C. szczególne : znamię na karku odporne na metamorfo; okulary do czytania, na szyi drewniana zawieszka w kształcie aparatu fotograficznego. Na prawym przedramieniu rozległa blizna ukrywana metamorfomagią i ubraniami
Jasne miejsce na plamie gęstego lasu przy Hogsmeade. Znajduje się stosunkowo głęboko i właściwie niewiele osób wie, że w ogóle tam jest. Okalają ją drzewa, a z jednej strony graniczy z jeziorem. Poza innymi gatunkami zwierząt, polanę licznie zamieszkują ogniki, które nocą rozświetlają ją swoim blaskiem.
Autor
Wiadomość
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
/kontynuacja wątku z deptaku Kostka na wejście:J (prosze zignorować drugą kostkę, rzuciłam na loterię w złym temacie xd) Loteria:73 Opłata za los:post z opłatą za los lub link do posta ze spotkaniem gwiazdy Nagroda: pusty los :c
Nawet lakoniczne odpowiedzi nauczyciela nie były w stanie zepsuć mu humoru. Terry pokiwał głową z uśmiechem, dziękując za otrzymaną ulotkę, powstrzymał się jednak od zadawania profesorowi dalszych pytań. Jego uwagę pochłonęła Val, która na powitanie obdarowała go kuksańce w żebra. – Ałć. A to za co? – odwrócił się w stronę Puchonki, która wydawała się równie przejęta wizją spędzenia weekendu poza szkołą. – E tam konserwy, zapytaj mnie lepiej, ile słodyczy wziąłem. Priorytety koleżanko. – postukał się palcem po głowie, wykrzywiając usta w szerokim uśmiechu – O a widziałaś te „jak przeżyć bez plecaka w dżungli z Bearem Gryllsem”? Ten to dopiero ma przygody… - rozmarzył się, wspominając te wszystkie odcinki, podczas których brytyjski odkrywca samodzielnie przemierzał dzikie tereny, dzieląc się z widzami wskazówkami dotyczącymi przetrwania. – Ej a tak właściwie, ty nie powinnaś się szykować do meczu? Wiedział, że spora część Puchońskiej drużyny zdecydowała się na udział w meczu charytatywnym. Sam się nawet przez moment nad tym zastanawiał, doszedł jednak do wniosku, że nie posiada jeszcze wystarczających umiejętności, by mierzyć się na boisku z profesjonalnymi graczami. Tym bardziej był zdezorientowany, kiedy chwilę później pojawił się koło nich Jin. – A ty co tutaj robisz? – wymknęło mu się, a kiedy zdał sobie sprawę z tego, jak niegrzecznie musiał zabrzmieć, szybko dodał – Myślałem, że oboje gracie w meczu. Poczuł, jak policzki spowija mu delikatni rumieniec, przyszło mu bowiem do głowy, że może postanowili przyjść się z nim przywitać, zanim pobiegną przygotowywać się do wielkiego występu. Wątpił, by fatygowali się tu specjalnie dla niego, sama myśl była jednak bardzo miła i rozlała się falą ciepła po całym ciele Puchona. Tym bardziej, że chwilę później został szczelnie zamknięty w uścisku nikogo innego, jak Harmony we własnej osobie. – Trzech zawodników wielkiego meczu charytatywnego zaszczyciło mnie swoją obecnością. – spojrzał po zgromadzonej wokół niego grupce, czując się zdecydowanie lepiej niż przez ostatnich kilka dni. Cieszył się, że poznał tych ludzi, że może nazywać ich swoimi przyjaciółmi i towarzyszyć im w tym ważnym dla nich dniu. – Mam nadzieję, że jak już będziecie sławni, to nie zapomnicie o swoim młodszym koledze ze szkoły. – powiedział z udawaną troską, po czym zwrócił twarz ponownie w stronę profesora Avgusta. Kiedy z ust nauczyciela padło jego imię, Terry oblał się tym mocniejszym rumieńcem i spuścił wzrok na swoje buty. To źle, że zadał pytania? Nie było jednak czasu na fochy, zbliżała się bowiem godzina rozpoczęcia meczu, a trzech uczestników nadal nie było na miejscu. – Dobra, zmykajcie już na stadion się przebierać, migusiem! Będę trzymał mocno kciuki, za was wszystkich! Postarajcie się nie pozabijać! Widzimy się po meczu! – wykrzyknął jeszcze, zanim zniknęli mu z oczu. Razem z resztą uczniów nieuczestniczących w rozgrywkach, udał się na polanę, gdzie chwilę pokręcił się wśród straganów żywnością, by ostatecznie zdecydować się na wyłącznie na zakup jednego losu. Miał opory przed wydawaniem czarodziejskich pieniędzy – wyjątek stanowiły czekoladowe żaby i fasolki wszystkich smaków – miał bowiem wrażenie, że te pieniądze nie należą do niego. Dostawał je od Ministerstwa Magii jako kieszonkowe na podstawowe potrzeby, wolał więc zostawić sobie zapas na czarną godzinę – na przykład jeśli będzie musiał kupić nową różdżkę, szaty lub jakieś cholernie drogie lekarstwo na smoczą ospę. Doszedł jednak do wniosku, że jeden kupon nie zaszkodzi, w końcu cały dochód miał być przeznaczony na pomoc dla zwierzaków. Z uśmiechem wręczył sprzedawcy 20 galeonów, by po chwili przekonać się, że nic nie udało mu się wygrać. No tak, mógł się tego spodziewać. Kręcąc głową wdrapał się na trybuny, zajmując miejsce obok matki z dzieckiem, które zajęte były oglądaniem meczu, który najwyraźniej już się rozpoczął. - Przepraszam, co przegapiłem? – zapytał rudowłosej czarownicy i dopiero teraz dostrzegł, że na jedne oko ma przesłonięte opaską, zupełnie jak piratka. Ale czad!
Ogólnie to zawsze tak miała, że kręciła nosem i narzekała dopóki faktycznie nie stanęła na trybunach, bo wtedy odpalał się w Fire tryb zażartego kibica, który darł japę razem z wszystkimi, skandował i prawie że skakał. No, może teraz odrobinę wydoroślała to obędzie się bez skakania. Fleur definitywnie nadrabiała, entuzjastycznie obijając się o biedne barki dziewczyny, która właściwie już po dwóch minutach trzymania na barana ośmiolatki czuła odrętwienie mięśni. Cholera, w ogóle nie ćwiczyła. Drgnęła z zaskoczeniem, słysząc obcy głos obok siebie. Blaithin spojrzała na nieznajomego chłopaka o twarzy usłanej piegami. Zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie czy skądś go znała, ale Fleur kompletnie nie przejmowała się takimi rzeczami i od razu się do niego wyszczerzyła niczym do najlepszego przyjaciela, który właśnie do nich dołączył. - Tamta pani wzięła kafla, potem strzelili, ale ten obronił, przelecieli tak szybko wziuuuu, potem do pętli, o tej na dole, ale był tłuczek, no i teraz nie mam bladego pojęcia jaki jest wynik! - wykrzyczała, aby zdołał usłyszeć przez hałas. - Jest remis. - odezwała się Dear, w przeciwieństwie do wesołego malucha dość chłodnym tonem, ale bez niechęci. Taki po prostu miała szorstki sposób mówienia. - Dobra, złaź, bo nie mogę. Ku wielkiemu rozczarowaniu Fleur rudowłosa ściągnęła ją z ramion. Mała za to od razu obrała sobie nowy cel - przecież ten chłopak też mógł ją trochę ponosić! Zaczęła ciągnąć go delikatnie za rękaw z proszącą miną. Fire westchnęła ciężko, zerkając na boisko. Znowu tłuczek kogoś uderzył. Za to jedno lubiła tę grę. - Nic nie wygrałeś na tej durnej loterii? Masz, weź sobie. - popatrzyła na blondyna, a z kieszeni płaszcza wysupłała świeżutki, nieużyty jeszcze los, który mu wepchnęła w ręce.
