, dziękuje ci Boże za ten dar... za to żem ponurym mścicielem się stał obrońcą tych co bronic się nie mogą... jestem tym co stawia czoła wrogom!
jestem równy Bogom me słowa idealne... tu nie ma zła to zbyt banalne! genialne.?
Uznałam że przydałoby sie to komuś pokazać. A moi znajomi sie do tego średnio nadają wiec pokazuje to wam.
Rozdział Pierwszy Magda Dzień był deszczowy, naprawdę deszczowy. Wielkie krople dudniły o okna nadając pomieszczeniu strasznej aury. Lecz dla Magdy wszystko było straszne. Mimo ze siedział na wygodnych poduszkach jej dusze ogarniał piekielny strach. O tak piekielny to idealny epitet. Dziewczyna rozejrzała się, robiła tak od ponad roku. Musiał sprawdzić czy nic nie kryje się w kącie na szczycie szafy bądź pod biurkiem, coś co mogłoby znów ją do niego zabrać. Usłyszała dźwięk klamki i odwróciła się błyskawicznie aby zobaczyć z kim zaraz znajdzie się w pokoju. Westchnęła z nieukrywana ulgą gdy ujrzała człowieka w białym fartuchu lekarza. Spore okulary, ruchy bez gracji, brak znaków szczególnego to teraz był ideał mężczyzny dla Magdy. Wszystko co miało w sobie zbyt wiele piękna przerażało ją. Przyglądała się właśnie ciężkim usta lekarza gdy usłyszała jego głos: -Magdalena Lewandowska jak mniema. Ja jestem-ale dziewczyna już weszła mu w zdanie- -Doktor Szymon Rybak . 29 lat. Psychiatra. Po rozwodzie. Bez dzietny. Jedynak. Matka pielęgniarka, ojciec mechanik. Skończył pan wyższe studia lekarskie na wydziale psychiatryczno- psychologicznym, przez 3 lata pracował w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach , jako psychiatra następnie prowadził pan kółko AA. Od 2005 roku ma pan własny gabinet i przyjmuje ludzi o różnych zachwianiach umysłowych.-mówiąc to patrzyła w błękitne oczy mężczyzny, jej własnej były chłodne, jakby zastawione murem nie do przebicia.-A pańska wada wzroku wynosi jedno oko -1,5 a drugie -2.. -Widzę że zadała sobie pani dużo trudu aby się o mnie wszystkiego dowiedzieć- powiedział lekarz beznamiętnym tonem. -Magda. Proszę do mnie mówić Magda-rzekła cicho, właściwie nie słyszalnie. Wstydziła się, na jej policzkach wykwitł rumieniec. Ale to nie była jej wina. To była wina ich. -Dobrze. Droga Magdo. Twoje obsesyjne… -Moje obsesyjne sprawdzanie osobowości ludzi z którymi musze się spotkać jest chorobą, rodzajem depresji. Słyszałam to od wielu lekarzy, proszę pana. -Mów mi Szymon. Czułbym się strasznie staro gdybyś mówiła do mnie per „Pan”. Więc, u którego lekarza już jesteś. -U dziesiątego. Byłam u siedmiu kobiet, trzech mężczyzn. Wszystkim podziękowałam za terapię, chcieli mnie nafaszerować lekami i oddać do pokoju bez klamek. Ja nie jestem wariatką. Ja przeżyłam cos strasznego, coś czego nie życzę nawet moim największym wrogą. I chcę opowiedzieć o tym komuś kto mnie wysłucha i pomoże wyciągnąć z tego wnioski. Byłabym ogromnie szczęśliwa gdybyś mi pomógł Szymonie… Męczę się z wszystkim rodzajami depresji, fobii od ponad roku odkąd się wybudziłam…Jestem strasznie zmęczona-i pierwszy raz w to deszczowe czwartkowe popołudnie w szarych oczach szczupłej brunetki pokazało się jakieś wyraźne uczucie Strach. -Postaram się ale niczego nie obiecuje. Zdaje sobie sprawę że słyszałaś to wiele razy ale musze Cię zapoznać z pewnymi procedurami i tak dalej. Nasze sesje będą trwały ile sobie zażyczysz. Wszystkie nasze rozmowy będę nagrywał na dyktafon. I proszę abyś mówiła mi o wszystkim dzięki temu może będę wiedział jak Ci pomóc-mężczyzna zrzucił buty ze stóp i usiadł po turecku na kanapie naprzeciw Magdy, i sięgnął po teczkę. -Teraz przeczytam twoja kartę a Ty prostuj jeżeli coś jest nie zgodne z prawdą.-lekarz poprawił okulary-I jak chcesz usiądź sobie wygodnie, albo się połóż-i posłał dziewczynie uśmiech. *** -3 Listopada 2010 rok, godzina 15.05. Pierwsza sesja z Magdaleną Aleksandrą Lewandowską.-Szymon mówił na tyle głośno aby dyktafon zbierał głos, lecz na tyle cicho by nikt nie powołany ich nie słyszał. Niestety nie udało mu się ukryć delikatnego podenerwowania , trzęsących się rąk. Słyszał o przypadku Magdy Lewandowskiej, w końcu cała Warszawa żyła jej „przygodą”. Szymon gdy przeczytał o tym wszystkim w gazecie był w czasie rozwodu, i nieszczęścia innych ludzi mało go obchodziły jednak gdy 3 dni temu jego sekretarka wpadła do jego gabinetu, gdy ten jadł obrzydliwą kanapkę z tuńczykiem mówiąc że zgłosiła się do nich TA Lewandowska wiedział że to będzie najtrudniejszy przypadek w jego karierze. Lecz z kamienną twarzą kazał jej umówić termin. Kobieta, chciała spotkać się jak najszybciej. No ale może wróćmy do teraźniejszości. -Więc tak…-lekarz poprawi okulary wpatrując się w kartę swojej pacjentki.-Nazywasz się Magdalena Aleksandra Lewandowska, urodziłaś się 16 lipca 1990 roku o godzinie 15.15 w szpitalu pod wezwaniem św. Róży w Grodzisku Mazowieckim 30 km od Warszawy?- mężczyzna spojrzała na dziewczynę opatulona kocem siedząca w miękkich poduszkach. Dopiero teraz dotarło do niego że brał ją za swoja rówieśnice, a miała zaledwie 21 lat… -Tak. Grodzisk co prawda leży 30,5 km od Warszawy ale myślę że to nie istotne-posłała mu coś na wzór uśmiechu. -To może mieć jakieś tam znaczenie.- westchnął cicho- Twoja matka nazywa się Honorata Magdalena Lewandowska z domu Grabarz a ojciec Gustaw Miłosz Lewandowski. Matka z zawodu jest doradca finansowym, a ojciec pracuje jako bankowiec. Jesteś jedynaczką.-Magda potwierdzała wszystko krótkim tak. Lekarz upił łyk herbaty i zaczął dalej przeglądać i odczytywać chyba najdłuższą kartę pacjenta z jaką kiedykolwiek miał odczynienia. - Ty sama byłaś jedną z najlepszych uczennic w państwowej szkole w Grodzisku Mazowieckim każdą klasę zdawałaś z wyróżnieniem. Po ukończeniu liceum, również w Grodzisku udałaś się na studia humanistyczne do Warszawy. Sześć miesięcy później zostałaś wpisana do rejestru osób zaginionych. Przetrząśnięto całą Warszawę w poszukiwaniach, lecz ty rozpłynęłaś się w powietrzu. Po dwóch miesiącach poszukiwań zostałaś oficjalnie uznana za martwą ,i pochowano cię na cmentarzu…w Warszawie. Teraz pytam tak z ludzkiej ciekawości-czemu nie „pochowali” Cię w twojej rodzinnej miejscowości?- mężczyzna patrzył uważnie w czekoladowe oczy swojej pacjentki chcąc w nich odnaleźć jakiekolwiek emocje, niestety mur w oczach dziewczyny ani na chwile nie osłabł: -Tak właściwie to „pochowali” mnie moi znajomi. Rodzice nigdy nie uwierzyli że nie żyję.-dziewczę wzruszyło ramionami, czekając na kolejną serie „pytań” -Od Twojego oficjalnego pogrzebu minęło kolejne 6 miesięcy gdy znaleziono Cię a raczej przyszłaś pod Komedę policji w Łomiankach wycięczoną, brudna, głodna. od razu zawieziono Cię do szpitala gdzie wpadłaś w śpiączkę na 4 miesiące. Wybudziłaś się z niej 5 miesięcy temu… -Tak, wszystko się zgadza. Tak to wygląda ze strony powierzchni. -Ze strony powierzchni?- w głosie Szymona można było wyczuć zdziwienie. -Tak, ze strony powierzchni. Oni zabrali mnie pod ziemię-na wspomnienie o nich przez dziewczynę przebiegł dreszcz. Jednak jakby go nie zauważając mówiła dalej- Byłam normalną dziewczyną, która zaczęła studiować na politechnice warszawskiej. Jak każda miałam znajomych, lubiłam się pobawić przy weekendzie. Słuchałam dużo muzyki, jadłam wszystko nie przejmując się waga, nie malowałam się. Miałam masę znajomych, chłopaka. teraz jak o tym myślę wydaje mi się że to wszystko wydarzyło się w poprzedni życiu. W grudniu zaczęło się całe piekło… Wracałam z imprezy wigilijnej od koleżanki nieco wstawiona jak to dziewczyny w moim wieku. Samego początku drogi nie pamiętam, wszystko wydaje się zamglone, jednak od momentu kiedy on pojawia się na „scenie” pamiętam każdy szczegół… -Zaraz, zaraz. Jaki On?- Szymon zmarszczył brwi zawsze tak robił gdy czegoś nie rozumiał. -Wysoki ,szczupły blondyn o idealnych rysach i złotych oczach. Nigdy się nie dowiedziałam jak ma na imię…Złapał mnie za dłoń i zmysłowo szepnął do ucha żeby gdzieś z nim poszła. odurzona alkoholem i jego urodą nie pomyślałam że nie chodzi się z poznanym na ulicy człowiekiem, a szczególnie nie z mężczyzną. Jego usta były cudowne, dłonie z resztą też. Pamiętam że zabrał mnie do starej stacji metra , nie daleko Pałacu Kultury. Nasze oddechy zaczęły zmieniać się w parę a moje dłonie stały się zimne jak u trupa-w głosie dziewczyny było słychać lęk.- Tylko z jego pięknych miękkich dłoni emanowało ciepło. Spojrzał mi w oczy hipnotyzując mnie wzrokiem. Zaraz potem przemówił a w jego głosie było słychać okrucieństwo… -Co powiedział?- zapytał Szymon szeptem. Teraz nie był już lekarzem psychiatrą siedzącym po turecku na niebieskiej sofie z Ikei, teraz był Szymonem błękitnookim szatynem o grubych szkłach, kochającego książki, kino akcji i żyjącym w małej kawalerce na Pradze. Historia Magdy Lewandowskiej była czymś w rodzaju dobrej książki którą ktoś mu czyta… -Szef będzie zadowolony…-z jej oczu poleciały łzy, dolna warga zaczęła się trząść- N-na… na dziś już starczy ,nie dam rady więcej…-i ukryła twarz w swoich smukłych bladych dłoniach pochlipując cicho. Mężczyzna wyłączył dyktafon, podniósł swoje zacne cztery litery z sofy i podszedł do dziewczyny kucając przy jej kanapie: -Na dziś skończymy. Już dobrze, nie płacz-pogłaskał dziewczynę po ramieniu swoją niezgrabna dłonią chcąc dodać jej otuchy. Dziewczyna spojrzał na niego swoimi dużymi brązowymi oczyma całymi mokrymi od słonych łez: -M-mogę przyjść jutro?- zapytała cichutko a w jej oczach grało na raz tysiące emocji zaczynając od strachu kończąc na nadziei. -Oczywiście, jestem do Twojej dyspozycji. Z tego co wiem Twoja styuacj Anie jest za kolorowa…-wyciągnął z kieszeni na piersi wizytówkę-Jeśli miałabyś jakikolwiek problem, czegokolwiek byś się bała zadzwoń do mnie-posłał jej coś w rodzaju pół uśmiechu. Czuł ze ta dziewczyna potrzebuje pomocy jak nikt inny na świecie. I on taką pomoc może jej dać: -Czy…Czy mógłbyś mnie odwieźć do domu. Jest już ciemno…a ja boje się chodzić po ciemku po ulicy… -Pewnie- uśmiechnął się szeroko. Chwile potem stali już przy drzwiach jego gabinetu, a on już naciskał klamkę… Mam nadzieje że się podobało...jak ktoś chce może skomentować.
Pozwolę sobie skomentować... Do Szymona: Rymy są niedokładne, całość w ogóle niekoniecznie składna. Ale najważniejsze jest, żeby wiersze wyrażały Twoje uczucia. ;)
Do Bellatrix: Kurczę... Błąd na błędzie, stylistyka, interpunkcja i masa literówek :D Ale historia sama w sobie była ciekawa... Tylko nie zostało wyjaśnione (może to dlatego, że to pierwszy rozdział...), dlaczego przypadek owej Magdy jest taki straszny. I tego mi strasznie brakuje. Ale okej, poczekam na więcej :) Przecinki, spacje, jakieś akapity by się też przydały. Znajdź sobie betę, bo fajnie piszesz, ale jednak z błędami ciężko dość się czyta. Przynajmniej osobie, która jest na to wyczulona ;)
Napisałam coś w stylu opowiadania. Jeżeli ktoś ma czas i ochotę niech przeczyta. No i może oceni...