Kostka na wejście:H Loteria:61 Opłata za los:post z opłatą za los Nagroda: Zestaw ośmiu wydretkowych figurek
Nie podoba mu się to. Nie ma nic przeciwko cierpliwemu czekaniu na pozostałych, ale już delikatny uśmiech ze strony @Terry Anderson, powoduje, że Gale tylko wzdycha, spojrzeniem trzymając się z dala od szlamowatego kolegi. Nie może liczyć na samotne tkwienie w miejscu, kiedy nagle obok niego pojawia się @Cleopatra I. Seaver, uśmiechając się w jego stronę. Nie ma pojęcia, co ma takiego w sobie, że inni tak reagują; może powinien zmienić garderobę? Czyżby wszyscy myśleli, że umarła mu matka? Nie ma zamiar o to pytać lubi czarny kolor, a reszcie nic do tego. Po wykładzie profesora Avgust tak przejrzyście wygłoszonego, że każdy małpiszon zrozumiałby przekaz, ruszają na trybuny. Dużo ich jest, stara się jakoś wykręcić. Nikt go siłą nie zaciągnie! Obiecał sobie to już przed wkroczeniem na polanę. Dlatego rozgląda się za jakimiś zawodnikami, słynnymi gwiazdami Quidditcha, na których kompletnie się nie zna, ale z pewnością jakoś się tu wyróżniają. Zawsze mógłby skłamać, że jako wielki fan gier miotlarskich nie mógł przegapić zdobycia autografu, gdyby to dobrze rozegrał — zostałoby mu wybaczone. Niestety nic z tego, ale nic straconego dla spostrzegawczych zielonych oczu Deara. Jego uwaga zostaje przyciągnięta przez @Blaithin 'Fire' A. Dear, która nie jest sama, a w towarzystwie małej dziewczynki; Gale nie od razu ją zauważa. Chce podejść, ale głośne trybuny, na których znikają, całkowicie go do tego zniechęcają. Postanawia najpierw wydać dwadzieścia galeonów na loterie. W końcu to nie hazard, a szczytny cel — zwierzęta. Trzyma swój los, który jest... zestawem ośmiu wyderkowych figurek. Na Merlina, do czego mu te wydretki?
Marcella Hudson
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 1.67 m
C. szczególne : piegi na całej twarzy, gęste brwi, rumiane policzki i pomalowane usta
Wybuch emocji na trybunach i wokół jest chaosem. Dobrym zamieszaniem, które wpierw wywołuje w marcellinowym sercu szok, aby następnie pojawiła się radość. Ma ochotę pogratulować Harmony, ale później. Teraz wszyscy muszą ochłonąć. Po meczu przebiera się i idzie na polanę, gdzie kręcą się gwiazdy Quidditcha, nie za bardzo zna się na tych sławach, ale może czas zainteresować się tym sportem. To fajna zespołowa gra. W końcu ten mecz był dla zwierzaków, a atrakcje na polanie również zachęcają do wydania pieniędzy dla podopiecznych, tak więc nic nie zatrzymuje Marcelli przed wydaniem dwadzieścia galeonów na los. Patrzy na swój zwycięski los, a jej usta układają się nieme "o", sugerujące zaskoczenie. - Jestem bogata. - Szepczę do siebie, sprawdzając, że jej wygrana to sto galeonów. Nie dość, że pomogła zwierzakom, to jeszcze jej się zwróciło. Jak to mówią dobra karma, zawsze wraca.
Ostatnio zmieniony przez Marcella Hudson dnia Nie Paź 08 2023, 22:42, w całości zmieniany 2 razy
Terry Anderson
Rok Nauki : VI
Wiek : 16
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 173 cm
C. szczególne : mocny szkocki akcent, piegi na całym ciele, kilka pryszczy na twarzy, niedawno przeszedł mutacje
Loteria:62 Opłata za los: dostaje los od fire w poprzednim poście Nagroda: zestaw ośmiu wydretkowych figurek
Pomimo braku szczęścia na loterii, jego humor nadal utrzymywał się na szalenie wysokim poziomie; ekscytacji związanej z meczem i czekającą go po nim wycieczką nic nie było w stanie stłamsić, a już na pewno nie jakaś tam gra losowa z nagrodami. Na trybunach zjawił się może trochę spóźniony, ale za to z szerokim uśmiechem i niecierpliwością, by dopingować co sił w płucach biorących udział w meczu przyjaciół. Terry miał do tej pory miał okazję jedynie obserwować rozgrywki quidditcha, nigdy natomiast osobiście nie brał w żadnej udziału. Dopiero w tym roku dołączył do drużyny, nic więc dziwnego, że nie chciał, by jego debiut na boisku miał miejsce na oczach tylu widzów – co innego ośmieszyć się przed uczniowską gawiedzią, a co innego dać popis brakiem zdolności wśród tak sławnych gości. Zadowolił się więc rolą kibica, która najwyraźniej podobała się także małej dziewczynce, niemogącej spokojnie usiedzieć na ramionach mamy. Puchon lubił dzieci, może dlatego, że przypominały mu one o własnych beztroskich latach przepełnionych zabawą, a może właśnie dlatego, że sam był nadal odrobinę niedojrzały. Tak czy inaczej posłał dziewczynce szeroki uśmiech. – Z ciebie byłby chyba świetny komentator sportowy. – posłał jej konspiracyjne oczko, rozczulając się w duchu podekscytowaniem młodziutkiej istotki. Słodka naiwność, przekonanie, że wszystko jest możliwe i bezgraniczna wiara w dobroć tego świata – dziecięce lata zdecydowanie należały do najpiękniejszych chwil w życiu człowieka. Widząc śliczne, proszące oczka, nie mógł odmówić dziewczynce wzięcia jej n a barana, choćby na krótką chwilę. – I…hopsa! – pozwolił małej wskoczyć sobie na plecy, po czym złapał ją mocno na zwisające po obu stronach piegowatej głowy nóżki – Tylko się nie wierć, bo oboje wylądujemy na ziemi. – ostrzegł, po czym posłał rudowłosej uspokajające spojrzenie. Oczywiście nie zamierzał pozwolić, by dziewczynce stała się krzywda. – To komu kibicujemy?– zapytał, samemu wyciągając głowę, by dostrzec wśród postaci na miotłach znajome sylwetki. Zagwizdał głośno, kiedy Val udało się zdobyć gola, a potem wraz z innymi począł drzeć się szalenie, kiedy Harmony złapała złotego znicza. – Ta dziewczyna, która złapała znicz to moja koleżanka. – wyjaśnił obu towarzyszkom, po czym zdjął dziewczynkę z pleców i przykucnął, zrównując się z nią wysokością. – Jestem Terry, a Ty? – uśmiechnął się do miniaturowego rudzielca, po czym wyjął z plecaka jedną z czekoladowych żab, które zapakował na wyjazd. – Lubisz słodycze? – zerknął na opiekunkę młodej, upewniając się, że ta nie ma nic przeciwko jego działaniom. Koniec końców nie chciał nastawiać córki przeciwko matce, jeśli ta zakazywała jedzenia czekolady lub coś podobnego. Widząc wyciągnięty w jego stronę kupon na loterię, rozpromienił się jeszcze bardziej. Może los wcale nie był przeciwko niemu? Po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że jeśli miałby na coś w życiu stawiać, to na ludzką życzliwość. – O rany, jest Pani pewna? Dziękuję!
Huk i szum, jaki towarzyszył rozgrywanemu meczowi, wciąż brzęczał w moich uszach. Byłam cała mokra, zarówno z deszczu, jak i z potu. Wysilałam się na wszelkie sposoby, aby dać z siebie wszystko, pokazać, przede wszystkim sobie, że dam radę. Policzki miałam całe spłonione, mieszanka zmęczenia i stresu malowała się na mojej twarzy. Pierwsza próba doprowadzenia się do porządku niewiele dała. Musiałam ogarnąć się dwa razy, aby dojść do wniosku, że jest znośnie. Przecież nie będę cała śmierdząca jechała na wycieczkę, która miała wkrótce się zacząć. Przebrałam się w swoje ciuchy i postanowiłam wykorzystać tę krótką chwilę na spacer, dla oczyszczenia myśli. Natrafiłam w ten sposób na ścigającego Tajfunów, z którym wymieniłam kilka zdań i poprosiłam o autograf. Otrzymałam od niego los na loterię, niejako w ramach nagrody za moje starania na meczu. Zrobiłam się jeszcze bardziej bordowa, podziękowałam serdecznie i poczęłam szukać miejsca, gdzie mogłam wykorzystać los. -Tercjusz! - rzuciłam do puchona, kiedy dostrzegłam jego czuprynę pośród tłumu. - Ej, gdzie tu jest jakaś loteria? - widać było, że jestem małym, zagubionym ziemniakiem. Co z tego, że najpewniej stałam kilkanaście metrów od stoiska - wciąż byłam mocno skołowana po meczu, a dzisiejszej nocy raczej nie było mowy o spaniu. - Jak mecz? Podobał się? - zapytałam jeszcze, ciekawa jego opinii. Miałam nadzieję, że nie zagrałam aż tak źle.