„Komiks”
*** -Patrzenie w sufit i inspiracja? Pff też mi coś. Patrzenie się w sufit oddalony zaledwie 20 cm od mojego nosa na pewno nie jest inspirujące. To gdzie szukać tej inspiracji? Czy mi się wydaje czy cały czas powtarzam słowo „inspiracja”? Nie chyba mi się nie wydaje. No więc wracając do tematu… Gdzie mam jej szukać? Za oknem? W ekranie kablówki? Może w misce kota?- z tych „rozmyślań” wyrwał mnie dźwięk telefonu a dokładnie piosenka AC/DC. Podniosłem się na łokciach i rozejrzałem. Nie, nie , nie telefon leżał na biurku a ja leżałem na antresoli. Super a tak dobrze mi szła terapia samego siebie. Ale chcąc nie chcą zeskoczyłem z łóżka (zdecydowanie za rzadko używałem drabinki) i odebrałem telefon -Tak-powiedziałem ostro zniechęcony -Cześć David- z słuchawki sączył się piskliwy głos mojej młodszej i na max upierdliwej siostry-otworzysz mi drzwi bo zapomniałam kluczy? -Nie mogłaś napisać sms’a.?- zapytałem podirytowany. -Nie, bo wiedziałam że go nie przeczytasz-powiedziała zadowolona z siebie-to otworzysz?????? -Już idę-i rozłączyłem się. Po niecałych 90 s już miałem przed nosem zbyt uśmiechnięta mordkę mojej siostry. Wiedziałem ze już dalej sam siebie leczyć nie będę bo moja siostra miała w nawyku zbyt głośno oglądać TV albo słuchać Justina Bibera. Westchnąłem głośno i dość żałośnie pochwyciłem w rękę jabłko i wlazłem po schodach do swojego pokoju. Stanąłem w drzwiach i znowu westchnąłem. Zbyt jaskrawy niebieski dywan i ciemno lazurowo ściany kiepsko komponowały się z plakatami Nirvany, AC/DC, Green Day, jeszcze z tuzina innych wokalistów i zespołów. Czarne meble w gitary i inne (namalowane przez moje ręce) instrumenty też za dobrze do tego nie wyglądało. Wrzuciłem jabłko na antresolę (którą dostałem od byłego faceta mojej mamy) a zaraz sam się tam znalazłem z MP4 i szkicownikiem. Zwiozłem włosy w kucyk szybko odpaliłem MP4 i po chwili już rysowałem kolejny komiks. Tym razem głównym bohaterem był głupek który robił wszystko dla dziewczyny która od początku się nim bawiła. Z słuchawek zaczęły się sączyć rytmy reggae, ale nawet max rozkręconą MP4 nie zagłuszyła piskliwego głosy Justina Bibera i równie piskliwego głosu mojej siostry. Zamknąłem oczy i położyłem się nosem na rysownik. Zasnąłem. Mogło się wydawać że minutę później moja mama wyciąga mi słuchawki z uszu z tekstem: -Wstawaj David nie chcemy przecież przespać całego wieczoru prawda? -No już już-powiedziałem od niechcenia. Wcale nie śpieszyło mi się do wstawania, dziś po 19 miał do nas przyjechać nowy facet mojej mamy (chyba 30 z tego co naliczyłem) i najdłużej utrzymał się Alan bo aż 13 miesięcy. -Nie już tylko teraz! Zaraz będzie tu Gregor- powiedziała mama „teatralnym” i pełnym podniecenia szeptem. Tak było za każdym była w wielkim podnieceniu a potem jak się rozstawali to przez tydzień miała lekką depresję po której często trzeba było uzupełnić zapas talerzy i czekolady. Zgramoliłem się z antresoli mrucząc coś pod nosem, ale mojej mamy już nie było. „Pewnie poszła się umalować” pomyślałem. Wpadłem do łazienki. Widok był raczej żałosny. Lekko przekrwione ze zmęczenia szare oczy i rozczochrane czarne, długie włosy, o rozmiar za duża koszulka Green Day i czarne bojówki. Przeczesałem włosy szczotka i związałem je w koński ogon. Z zaciśniętymi zębami poszedłem do kuchni. *** Gregor był wysokim blondynem o nienagannie białych zębach które cały czas pokazywał. Był ubrany w pastelowo zieloną koszulę, jeansy. Po za tym miał drogi zegarek na ręku (nie wiem jakiej firmy- nigdy mnie to nie interesowało). Przez ostatnie 30 min paplał coś nieustannie co było naprawdę nużące. Ograniczałem się do opowiadania monosylabami i śmianiu się mniej więcej w tym samym czasie co moja rodzina. Od kiedy wszedłem do kuchni od razu nie czułem do niego sympatii i to wcale nie przez jego zęby czy zegarek (choć to i tak było do dupy) tylko prze tekst „O Mary masz jeszcze jedna córkę?” na co wycedziłem przez zęby że jestem chłopakiem i opadłem ciężko na krzesło. Nagle dotarło do mnie wszyscy gapia się na mnie i to dość wyczekująco - I co ty na to David?- zapytała mama dziwnie podobnym głosem do mojej siostry. -Yyyy ok.-powiedziałem trochę niepewnie. Od razu tego pożałowałem. Z ust moje siostry wydało się głośne „yeah” a mama mocno przytuliła się do Gregorego. -To wyjeżdżamy w przyszłym tygodniu.-powiedziała radośnie mama. Dawno nie widziałem jej tak szczęśliwej. „Dowiem się potem gdzie mamy jechać” pomyślałem po czym dodałem tym razem na głos: -Mamo…mogę iść do siebie, jestem zmęczony.- zerknąłem na nią wytrenowanymi „zmęczonymi oczami” -Jasne skarbie idź- uśmiechnęła się do mnie nadal wtulona swojego faceta. Szybko opuściłem kuchnie. Odpuściłem sobie zgrzytanie zębami, wściekłe spojrzenia na kota i tak dalej. Wiedziałem ze to na nic. Od zawsze byłem sam z mamą i Claudią. Mój biologiczny ojciec zostawił mnie i mamę kiedy jeszcze Klaudia się nie urodziła-miałem wtedy 3 lata. Mama zawsze sobie radziła…ale ja nie. Nie mogłem zrozumie czemu ojca przy mnie nie ma czemu nikt nie przychodzi do mnie do szkoły na mecze, na dzień ojca. Kiedyś zrobiłem jej wyrzuty ze nie mama taty przez nią. Pamiętam ze dużo wtedy płakała…i właściwie od tego czasu zaczęła znajdować sobie faceta. Na samym początku umówiła się ze mną że jak któryś z jej chłopaków nie będzie mi odpowiadał żebym jej o tym mówił a nie patrzył na niego jakbym chciał go zabić wzrokiem. Ale gdy po kolejnym rozstaniu z mama zaczęła znikać w oczach obiecałem sobie ze będę akceptował każdego, chyba że zobaczę że krzywdzi ją i moją siostrę. Z całej 30 jej facetów zaakceptowałem tylko Roberta który 8 miesięcy po poznaniu mojej matki zniknął… Kolejna strata wstrząsnęła mną do głębi tak samo jak moją matką…Gregor był pierwszym facetem mamy po Robercie. Coś czułem ze nie zaakceptuje go do końca.. Pokręciłem głowę i głaszcząc Hann (mojego kota) o grzbiecie, poszedłem wziąć prysznic. 20 min później wycierałem włosy w pokoju, ręcznikiem z Harleyem. Właśnie wiązałem moje mokre włosy gumką gdy do mojego pokoju (oczywiście bez PUKANIA) wpadła Claudia. Zmierzyłem się nienawistnym spojrzeniem wycedziłem przez zęby: -Czego?- uniosłem brwi czekając na odpowiedź. Mimo wszystko gdzieś w głębi mojego rockowego serca kochałem, tą małą, upierdliwą dziewczynkę, ale musiałem się zachowywać jak każdy brat, no i jak każdy facet i być wiecznie nie zadowolony z jej towarzystwa. -Jestem w szoku-powiedział siadając na pufie-że zgodziłeś się wyjechać z Mamą i Gregiem do Londynu, a dokładnie na przedmieścia- wyszczerzyła do mnie ząbki. CO????? Wyjeżdżamy z Nowego Yorku???? Za TYDZIEŃ????! I Ja się na to zgodziłem! Zacząłem myśleć gorączkowo. Tydzień, tydzień, tydzień… Gdy nagle przed oczami stanęła mi szczęśliwa mina mamy. Nie, nie mogłem je tego odebrać… -Claud, możesz wyjść z mojego pokoju?- popatrzyłem moimi szarymi oczami na blondynkę siedzącą na pufie. Musiałem sobie wszystko przemyśleć a to małe upierdliwe coś by mi tylko przeszkadzało. -Okey, Okey- wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Ja przechwyciłem w dłoń mój niezbędnik (ołówek,gumkęm,szkicownik,MP4) i już leżałem na antresoli z pomysłem na kolejny komiks. *** Obudził mnie dźwięk budzika. „Kurna! Czemu go nie wyłączyłem?!”. Wymacałem telefon i wyłączyłem budzik. W końcu były wakacje. Ale nie dane było mi dłużej spać. 15 sekund po budziku do pokoju wlazła Claudia. -Wstawaj śpiochu! Mama robi jajecznice-w jej głosie było słychać radość. Ja zostałem lekko zbity z tropu. Mama robiła w kuchni coś bardziej skomplikowanego niż tosty tylko na specjalne okazje. Coś tu śmierdzi, zdecydowanie. Zdjąłem z półki i przejrzałem na spokojnie moje wczorajsze dzieło. Komiks opowiadał o wrednym różowym króliku który wyjadł ludziom okolicy śrubki. Z mojej piersi wydało się przeciągłe westchnienie… Po całym domu roznosił się zapach jajecznicy. Wlazłem do kuchni w szarej koszulce i bojówkach. Przy kuchence stała(a to była rzadkość)mama i smażyła na patelni. Zazwyczaj to ja gotowałem, więc było to całkiem miłą odmianą. Gdy opadłem ciężko na krzesło mama odwróciła się do mnie i powiedziała: -David! Idź się uczesz. Niedługo będzie tu Gregor!- CO! To jedyne słowo jakie przyszło na myśl mojemu mózgowi. Mama dopiero co nam go przedstawiła a ten już pcha się do nas na śniadanie! Wiedziałem że pod tą jajecznica coś się kryje! Przetarłem dłonią twarz i szybko wyszedłem z kuchni aby nie wybuchnąć. Tego było za wiele. W łazience ochlapałem twarz zimną woda a włosy zebrałem w koński ogon. Gdy chwile potem znalazłem się kuchni, na mojej twarzy widniał jakże dobrze wytrenowany wyraz „kochanego synka”. Na polecenie mamy naszykowałem stół dla 4 osób. Właśnie układałem ostatni widelec gdy do naszego domu wlazł on. Ucałował mamę, a na mnie kiwnął głową. Ja uniosłem sceptycznie brwi wyszedłem z kuchni. Nie miałem ochoty patrzeć jak ci dwoje się migdalą Fuj! Powiedziałem siostrze aby poszła do kuchni a sam wstąpiłem jeszcze na chwilkę do mojego pokoju. Zebrałem moje szczęśliwe bransoletki i po chwili już siedziałem w kuchni, słuchając arcynudnej historii potwora (nowa ksywa dla Gregora). Czułem na sobie jego duże niebieskie oczy, oddech na policzku, słyszałem jego głos: -A ty co lubisz robić Davidzie?- popatrzyłem na niego swoimi przekrwionymi szarymi oczyma i odparłem bez namiętnie -Rysuje komiksy, ozdabiam meble, gotuje, uczę się.-wzruszyłem ramionami i wróciłem do grzebania w jajecznicy. Oglądanie twarzy tego kolesie przyprawiało mnie o mdłości, przez co pyszna jajecznica mamy straciła cały swój urok. Musiałem się szybko wymigać. Tylko jak? Nagle doznałem olśnienia: -Mamo, mogę zjeść u siebie?- podziwianie zdziwienia na twarzy mojej rodzicielki-bezcenne! -Dlaczego?- zapytała po chwili. Moja dusza tańczyła z uciechy. -Muszę przygotować na komputerze prezentacje dla Iana ,a na dwunastą umówiłem się że mu ja podrzucę. To b a r d z o ważne- specjalnie nacisnąłem na słowo „bardzo” aby nadać dramaturgii mojej wypowiedzi. Byłem bardziej niż pewny z zaraz usłyszę „Okey, Dave idź” - Okey, Dave idź-powiedział mama wzdychając. Ale zaraz potem musiał się wciąć potwór: -Tylko jak możesz wróć przed 2. Chce was zabrać do lunaparku- uśmiechnął się do mojej mamy promienie. O nie! Chciałem jej wykrzyczeć w twarz „I ty Brutusie przeciwko mnie?!” Ale uznałem ze będę miał na tyle godności że nic nie powiem na słowa potwora. Chwyciłem talerz z jajecznica i jak torpeda wypadłem z kuchni. Chwile potem siedziałem przed kompem zajadając się w gruncie rzeczy wyśmienitą jajecznicą. Ta cała wymówka z prezentacja dla mojego przyjaciela wcale nie była zmyślona. Ian chłopak z którym znałem się od zawsze, musiał zrobić prezentacje o jeździe na deskorolce. W samej jeździe był wyśmienity, gorzej jeżeli chodzi o komputer. Jedyną rzeczą która potrafił w tej dziedzinie, była gra na w Herosy! Przejrzałem ostatni raz prezentacje i dosłownie 10 min później, szedłem ulicą, z pendrivem w kieszeni. Słońce grzało nie miłosiernie, jak to przystało na lipiec. Do Iana szedłem też w innym celu, musiałem z nim pogadać o moim wyjeździe… *** -Żartujesz!- krzyknął Ian gdy przedstawiłem mu całą sytuacje, która faktycznie wyglądała nie ciekawie. Jego mocno zielone oczy wpatrywały się we mnie. -Nie, niestety nie. Ale myślę z jeszcze trochę i ten typ zbrzydnie mamie jak każdy inny-wzruszyłem ramionami-I wszystko wróci do normy. -Ale David! Wyjeżdżasz! Prawdopodobnie na całe wakacje! A co z naszymi planami?! Miałem cię nauczyć jeździć na deskorolce, no i mieliśmy razem chodzić na kurs rysowania!! Ta żmija nie może nam tego odebrać!- kurcze, że tez żeby mówić na Gregorego żmija mi do głowy nie przyszło. Ale do rzeczy. Ian miał racje, stu procentową. -Jedziemy dziś z nim do lunaparku. Musze zniechęcić do niego mamę…-podrapałem się po głowie myśląc intensywnie.-Poczekaj chwilkę, może uda mi się ich namówić żebyśmy tam pojechali z tobą...- Ian pokiwał głową z uciechy przez co ucierpiała jego misternie ułożone rude włosy. Wyciągnąłem z kieszeni bojówek telefon i wybrałem numer mojej rodzicielki. Po dwóch sygnałach usłyszałem jej łagodny głos. -Tak? -Mamo, jest sprawa. Czy Ian Może jechać z nami do lunaparku? -No nie wiem w końcu miał być to wypad rodzinny… -O to Gregor nie jedzie?- zapytałem całkiem szczerze. -Oj nie wygłupiaj się David…wiesz -Uwierz że Ian jest dla mnie bardziej rodziną niż on. Będziemy w domu za piętnaście 2. -Ech… niech będzie kochanie do zobaczenia.-jej głos był zdecydowanie cięższy niż na początku rozmowy ale nie robiłem sobie z tego powodu wyrzutów -Pa-i nacisnąłem czerwoną słuchawkę mówiąc do przyjaciela: -Wszystko załatwione. Może przejrzyjmy tą prezentacje…
***
Zerkałem z roztargnienia na rękę gdzie zazwyczaj widniał zegarek. Szliśmy z Ianem, a raczej ja szedłem, on jechał na swojej deskorolce z którą się nie rozstawał. Weszliśmy w Yellow Stret ,potem szybko skręciliśmy w Wellington Stret i w końcu znaleźliśmy się na Sunsky Stret. Na szóstym od wschodu podjeździe już stały trzy postacie ewidentnie na coś czekające. Przyspieszyłem kroku. Nie lubiłem się spóźniać, nawet jeśli miało to być spotkanie z jakąś kanalią. Gdy doszliśmy na miejsce usłyszałem westchnienie mojej siostry. Tak na marginesie małym druczkiem- Ian straaaasznie podoba się Claudii. Ale cicho sza nie wiecie tego od mnie. -No dzieci-usłyszałem głos potwora- żmij który ukrył oczy pod okularami pilotkami-Wsiadajcie! *** Jak piszą w katalogu że samochód jest cztero osobowy znaczy że cztero osobowy i koniec kropka! Nie próbujcie się na siłę ładować na tyle siedzenia w trzy osoby. Nie polecam. No ale wracając do tematu… Siedziałem w Toyocie potwora pomiędzy Ianem a Claudią. Nie wiadomo co może trzynastolatce do głowy strzelić gdy będzie miała za blisko siebie obiekt westchnień. A moim zadaniem było chronić Iana! Po 75 minutowej podroży dotarliśmy do lunaparku (bylibyśmy dużo wcześniej gdyby nie korki). Przez całą drogę Claud próbowała rozmawiać z Ianem. A jemu to jeszcze pasowało! No ale dobra… Lunapark w Nowym Yorku słynął z wielkich kolejek górskich, szybkich karuzel i największej wacie cukrowej w mieście. Mama rzadko nas tu zabierała. Głownie przez brak czasu. Ale wolałem nie przyjeżdżać tu z w ogóle niż z Gregorym. Gdy cała ferajna wygramoliła się z samochodu, potwór dał każdemu po 60 dolców i zarządził 4 godziną zabawę. Z moich i Iana ust wydało się krótkie „super” ale nasz entuzjazm…a przynajmniej mój opadł po słowach mamy: -David, pilnuj Claudii! I uważajcie na siebie- Gregory już ciągnął ją w kierunku kawiarni. Popatrzyłem na Iana, ale jemu najwidoczniej nie przeszkadzało towarzystwo mojej młodszej siostry. Włożyłem ręce do kieszeni i smażąc się w popołudniowym słońcu ruszyłem w stronę bramy Lunaparku.