Ostatnio zmieniony przez Elaine Morieu dnia Nie Paź 08 2023, 22:49, w całości zmieniany 1 raz
Wilkie Marrok
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 90%
Wzrost : 182.5
C. szczególne : Blizny po pełniach, tatuaże, gdy może i jest ciepło - chodzi boso, zapach mięty, lekko warczący sposób mówienia, śmiech podobny do szczeknięć
Kostka na wejście:A Loteria: Opłata za los: dostaję od sławy w tym poście Nagroda: nic c: 10
Wzruszył ramionami, czysto instynktownie, obronnie, bo i to drobne wytknięcie, które przecież sam właściwie sprowokował, zgasiło go na moment, wymuszając chwilowe zasępienie. Nie był zły, nie był nawet obrażony i nie poczuł się w ogóle tą uwagą dotknięty, a zwyczajnie nie był pewien czy chce przed chłopakiem odkrywać te karty, które nie stawiały go wcale w zbyt dobrym świetle. A przecież chciał wypadać przed nim atrakcyjnie. W końcu jednak wziął wdech, rozluźnił brwi i uśmiechnął się nawet wracając spojrzeniem do Rosjanina, gdy tylko jego mózg skorzystał z uwielbianego przez siebie mechanizmu, który polegał na zagraniu złych kart w ten sposób, by i tak ugrać nimi zwycięstwo na później. - Nie mam tutaj jeszcze zbyt wielu ubrań, więc to nie tak, że mam jakiś wybór. W Rezerwacie zresztą też zbytnio nie było w czym wybierać i na razie musiałem postawić na praktyczność, a mundurek jest chyba najbardziej eleganckim ubraniem jakie kiedykolwiek miałem na sobie - przyznał szczerze, dawkując jednak informacje tak, by odpowiednio z nich skorzystać. - Udało mi się już uzbierać trochę oszczędności, więc chętnie skorzystam z Twojej pomocy podczas zakupów, by wyglądać lepiej. Możesz zarezerwować sobie czas w ostatnią sobotę października. Tylko raczej wcześniej niż później, bo tej nocy będzie pełnia - zadecydował zamiast zaprosić, bo i w końcu pytania pozostawiają zbyt duże pole do odmowy, a tylko głupiec świadomie wystawiał się na odrzucenie. Potrzebował zresztą tej pewności siebie do przeżycia, zbyt dobrze wiedząc, że gdy pozwoli sobie na zwątpienie, stres czy obawy, powróci do niego to paraliżujące dusznością poczucie paniki, którego nie chciał musieć przeżywać już nigdy więcej. Dlatego też nie mógł, zwyczajnie nie mógł, pozwolić sobie na brak wiary w to, że Daniil wprost marzył o byciu jego namiotową parą, uczepiając się nie tyle faktów i słów, co instynktownie wyczuwanej chemii między nimi, którą pamiętał żywo od wspólnej lekcji Działalności Artystycznej. Dla większej pewności złapał nawet na moment milczenia jasne oczy Rosjanina, badając czy gdy ich spojrzenia otrą się o siebie intensywniej znów powstaną te drobne iskierki napięcia, które mimowolnie podciągały jego własne kąciki ust w górę. - Przecież wiem, że chcesz. Ja też chcę. Tylko nie mów, że się mnie boisz - prychnął rozbawiony, może nawet specjalnie odbijając w mniej dwuznaczną prowokację od tej, którą miał w głowie, nie chcąc chłopaka zbytnio speszyć komentarzami o gryzieniu bądź pytaniami o to czy nie jest jeszcze gotowy na to, co może się wydarzyć w nocy. Przez resztę drogi na stadion próbował nawet dać chłopakowi większą przestrzeń, by ten przypadkiem nie poczuł się osaczony jego skłonnością do bliskości czy zaczepnymi tekstami, a jednak będąc już na trybunach dopuścił do siebie zbyt wiele ekscytacji, by móc aż tak panować nad swoimi odruchami. Zawołany więc nachylił się do niego tak, że niemal stykali się policzkami, bo i gdy Ślizgon wskazywał mu już kogoś dalej, chciał jak najwiarygodniej przybliżyć swój tor spojrzenia do tego Daniiliowego. - Patrzę - zapewnił cichym pomrukiem, mrużąc nawet oczy w skupieniu, by spróbować rozpoznać zupełnie przeciętną dla niego twarz, chcąc dopasować ją do drużyn Quidditcha, o których co nieco ostatnimi dniami czytał. Nim zdążył jednak dodać pewne "podejdźmy" do dłoni popychająco-łapiących Daniila za boki, ten już ruszył do przodu, a jemu samemu nie pozostało nic jak podążyć za kolegą, zaraz odgrywając przed nierozpoznanym zawodnikiem pochlebczą szopkę, zanim w końcu z kontekstu rozmowy nie udało mu się wydedukować do której drużyny mężczyzna należał. Z braku lepszych możliwości zgarnął autograf na swojej koszulce, nadstawiając do tego swojego plecy, faktycznie czując się tak, jakby tym spotkaniem wykorzystał całe swoje możliwe szczęście na ten dzień - co mogło wytłumaczyć, że choć wraz z Daniilem otrzymali od mężczyzny po losie na loterię, to jego własny okazał się zupełnie pusty.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Kostka na wejście:A Loteria:74 Opłata za los: w tym poście spotykam gwiazdę Nagroda: -> lawendowe landrynki: jednorazowo podnoszą szansę zasadzenia magicznej rośliny o 30%
Przyszli tu poniekąd razem, choć po części Max był uwięziony przez szkołę. Nie było to jednak ważne, bo stresował się tym meczem jak jasny chuj i z jednej strony cieszył się, że ma obok wsparcie Salazara, a z drugiej tylko jeszcze dowalało mu to stresu. Bał się, bo nie miał pojęcia, w jakiej kondycji jest jego ciało i umysł. Po tym, co widział na szkolnych treningach nie miał specjalnie wysokich nadziei na swoje dzisiejsze popisy, ale mimo to chciał się sprawdzić i polatać ze znajomymi, a szczególnie z Brooks i Olą, z którymi nie mógł już przecież grać regularnie, bo one grzecznie i przepisowo skończyły już swoją edukację. -Ta, byle się nie zrzygać i już będzie sukces. - Zaśmiał się, gdy już przywitanie mieli za sobą i skupili się na żartach z jego choroby lokomocyjnej. -Uwierz mi, sam chętnie bym komuś dopierdolił. - Automatycznie zacisnął dłonie w pięści, wcale za bardzo nie żartując. Po pierwsze, od tego był pałkarz, żeby zwiększać poziom agresji, a po drugie, bójka z Diazem obudziła trochę w chłopaku zew krwi, który mimo upływu czasu, wcale za bardzo nie przycichł. -Płać, płać, zwierzaki będą wdzięczne. - Przewrócił oczami, samemu coś tam dając, choć szczerze to ta cała akcja charytatywna koło chuja mu latała. -Oho, czas na mnie. Nie śmiej się za bardzo, jak dostanę wpierdol. Pamiętaj, że mnie kochasz. - Zażartował, po czym oprócz kopa na dupę skradł jeszcze Paco pocałunek nim ruszył w stronę szatni, by przygotować się z resztą drużyny do meczu. Właśnie miał wchodzić do namiotu, gdy zauważył jednego z ziomków Brooks z reprezentacji. Podszedł, żeby chwilę pogadać a ten oprócz miłej pogawędki zafundował mu jeszcze swój los na loterię, bo uznał, że w sumie i tak niczego nie potrzebuje, a wybulił za niego jedynie dla zwierzaków. Max wymienił szybko kupon przed meczem na jakieś landryny. Liczył, że da mu to szczęście, a jak narazie nawet nie wiedział, co miał z nimi zrobić...
***
Emocje, ogromne emocje, wśród których królowała radość. To one sprawiał, że Max nie tyle biegł po murawie, co prawie po niej leciał, zatrzymując się dopiero, gdy jego długie ręce oplotły szyję Moralesa, a usta ze szczęściem i swoistą tęsknotą wpiły się w te, należące do partnera. Nie musiał nic mówić, bo meksykanin dobrze widział wynik spotkania. Wygrali... Solberg wciąż w to nie wierzył, a choć sam był co rusz blokowany przez Swansea, to jednak nie miał sobie nic do zarzucenia udowadniając, że szkolne treningi były tylko rozgrzewką, a na boisku potrafi o wiele więcej, jeśli tylko ma ku temu okazję. Wiele myśli mknęło przez dwudziestoletnią głowę, gdy Max przedłużał pocałunek o kolejne przyjemne sekundy, by w końcu oderwać się od partnera i z błyszczącymi oczami po prostu na niego spojrzeć, bo po raz pierwszy od dawna, najzwyczajniej w świecie zabrakło mu słów...