***
Stałem w damskiej łazience słuchając odgłosów wymiotów mojej siostry. Uparła się żeby pójść z nami na największą kolejkę górską w Lunaparku, a z nią jak z matką gdy już raz na coś się uprze nie ma jak jej od tego odwieść. Ja wiedziałem ze skończy się to wymiotami, bo przed wejściem na The Big Monster, pochłonęła gigantyczną watę cukrową. Mój wewnętrzny monolog przerwał odgłos przekręcania zamka, a zaraz potem blada twarz Claudii: -Jak się czujesz?- zapytałem całkiem retorycznie. Siostra popatrzyła na mnie i podeszła do zlewu aby ochlapać twarz zimną wodą: -Tylko nie wal mi teraz tekstu „A nie mówiłem?”- zmroziła mnie spojrzeniem swoich niebieskich jak ocena oczu. -Masz siłę się dalej bawić?- oparłem się plecami o zimną pokryta kafelkami ścianę zakładając ręce na piersi. Miałem szczera nadzieje że Claudia czuje się na tyle dobrze żeby jeszcze z nami poszaleć. Ja z Ianem wydaliśmy dopiero po 10 dolców i nie chciałem żeby to wspaniałe popołudnie skończyło się przez nierozważność mojej siostry. Ku mojej uldze Claudia wyprostowała się i powiedział bardzo spokojnie: -Nie mam zamiaru pogrążać ciebie ani Iana. Dobrze wiem jak by się kończyło gdybym teraz poszła do mamy.- puściła do mnie oko i ruszył w stronę wyjścia. Przed łazienkami stał Ian. Posłał mi pełne niepokoju spojrzenia, on też dobrze znał moją mamę. Uspokoiłem go tylko ruchem ręki i powiedziałem: -To co powiecie, tak na uspokojenie emocji Dom Strachów?- mój głos brzmiał nieco sarkastycznie ale nie dbałem o to i szybko ruszyłem w stronę największego Domu Strachów w lunaparku. Nigdy nie miałem na tyle odwagi aby pójść tam samemu ale perspektywa „postraszenia” mojej młodszej siostry od razu dodała mi odwagi. No i mogłem się popisać przed Ianem a tego nie zamierzałem przepuścić. Kiwnąłem na nich głowa i nie czekając na jakąkolwiek reakcje ruszyłem w stronę największego budynku w lunaparku… *** Moje serce nadal kołatało… ze strachu. Siedziałem z Ianem na krawężniku przed domem strachu. Oboje byliśmy bladzi i widocznie przestraszeni. Ja sam nigdy się tak bardzo nie bałem. Nawet nie chciałem myśleć jak musiał czuć się Claudia skoro bez skrępowania wtulała się w moje ramie płacząc cicho. Ale na szczęście już było po wszystkim. Przed oczami latały mi obrazy potworów które wyskakiwały przed wagonikiem. Z tych jakże pesymistycznych myśli wyrwał mnie głos Iana: -Kurna…To było mocne. No to gdzie teraz?- już otwierałem usta aby mu odpowiedzieć gdy spod kurtyny włosów Claudii wydobył się cichutki drżący głosik: -Chłopaki, j- ja już pójdę do mamy i do Grega…-nie czekając na jakąkolwiek naszą reakcje wstała i nie oglądając się na dom strachu poszła szybkim krokiem (nie wiem jak ona to robi w tych swoich sandałkach!) w stronę kawiarni. Wzruszyłem tylko ramionami i spojrzałem na Iana który miał podobny wyraz twarz do mojej: -To może chodźmy do… Kolejki wodnej-na samą myśl na moich ustach wykwitł uśmiech. Bo co może być lepszego od połączenia basenu z kolejką górską? Widząc że mojemu przyjacielowi także pasuje ten pomysł, podciągnąłem spodnie i udałem się w stronę Aqua Street. Mojej propozycji chyba oboje pożałowaliśmy gdy przed naszymi oczyma stanęła długa na przynajmniej osiem metrów kolejka. Jednak o minie Iana dobrze wiedziałem że on tak łatwo nie odpuści… Wydałem z siebie coś na wzór westchnienia i stanąłem w wężyku osób razem z moim przyjacielem. Stanie w kolejce było dość nudne, tym razem zapowiadało się identycznie jednak Ian miał nieco inne plany.: -Dave, a Claudia ma chłopaka?- spojrzał na mnie spod swojej płomiennie rudej grzywy. Gdyby nie to że porządnie opierałem się o murek, słowo honoru że zaliczyłbym bliższe spotkanie trzeciego stopnia z kostką Lunaparku. Znałem tego szalonego ,rudego sketa na tyle długo, że po ułożeniu oczu, i barwie głosu potrafiłem rozpoznać gdy podobała mu się jakaś dziewczyna, i ku mojemu zmartwieniu, teraz właśnie tak było. -Nie, w końcu kto by chciał chodzić z trzynastolatką słuchającą Justina Bimbera?- specjalnie go prowokując czekałem na dalszy rozwój wypadków. -Może ja? Claudia jest bardzo atrakcyjną dziewczyną, a z Justina się wyrasta.-otworzyłem szerzej oczy z niedowierzaniem wlepiając je w Iana. ON zakochał się w mojej siostrze…. A może faktycznie Claudia przy Ianie by wydoroślała…A może by jej się nie pogorszyło. Już miałem puścić jego słowa mimo uszu, jednak nie grzecznie było by czegoś tam nie odpowiedzieć: -Nie mów jej że wiesz to od mnie. Ona kocha się w tobie od ósmego roku życia, stary. Jeżeli chodzi o mnie-przeczesałem palcami moje rozpuszczone, długie włosy- myślę że będziecie wyglądać razem całkiem przykładnie, może trochę przy Tobie wydorośleje- stanąłem na palcach aby spojrzeć , na nieco wyższego od mnie Iana z góry, mówiąc z mega groźną miną i podobnie brzmiącym głosem-Jednak jeśli ją skrzywdzisz, to na zawsze przekreśli naszą przyjaźń, no i będę musiał cię zabić-na ostanie słowa mocniej nacisnąłem aby dodać nieco dramaturgii całej wypowiedzi. Z tym że go zabije wcale nie żartowałem, i chyba Ian doskonale o tym wiedział. Moja siostra tak samo jak matka były najważniejsze ,dla nich mogłem zrezygnować ze wszystkiego. Właśnie zaczęła mi się przypominać jedna z historii gdy w ramie poklepał mnie Ian mówiąc zdecydowanie za bardzo zirytowanym głosem: -Dave, idziemy na trasę super street czy light?- jego intensywne zielone tęczówki wpatrywały się we mnie jak w pół mózga. Czyżbym znów zapomniał o bożym świecie tonąc we własnej czasoprzestrzeni? Najwidoczniej tak… -No raczej na super- uśmiechnąłem się szeroko i podałem mu banknot aby zapłacił za bilety. Chwile później wjeżdżaliśmy już na szczyt trasy Super Street…
***
Słońce chyliło się ku zachodowi, chmurki przypominały kawałki białej waty cukrowej rozrzuconej po różowym od malinowego słońca niebie. Ten tekst brzmiał jak z jakiegoś tandetnego romansidła. Jeszcze powinienem zakończyć słowami „I żyli długo i szczęśliwie” . No ale może wróćmy do tej właściwej historii co? Dwie godziny po przejechaniu Trasy na kolejce wodnej zaliczyliśmy z Ianem jeszcze Szalone Kapelusze, Kolejkę górską Superman, interaktywne pistolety i gigantyczna watę cukrową która kończyliśmy właśnie na krawężniku wlepiając oczy w ścianę graffiti. Byłem w pozytywnym szoku że mama po mnie jeszcze nie zadzwoniła. Mimo że wcale nie miałem ochoty oglądać pyska potwora, nie miałem innego wyboru, ponieważ ostatnią kasę wydaliśmy z Ianem na tą gigantyczna watę cukrową od której szczerze powiedziawszy powoli mnie mdliło. Właśnie wyciągałem rękę w stronę kosza na śmieci gdy telefon w mojej kieszeni zaczął grać refren jednej z moich ulubionych piosenek obwieszczając otrzymanie sms’a. Od niechcenia otworzyłem wiadomość, i westchnąłem ciężko. Matka dzwoniła do mnie trzy razy, i nagrała się na sekretarkę. Szybko wybrałem numer chcąc odsłuchać następującą wiadomość: „Dave, kochanie Claudia bardzo źle się czuła więc razem z Gregiem zabraliśmy ją do domu. Nie chcieliśmy Tobie ani Ianowi psuć zabawy wiec nic Ci nie mówiłam. Jednak jest jeden problem. Gregowi coś się popsuło w samochodzie i ten nie chce zapalić. Wróćcie do domu z Ianem metrem. Stos całusów i jedne na zapas od mamusi” Ian patrzył na mnie jak na okaz ciekawego zwierzęcia w zoo.: -Żmij coś wysiadło w samochodzie i musimy wrócić metrem. Sorry stary że tak wyszło…-popatrzyłem na niego przepraszająco moimi szarymi tęczówkami. -Nie ma sprawy, chyba bym nie wytrzymał kolejnej godziny w samochodzie z tym typem- rudowłosy się uśmiechnął, poprawił sketerską czapkę na głowie i ruszył w stronę metra *** Metro zawsze kojarzyło mi się z wilgocią, syfem i pijakami. No i oczywiście z brudną toaletą publiczną. Ale czasem trzeba prawda? Po przejściu z Ianem pod bramki prze kierowaliśmy się, a raczej tłum zniósł nas w stronę ruchomych schodów. Zanim się obejrzałem już siedzieliśmy naprzeciwko siebie w wagonie. Swoją droga musieliśmy wyglądać nieco…osobliwie. Prawie dwu rudy sketa, z deskorolką pod pachą, i nie dużo niższy blady rockman o długich za łopatki ciemnych włosach. Zdecydowanie nie codzienny obrazek. Bez względu na to do jak różnych środowisk należeliśmy, zawsze bardzo się przyjaźniliśmy, i nigdy nic nas nie poróżniło. Westchnąłem ciężko zerkając na cyfrowy zegar w mojej wysłużonej komórce. W sumie miałem jeszcze całe sześć dni ,żeby wybić mamie potwora z głowy… Ian jakby czytając mi w myślach powiedział pocieszającym tonem: -Zobaczysz, ta żmija znudzi się Twojej mamie szybciej niż zdążysz wyrecytować tekst którejś z piosenek AC/DC. Jeszcze nauczysz się jeździć na tej deskorolce, a ja może dowiem się jak inaczej wykorzystać ołówek niż do gry w lotki- chłopak zaśmiał się głośno. Na moich ustach też wykwitł szeroki uśmiech. Ian miał rację. Te wakacje będą udane, czy Gregorowi się podoba czy nie! ***
Na skrzyżowaniu pożegnałem się z Ianem i w blasku ulicznych latarni maszerowałem Sunsky Street do szóstego od północy domu. Mieliśmy najmniej zadbany trawnik na całej ulicy, przez co sąsiedzi rzucali nam mało przychylne spojrzenia. Ale tak między bogiem a prawdą nie dbałem o to czy jakaś tam pani Gryzelda patrzy się na mnie kryzowo czy też nie, i co myśli o moim trawniku. Szybując po moim własnym, cudownym świecie nacisnąłem klamkę od drzwi wejściowych i odruchowo zapiłem światło co wyrwało mnie z miękkiej i bezpiecznej krainy fantazji. Dom wyglądał jak po przejściu tornada. Nie w przenośni, dosłownie. Po podłodze walały się kartki papieru, na ścianie obłożonej koralową tapetą widniały cztery długie zadrapania, ewidentnie pazurów. W tym momencie przestałem racjonalnie myśleć. Podświadomie czułem że coś stało się mojej siostrze i mamie. Wytężając całe gardło zacząłem drzeć się w niebo głosy, wywołując je po imieniu i biegając po całym domu łącznie z piwnicą i strychem jakby goniło mnie stado nosorożców. Ku mojemu gigantycznemu przerażeniu nie było ich nigdzie… Znów stanąłem w drzwiach wejściowych patrzą ze strachem na mój dom. Wszystko w salonie, jadalni, kuchni było zniszczone, niemal zrównane z ziemią… Wszystko oprócz telewizora wiszącego na ścianie, samej ściany i odtwarzacza dvd. Na koralowej tapecie, aż za dobrze rzucał się w oczy krwawy napis jak z kiepskiego horroru „Włącz PLAY”. Szybko podszedłem i nacisnąłem zielona strzałkę na odtwarzaczu. To co zaczęło się wyświetlać na ekranie czterdziesto dwu calowego telewizora nie mieściło się w granicach mojego rozumowania… *** Pakowałem się na oślep, byle zabrać wszystko, i zrobić to jak najszybciej. Pierwszy raz w życiu zrozumiałem obsesję mojej matki na punkcie porządku i filozofii „każda rzecz musi stać na swoim miejscu”. Gdyby nie to pewnie pakowałbym się pól godziny a tak zajęło mi to dziesięć minut. Zanim się obejrzałem ponownie pędziłem po Sunskay Street w stronę skrzyżowania. Do stacji miałem siedem minuty biegu, no może z tym obciążeniem dziewięć. A pociąg do Los Angeles odjeżdżał 21. 56. Moje nerwowe spojrzenie spoczęło na zegarku który pokazywał za piętnaście dziesiąta wieczorem. Zdążę…Muszę. Dla mamy i dla Claudii. A jego będę musiał zabić… *** Odetchnąłem z ulgą gdy pociąg wreszcie ruszył. Przede mną długa droga… do słonecznego Los Angeles. Jednego jednak byłem pewien na sto procent-że nie będę się nudził. Wyjąłem z plecaka małego laptopa i odpaliłem go aby jeszcze raz obejrzeć film, który zostawił mi potwór i jeszcze raz na chłodno go zanalizować. Najważniejsze było że dziewczyny żyły…: „ Witaj David” – na ekranie widziałem związane i zakneblowane Claudie, i moją mamę, siedzące na tylnim siedzeniu dużego i szybkiego auta. Obie płakały, i patrzyły w obiektyw kamery. Mama co jakiś czas próbowała się wyszarpywać, wówczas dostawała pałka po brzuchu, lub jakiejś innej, wrażliwej części ciała. Do słuchawek natomiast sączył się obleśny głos potwora. „I jak Ci się podobało w Lunaparku? Mam nadzieje że wydałeś całe pieniądze i bawiłeś się dobrze. Nawet nie wiesz jak się cieszę że zabrałeś tego rudego wypłosza i słodką Claudie do Domu Strachów. To znacznie przyspieszyło mój plan, wzbogaciło go lepszy element zaskoczenia. Może zacznę od początku. Bardzo dobrze Ci się wydaje ż porwałem twoja rodzinę. Myślę że twoją siostrę pokochają moi chłopcy, a ta zapewni im dużo przyjemnych uniesień w sypialni. Twoja matkę zostawię sobie dla siebie. Na pewno jest cudowną kochanką. Jednak co to by była za zabawa, gdybym je porwał i nie powiedział gdzie, tak żebyś nie mógł nas znaleźć? Nie było by żadnej zabawy”- roześmiał się w wariacki sposób.- „ Zabieram Twoje słodkie dziewczynki, do wiecznie skąpanego w słońcu Los Angeles. tak dobrze myślisz że to kawał drogi. Teraz tak sobie pomyślałem że wykorzystam twoje rysunki przeciwko Tobie. Bo ja nie jestem zwykłym facetem, za jakiego na początku mnie miałeś. Ale nie wszystko na raz, nie wszystko na raz mój słodki”- i film się urwał. Wcale nei było mi do śmiechu w uszach nadal brzęczały mi słowa „Myślę że twoją siostrę pokochają moi chłopcy, a ta zapewni im dużo przyjemnych uniesień w sypialni.” Strasznie żałowałem że nie powiedział mi więcej. I jeszcze ten tekst o moich komiksach…o co mogło mu chodzić? Przecież nie były na jakiś zabójczych kartkach, wręcz z przeciwnie, za najtańszego papieru z chińskiej dzielnicy. No cóż teraz mogłem tylko czekać na kolejne filmy. Co do ich pojawienia się nie mięłam najmniejszej wątpliwości. Włączyłem swoja ulubiona płytę My Chemical Romance i oddałem się w ramiona Morfeusza. Ostatnią myślą jaka przebiegła przez puste pola mojego mózgu było „W co my się wpakowaliśmy..”
*** Czy Ty też tak masz że gdy wiesz ze wydarzy się cos ważnego budzisz się w odpowiednim momencie? Ja tak właśnie mam. Gdy już dojechałem do tego całego Los Angles, miasta gwiazd, padało. W swojej skórzanej kurtce wyszedłem już zły. Nie znosiłem deszczu. Stojąc na ciepłym peronie poczułem wibracje mojego telefonu. W pośpiechu wyjąłem aparat i przeczytałem sms’a ewidentnie od potwora: -„Pojedź 345 do ósmego przystanku z dworca. Tam dostaniesz dalsze instrukcje” przez moja głowę nawet przebiegła myśl że to może być pułapka, intryga żeby mnie wywieść w pole…Jednak te nie rozważne myśli zaraz rozwiał bardzo głośny głos rozsądku „nie masz nic do stracenia, ewentualnie jedne bilet” Wpakowałem ciepłe słuchawki do uszu, zarzuciłem na głowę kaptur czarnej bluzy (która tak dla jasności była pod kurtką) i ruszyłem raźnym krokiem stronę ruchomych schodów. *** Autobus śmierdział. Facet przed mną śmierdział wódką. Chyba nie muszę mówić jak bardzo się cieszyłem gdy go autobusu weszła siedemdziesięcioletnia (to tak na oko) babcia, w moherowym berecie. Jak oparzony poderwałem się i ustąpiłem jej miejsca. Niech sobie wącha przesiąkniętego wódka typka ja nie zamierzam. Ruszyłem na koniec autobusu. Złapałem się byle jakiej poręczy a mój wzrok skupił się na deszczowym krajobrazie. Piosenki Nirvany delikatnie pieściły moje uszy. Na ósmym przystanku z rzędu opuściłem ta śmierdząca puszkę, nazywaną autobusem. Rozejrzałem się dokładnie wokół szukając jakiejkolwiek wskazówki. Wtedy w oczy rzucił mi się duży biały napis na pobliskim bilbordzie. METRO. OSTATNI PRZYSTANEK. BUS 456. TRZECI PRZYSTANEK ZA MIASTEM. Brzmiało to bardziej jak telegram ale to on ustalał reguły tej gry. teraz to nie jak wyglądały wskazówki było moim największym zmartwieniem. Kompletnie nie wiedziałem gdzie jest to całe metro i jak się do niego dostać. Dzięki bogu w moją stronę szła kobieta w różowych sztruksach, które były jakoś boleśnie znajome. Nie chcą tracić czasu na czekanie aż ta łaskawie dojdzie do przystanku, nie zważajac na zacinający deszcz, podbiegłem do niej i nawet nie patrząc kim jest zapytałem wyrzucając z siebie słowa z szybkością karabinu maszynowego: -Przepraszam czy wie pani jak dojść stąd do metra?- dopiero teraz spojrzałem na twarz kobiety. Myślałem że się wywrócę. Przecież….Przecież to była laska z jednego z moich komiksów, ta co bawiła się jakimś tam naiwniakiem…Tyle że ŻYWA! Mój mózg zaczął pracować na najwyższych obrotach „ Zastanów się Dave, przecież to nie możliwe żeby postacie z TWOICH komiksów chodziły sobie spokojnie po ulicy. To niedorzeczne…” Ale… To nie mogła być pomyłka. Była identyczna. Miała ten sam złośliwy uśmieszek…: -Może wiem. Wszystko zależy od tego kto mnie pyta-myślałem że za raz wybuchnę. Przecież to JA ją stworzyłem a ona mi tu z tekstem wyjeżdża że zależy kto pyta. Kurza stopa no! -David Slone. Tak się jakoś złożyło ze Cię wymyśliłem i narysowałem- powiedziałem totalnie zły. Laska puściła mimo uszu moja wypowiedź i pokazała palcem uzbrojonym w długieeeego tipsa na wschód od przystanku: -Tam za tym wzgórzem.-nie nie dodając ani słowa więcej odeszła energicznym krokiem w drugim kierunku stukając obcasami o kostkę. Wzruszyłem tylko ramionami i ruszyłem w stronę wzgórza wskazanego przez tipsa. Cały czas kręciłem głową z niedowierzaniem. *** Albo mi się wydaje albo już wspominałem ze nie znoszę metra. I musze zauważyć ze to tu wcale nie różni się od tego w Nowym Yorku. No ale mniejsza o większość. Cały mokry wlazłem do podziemi, czekając na metro. Musiałem przejechać do ostatniego przystanku, co wcale nie brzmiało za dobrze, a szczególnie przy mojej metrofobii. Gdy w końcu srebrna gąsienica wjechała na peron, nie wiele więcej się zastanawiając usiadłem, na pierwszym lepszym siedzeniu, które jak się okazała było PODGRZEWANE! Może jednak metro nie jest aż takie złe… NIE! Wróć metro to zło i koniec kropka. Dla uspokojenia emocji, póściłem Green Day’a . Oni zawsze mnie uspokajali. Wsłuchując się w jeden z moich ulubionych utworów wyjąłem wcześniej kupione kanki zajadając się. Nie jadłem nic od dwunastu godzin z tego stresu i ciągłego pośpiechu, więc nawet kanapki z salami z deczko suchym chlebem były przepyszne. *** Po tułaczce kolejnym śmierdzącym autobusem w końcu znalazłem się nie wiadomo gdzie. Wysiadłem z autobusu. Nawet przestało padać. Rozejrzałem się dokładnie. Żadnych wskazówek, nic. Żadnej postaci z mojego komiksu NIC! Chyba cały czas powtarzam słowo „Nic”…AHA! Jest! W pośpiechu wyciągnąłem telefon z kieszeni chcąc przeczytać co i ten wariat napisał… Aż musiałem podeprzeć się o znak kręcąc głową znów spojrzałem na tekst „Game Over. One są moje” Czy to znaczy ze ten potwor mi coś zrobił? W moich oczach zebrały się łzy, a mózg zaczął szybko analizować wszystkie wyjścia „awaryjne”. Z tego ,wszystkiego nawet nie usłyszałem ze podjeżdża do mnie jakiś samochód. Dopiero gdy ktoś założył mi na głowę śmierdzący worek, zdałem sobie sprawę że nie wszystko jest jak należy… Nie wiem co wcześniej było przewożone w worku który założono mi na twarz, ale naprawdę cuchnęło jak trzy tygodniowe skarpetki! Blee! Siedząc prawdopodobnie w bagażniku samochodu, byłem gdzieś wywożony. Mniej więcej po trzech godzinach (dostęp do zegarka był nie możliwy) ktoś otworzył wieko i w mało delikatny i elegancki sposób z wnętrza. Z moich ust mimo wolnie wydał się dźwięk: -Może troszkę delikatniej co?!- głos miałem nieco zniekształcony przez worek, ale chyba musiałem wyglądać i brzmieć na wściekłego, bo ktoś szybko zdjął mi go z głowy. ŚWIEŻE powietrze. Tego było mi trzeba. Rozejrzałem się dokładnie. Stałem na podjeździe czegoś co wyglądało na stary, zamknięty zakład psychiatryczny, choc może nie bardziej jak nawiedzony dwór.. Czułem się nieco jak w horrorze, chciałem się obrócić żeby zobaczyć co jest za mną. Powoli zacząłem się obracać gdy na mojej głowie wyładował jakiś ciężki przedmiot, powodujący głuchy łoskot w mojej czaszce i zasnucie pola widzenia czarna plamą… *** Nie wiem ile czasu minęło aż ktoś uraczył mnie uderzeniem w głowę. Na pewno będę miał guza wielkości arbuza. Uchyliłem oko i nawet nie zdążyłem przyzwyczaić się do mroku gdy usłyszałem zirytowany głos dziewczyny: -Widzę że nasza śpiąca królewna już wstała-po tych słowach zabłysło światło, oświetlając najdziwniejsza cele jaką w życiu widziałem. Była rozmiarów przynajmniej dwóch sypialni. Na rubinowo czerwonych ścianach wisiało mnóstwo najróżniejszych obrazów, głównie Leonarda da Vinci. Mnie przywiązano do krzesła które przypominało tron, obijany zielonym materiałem, w kacie stało gigantyczne łóżko małżeńskie, z pościelą nieco ciemniejszą niż ściany, no i baldachimem w jakieś dzikie wzorki. Po drugiej stronie stało chyba dziewiętnasto wieczne biurko, przy którym siedziała dziewczyna i obserwowała mnie, z widocznym zainteresowanie,: -Myślałam że już nie żyjesz-zaśmiała się wariacko i wróciła to notowania.. Znałem ją. Ten długi warkocz, ciemne duże oczy, ładne piersi. Znów przyjrzałem się jej dokładnie. Przecież, przecież to Franklina bohaterka jednego z moich pierwszych komiksów, siostra najstraszniejszego pirata. bardzo buntownicza dziewczyna która jakby przyszło co do czego nie skrzywdziłaby nawet much. Narysowałem nawet o niej całą serie… Zapytałem nadal wstrząśnięty: -F-Franklina?- mój głos nieco drżał. Kto wie może okaże się pomocna? Cały czas ją uważeni obserwowałem. Gdy wymieniłem jej imię przestała coś notować i spojrzała na mnie zabójczym wzrokiem mówiąc przez zęby: -Nie wiem skąd znasz moje imię, szczurze lądowy, ale nigdy nie mów do mnie FRANKLINA!!- ostatnie słowa wykrzyczała zapluwając się. Zmarszczyłem brwi. -To jak mam mówić?- dziewczyna nieco ochłonęła zarzucając swoim długim warkoczem. -Jeżeli już musisz to Fran. Franklina-w jej ustach to imię zabrzmiało jak przekleństwo- to dobre dla dam dworu, a nie dla mnie. Nie wiem kto wymyślił tak głupie imię- westchnęła i założyła ręce na piersi- Jestem w nieciekawej sytuacji. Jesteś pierwszym więźniem który cokolwiek o mnie wie, i nie trzęsie tyłkiem ze strachu- wyciągnęła miecz z pochwy która zwisała u jej boku, bawiąc się nim jakby był z plastiku, a może chciała pokazać jak dobrze potrafi się posługiwać mieczem? Wlepiając wzrok w kawałek stali rzuciła takim tonem jakby pytałam mnie o pogodę: -Powiesz mi kim jesteś i skąd tak dużo o mnie wiesz czy mam cię pociąć na kawałeczki, zaczynając od palców u stóp?