Loteria:69 Opłata za los:post z opłatą za los Nagroda: 50g, Koszulka z autografami angielskiej reprezentacji quidditcha -> oddana Terry'emu
O tak, Fire mogła sobie bez problemu wyobrazić Fleur jako komentatora sportowego. Była to wyjątkowo wygadana i pewna siebie dziewczynka, z którą ciężko się nudzić. Gdyby nie ten charakter nie zdołałaby zapewne te blisko siedem lat temu przekonać do siebie rudowłosą podczas zajęć przeprowadzanych w domu dziecka. Już wtedy kupiła ją swoim życzliwym oraz swobodnym podejściem do życia. Także i teraz po ustach Szkotki przemknął ślad uśmiechu, kiedy obserwowała nawiązywanie relacji młodej z nastolatkiem. Ale zamaskowała go, tylko z lekkim rozbawieniem przewracając oczami, gdy na kolejne osobie wymusiła wzięcie na barana. Mała manipulatorka, ciekawe skąd się tego uczyła? - Ja znam chyba tylko trójkę stąd, ale o, z Elijahem Swansea uczyłam się w Hogwarcie. Ja w Gryffindorze, on w Ravenclaw. Czy on nie jest bodajże waszym profesorem teraz? - odezwała się, podążając spojrzeniem za wspomnianym mężczyzną. W przeciwieństwie do dwójki obok niespecjalnie głośno czy żywo wyrażała swoją ekscytację grą. Poza tym - z jednym okiem to jeszcze ciężej było nadążyć. Wskazanej szukającej kompletnie nie kojarzyła. Cóż, zupełnie nowe pokolenia w szkole. Aż się człowiek czuje staro. - Ten skrzat to Fleur - przedstawiła rozchichotaną dziewczynkę, pilnując aby nikt na nią nie wpadł w ferworze, jaki poniósł tłum po zwycięstwie. - A ja Fire. - Oooo, dziękuję. - Fleur oczywiście pamiętała o używaniu takich ładnych słów, czego z kolei mogłaby się od niej uczyć Szkotka. Ta druga nie miała nic przeciwko, aby czymś ją poczęstował. Zdaje się, że miał dobre podejście do dzieci. Tak naturalnie przychodziło Terry'emu bycie po prostu miłym. Niezwykle trudna sztuka dla Fire. Razem podeszli do budki z losami. Chłopak wyciągnął jakieś figurki czy inne badziewie, z kolei rudowłosa koszulkę pełną napisów. Odczytała kilka nazwisk, w tym Julii Brooks, która dopiero co latała po boisku, a jeszcze wcześniej ramię w ramię z Dear stawiała czoła Starszemu Smokowi. Bez słowa Fire przekazała swoją nagrodę ich towarzyszowi, widząc w niej praktycznie zerową wartość. A może akurat on był fanem? Na Fleur rozmiarowo koszulka zupełnie nie pasowała, dziewczynka zresztą całą uwagę poświęcała trzymanej w dłoniach czekoladowej żabie, która walczyła o wolność. Nim Fire zdołałaby coś jeszcze powiedzieć, znikąd pojawiła się kolejna dziewczyna i ewidentnie znajoma Terry'ego. Zadała mu pytanie, nie zwracając uwagi ani na Blaithin ani na Fleur, dlatego ognistowłosa uznała to za okazję do subtelnego zmycia się wśród tłumu gdzieś indziej. Nie to, żeby jej się wyjątkowo źle nawiązywało kontakt, ale nie zamierzała przeszkadzać ani poznawać więcej nastolatków. Poza tym chciała pójść z Fleur do jakiejś knajpki i zjeść, zanim wrócą do domu.
/zt
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Loteria:52 Opłata za los:darmowy los po spotkaniu z gwiazdą Nagroda: talon na relaks dla dwojga w Salonie piękności "Cud natury" o wartości 100g
Prawdę powiedziawszy, nie miał stuprocentowej pewności czy Maximilian odczuwa przed meczem tremę. Chłopak całkiem zręcznie radził sobie z ukrywaniem emocji, a chociaż Paco nie spostrzegł niepokojących zmian w mimice twarzy czy nerwowego drżenia mięśni, tak znał ukochanego na tyle, by wiedzieć, że ten podchodził z perfekcjonizmem do wszystkiego, czego tylko się podejmował. Nic więc dziwnego, że postanowił nieco rozluźnić atmosferę, stawiając na żartobliwy ton rozmowy i dość silnego kopniaka w tyłek, żeby przypadkiem Felix nie zatracił gromadzonej przed spotkaniem motywacji. Radosny śmiech i zaciśnięte w pięść dłonie świadczyły jednak stanowczo, że dwudziestolatek pali się do walki, więc poza żołądkiem ze stali Morales życzył mu wyłącznie szczęścia, wszak i ono w takich sportach było niezbędne. - Nie będę się śmiał. Nie będę miał powodów, bo rozmieciesz wszystkich. – Puścił jeszcze Solbergowi oczko, zanim przystąpił do nieco bardziej bolesnego rytuału, a gdy tylko uderzył kolanem chłopięce pośladki, wyszczerzył się do partnera jak głupi do sera. – Pamiętam… spokojnie, gdyby jakimś cudem ci nie poszło, na pocieszenie zabiorę cię na lody albo do kina. – Palnął bez zastanowienia, chcąc po prostu dać drugiej połówce do zrozumienia, że niezależnie od wyniku, będzie go chwalił pod niebiosa, ewentualne błędy tłumacząc pogodą bądź inną bzdurną przyczyną. – Trzymam kciuki. – Rzucił na sam koniec, składając na ustach Maximiliana pocałunek. Przez chwilę patrzył jeszcze na oddalającą się sylwetkę, kiedy w uszach wybrzmiał mu znajomy głos Benjamina. – Na pewno nie po to, żeby grać. – Prychnął pod nosem, dość krytycznie ale i realnie oceniając własne zdolności miotlarskie… a raczej ich brak. – Robię dzisiaj za wsparcie moralne. – Nie zdradził z kim dokładnie przyszedł, bynajmniej nie dlatego że się wstydził, po prostu widział, że obydwaj są w biegu i na razie i tak nie mogą pozwolić sobie na dłuższą pogawędkę. – Złapiemy się po meczu? – Zaproponował natomiast Austerowi, zanim oddalił się znów w stronę loteryjnego stolika. Tym razem nie wyciągał jednak portfela, przypominając sobie o otrzymanym od bożyszcza nastolatek i nastolatków darmowym losie… i musiał przyznać, że szukający wręczył mu prawdziwy złoty znicz, o wiele szczęśliwszy niż uprzedni zakup. Schował wygrany talon na relaksacyjne zabiegi do kieszeni i usadowił się wygodnie na trybunach, podziwiając wyczyny Maximiliana. Nieszczególnie interesowała go sama gra, w końcu nigdy fanem quidditcha nie był, a w konsekwencji więcej uwagi poświęcał rozwichrzonej fryzurze ukochanego i jego zgrabnym tańcom z tłuczkiem. Solberg prezentował dla niego doskonale, nawet jeśli posyłane przez niego kule niekoniecznie trafiały do celu. Nie zamierzał zresztą Felixowi wypominać skutecznych bloków Swansea. Zamiast tego mocno objął oplatającego się wokół niego niczym boa chłopaka, delektując się niezwykle przyjemnym pocałunkiem. – Podoba mi się jak okazujesz radość ze zwycięstwa… Powinieneś zdecydowanie częściej wygrywać. Gratulacje. – Zaśmiał się tuż po tym, jak oderwał się od kuszących ust, choć nadal wpatrywał się w błyszczące, uśmiechnięte ślepia partnera. – Pocieszać się najwyraźniej nie muszę, ale za to relaks po wysiłku ci się przyda, a dobrze się składa, bo wygrałem zniżkę na zabiegi w spa. Chyba w końcu los zaczął się nas słuchać. – Podzielił się w humorystyczny sposób również swoją zdobyczą, która idealnie wpisywała się w wysnuwane przecież nie tak dawno temu plany.
Loteria:62 Opłata za los: zapłaciłem, zlitujcie się, bo nie chcem wklejać tego wszystkiego na telefonie xdd Nagroda: Wyderetkowe figureczki
Wytargał się z szatni po cichu, bez rozgłosu i przyjacielskiej świty. Każdy kogoś miał ulubionego, a on nie. Nie był też niczyją ulubioną osobą. Ot, taki tam "ten nudny Baxter" z wielką torbą pełną na chyc pożyczonego z krukońskiego składzika sprzętu, bluzą z wielkim logo Zjednoczonych z Puddlemere i niedosuszonymi włosami. Taszczył ze soba rękawice, ochraniacze, Nimbusa 2015 (którego zresztą nie znosił, uwazajac go za miotłę przekombinowaną, a przede wszystkim brzydszą od legendarnego Dwa Tysiące). Wszystko to wsadził do wspomnianej wcześniej wielkiej torby, która wylądowała zaraz na ziemi obok stoiska loterii. Nagrody były całkiem atrakcyjne, a i sporo ich było, więc nie omieszkał wysupłać z kieszeni dżinsów 20 galeonów. Miał zbierać na miotłę, bo ojciec zarzekł się, że nowej mu nie kupi, skoro poprzednią zniszczył tak szybko po zakupie. No cóż, "trenuj tak mocno jak grasz" - tej dewizy Leroy się trzymał. Po chwili już odchodził od stoiska z nowym nabytkiem - ładnie inkrustowanym drewnianym futerałem. Długim i głębokim. Na co? Jeszcze nie wiedział. Torba znów wylądowała na ziemi, tym razem na uboczu. Leroy przysiadł na niej jak na wielkiej pufie. Schowany w niej skórzany ochraniacz nieprzyjemnie wbijał mu się w tyłek. Chłopak nie myśląc długo otworzył futerał i mrużąc oczy wyciągnął małą, porcelanową figurkę wydry, która bawiła się piłeczką stojąc na dwóch łapkach. Leroy zamruczał odrobinę zdziwiony, ale też niezadowolony. Ładne, ale można było wygrać koszulkę reprezentacji Anglii z podpisami... A tutaj figurki. Podniósł głowę, spoglądając w tłum. Wydra zalśniła między szczupłymi palcami chłopaka, a on sam spoglądał przed siebie w ludzką masę, gubiąc na chwilę wątek. Odpłynął przypominając sobie, że Royce i Fitzroy byli kiedyś ze znajomymi mugolami w miejscu, które nazywało się "zoo". Mugole chodzili oglądać tam zwierzęta i... Z zadumy wyrwała go para dużych, pięknych piwnych oczu. Pomachał do @Saskia Larson, a nawet zachęcił ją gestem, aby do niego podeszła. Bezwiednie. Natychmiast skarcił się w myślach, na szczęście zwalczył odruch, aby się skrzywić. Co ja odpierdalam? Pomyślał panicznie, myśląc pędem jak to odkręcić, ale było już za późno. I o czym będziesz z nią gadał, kretynie? O Quidditchu, tak? Ty gamoniu... Uśmiechnął się do niej lekko, nieśmiało. - Gratulacje wygranej, pani kapitan! - zaczął, a jakże, od głupich mioteł.
Ostatnio zmieniony przez Leroy Baxter dnia Pon Paź 09 2023, 16:47, w całości zmieniany 2 razy
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Nie miał pojęcia, w jaki sposób zareagowałby na przegraną. Ostatnie lata nie grał w ogóle, a jego ostatni sezon w barwach Slytherinu był opłakany w skutkach, bo doskonale pamiętał, co działo się gdy wlewał w siebie hektolitry alkoholu po tamtej sromotnej porażce. Na całe szczęście dzisiaj nie wracał myślami do tamtych wydarzeń, zamiast tego dając się porwać euforii, kompletnie nie interesując się tym, czy wypada, czy nie. Chciał po prostu podzielić się z partnerem swoim szczęściem i jedynie przez ułamek sekundy naszła go smutna wizja, że podczas reszty meczy w tym sezonie, nie będzie mu to dane. Szybko odgonił ją jednak, jeszcze bardziej pogłębiając pocałunek, nim w końcu musieli zaczerpnąć nieco powietrza. -Nie liczyłbym na to. - Mimo chwilowej euforii, zdawał sobie sprawę, że w szeregach ślizgonów sytuacja wygląda zgoła inaczej i niespecjalnie nastawiał się na zdobycie Pucharu. -SPA? Nie jestem pewien, czy to aż taki uśmiech. - Zażartował sam ze sobą, bo Morales nie mógł wiedzieć o rozmowie, jaką Solberg przeprowadził ze swoim imiennikiem podczas urodzin Marli i Rickiego. -Na pewno dobry masaż nie zaszkodzi. - Zgodził się po chwili, łapiąc partnera za dłoń i odchodząc nieco dalej od tego całego tłumu. Niespecjalnie interesowali go inni ludzie, miał ochotę pobyć teraz z Paco sam na sam, co wcale w ich relacji nie było tak oczywiste, a co uświadomiło chłopakowi parę spraw. -Wiem, że to nie Twoje klimaty, ale jak ogólnie oceniasz mecz? - Zapytał, samemu analizując automatycznie niektóre sytuacje, które może mógł wykorzystać lepiej, a może właśnie zrobił wszystko, co w danej chwili był w stanie. -Muszę zobaczyć Cię kiedyś na miotle, nie ma w ogóle mowy, że mi odmówisz. - Palcem stuknął partnera w klatę, dla zaakcentowania swoich słów, a że wybrał dłoń, która akurat była spleciona z dłonią Moralesa, to wszystko to było zdecydowanie bardziej chaotyczne i skomplikowane niż być musiało.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Nie interesował się quidditchem, nie śledził na bieżąco ligowych czy międzynarodowych rozgrywek, a początkowe minuty meczu – poza podążaniem wzrokiem za pełnym zaangażowania partnerem – Meksykanin poświęcił przypomnieniu sobie skomplikowanych zasad miotlarskiego sportu, w czym pomogła mu zresztą siedząca obok dziewczyna, która zaaferowana opowiadała również o przypadkowym spotkaniu ze swoim idolem. Paco nie żałował jednak czasu spędzonego na trybunach, zwłaszcza w świetle rezultatu towarzyskiego spotkania, który wprawił jego ukochanego w niebiański wręcz nastrój. Ot, nawet jeżeli dla niego samego wynik nie miał większego znaczenia, tak po prostu cieszył się osiągniętym przez bliską jego sercu osobę sukcesem. - Ej, nastawienie. Nastawienie to klucz do zwycięstwa. – Szturchnął chłopaka upominawczo, starając się wtłoczyć w niego odrobinę optymizmu, którego niewątpliwie mu brakowało. – Chyba za tobą nie nadążam. – Wtrącił za to wymownie w odpowiedzi na żart Maximiliana, którego zupełnie nie zrozumiał, choć nie ciągnął usilnie dwudziestolatka za język, koncentrując się na napomkniętym przez niego uśmiechu. – No właśnie, jak zarazisz drużynę uśmiechem, to podniesiesz kolegom morale, a treningi i mecze pójdą o wiele lepiej. – Zasugerował w nawiązaniu do pierwszych słów, żałując że nie będzie mógł podczas kolejnych rozrywek pojawić się w roli kibica. – Nie zaszkodzi, chociaż skoro jesteś pałkarzem, zastanawiam się czy nie lepiej cię zamiast relaksować podkurwić. – Tym razem to on rzucił humorystycznie, nawet jeśli nie zamierzał zmarnować wylosowanej wcześniej nagrody. - Przyjemny. Chętnie przele… polatałbym z tobą. A tak na poważnie, nie znam się, ale ta dziewczyna, która złapała znicza wydaje się dobrą zawodniczką. Powiedziałbym też, że szkoda mi trochę Brooks, ale że grała dzisiaj do innych obręczy… – Zaśmiał się pod nosem, wzruszając obojętnie ramionami, bo jeśli miał wybierać pomiędzy Krukonką a Felixem, nie musiał się w ogóle namyślać. Nie silił się także na eksperckie opinie, skoro o quidditchu wiedział niewiele. – Oj, nie, nie, nie o takie latanie mi chodziło, cariño. Wierz mi, że nie chcesz tego widzieć. – Parsknął jeszcze głośniej, przytrzymując zderzającą się z jego klatką piersiową dłoń partnera, żeby przyciągnąć go bliżej siebie. – Próbujemy pociągnąć jeszcze jeden los? Wygląda na to, że obaj mamy dzisiaj szczęście. – Zaproponował, mając nadzieję, że ustrzeli fant niemniej atrakcyjny od bonu do salonu piękności.
Maximilian Felix Solberg
Rok Nauki : II studencki
Wiek : 21
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 194 cm
C. szczególne : leworęczność, Znak zorzy w postaci czerwonej kreski na palcach lewej dłoni, tatuaż kojota na lewym ramieniu,tatuaż fiolki z syreną i sroką na lewym przedramieniu, Telepatyczne połączenie z Brewerem
Loteria:81 Opłata za los: opłata Nagroda: Cukrowe gęsie pióro - pozwala skrócić jedną samonaukę o 500 znaków.