- chyba miał mnie zamiar tym wystraszyć, ale dobrze wiedziałem że nie skrzywdziłaby nawet mchy. -Daniel Slone. Narysowałem cię Fran- powiedziałem najspokojniej na świecie.- Wymyśliłem cię, twoje oczy, twoje słownictwo, imię, styl życia. Wszystko- jej reakcja była inna niż się spodziewałem. Myślałem że to oleje jak dziewczyna z różowymi tipsami i będzie robić to co jej ten potwór kazał. Słychać było jak jej sztylet upada na podłogę, i zanim zdążyłem cokolwiek dodać już stała pochylona nad mną a nasze twarze dzieliły centymetry. Jej głos drżał. Ze strachu: -To nie możliwe. Na pewno by mi powiedział. Na pewno- odeszła i bez uprzedzenia uderzyła z całej siły w biurko -Kto?- zapytam, chcąc wykorzystać jej chwilową słabość -No Grigorij , a kto, to on kazał mi cię złapać. Dowiedział się gdzie mieszkasz, wiec nei zważając na koszty poszedł do czarownicy i poprosił żeby zrobiła coś abyśmy opuścili ramy twoich komiksów…-powiedział totalnie zrezygnowana. Nagle wszystko stało się jasne. Potwor już na początku miał w sobie coś znajomego. Blond włosy, równe żeby i pastelowa koszula na początku mnie zwiodły i jego nowe imię Gregory. Prawdziwe imię brzmiało Grigorij Czarnowąsy. On był postacią z moich komiksów! Jedna z najbardziej lubianych. Kochającym kobiety, intrygi, rum i złoto. I był piratem, jednym z najgorszych. i gdzieś tu tryzma moje dziewczyny, może jej torturuje gwałci i bóg wie co jeszcze Poczułem że coś co mnie trzymało przy krześle puściło, więc powoli wstałem z krzesła patrząc na Franklinę. Żeby mój plan wypalił musiałem ją zwieść: -On porwał moja rodzinę. Musze się z nim zobaczyć, poprosić żeby je uwolnił…-złapałem ją za przed ramię robiąc cierpiąca minę, aby wyglądać nieco wiarygodneij.- Błagam wypuść mnie. Postaw się na moim miejscu. Co byś zrobiła gdyby ktoś zabrał ci kogoś kogo kochasz najbardziej na świecie. Co byś zrobiła gdyby ktoś zabrał ci Saszę?- byłem dumny ze swojego łzawego tekstu, który musiał ja ugiąć. Mówiąc pod nosem „To się źle skończy” wzięła jeden z wielkich kluczy i otworzyła zamek: -Proszę, droga wolna. No już leć na trzecie piętro do największych drzwi zanim się rozmyślę. No jazda!- nie wierząc w swoje szczęście, złapałem plecak który leżał u stóp wielkiego kryzsła wybiegłem z pokoju pędząc po krętych schodach na górę. Dopadłem największych drzwi i nie wiele więcej myśląc nacisnąłem na klamkę. Pokój o wysokim sklepieniu jak kościół przypominał wielka salę balową z Kopciuszka. Na środku był rozłożony czerwony dywan, na którego końcu stał prawdziwie królewski tron, wybijany czerwonym materiałem. Wokół dywanu stały najróżniejsze postacie wszystkie z moich komiksów, wlepiając we mnie oczy. Musiałem wywołać niezłe zamieszanie wpadając tak do środka. Zamknąłem dokładnie drzwi, gdy do moich uszu dobiegł obrzydliwy głos potwora: -David, mój słodki co za niespodzianka-jego głos był przesączony słodyczą- odkryłeś moją tajemnicę. Ale musisz przyznać, że mam idealną charakteryzatorkę –w moja stronę pomachała chimera któraż zamiast rąk miała macki ośmiornicy. Stałem tam kompletnie wrośnięty w podłogę. Wszystkie moje fantazje, historie stały teraz wokół mnie, żywe.: -Podejdź tu mój słodki-w jego obleśnym głosie było słychać władczość. Jak marionetka podszedłem do tronu, próbując się obudzić „David, kretynie, jesteś na jego skinienie!” mówił cichy i nieznośny głosik w mojej głowie. Potrząsnąłem głową i stanąłem dobre dwadzieścia centymetrów od pirata, mówiąc dziwnie spokojnie zadając pytanie które zaczęło mnie nurtować już w zdemolowanym salonie. -Czemu je zabrałeś?? –zapytałem marszcząc brwi. Nagle cała sala zamilkła, i było słychać tylko mój zziajany oddech . -Tylko po to żeby się zmieścić- odpowiedział tajemniczo. Nie bardzo rozumiałem co ten wariat ma na myśli: -Za co?- spojrzałem na niego swoimi szarymi oczami jak totalny idiota. przecież powinien mi być wdzięczny za to że go stworzyłem, bez mnie by nie istniał! W jego błękitnych oczach błysnęło szaleństwo. Jak widzę nie tylko ja byłem nie doinformowany co do celu wyprawy moich postaci do świata ludzi… - Chciałem żebyś poczuł się tak ja się czułem, jak wtedy gdy zakończyłeś ostatni komiks z moim udziałem. Chciałem żebyś czuł ten sam ból w sercu, ta samą gorycz. Żebyś płakał, żałował, klął w myślach swój styl życia!- jego głos brzmiał jakby ten się czegoś naćpał. Szybko sięgnąłem po mój rysownik, z plecaka chcąc zobaczyć jak kończy się ostatni komiks z udziałem Grigorija. W tym momencie wszystko stało się jasne. Czarnowąsy miał żonę. Piękną Rovenę o długich kasztanowych włosach. W czasie ich ostatniego rejsu, Rovera wypada z burtę i ginie… Więc za to chciał się zmieścić. - Ale… ja mam tylko szesnaście lat! Zabiłem twoja żonę- mamusiu jak to brzmi!- żeby ubarwić zakończenie. Tak czy siak ją zdradzałeś. Tak czy siak cierpiała. Chyba lepiej ja umarła- wtedy stało się coś czego NA PEWNO się nikt nie spodziewał. Potwór sięgnął do pochwy i wyciągnął długą szpadę rzucając się na mnie i krzycząc przeraźliwie. W odruchu samozachowawczym, kcucnołem i zakryłem się moimi najgrubszym i najcenniejszym rysownikiem. Poczułem jak szpada pirata przebija się przez kartki… I w moich uszach zagościł krzyk jakby wszyscy w Sali stanieli w płomieniach. Dopiero gdy krzyk ustał odważyłem się otworzyć oczy. Cały tłum postaci zmienił się w kupki popiołu. Rozejrzałem się nie dowierzając. Szesnaście lat pracy, poszło na marne. Już miałem zacząć rozpaczać gdy podskoczyłem jak oparzony, i z plecakiem na ramieniu wyleciałem z Sali jak pocisk. *** Kto wymyślił żeby budować budynki z taką ilością pokoi?! Bezsens. Mama i Claudia musiały być gdzieś w budynku, a przynajmniej taką miałem nadzieje. Przeszukałem już wszystkie możliwe miejsca, zaczynając od piwnicy a kończąc na ostatnim piętrze. Nigdzie ich nie było. Już miałem zacząć od początku gdy zauważyłem, niewielkie drewniane drzwiczki, z naprawdę ładna ozdobna klamką. Niewiele więcej myśląc niemal że rzuciłem się na drzwi chcąc sprawdzić co jest w środku… Okey, może jestem walnięty, i mam naprawdę nierówno pod sufitem, ale ten co zaprojektował pokój do którego właśnie wszedłem to z nim jest na prawdę nie dobrze! Pokój przypominał wieże urwaną z jakiegoś filmu o średniowieczu, gdzie zamyka się księżniczki. I faktycznie do ściany była przykuta moja mama wraz z siostrą. Obie spały zakneblowane, z poranionymi twarzami, przedramieniami. Z ran sączyła się jeszcze świeża krew. Delikatnie potrząsnąłem Claudią a ta aż podskoczyła i spojrzą na mnie a w jej oczach czaił się strach. Przytuliłam ja mocno i szepnąłem od ucha „już się stąd zabieram” Znalazłem jakiś kamień i z wielkim hukiem uwolniłem moja siostrę. rzuciła mi się na szyje wcześniej się wcześniej uwalniając usta i płacząc: -Juuuuż dobrze, ciiicho- uspokoiłem się i puściłem aby uwolnić matkę która obudził już huk. Gdy już miałem je wyprowadzić z tego strasznego miejsca mama złapał mnie za ramię i powiedziała szeptem jakby bojąc się że ktoś coś jej zrobi. -Za tamtymi drzwiami też ktoś jest. Słyszałyśmy jak krzyczy…-nie wiele więcej myśląc, podszedłem do małych drzwiczek i jednym solidnym kopniakiem je wywarzyłem…NIE TEGO SIĘ NIE SPODZIEWAŁEM! przed światłem które wpadało do małej klitki zasłaniał się ROBERT! On chyba też był zdziwiony bo tylko rozdziawił usta. Cała nasza trójka do niego podbiegła i mocno uściskała. Dziewczyny się nawet wzruszyły. Nie zdążyłem wyrecytować całego tekstu jednej z piosenek AC/DC gdy już pędziliśmy na dworzec samochodem którym mnie tu przywieziono. To chyba było najcudowniejsza podróż w moim życiu. Najcudowniejsze chwile. Generalnie było świetnie. Pociąg pędził przez stany, a ja cieszyłem się widokiem rodziny o jakiej zawsze marzyłem. Okazało się że Grigorij (nie powiem co o nim myślę bo to mogę czytać dzieci!) już wcześniej zaczął swoją działalność i porwał Roba. Mimo że było mi żal moich komiksów cieszyłem się że ten typek odszedł na zawsze. Tak było bezpieczniej dal wszystkich. Mama przepraszała mnie i Claudie co dziesięć minut, za to że naraził nas na takie niebezpieczeństwo. Za trzydziestym razem zaczęło to mnie irytować, Roberta chyba też bo zatkał je usta pocałunkiem. Z nim mogła się migdalić, o! Nawet nie wiem kiedy moja siostra zasnęła, a ja sam pozwoliłem żeby Morfeusz porwał mnie do swojej krainy… *** - Że co mam zrobić?- zapytałem chyba po raz setny tego popołudnia. Sierpień był bardziej upalny niż zwykle. Ubrany w rybaczki, i jedną z moich koszulek z świetnymi nadrukami stałem w pełnym słońcu przed deskorolką. Trzy dni temu skończyliśmy kurs rysowania, a Ian się uparł żeby mnie nauczyć jeździć na tym szatanie z piekła rodem zwanym deskorolką. podziwiałem go za to opanowanie, ja gdybym sam był swoim uczniem skoczyłbym z mostu! -Masz postarać się przez 12 metrów nie zaliczyć żadnej wywrotki- uśmiechnął się spod skeaterskiej czapki. Stanąłem na desce i pozbawiony jakiegokolwiek zmysłu równowagi odepchnąłem się nogą. Robiłem to już po raz ęty, ale nie dawałem za wygraną. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu przejechałem 20 METRÓW! Ian nawet zaczął mi bić brawo! Wróciłem do niego ciesząc się jak małe dziecko. Teraz wydawało mi się że jestem najlepszy! -No teraz mistrzu-przyjaciel chyba zobaczył uśmiech na mojej twarzy-Spróbuj tak- z lekkością przejechał na desce i na samym końcu przeskoczył na nią cegłę którą położyliśmy na Sunskay . Kopara nieco mi opadłą, ale nie dałem tego po sobie poznać i ruszyłem ku cegle. Coś czułem że zaliczę jeszcze parędziesiąt bliższych spotkań trzeciego stopnia z asfaltem rozgrzanym od słońca tego popołudnia… ALE MUSZE SIĘ TEGO NAUCZYĆ!
Mam ciężki charakter, cały syf jest głęboko we mnie Czasami wybucham i wtedy łatwo o spięcie Cierpienie mojej rodziny to też moje cierpienie....
Nie poczujesz szczęścia jak nie poznałeś cierpienia Ja czasem jestem szczęśliwy, te chwile bardzo doceniam Jeśli tylko bym mógł, oddałbym ich połowę Jeśli wiedziałbym na pewno, że tobie tym pomogę Posłuchaj mnie, ten tekst bardzo osobisty Kto ma wiedzieć ten wie, nie mówię tego do wszystkich Nie czuję się rodziną z każdą poznaną mordą Z rodziną do śmierci, inni przychodzą i odchodzą.....
Zawsze staram się oddać tobie całe serce Dosyć smutku i łez, chcę zobaczyć co jest piękne Wiem, że do niektórych spraw mam zbyt chłodne podejście Bo idę twardo przez życie i nigdy nie chciałem lecieć I kiedy rzucą cię na glebę, nazwą ciebie śmieciem Wtedy będę pierwszym, który pomoc przyniesie Razem z tobą się zemszczę za wszystkie wyrządzone krzywdy To więzi krwi, których nie rozjebie żaden wytrych Rozumiesz to? czy nigdy o tym nie myślałeś Jak wierny pies stu procentowe oddanie Ja nie wiem czy ty też postąpiłbyś tak dokładnie Ja bez zastanowienia podejmuję działanie Ty czytasz ten tekst, nie chcę wiedzieć co czujesz Bo mogłoby się okazać, że do nikogo to mówię Wiem, tacy są ludzie, więc może jesteś kimś więcej Ode mnie daję sto procent, nie chcę niczego w podzięce...
Gdy rano otworzyłam oczy nikogo nie było w pokoju. Łóżka stały zasłane, jakby wcale z nich nie korzystano. Natychmiast poderwałam się z miejsca i w kilka minut byłam gotowa, by zejść na dół. Wyleciałam z pokoju trzaskając drzwiami na co gruba dama zawyła niemiłosiernie głośno. Chyba znowu chciała sprawić, by kieliszek pękł w jej rękach… Z Wielkimi Schodami wcale nie poszło łatwiej. Ciągle niosło je w inną stronę i zejście na sam dół do Wielkiej Sali zajęło mi sporo czasu. Kiedy wreszcie się udało, biegłam już długim korytarzem. Byłam zbyt zajęta, by się rozglądać, ale dało się zauważyć, że na korytarzu nie było żywej duszy. Przyśpieszyłam jeszcze bardziej. Do Wielkiej Sali wparowałam jak petarda. Gdy kilka twarzy odwróciło się w moją stronę zwolniłam i ruszyłam przed siebie z udawaną lekkością. W pomieszczeniu panowała przyjemna atmosfera. Jak zwykle nic nie można było usłyszeć wśród wszystkich, którzy wymieniali między sobą zdania. Sufit przybrał tonację idealną do pogody. Spływały z niego czerwone listki, które tuż nad stołem zmieniały się w złoty pył. Nadeszła jesień.
W Wielkiej Sali stało zawsze pięć stołów. Od lewej stał stół Ślizgonów, potem Krukonów, Puchonów i nasz, czyli stół Gryfonów. Nauczyciele zasiadali przy stole u szczytu.
Dostrzegłam Rona, Harrego i Hermionę siedzących w połowie naszego stołu. W tej samej chwili cała trójka zwróciła głowy w moim kierunku. Hermiona ruszyła się z ławki i podbiegła do mnie.
-Gdzieś Ty się podziewała?! –krzyknęła łapiąc mnie za ramię i ciągnąc w stronę chłopaków.
-O co chodzi? –spytałam mówiąc o tym całym zamieszaniu jakie panowało w sali.
-Dyrektor chce nam przekazać kilka informacji. Dlaczego się spóźniałaś? Znowu... –powiedziała, a ja przewróciłam oczami.
-Raczej dlaczego nikt mnie nie obudził? –poprawiłam ją.
-Przecież powiedziałam twoim koleżanką z pokoju, że mają Cię obudzić! Albo tak mi się przynajmniej zdawało, że to były Twoje koleżanki z pokoju. –powiedziała drapiąc się w głowę.
-To wszystko jasne... –stwierdziłam smętnie.
-A co to miało znaczyć?
-Nie ważne. –odpowiedziałam podchodząc do stołu.- Cześć Harry. –uśmiechnęłam się do niego. –Ron. –skinęłam głową, po czym usiadłam.
Dyrektor przekazał nam tyle co właściwie nic. Tylko to, ze dziś mecz Quidditcha i że wszyscy powinni być, a potem jak zwykle zjedliśmy śniadanie. Przy naszym stole rozmawialiśmy głównie o tym jak się czuję z faktem, ze Harry wybrał mnie na szukającą tegorocznego meczu. Czułam się zaszczycona, ale i obarczona wielkim ciężarem. Pomijając fakt, że nigdy nie miałam do czynienia z miotłą, nie wspominając już żeby szukać na niej Złotego Znicza, wszystko wydawało się być banalnie proste. Po śniadaniu zebrałam tylko rzeczy z pokoju, których potrzebowałam do treningu przed meczem i wyszłam przed szkołę. Cała drużyna czekała tam na mnie.
-Możemy? –spytał Harry.
Pokiwałam mu tylko głową.
Po drodze, co z wielką przykrością stwierdziłam o wiele za późno, wpadliśmy na Malfoya i jego drużynę tępaków.
-A wy gdzie się wybieracie? –spytał ostro rzucając miotłę koledze obok.
-Mamy nową szukającą, więc zajmujemy boisko Draco.
-Szukającą?! Ha! No co Ty nie powiesz. –wyraźnie zdziwił się na myśl, że to może być ktoś płci żeńskiej. –Kogo?
Tłum wokół mnie rozstąpił się na boki. Zobaczyłam wygiętą w złości twarz Dracona, która chwilę później zmieniła swój wyraz w cichy, szyderczy śmiech.
-Ty? –spytał z uśmiechem patrząc na mnie z góry na dół. Pech chciał tak, że podpadłam mu już pierwszego dnia w Hogwarcie, gdy wylałam mu na szatę żabi skrzek. Trzeba było wtedy widzieć jego minę! Od tego czasu unikałam go...
Ruszyłam przed siebie i stanęłam krok od niego.
-Ja. –odpowiedziałam chcąc mu pokazać kto tu rządzi. Zrobił ten gest ze swoimi oczami, przy którym podnosi obie brwi. Wygląda wtedy jakby chciał sprawić, że dostaniesz zawału. Przełknęłam ślinę, ale nie bałam się go. Jak można się bać Draco Malfoya? Jestem pewna, że gdzieś w środku tej niesamowicie grubej i zimnej powłoki znajduje się serce... Tylko wyjątkowo głęboko.
Malfoy spojrzał po swojej drużynie, po czym się roześmiał.
-Powodzenia łamagi! Do meczu zostały cztery godziny, nie masz szans żeby nauczyć ją czegokolwiek, Potter. Jesteście skończeni... –ściszył głos.
-Przekonamy się. –odpowiedział mu Harry z uśmiechem na twarzy.
Draco rzucił mi jeszcze jeden uśmieszek i zgarnął swoją drużynę. Gdy weszli do Hogwartu ruszyliśmy w stronę stadionu.
-On ma rację! –przerwałam ciszę. –Nie wiem jak chcecie wygrać ze mną w drużynie! To szaleństwo! Weźcie kogoś innego! –popatrzyłam na Harrego. Ciągle się uśmiechał! Oczom nie wierzyłam! –Co w tym śmiesznego?! Wątpię czy po tym jak ego Malfoya rozrośnie się i będzie uwierała go w mózg, stanie się zabawnie.
Harry zaczął się śmiać.
-Po pierwsze, jego ego nie może się rozrosnąć jeszcze bardziej, a po drugie to nie mamy nikogo innego. –wystawił zęby.
-Nie wiem po co się na to w ogóle zgodziłam. Upokorzę się. –mówiłam kiwając głową.
-Zobaczysz, że wygramy. Potrzebujemy tylko trochę szczęścia. Poza tym mamy tają broń.
-Co to niby znaczy? –zaciekawiłam się.
Harry rozejrzał się dookoła i wsadził rękę do kieszeni. Wyciągnął małą buteleczkę, ze srebrną zakrętką i z jaskrawą cieczą wewnątrz.
-Czy to jest... –zaczął Ron.
-Felix Felicis. –odpowiedział Harry ściskając miksturę w ręce i okropnie się z tego ciesząc.
-O nie, nie, nie! –krzyknęłam. –To już wolę być łamagą, niż oszustką! –przyznałam. –Wygramy, albo przegramy bez pomocy magii. Czyste karty, czysta gra.
-Wiesz... Właściwie to przegramy tak czy owak. Magia nawet nie będzie potrzebna. –walnął Ron, po czym odstał ode mnie kuksańca w brzuch.
Dotarliśmy do stadionu. Weszliśmy na zieloną, zadbaną trawę i poczułam się jak w lecie, na wakacjach. W górze rozpościerało się szesnaście wieżyczek w barwach Hogwartu, Slytherinu, Hufflepuffu i Ravenclawu.
Trzymałam w ręce miotłę- Błyskawicę 3000. Najnowszy model, z którego jeszcze nie miałam okazji skorzystać. Miałam zwyczajnego cykora i trzęsły mi się ręce. Harry stanął przed nami. Był teraz naszym „przywódcą” i kierował całą drużyną. W grze spełniał rolę obrońcy. Nie miałam pojęcia co może nam powiedzieć żebyśmy wygrali, lub raczej co może mi powiedzieć żebyśmy nie przegrali.
Harry wyglądał doroślej. Miał już siedemnaście lat, lekki zarost lecz wciąż tą samą życzliwą twarz.
-Dobra... –zaczął. –Malfoy jest obrońcą w Slytherinie, ale to nie znaczy, że są niepokonani. Będą się starać, tylko dlatego, że się boją reakcji Dracona jak przegrają. A my się postaramy dla nas wszystkich i dlatego, że zasługujemy na to zwycięstwo. –Ron. –zwrócił się w jego kierunku. –Zajmujesz swoje stare miejsce. –powiedział po czym Ron wsiadł na miotłę i poszybował w kierunku trzech pętli wysoko nad naszymi głowami. –Reszta wie co robić. Pałkarze, weźcie kije. –wszyscy stojący za mną podlecieli w górę i zajęli swoje miejsca. –Victoria... Znasz reguły gry? –spytał patrząc na mnie z wiarą.
-T... Tak. –zająknęłam się. Zimny wiatry uderzał mnie w twarz, nie ubrałam nic ciepłego, bo nie zdawałam sobie sprawy, że będzie tak chłodno. Przez okna w szkole wpadały smugi światła.
Harry podszedł do mnie.
-Okej, więc wsiądź na miotłę. –Spojrzałam na niego błagalnie, ale on skinął głową w kierunku miotły. Przełożyłam jedną nogę na drugą stronę kija i wsiadłam. Trzęsłam się jeszcze bardziej.
-Wszystko gra? –spytał patrząc na mnie oczami pełnymi niepokoju.
-W porządku. –odpowiedziałam zgrzytając zębami. Zauważył to i zdjął swoją bluzę po czym założył mi ją na ramiona. Poczułam się dziwnie, ale w jego wypadku pewnie zrobiłabym tak samo...
-A teraz zaciśnij mocno palce –powiedział kładąc ręce, na moich i przycisnął je do kija. Przygryzłam wargę. Przez chwilę, gdy spojrzał mi w oczy zrobiło się trochę niezręcznie.
-Dobrze. Teraz tylko odepchnij się nogami od ziemi i leć. –odsunął się ode mnie.
Zrobiłam tak jak kazał. W jednej chwili ruszyłam w górę z taką szybkością, że prawie przestałam oddychać. Wrażenie było nie zapomniane, ale serce podchodziło mi do gardła...
Wracam do domu, by znów oddychać By zacząć od nowa. Wracam do domu Ze wszystkich miejsc, w których byłam Z niczym, prócz głosu w środku, Który wzywa mnie, wzywa mnie do domu. Myślałam, że się obudziłam. Ludzie się zmienili, Gdy się odwróciłam. Ale teraz wracam do domu. Powitam życie na nowo.
"Noc Wspomnień" Przejdź sie korytarzem, a nie spotkasz żywego ducha, Widzę palmy krwi piękne jak uśmiech od ucha, do ucha. Wspomnienie dawnych zbrodni w tych murach wciaż czeka, Aż je ktoś usłyszy i nie zostawi jak rozlanego mleka. Krzyk młodych ofiar wciaz słychać po nocach, Gdy ktoś niespełna rozumu spać prójuje w ich kocach. Szczęk noza, chrupot kości i to błaganie o pomoc, To muzyka dla mych uszu, ktorej słucham co noc. Ich spojrzenie i wyraz twarzy, Byl tak piękny, a za razem straszny. Delektuję się wspomnieniami tej pięknej nocy, Której rozpętała sie ta komedia, tragedią nazywana po wsze czasy. I pamiętaj me słowa: "Nie wchodź tam nigdy, Bo przecież nigdy nie wiesz, co sie kryje w tej ciszy..."
Ostatnio zmieniony przez Elena Marion dnia Nie 3 Cze - 18:56, w całości zmieniany 1 raz
Rymy typu ducha-ucha i porównanie w stylu, pozostawić jak rozlane mleko czy zjawiska przyrodnicze, którym jawnie brakuje dopowiedzenia jak, Szczęk noza... niestety to wszystko jest dla mnie nadal zbyt głębokie i metafizycznie niepojęte, zdecydowanie wole styl Miłosza czy Sępa-Szarzyńskiego, z bólem serca wole zapomnieć o tej wizji, ekhem, artysty.
Ale ja się tam na poezji nie znam, nie słuchaj mnie.
Takie moje to, dawne, napisane w tamtym roku drabble, nawiązujące do serialu The Tudors, inspirowane odcinkiem 2x09. O Annie Boleyn. Poprawione, wersja pierwotna była inna. Wrzucam, jak już tak chwalą się ludzie czymś, to i ja się pochwalę, a co XD Krytykę przyjmę, już oswoiłam się z nią po Mirriel, gdzie tekst również wisi.
Anna chce odwiedzić komnaty króla. Zatrzymuje się jednak przed drzwiami, a potem wraca do siebie. Czuje, że nie można przeszkadzać Henrykowi, bo ten może być bardzo zajęty. Królowa dba o siebie, unikając zbędnych wzburzeń i niepotrzebnego stresu. Anna rodzi. Nie musi już obawiać się o swoje życie, bo na świat przychodzi upragniony syn. Zwać go będą Karol, mówi Henryk. Anna czuwa przy znajdującym się w stanie agonii mężu. Cierpi, ale jednocześnie jest spokojna, bo wie, że ich syn to godny następca tronu. Niedługo po tym sama umiera, ciesząc się ze swego życia.
Anna budzi się w Tower i wie, że ten sen nigdy się nie spełni.
Sęp-Szarzyński zawsze spoko, choć nie można krytykować tego, że ktoś stara się coś tworzyć. Myśle, że taki Szarzyński tez nie był od razu tym, kim został, za kogo uważamy go dziś. Żeby stać się poetą trzeba ćwiczyć, udoskonalać się każdego dnia. Jeśli będą pracować nad sobą to kto wie? Może jebną coś, od czego szczeny opadną i pobiją samego Miłosza ( o wielki wodzu, Miłoszu, nie miej mi tego za złe. Tys niepokonany!)
skoro już się odezwałam to podzielę się z wami utworem Herberta niedawno odkopanym - Mam cię - powiedział wilk i ziewnął. Owieczka obróciła ku niemu załzawione oczy. - Czy musisz mnie zjeść? Czy to naprawdę jest konieczne? - Niestety muszę. Tak jest we wszystkich bajkach: Pewnego razu nieposłuszna owieczka opuściła mamę. W lesie spotkała złego wilka, który... - Przepraszam, nie jest tu las, tylko zagroda mego gospodarza. Nie opuściłam mamy. Jestem sierotą. Moją mamę zjadł także wilk. - Nic nie szkodzi. Po śmierci zaopiekują się tobą autorzy pouczających czytanek. Dorobią tło, motywy i morał. Nie miej do mnie żalu. Pojęcia nie masz, jak to głupio być złym wilkiem. Gdyby nie Ezop, usiedlibyśmy na tylnych łapach i oglądalibyśmy zachód słońca. Bardzo to lubią. Tak, tak, kochane dzieci. Zjadł wilk owieczkę, a potem oblizał się. Nie naśladujcie wilka, kochane dzieci. Nie poświęcajcie się dla morału.