Jeśli chodziło o śledzenie Ligii to Max też nie był fanem. Kochał grać i wspierał Brooks, przy każdej możliwej okazji, ale poza tym niespecjalnie interesował go ten świat. Zresztą, chłopak zawsze wolał sam działać niż obserwować i w tej kwestii wszystko wyglądało dokładnie tak samo - odżywał wylatując na boisko z ciężką pałką w rękach, ale niewiele rzeczy tak go nudziło jak bierne spoglądanie na grę innych. -A Ty co, fakultet z psychologii sportu robisz po godzinach? - Odpyskował się, choć po części Paco pewnie miał rację. Po części, bo nieraz najlepsze nawet nastawienie nie pomagało ślizgonom zbliżyć się choćby do Pucharu. Powodów takiego stanu rzeczy było na pewno przynajmniej kilka, a fakt, że węże były kopalnią niezależnych i ambitnych jednostek, na pewno nie pomagał. -Albo wyślą mnie od razu na testy narkotykowe. - Zauważył drugą możliwość, przez chwilę wyobrażając sobie, jak reszta drużyny zareagowałaby na taki optymizm z jego strony. Pewnie przyjebaliby mu tłuczkiem dla ocucenia i to od razu. -A to zawsze dobra form treningu. - Odpowiedział na propozycję podkurwienia, choć wcale nie miał teraz ochoty na zmianę nastroju. Dobrze się czuł nie tylko z powodu wygranej, co oczywiście w żadnym stopniu tutaj nie przeszkadzało, ale i dlatego, że mógł od razu podzielić się z kimś meczowymi emocjami, jakiekolwiek by one nie były. Quidditch zawsze mocno wpływał na nastroje Maxa i potrafił równie mocno dodać mu wiatru w skrzydła, co doprowadzić go do totalnego upadku. -Harmony Seaver. Zapamiętaj lepiej to imię, bo ona jeszcze kiedyś podbije świat i to wcale nie mówię o quidditchu. - Uśmiech Maxa stał się zdecydowanie cieplejszy, gdy wspomniał o przyjaciółce i wszystkich momentach, gdy ogromnie go wspierała, albo po prostu sprawiała, że jego dni były magiczne. Fakt, że polecieli razem do Venetii, by rozpalić piec alechmiczny Anafesto był czymś, co chyba na zawsze już będzie najpiękniejszym wspomnieniem, jakie mogli razem dzielić. O tym, że ostatnio ledwo żywy zarzygał jej pół domu wolał nie wspominać na głos. -Brooks i Swansea to mnie wkurwili. Raz mogliby nas nie zablokować. RAZ! - Zrobił wkurwiony grymas, ale widać było, że ani trochę nie ma do byłych krukonów żalu. Wręcz przeciwnie, szanował ich umiejętności i cieszył się, że w pewnym stopniu był w stanie sprawić im problem, nawet jeśli sobie z nim poradzili. -Teraz to tym bardziej chcę. - Zapewnił, groźnie ściszając głos, gdy Paco go do siebie przyciągnął. Znajome iskierki tańczyły w jasnych oczach chłopaka, a on cały aż kipiał pozytywną energią, co zdecydowanie nie zdarzało się często. -Dobra, dawaj. Niech te zwierzaki coś mają, chociaż i tak musiałem bulić za mecz. - Przewrócił oczami, ale grzecznie podszedł do stoiska z losami, zapłacił i wygrał...Cukrowe pióro. -Landrynki, cukrowe pióra... Co ja jestem, Miodowe Królestwo? - Schował słodycz do kieszeni, kompletnie nie kumając, czemu miał do tych fantów takiego pecha, choć może dobrze, że akurat to wygrał w tej chwili, bo przypomniało mu się, że warto nieco zregenerować się po meczu. Wyjął z kieszeni proteinowego batona i wgryzł się w niego, nie patrząc na to, czy robi to kulturalnie, czy może cały ujebał się przy okazji czekoladą.
______________________
I thought that I could walk away easily But here I am, falling down on my knees
Cleopatra I. Seaver
Rok Nauki : VII
Wiek : 18
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 178 cm
C. szczególne : Egipska uroda | tatuaże | krótkie włosy | złote oczy | biżuteria - naszyjnik ze złotym zniczem
Stałam trochę jak kołek obok chłopaka ze Slytherinu, nie mając pojęcia czy moje towarzystwo jest dla niego czymś w porządku czy może woli, abym się jak najprędzej oddaliła w innym kierunku. Nie nawiązywał ze mną kontaktu. A co ja o tym sądziłam? Ulżyło mi. Doceniałam wysiłki innych w rozmawianiu ze mną, wyciąganiu na imprezy czy inne tego typu rzeczy, ale ja po prostu marzyłam o byciu w cieniu i spokoju. U tego bruneta to właśnie odnalazłam, dlatego zostałam. A potem wysłuchałam profesora Avgusta, pragnąc zrobić na nim dobre wrażenia, więc żadne łamanie zasad nie wchodziło w grę. Poszłam razem z grupą na stadion, a następnie na trybunach wszyscy się już porozchodzili na różne strony, ale ja dalej trzymałam się @Gale O. Dear. Zobaczyłam, że zakupił los na loterię. Trochę zazdroszczę, bo u mnie w portfelu krucho z galeonami, a los kosztował aż dwadzieścia. Rozbój w biały dzień, ale przynajmniej na rzecz zwierząt, którym życzyłam wszystkiego, co najlepsze. Z ciekawością popatrzyłam na jego nagrodę. Figurki jakichś śmiesznych stworzonek. Sama nie miałam pojęcia do czego one służą, jeśli w ogóle do czegoś służą. Nie umiałam zdobyć się na to, aby wyciągać pergamin i pisać cokolwiek w tym ściśniętym tłumie, dlatego ograniczyłam się do zerkania na chłopaka oraz typowego dla mnie milczenia. Chociaż pewnie nie wiedział nic o tym, że jestem niemową i mógł uznać to za wyjątkowo dziwaczny stalking. Cóż... Ale mecz oglądałam z ciekawością, zajadając się popcornem oraz popijając oranżadą, gdy stałam obok. Jakie to było szybkie i szalone! Zwłaszcza zagrania Julii Brooks robiły na mnie wrażenia. Chciałabym być w przyszłości tak dobra, jak ona. Uniosłam wysoko ręce, kiedy złapano znicza. Wiedziałam, że to oznaczało zebranie naszej szkolnej ferajny oraz udanie się do czarokaru. Popatrzyłam na ciemnowłosego chłopaka i skinęłam mu ręką, jakby wskazując gdzie mamy się udać.
/zt
Valerie Lloyd
Rok Nauki : I studencki
Wiek : 18
Czystość Krwi : 0%
Wzrost : 172 cm
C. szczególne : blizna na łuku brwiowym; nosi kolorowe soczewki, najczęściej brązowe
Kostka na wejście:f jak frajer Loteria:73 Opłata za los:fiuu Nagroda: całe NIC
Val wbiegła na polanę, bo pomimo zimnego prysznica emocje wciąż się jej trzymały. Zobaczyła na niej kilka znajomych twarzy, między innymi niedawno poznanego Leroya, który już zbliżył się do Saskii. Pomachała przyjaźnie dwójce Krukonów, ale mimo wszystko ich minęła - nie chciała przeszkadzać im w rozmowie. Skierowała swe kroki do stoiska, gdzie sprzedawano losy i od razu wymieniła swój na… całe nic. No cóż, nie ma to jak przegrać dwa razy w ciągu jednego dnia. Dobry humor jej jednak nie opuszczał, bo zaraz podeszła do Terry’ego i Elaine. Zbiła pionę z chłopakiem, do swojej rywalki na ten jeden mecz się przytuliła i zapytała z przejęciem Andersona. - I jak, i jak? Dałyśmy czadu? Błagam powiedz, że nie zrobiłam z siebie debila! - zapytała, układając ledwo co wysuszone włosy. Kątem oka już kogoś szukała, ale jej puchońska brać raczej nie byłaby w stanie określić, kogo. - Ela, nie martw się. Byłaś świetna. Mknęłaś po tym boisku jak błyskawica
Przygląda się zestawie figurek z wydretkami, które dostał za los. Nie ma to dla niego żadnej wartości, ale skoro trafiła mu się taka rzecz, nie potrzebna, mógł oddać ją komuś za napisanie pracy zadanej przez profesora Avgusta. Sprytny plan godny prawdziwego wychowanka Salazara Slytherina. Myślami krąży wokół swojej siostry, którą przed chwilą ujrzał, a która zniknęła gdzieś na trybunach w towarzystwie dziecka? Na pewno mu się nie wydawało, chociaż często podejrzewał siebie o stanie na granicy obłędu; łatwo tak sądzić przy braku snu, czy genach po ambitnym, sadystycznym ojcu. Jest obserwowany, rozgląda się, a jego wzrok ukradkiem pada na puchonke, tą która wcześniej stanęła przy nim, kiedy mieli wyruszyć w drogę na mecz. Ignorowanie to najlepsza sztuka społecznej alienacji, korzysta z tej umiejętności, którą wyrobił sobie na szlamowatych członkach społeczności czarodziejskiej. Nadal jednak ma się na baczności. Nie zna tej dziewczyny, na pewno to Seaver i uczy się w Hogwarcie, ale co z tego każdy mógł wyjąć różdżkę i niespodziewanie rzucić zaklęciem niczym nożem w plecy. Gdyby nie był podejrzliwy, nie byłby sobą. Mecz go totalnie nie interesuje, dlatego z opóźnieniem przychodzi na trybuny, bardziej szukając siostry, która gdzieś mu znikła. Potem jego wzrok pada ponownie na tę cichą puchonke, aż go ciarki na moment przechodzą — niby to nic takiego w końcu i tak wszyscy muszą udać się do czaroautokaru, nie chciał wracać z Hogsmeade na pieszo, aż do Hogwartu; w groźby profesora Anthosy wierzył całym sercem.