Ja też chcę! Ale proza bardziej stworzona przez moją postać - znalazła się w mojej wyobraźni recytując to : D O piękna, miłości moja, Dlaczego Cię tulić nie mogę? Dlaczego, me serce płacze, Gdy widzi Cię filtrującą z innym panem? Dlaczego ja płaczę, Kiedy coś złego Ci się dzieje? Dlaczego się śmieję, Gdy tylko ty jesteś szczęśliwa? Moja gitara – grałbym najpiękniejszą muzykę tylko dla Ciebie, Śpiewałbym Ci, wyznawałbym Ci miłość. Gdy mówisz „Chcę to, chcę, chcę!” – to szalone, To wszystko szybko minie. A ja chcę, ja chcę... Chcę tylko być kochanym przez Ciebie! Gdy inny chłopak łapie Cię za dłoń, trochę umieram... Czemu patrzysz na mnie tak obojętnie? Czy niczego nie podejrzewasz, moja droga? Dlaczego nie możesz na mnie patrzeć tak, jak na niego? Gdy tylko przechodzisz obok, mam zamiar powiedzieć „Kocham Cię!”, Ale zamarzam.. I wątpię, czy to zrobię... Słyszę, jak bicie mojego serca przybiera na sile, gdy tylko jestem blisko Ciebie... On patrzy na ciebie w sposób, jakim ja mógłbym... Robi rzeczy, które ja mógłbym robić... Dlaczego tak bardzo boję się powiedzieć te dwa proste słowa? Gdybym mógł z Tobą zatańczyć, położyć ręce na Twojej tali... Tańczył bym z Tobą powoli, obejmując Cię... Ale kiedy widzę, że tańczysz z innym, że on Cię całuje, przytula, Załamuje mnie to. Marzę, żebym to ja był tym, Do którego piszesz późno w nocy. Gdybym pisał do Ciebie tak późną porą, to tylko dlatego, Że nie mogę Ci powiedzieć: „Dobranoc skarbie, śpij dobrze!”... Gdy widzę, że tańczysz z nim wolny taniec... A on Cię obejmuje... Aż serce mnie boli, nie mam już siły na taniec..
To może ja dam opowiadanie miłosne, które kiedyś napisałam na blog mojej koleżanki. Trochę w świątecznym klimacie, ale to już blisko, więc macie! ;)
Autobus, kawa i jemioła
Kochałam go, tego byłam pewna. Ale czy pewna na pewno? Jeśli tak, to dlaczego nie tęskniłam, nie płakałam, nie wylewałam łez w poduszkę i nie smarkałam w chusteczki? Dlaczego jego brak nie ranił mnie tak jak powinien? Czemu miałam dobry humor, a nie chandrę. Otępienie? Niby że też powinno być, jakoś nigdzie go nie widziałam. Zero chęci do życia? Wręcz przeciwnie, tryskałam energią. Nic nie upuszczałam, moja koncentracja była w porządku. Więc... czy naprawdę go kochałam? Bo jeśli tak, to czemu jego brak mnie nie boli? Ahh... no tak, zapomniałam się przedstawić. Mam na imię Beata dla przyjaciół Beta i właśnie nikczemnie rzucił mnie chłopak, którego kochałam. A przynajmniej tak mi się zdawało. Tchórz, któremu na imię było Paweł, zerwał ze mną. Przetrawiłabym to, gdyby zrobił to normalnie. A on? Napisał mi sms'a i teraz udaje że mnie nie zna. Okeeej, niech będzie jak chce. Przecież na nim jednym życie się nie kończy. I jak mówi mądre polskie prawie przysłowie, „facet jest jak autobus, za 5 minut będzie kolejny”. Czy coś w ten deseń. Zaśmiałam się ze swoich myśli, po czym wsiadałam do autobusu, który miał właśnie odwieźć mnie na rzeź do szkoły. W autobusie czekała już na mnie, moja przyjaciółka Agnieszka. Moje pierwsze wrażenie o niej nie było zbyt pozytywne. Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że będziemy się przyjaźnić. Jak się potem okazało, byłyśmy tak różne i jednak tak podobne, że doskonale się rozumiałyśmy jak to się mówi, bez słów. Uśmiechnęła się do mnie na powitanie. Jak zwykle zajęła mi miejsce, perfidnie trzymając na nim plecak i nie pozwalając tam nikomu usiąść. Zdążyła zabrać swój plecak, zanim rzuciłam się bezwładnie na „swoje” miejsce. - Nie zgadniesz co. Powiedziałam i zachichotałam jak jedna z tych pustych panienek. - Oświadczył ci się? - Rzucił. Spojrzała na mnie sprawdzając czy mówię prawdę, po czym skwitowała krótko. - Zawsze wiedziałam, że to dupek. Roześmiałam się serdecznie, poprawiała mi humor tak bardzo, mimo że nie miała o tym pojęcia. Zawsze na celu miała moje względne szczęście, czytaj, szukała mi potencjalnych chłopaków. - Słuchaj, skoro teraz już jesteś wolna... Nie powiem, że nie spodziewałam się tego. - Ag, proszę. Wczoraj mnie rzucił. - ...to może zainteresowałabyś się w końcu Krzyśkiem? Ładny jest, ma wszytko co trzeba i jest lepszy niż ten gamoń - dokończyła, jakby mnie w ogóle nie usłyszała lub, co było bardziej prawdopodobne zignorowała. Krzysiek wysoki brunet o niebiesko zielonych oczach. Podobno fajny, zawodnik szkolnej drużyny siatkówki i na koniec, przyjaciel Pawełka. Tak, właśnie tego samego, który mnie wczoraj rzucił. Nie zamierzałam się z nim umówić. Choć od dobrych dwóch miesięcy Ag usilnie próbowała mi wmówić, że podobam się Krzyśkowi, próbowała nawet wtedy, gdy byłam z Pawłem. Podobno ciągle się na mnie gapił. Cóż, czy gapił się, to nie wiem, ale często spotykałam go w różnych miejscach, ale przecież to były tylko zwykłe zbiegi okoliczności. Prawda? - Jakby był zainteresowany, to by sam podszedł. Powtórzyłam po raz... Nie wiem który. - Ale mówiłam ci, on jest strasznie nieśmiały. Ahh.. no tak, zapomniałam wspomnieć, że Ag i Krzysiek chodzili razem. Do klasy oczywiście. Ag była święcie przekonana, nawet pewna, że Krzysiek jest nieśmiały. W końcu „zna go już te parę lat”. Wypuściłam głośno powietrze i zamierzając skończyć ten donikąd prowadzący temat, powiedziałam już nie pierwszy raz. - Ja pierwsza wyciągać ręki nie będę. Aga tylko mruknęła pod nosem coś co brzmiało „już ja im powyciągam ręce”. Po czym obie poczłapałyśmy się do szkoły, a potem rozeszłyśmy do klas. Dni mijały nadzwyczaj spokojnie, nawet Ag nic nie wypomniała o Krzyśku. Był piątek, ostatni piątek przed świętami. Wsiadłam właśnie do autobusu za Agą i ruszyłyśmy w poszukiwaniu wolnych miejsc. A co się tyczy Krzyśka, nadal spotykałam go w różnych miejscach, na przystanku, w mieście. Mijaliśmy się, zawieszając na sobie na chwilę wzrok. Musiałam przyznać, że Krzysiek był ładny. Nie raz, zdawało mi się, że ładniejszy nawet niż Paweł. Jak już wspomniałam był brunetem, jego krotko obcięte włosy były zawsze w nieładnie. Jednak niesamowicie do niego pasującym. Wyższy ode mnie o dobry kawałek, więc mogłabym nawet nosić szpilki. Nie to co przy Pawle, którego będąc w adidasach prawie przerastałam. I na koniec, choć niechętnie muszę przyznać, że miał nieziemskie oczy. Niebieskie, w sumie nawet bardziej jak akwamaryna. Kilka razy zdarzyło mi się w nie zagapić, wydawało mi się, że jakoś nie zwrócił na to uwagi. - Dlaczego się z nim nie umówisz? Westchnęłam. - O kim ty do choinki znowu mówisz?! - O Krzyśku. Usłyszałam, mówiła jakby to było coś najbardziej oczywistego. - A ty znów. - Widziałam jak się na niego gapiłaś i jak on się gapił na ciebie. Widząc moją niechęć na twarzy powiedziała. - Mniejsza, co powiesz na spotkanie w weekend. Pójdziemy na jakąś dobrą kawę. Kiwnęłam głową i zerknęłam na Krzyśka stojącego niedaleko. Dziś wyglądał nadzwyczaj ładnie. - To w sobotę o 17? Odwróciłam głowę w jej stronę, widząc jak chłopak odwraca swoją w naszą. - Mnie pasuje. Niedługo potem wysiadałam na swoim przystanku i powlokłam się leniwie do domu. W sobotę o godzinie 17.03 stałam pod kawiarnią o oryginalnej nazwie „Caffe” i zwymyślałam po cichu na Ag. Żadna z nas nie była punktualna, ale obie wkurzałyśmy się za spóźnienie drugiej. Poczułam wibracje w kieszeni, wyciągałam telefon i nacisnęłam zieloną słuchawkę witając moją przyjaciółkę niezbyt miłymi słowami. - Gdzie ty do cholery jesteś? Ja tu marznę! - Beta weź na wstrzymanie, wejdź do środka, ja za chwilę będę. Rozłączyłam się i z rozmachem otworzyłam drzwi kawiarni. Usiadałam w naszym ulubionym miejscu. Stoliku dla dwóch osób, w kącie kafejki, tu rzadko kto przeszkadzał i można było pogadać. Zdjęłam z siebie płaszcz, szalik i czapkę i rzuciłam na oparcie. Wzięłam głęboki wdech i oparłam się o fotel zamykając oczy. Mijały minuty, które odliczałam a Ag nadal się nie pojawiała. Nagle natchniona dziwnym przeczuciem otworzyłam oczy. Na przeciw mnie siedział nie kto inny jak Krzysiek. Ręce miał oparte na blacie stołu, a na dłoniach opierał twarz, wpatrując się we mnie uśmiechał się lekko. Spojrzałam w te jego akwamarynowe oczy i spaliłam cegłę uśmiechając się niepewnie. Odpowiedział mi uśmiechem. - Zabije ją. Powiedziałam, krzywiąc się.. - Jak chcesz to pójdę. Powiedział tracąc ten piękny wyraz twarzy. - Nie zostań, mogę ją zabić później. Beata jestem. Roześmiał się, dźwięk jego śmiechu lekko pieścił moje uszy. - Krzysiek. Muszę przyznać, że mnie oddała przysługę. Uniosłam jedną brew. Wzruszył ramionami. - Już dawno chciałem cię gdzieś zaprosić, ale jakoś nie mogłem zebrać się w sobie-uśmiechnął się lekko - a potem umówiłaś się z Pawłem. Na jego twarzy pojawił się grymas. - I musiałem słuchać jego, niezbyt czystych zamiarów względem ciebie, a zazdrość zżerała mnie od środka. - Myślałam że jesteście przyjaciółmi. - Tylko znajomy. Spojrzałam za okno i z radością stwierdzałam że w końcu zaczął padać śnieg. Chociaż święta będą jak należy. Spytałam o to, co nurtowało mnie najbardziej. - A nasze spotkania, były przypadkowe? Zmieszał się, ale odpowiedział. - Lubię na ciebie patrzeć. Na moich policzkach znów zakwitł róż. Przyszła kelnerka i poprosiła o zamówienie. Musiała przerywać? Krzysiek z ociąganiem przeniósł swój wzrok na kelnerkę, spojrzał na kartę, po czym stwierdził - Zdaję się na ciebie. Zamówiłam kawę, która razem z Ag uwielbiamy. Ledwo odeszła kelnerka usłyszałam wibracje mojego telefonu. Spojrzałam na wyświetlacz, bezgłośnie powiedziałam „sorry” i odebrałam. Nie czekając na jej odzew powiedziałam - Jesteś trupem Rozłączyłam się, zostawiając ją teraz pewnie w lekkiej niepewności. Krzysiek nadal siedział opierając się na dłoniach, usiadałam w identyczny sposób, odległość dzieląca nas, a najbardziej nasze twarze, zmniejszyła się. Miedzy nami było kilkadziesiąt centymetrów. - No to, na czym skoczyliśmy? Spytałam lekko. Wzruszył ramionami, wskazał głową górę. Spojrzałam na sufit, wprost nad nami wisiała... - Jemioła. - Jemioła. Potwierdziłam cicho i jakże inteligentnie. - Wiesz co o niej mówią? Spytał wpatrując się w moje oczy. - To o całowaniu i itp? Skinął głową. - I jak jest twój stosunek? - To zależy. Powiedziałam powoli. Bo jeśli siedzi naprzeciw mnie, ktoś taki jak ty, to nie ma się co wahać. Pomyślałam i uśmiechnęłam się lekko. - A w tym wypadku. Chciał wiedzieć mój towarzysz. Czy mi się zdawało, czy odległość która nas dzieliła zmniejszyła się. - No wiesz, w sumie jakby się tak zastanowić... Nie dokończyłam bo poczułam jego wargi na swoich. Chciałam żeby to zrobił już na samym początku. Tak jak się spodziewałam było bosko. Tysiąckrotnie lepiej niż z Pawłem i w końcu poczułam te motylki w brzuchu. Chyba trochę się w tym zatraciliśmy, bo dopiero słysząc trochę nad wyraz głośne chrząknięcie, przestaliśmy. Pokrywała ją dość sporo warstwa śniegu, miała policzki zaczerwienione od mrozu, a z jej oczu błyskały iskierki radości. - No ładnie. I zostawić cię na chwilę samą Usłyszałam od mojej przyjaciółki, za nią wykwitł jej chłopak Michał. Agnieszka wyszła z kawiarni, jeszcze zanim to zrobiła pokazała mi język. Przyszła kelnerka z naszym zamówieniem. - To co robimy? Spytałam. Pocałował mnie lekko i powiedział. - Może wypijemy, jak normalni ludzie. Na resztę mamy czas. Powiem wam tylko tyle, że kawę piliśmy zimną.