Trochę czuje czający się posmak porażki za plecami, chociaż kolejny Baxter przekonywał ją do wstąpienia do drużyny, nie wie co o tym sądzić. Przecież nie złapała znicza, właściwe w marcellinowym świcie nie miało to żadnego znaczenia. Tylko że nigdy nie sądziła, że mogłaby myśleć o Quidditchu na poważnie! Obserwuje swój los z zachwytem, za te sto galeonów mogłaby kupić sobie prawdziwy sprzęt do latania, a nie korzystać ze szkolnego. Rozgląda się po twarzach, dostrzegając @Leroy Baxter na boisku miała ochotę za te dobre, miłe słowa dać mu buziaka w policzek, ale wszyscy się tak szybko ulotnili i tyle się działo. Podchodzi do chłopaka, który zagaduje @Saskia Larson. - Pani kapitan zawiodłam, ale za to... - Pokazuje swój los warty kupę szmalu.- Kupie sobie super miotłę, super sprzęt i będę chodzić na każdy trening krukonów! - Entuzjastycznie uśmiecha się, prawie skacząc w miejscu. - Leroy słodziak jesteś, wiesz? - Kieruje słowa do chłopaka, łapiąc go za rękę z zaskoczenia, aby ten lekko się przychylił. Całuję go w policzek tak szybko i niespodziewanie, że nie daje mu ani odrobinę szansy na reakcje. - Widzimy się później.- Żegna się z panią kapitan i Baxterem, uciekając im szybko. Mogli sobie teraz porozmawiać w spokoju.
| zt
Salazar Morales
Wiek : 39
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 183 cm
C. szczególne : blizny ciągnące się przy lewej nerce i po prawej stronie żeber | niewielkie, krwawe znamię w kształcie krzyża na grzbiecie prawej dłoni | krwawy znak w kształcie obrączki
Loteria:3 Opłata za los:link Nagroda: kask quidditchowy
Meksykanin szczerze wątpił, aby nagle zapałał miłością do miotlarskiego sportu, natomiast nie zaprzeczał temu, że ze względu na bliską relację z Maximilianem oraz jego przyjaciółką, zasilającą szeregi narodowej reprezentacji, znacznie częściej będzie zasiadał na stadionowych trybunach. Głównie dla towarzystwa i moralnego wsparcia, ale powody nie miały przecież większego znaczenia. - Obawiam się, że poza tobą nikt nie chciałby takiego psychologa słuchać. – Podszedł z dystansem i humorem do wytyku ukochanego, przyjmując również do wiadomości to, że winien przyhamować z motywacyjnymi gadkami, do których niewątpliwie nie miał drygu… albo to Felix nie był po prostu na nie podatny. – Mierda, o tym nie pomyślałem, a to rzeczywiście dość prawdopodobna opcja. – Parsknął również śmiechem na wtrącenie dotyczące testów narkotykowych, chociaż wolał nie rozwijać tematu ani nie wracać myślami do przeszłości, kiedy to wielokrotnie zajmował się odurzonym chłopakiem, dbając o odtruwanie zmaltretowanego przez niego organizmu. Cieszył się, że jego młodszy partner jest czysty, a jednocześnie był dumny, że udaje mu się tak długo wytrwać w abstynencji. – Widzisz, jak ja cię znam, cariño… choć mam nadzieję, że to że podsunąłem ten pomysł nie oznacza jeszcze, że teraz przed każdym meczem będziesz traktował mnie jak worek treningowy. – Pogroził dwudziestolatkowi palcem, ot na wszelki wypadek, aby uświadomić mu, że niekoniecznie marzy o regularnym obrywaniu tłuczkami. - Harmony Sever. Poznaj mnie z nią, wtedy łatwiej będzie mi zapamiętać. – Zasugerował a propos koleżanki Maximiliana, którą miał okazję oglądać dzisiaj podczas wielu skomplikowanych kombinacji, których nawet nie potrafiłby nawet przywołać w pamięci, i to mimo iż panienka pełniła rolę szukającej. – Pewnie za dobrze cię po prostu znają, mi amor, i dlatego łatwiej im przewidzieć, gdzie uderzysz. – Postarał się zarazem pocieszyć chłopaka, którego kruczy duet niestety dość skutecznie dzisiaj blokował. Paco nie uważał jednak, aby Solberg popełniał błędy, po prostu Brooks i Swansea dawali z siebie dwieście procent. - Przypomnij mi jak będziesz miał urodziny czy coś. – Westchnął ciężko, czując że Felix mu nie odpuści. Kiedy się uparł, potrafił przecież wywiercić dziurę w brzuchu. – Zbyt łatwo ci ulegam. – Mimo że nijak nie uśmiechały mu się loty na miotle, tak akurat do tego skaczącego z radości węża nie mógłby się nie uśmiechnąć. Ot, kąciki ust same unosiły się wyżej na widok tańcujących w szmaragdowych ślepiach iskierek, a Salazar już całkiem zaniósł się śmiechem, spostrzegając co jego młodszy partner ustrzelił na imprezowej loterii. – Słodki chłopiec. – Skwitował wyraźnie rozbawiony, wymownie poruszając krzaczastą brwią, a chwilę później, jakby dla potwierdzenia dość tandetnego, acz szczerego komplementu, otarł kciukiem zabrudzoną czekoladę wargę ukochanego, składając tuż po tym na jego ustach delikatny pocałunek. – No to moja kolej. – Zakomunikował zwięźle, wspomagając zwierzęta kolejnymi brzęczącymi monetami. Nie pomyślałby, że i jego nagroda stanie się idealnym zarzewiem do żartów. – Chyba nie tylko ty nie chcesz mi odpuścić… – Meksykanin prychnął bowiem zaraz pod nosem, pokazując Maximilianowi nowiutki kask quidditchowy, prawdopodobnie wyjątkowo przydatny w razie, gdyby Felixowi naprawdę udało się go wsadzić na miotłę.
Saskia Larson
Rok Nauki : III studencki
Wiek : 24
Czystość Krwi : 100%
Wzrost : 161cm
C. szczególne : Duże, piwne oczy oraz charakterystyczny pierścionek z lisem na lewej dłoni.
Loteria:42 Opłata za los: spotykam gwiazdę Nagroda: 50G
Kto by się spodziewał jeszcze kilka miesięcy temu, że miotlarstwo przyniesie jej tyle radości? Z pewnością nie ona - bo chociaż była świeżo mianowaną kapitanką, to niewiele dotychczas miał wspólnego z Qudditchem. Obowiązkowe lekcje w pierwszych klasach, kilka niezobowiązujących lotów, krótkich wycieczek. Nic więcej. A jednak dzisiaj czuła, że osiągnęła coś, o co nigdy wcześniej by siebie nie posądzała. Mimo wszystko, jak zwykle, czegoś jej brakowało - umyta, przebrana, z torbą przerzuconą przez ramię, przemierzała polanę, ozdobioną proporcami i światłami, rozglądając się po mijających twarzach. Szukała jednej, konkretnej. Jednak z każdą kolejną osobą traciła nadzieję, że nieznajome twarze przyjmą rysy tej, o której myślała. Zwyczajnie go tu nie było, nie brał udziału w meczu, nie rzucił się jej w oczy na trybunach, tym bardziej te przypadkowe poszukiwania wydawały się spisane na straty. Z braku laku wspięła się po schodach, przeskakując co drugi stopień, by przeczytać krótki, zwięzły hołd oddany Franklinowi Fairwynowi - i, niczym za dotknięciem różdżki, na ułamek sekundy, zniknęła świadomością z tej polany, by wspomnieniem wrócić do oddalonej przestrzeni, w której unosił się smród spalonych zgliszczy, a uzdrowiciel leżał z szeroko otwartymi oczami wśród spopielonych krzewów i kamieni. — Też chcesz autograf? — Męski głos wybrzmiał zdecydowanie blisko jej ucha, przez co podskakuje niemal przestraszona, a pasek torby zsuwa się jej z ramienia. Mężczyzna wydaje się tego nie zauważyć, podnosi tylko krzaczaste brwi, machając piórem przed jej oczami, gotowy podpisać wszystko, co podsunie mu się pod nos. W całej swojej ignorancji nie potrafiła rozszyfrować, kim jest. Ten jego ubiór jednak, niczym dzwon w kościele, coś jej podpowiadał, że to chyba członek nietoperzy z Ballycastle - ale który konkretnie? Nie miała pojęcia. Kiwnęła jednak głową, uznając, że tak szybciej urwie rozmowę i nie narazi się na kolejne pytania, na które nie mogła odpowiedzieć. Barczysty brunet przyglądał się jej chwilę, jakby przetwarzał informację, po klapnął wielką dłonią na jej ramię. — Czekaj, czekaj, czy to nie ty dzisiaj grałaś? No powiem Ci, niezłe było to jedno uderzenie… chociaż pracę nadgarstków można byłoby poprawić. Większa mobilność przekłada się na siłę uderzenia — przerwał, wciskając jej los do ręki — I kask chyba za duży miałaś na łepetynie, słuchaj. Weź no zagraj, może Ci się uda lepszy wylosować.