A więc, kiedyś zostałam przymuszona przez nauczycielkę do wzięcia udziału w konkursie :PTematyka miała być fantastycznonaukowa i trzeba się było ograniczyć do czterech stron (straszne :P), no i powstało mi coś takiego:
Biegłam ile sił w nogach, starając się nie myśleć o tym co jest za mną. Bieg nie był dla mnie niczym trudnym, zwarzywszy na to, że robię to prawie codziennie. Przez „to” rozumiem ucieczkę przed bandą robotów, która próbuje mnie zlikwidować. A czemu te przesłodkie… wróć – piekielne stworzenia chcą to zrobić? Cóż… To może mieć jakiś związek z tym, że ja próbowałam zlikwidować ich. Tak, myślę, że to jest powód… Mogłoby im chodzić jeszcze o to, że okradłam ich skład broni. Czasami zastanawiam się po co oni w ogóle trzymają tą całą broń. Skoro można nią załatwić tylko robota. To znaczy, na nas ludzi też działa, ale całkiem inaczej. Mianowicie, w zależności od tego w jaką część ciała się dostanie, traci się energię. Najbardziej osłabiają strzały w głowę i okolicę klatki piersiowej. Dobrze wymierzony strzał mógłby nawet zabić. Całe szczęście, że roboty nie są najlepsze w strzelaniu do ruchomego celu. Tylko dzięki temu nadal byłam w stanie biec. Gdyby robot nie chybił właśnie o jakieś piętnaście centymetrów, to zamiast w ramię oberwałabym w plecy, co mogłoby się dla mnie nie najlepiej skończyć. Nadal biegnąc, obejrzałam się za siebie i szybko oceniłam sytuację. Nie jest najlepiej. Ja byłam sama, a ich z siedmiu lub ośmiu, nie miałam czasu na liczenie. Wyciągnęłam broń zza paska i błyskawicznie wycelowałam w jednego z nich. Z pistoletu wyskoczyło coś z w rodzaju fioletowego promienia i pomknęła w stronę robota, który ugodzony podskoczył i już więcej się nie poruszył. Na zewnątrz nie było widać żadnej różnicy, może poza tym, że cały czas stał w miejscu, ale postrzelony robot nie nadawał się już do niczego. Zadowolona z siebie, przystanęłam na chwilę, żeby znów wycelować, kiedy zobaczyłam mknący w moją stronę fioletowy promień. Zamknęłam oczy i starałam się osłonić głowę. Tak skulona czekałam i czekałam, ale nic się nie działo. Nie poczułam znajomego ukłucia i osłabienia. Zaintrygowana, uchyliłam powieki i zobaczyłam, tuż przed swoim nosem, kawałek szkła, chyba fragment stłuczonej szyby. Szkło było jedyną materią, która wchłaniała te fioletowe „pociski”, nikt nie wie czemu, po prostu tak jest. Cała ta zadziwiająca akcja trwałą zaledwie kilka sekund, ale roboty już zdążyły znów we mnie wycelować, tym razem wszystkie na raz. Pomyślałam, że już po mnie, właśnie przegrałam i żaden, pojawiający się z nikąd, kawałek szkła nie zdoła mnie uratować, kiedy jak na mojej ręce zaciska się czyjaś dłoń. Ciepła dłoń, więc na pewno należała do człowieka. Zanim zdążyłam pomyśleć o czymś więcej, zostałam wciągnięta do wąskiej uliczki i Malaje prosto, wzdłuż drogi. Mimo wszystkich starań mojego wybawcy jeden z pocisków zdążył ugodzić mnie w kostkę, co spowodowało u mnie utratę energii. Biegliśmy tak i biegliśmy, a ja byłam już tak zmęczona, że nie mogłam nawet podnieść głowy. Biegłam zgięta w pół, oddychając nierówno i wpatrywałam się w nogi tego, który mnie uratował. Po butach poznałam, że to chłopak. Były to adidasy, znajome granatowe adidasy z żółtymi sznurówkami. W głębi mojego umysłu pojawiła się jakaś myśl, ale nie miałam siły się na niej skupić. Uniosłam lekko głowę o zobaczyłam, że w ręce trzyma kawałek szkła. A więc to też była jego sprawka. Wiele mu dzisiaj zawdzięczałam, gdybym tylko mogła zobaczyć jego twarz. Biegliśmy tak jeszcze kawałek, aż w końcu zatrzymaliśmy się w jakimś parku. Zdyszana oparłam ręce o kolana i spróbowałam uspokoić oddech. Po dłuższej chwili wreszcie podniosłam się i rozejrzała. Znam ten park, przechodzę przez niego bardzo często, kilka przecznic dalej znajduje się mój dom. To tak jakby on wiedział gdzie ma uciekać. Odwróciłam się błagając w myślach „Nie, proszę nie, proszę nie, proszę nie…” Jednak moje modły zdały się na nic, bo kiedy wreszcie stanęłam twarzą w twarz, zobaczyłam tylko grymas niezadowolenia na tak dobrze mi znanej, przystojnej twarzy. - Cześć James – powiedziałam, siląc się na sztuczny uśmiech. - Co ty sobie myślałaś? – wybuchnął. – Wiesz co by się mogło stać, gdyby mnie tam nie było? - Poradziłabym sobie, – warknęłam – tak się składa, że miałam wszystko pod kontrolą. Nienawidzę siebie za ten wybuchowy charakter, ale w domu przywykłam do tego, że najlepszą obroną jest atak i teraz już nic na to nie poradzę. - Miałaś wszystko pod kontrolą? – prychnął. – Nie żartuj sobie ze mnie, gdyby nie ja… - Gdyby nie ty, to co? Skoro tak cię to denerwuje to po co w ogóle mnie ratujesz? Już całkiem zdenerwowana, odwróciłam się na pięcie z zamiarem odmaszerowania, z godnością, w dal, ale niestety moje ciało nie interesowało się teraz czymś tak błahym jak godność, za to było niezwykle wyczerpane i odmówiło mi posłuszeństwa. W związku z czym to, co miało być godnym odwrotem, skończyło się upadkiem i poobijaniem tylnich części ciała. Westchnęłam poirytowana i spróbowałam wstać, ale niestety to też mi się nie udało. - Nic ci nie jest? – spytał James, kucając przy mnie. - Nie ja tylko… - Wskakuj – nie dał mi skończyć, odwracając się tak, bym mogła bez problemu wdrapać mu się na barana. - Nie James, ja… - Powiedziałem: wskakuj – dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu. Znów westchnęłam, świadoma porażki i złapałam się jego ramion, a on wstał i ruszyła w stronę mojego domu. Wtuliłam twarz w jego szyję i wciągnęłam powietrze, pomimo długiego biegu jego włosy nadal pachniały szamponem. Lubiłam ten zapach. - Dziękuję – wyszeptałam skruszona – i… przepraszam. - Nie wierze własnym uszom – zaśmiał się. – Mogłabyś powtórzyć? - Och, przestań – burknęłam, krzywiąc się. - No już, już – powiedział, a w jego głosie słyszałam, że się uśmiecha. – Nie ma za co, przecież ja… cię zawsze ratuję… Ucieszyłam się, że nie mógł teraz zobaczyć mojej zarumienionej twarzy. Po tym wyznaniu żadne z nas nie odezwało się aż do czasu, kiedy doszliśmy do mojego domu. Zasunęłam się z jego pleców i niepewnie stanęłam na własnych nogach. - Hm… Dzięki – mruknęłam, podchodząc do drzwi. Przysunęłam twarz do specjalnego komputera, wbudowanego w ścianę, tak by mógł zbadać siatkówkę mojego oka. Po krótkiej chwili drzwi otworzyły się. Odchrząknęłam. - No to… - zaczęłam, ale zaraz urwałam i złapałam go za rękę. – Co ci się stało? Rękaw jego szarego swetra był poplamiony na czerwono, a z ciętej rany na dłoni nadal sączyła się krew. - To chyba ta szyba – powiedział. – Nie przejmuj się… Nie dałam mu dokończyć, ponieważ momentalnie wciągnęłam go do domu i usadziłam kuchennym krześle. Całe moje zmęczenie nagle wyparowało. Podeszłam do apteczki i na, wbudowanym w jej drzwiczki, ekranie interaktywnym wpisałam, czego potrzebuję. Kiedy otworzyłam szafkę odpowiednia maść już tam była. - Daj rękę – usiadłam obok chłopaka i posmarowałam jego dłoń. Po chwili rana sama zaczęła się sklepiać. Odwróciłam wzrok, nie lubiłam na to patrzeć. Znów wstałam i podeszłam do jednej z szafek. - Jadłeś już obiad? Może masz na coś ochotę na naleśniki? – Spytałam. Chłopak przytaknął, a ja wstukałam nazwę dania na ekranie szafki i uchyliłam drzwiczki, przede mną stały dwa parujące talerze z naleśnikami. Postawiłam je na stole i jeszcze raz sięgnęłam do szafki, po czym wyciągnęłam dwie szklanki soku pomarańczowego. Je także przeniosłam na stół i sama przy nim usiadłam. - Co to? – Spytał James, kiedy zaczęliśmy jeść. Spojrzałam na przedmiot, który wskazywał, przy okazji rejestrując, że jego rana już się zagoiła. Czarna, podniszczona skrzyneczka leżała na blacie kuchennym. - Kolejna zabawka mojego ojca – westchnęłam, tata lubił gromadzić starocie. – Pochodzi z dwudziestego pierwszego wieku, nazywali to chyba lustrzanka, czy jakoś tak. Chłopak przekrzywił głowę, wpatrując się w przedmiot. - A co to robi? – spytał. - Chyba robiło – zaśmiałam się. – Zdjęcia, podobno… Jeśli chcesz wiedzieć jak, to musisz spytać mojego tatę, bo moim skromnym zdaniem jest to kompletnie niepraktyczne… - Jak ma być praktyczne, skoro pochodzi z dwudziestego pierwszego wieku? Przecież wiesz jacy oni byli wtedy zacofani – stwierdził. - No tak, to przecież oni wynaleźli roboty – wzdrygnęłam się. – Co oni sobie myśleli? - Chyba chcieli, żeby ich życie stało się łatwiejsze… - I nawet nie zdawali sobie sprawy jak bardzo utrudnią tym nasze – zirytowałam się. - Ale spójrz na to z ich perspektywy; skąd mogli wiedzieć, ze roboty się zbuntują? - Sugerujesz, że byli tak głupi, żeby myśleć, że roboty będą zawsze potulne jak baranki? A może… Nie dane mi było skończyć, bo w tej chwili do domu wparował mój tata. - Cześć dzieciaki – powiedział, uśmiechając się promiennie. – Co robicie? Błagałam Jamesa spojrzeniem, żeby nie wspominał nic o mojej małej „wycieczce” i chyba zrozumiał bo powiedział tylko: - Jemy naleśniki, może chce pan trochę? - Jasne, bardzo chętnie – powiedział tata, wesołym głosem. - Coś ty taki zadowolony? – Spytałam, stawiając przed nim talerz parujących naleśników, po czym znów zabrałam się za jedzenie swoich. - Usłyszałem dzisiaj bardzo dobre wieści – zaczął, zajadając się naleśnikami. – Podobno liczebność wroga niesamowicie ostatnio zmalała i mamy coraz większe szanse na odzyskanie wolności. - Naprawdę?! – wykrzyknęłam. Tata był kimś w rodzaju wojskowego, z tym, że w naszych czasach ludzie już nie walczą miedzy sobą, ale jednoczą się przeciwko robotom, wiec jego wiadomości zawsze były prawdziwe. Napełniona nową, optymistyczną energią, ucałowałam tatę w policzek i pobiegłam wziąć prysznic. Kiedy wróciłam, zobaczyłam, że James wstaje i chcę wyjść. - Zaczekaj – zawołałam. – Odprowadzę cię kawałek. Założyłam buty i już byłam gotowa do wyjścia. - Wrócę za pół godziny, tato – oświadczyłam i razem z Jamesem wyszliśmy na dwór. - Czy to nie wspaniałe – zaczęłam, kiedy szliśmy tak razem, ramie w ramię. – Myślisz, że nam się uda, że będziemy wolni? – spytałam. - Tego nikt nie wie. My możemy tylko mieć nadzieję i starać się jak najlepiej umiemy… - Oj uwierz mi, ja się już postaram – stwierdziłam pewnie, a on się zaśmiał. – Co cię tak śmieszy? - Nic, nic – zapewnił. – Po prostu lubię twoje pozytywne nastawienie. Chodź, – dodał, łapiąc mnie za rękę – musisz jeszcze uratować świat. - Żebyś się nie zdziwił – powiedziałam, po czym ścisnęłam mocniej jego dłoń i ruszyliśmy dalej.
Była ciepła, bezchmurna lipcowa noc, on słyszał tylko jej ciepły głos. Choć nie było zimno, otulili się w koc i wspólnie spoglądali na białych gwiazd moc. Wspomnienia nie tak dawno były rzeczywistością odsunęli na bok, by stały się nicością. Z radością w sercach cieszyli się bliskością, dwie samotne osoby połączone miłością. Nie potrzebowali słów, nie było im to dane, przez Boga tam u góry zaplanowane. On wcześniej uważał, że los dał mu karę żyć w samotności, do starości i dalej ona spotkała go przypadkiem na ulicy, choć nie mieszkali w tej samej dzielnicy. Nie wiedzieli że coś ich w ten czas spotka, teraz są przy sobie- przystojniak i ślicznotka.
Taka oto szesnastka mojego autorstwa z dawnych czasów :D
Skoro to temat o chwaleniu się twórczością, to go troszkę wykorzystam ^^ Prowadzę bloga i postanowiłem zmienić tematykę z kultury na media, social media i blogosferę. Link: http://joker-ek.blogspot.com/ Mam w planach poświęcenie większej ilości czasu na blogowanie. To chyba tyle :P
Ciemność mnie pochłania, Dookoła mnie jest czarno i parno Duszę się. To Ty zabrałaś mi tlen, To Ty zniewoliłaś mnie. Nienawiść, która ogarnęła moje serce. Jesteś moim sprzymierzeńcem czy wrogiem? Sprzedałam Tobie swój los i swą duszę. Zabrałaś mi wolność, a dałaś pewność siebie, I jeszcze ci mało? Wyżerasz mnie od środka. Zatracam się w ciemności.