Jak zasugerował, tak zrobiła. Na co dzień jakoś nie kusił jej hazard, ale gdy przychodziło co do czego i zaczyna wygrywać, to niemal siłą trzeba ją odciągać, by nie wpakowała swojej marnej wypłaty w szanse na potencjalną wygraną - pech jednak chciał, że nie była opodal żadnego rozsądnego głosiku. Tak oto stała się właścicielką kolejnych dwóch losów, niemal od razu wydając 50 galeonów, które zgarnęła. Poprawiła pasek torby, który coraz bardziej wżyna jej się w i tak obolałe już ramię, po raz kolejny z nadzieją odwracając się za siebie - skanowała obecnych, a wyniki analizy niezmiennie jej nie zadowalały. Niemal kątem oka, ale uchwyciła wpatrujące się w nią spojrzenie. Nieco zbyt intensywne, by uznać je, za przypadkowe i zbyt speszone, by pomyśleć, że chciało być złapane na tej czynności. Przechyliła głowę, chowając uśmiech za zaciśniętymi wargami. Samemu sobie winny, w końcu przywołał ją ruchem ręki. Pokiwała głową na dźwięk jego słów, zastanawiając się, czy ten już wie o jej przypadłości i o tym, że porozmawiać to sobie nie porozmawiają. W końcu takie rzeczy rozchodzą się po szkole prędzej niż czekoladowy torcik na uczcie - ale Baxter wydawał się bez reszty odklejony od ploteczek. Niemal wyciągnęła z kieszeni notes, by mu odpowiedzieć, gdy niemal znikąd wyrosła przy nich @Marcella Hudson - ćwierkając i podskakując, plotąc o sprzęcie, drużynie i treningach. Wyglądało na to, że te podjęła decyzję o dołączeniu do krukońskich miotlarzy, a Saski było to na rękę. Jak szybko się pojawiła, tak szybko zniknęła, pozostawiając po sobie wilgotny ślad na policzku Leroya. Uniosła brwi, chowając uśmiech za zaciśniętą pięścią, udając, że musi odkaszlnąć. — Dzięki — naskrobała w końcu na papierze, unosząc palec wskazujący, by dać znać, by chwilę zaczekał, aż skończy pisać — na Tobie chyba nie robi wrażenie granie z Brooks? Pewnie niejeden pierwszoligowy zawodnik to Cię na kolanach trzymał i pampersy zmieniał, co? Wcisnęła mu notes w ręce, by mógł odczytać.
Walcząc ze wstydem jaki towarzyszył, w jego opinii beznadziejnej, zaczepce Saskii, ledwo zauważył jak przyfrunęła do nich cała w skowronkach Marcelka. Leroy uśmiechnął się do niej lekko, półgębkiem, tak jak to miał w zwyczaju robić. - Eee... - zaczął, nie do końca wiedząc co powinien powiedzieć na taki komplement. Już chciał rzucić krótkim "dziękuję", gdy został pochwycony za nadgarstek i przyciągnięty do ślicznej twarzyczki Marcelli. Leciutko wilgotne wargi dziewczyny musnęły jego policzek. Eksplozja ciepła ogarnęła jego twarz, z epicentrum w miejscu, które pocałowała. Leroy siedział przez sekundę zamurowany, nie mogąc wydusić z siebie słowa. Spłonął rumieńcem czerwonym jak burak, a jego uszy pulsowały od gorąca. Dotknął policzka palcami i uśmiechnął się głupkowato sam do siebie. Nie wiedział co się wydarzyło, taki był skonsternowany zachowaniem koleżanki. Wrócił wzrokiem do Saskii i zarumienienie spłynęło z niego tak szybko jak się pojawiło. Bez zastanowienia wymieniłby całusa od Marceli na całusa od Saskii. Natychmiast, gdy ta myśl wybrzmiała w jego głowie, poczuł wstyd. Nie powinien był tak pomyśleć, nawet jeśli nosił w sobie to marzenie od pewnego przeokropnie sztywnego rodzinnego przyjęcia Baxterów, na które zaproszeni byli Larsonowie. Pamiętał ten wieczór doskonale. Jak bardzo wkurzający byli jego bracia, którzy za wszelką cenę probówali w imię zabawy zepsuć atmosferę spotkania. Przyjęcie było zabójczo nudne, ale według Leroya rodzice nie zasługiwali na takie traktowanie. Pamiętał jak oschłym i konkretnym człowiekiem wydał mu się ojciec Saskii. Ale przede wszystkim pamiętał jej duże, piękne, piwne oczy, zaglądające wprost w jego duszę, jakby dziewczyna chciała sięgnąć jej dna i poznać najskrytsze jego myśli. Pamiętał, że zawiesił się, ujmując w delikatnym uścisku swojej dłoni jej palce, gdy się mu przedstawiała. Pamiętał, że czuł jakby prąd przeskakiwał z niej wprost na niego, mrowiąc go w skroniach. Pamiętał, pamiętał, pamiętał... Znowu odpłynął. Wyrwała go z rozmyślań nagłym ruchem, gdy jej notes otworzył się mu przed nosem. "Dzięki" przeczytał w nim. I dopiero zrozumiał co się działo. Saskia nie mogła mówić? Tak jak Cleo? - Robi... To świetna zawodniczka, ale... Wszystko w porządku? Twój głos... - zapytał niepewnie zmartwionym głosem. Chłopak naprawdę był odklejony od plotek. A i temat Quidditcha zszedł na drugi plan. - Może usiądziesz? - poklepał miejsce na ogromnej torbie, na której siedział. Spokojnie zmieściłaby się na niej i trzecia osoba. Ta propozycja natychmiast wydała mu się bardzo odważna, biorąc pod uwagę, że jeszcze przed chwilą karcił się za to, że w ogóle do Saskii zagadał.
- Tak, uczy Działalności Artystycznej, jest też opiekunem koła. Będziemy wystawiać sztukę w tym roku, wyobraża sobie Pani? – zapytał podekscytowany, starając się jednym uchem słuchać czarownicy, a drugim wyłapywać relację komentatora meczu. Dziwnie było myśleć o profesorze Swansea jako o uczniu Hogwartu – niby każdy wiedział, że nauczyciel ukończył ich szkołę, ale Terry nie był w stanie wyobrazić go sobie w szkolnym mundurku, przemierzającym korytarze w drodze na zajęcia. Ile on tak właściwie ma lat? Ani on, ani rudowłosa kobieta nie wydawali się starzy, ale nie kojarzył ich nawet z początków swojego pobytu w Hogwarcie. Może skończyli studia, kiedy on dostał swój list? Nie miał jednak czasu teraz się nad tym zastanawiać, trwał mecz, a Harmony właśnie goniła złotą piłeczkę. Ekscytowałby się nawet, gdyby był jedyną osobą na trybunach – uwielbiał sporty zespołowe, no i kibicował Gryfonce całym sercem – ale atmosfera wspólnego dopingowania obu drużyn, wspólnego napięcia i wspólnej radości podkręcała do granic emocje Puchona. W kulminacyjnym momencie było ich już tyle, że nie mógł zrobić nic innego, niż zdzierając gardło wydać z siebie szaleńczy ryk zwycięstwa (podobnie jak większość obecnych na stadionie widzów). - Fleur, jak ślicznie. Jak kwiatuszek. – uśmiechnął się do dziewczynki, wygrzebując z pamięci dawno zapomniane podstawy francuskiego, którym męczyli go jeszcze w podstawówce. Oczy zabłysły mu jednak prawdziwym blaskiem, kiedy usłyszał imię starszej czarownicy. – Fire? O rany, ale kozackie imię. – wymsknęło mu się, a gdy zdał sobie sprawę z własnych słów poczerwieniał z zażenowania. Całe szczęście nie musiał długo pławić się w swoim nieszczęściu, Fleur z mamą pożegnały go bowiem przy stoisku z nagrodami, wręczając mu na do widzenia koszulkę z podpisami zawodników reprezentacji Anglii. Terry nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Kiedy tylko spostrzegł Elaine, pomachał do niej, uśmiechając się szeroko. - El! Świetnie grałaś, gratulacje! – niemal krzyczał, taki był podekscytowany…no i znajdowali się w całkiem sporym tłumie. – O tutaj obok, idealnie trafiłaś. Ja miałem pusty los, ale spotkałem taką panią, jezu jaka ona była odjechana mówię ci…i ona dała mi swój los i potem jeszcze koszulkę drużyny. Popatrz! – nawijał jak szalony, prowadząc dziewczynę do kolejki, która ustawiła się przed stoiskiem z nagrodami. Od razu pokazał jej swoje nagrody, dumny niczym paw, że posiada autografy nie jednego, ale wszystkich zawodników kadry narodowej. – Czy mi się podobał? No jasne, że tak, było super! A jak tobie się grało? – zapytał, ale w tym samym momencie dołączyła do nich Val, z którą przybił piątkę i opowiedział jej dokładnie tę samą historię o tym, jak zdobył swoje nagrody. - Jakiego debila dziewczyno? Wbiłaś GOLA! Na meczu gwiazd! Z takimi zawodniczkami Hufflepuff ma puchar w kieszeni. – chłopak niemal skakał z radości, wypytując koleżanki o każdy szczegół meczu z ich perspektywy. - Wiecie o której mamy się stawić do tego autokaru? – zadał być może najważniejsze pytanie, kiedy już nieco ochłonął i mógł skupić myśli na czymś innym niż quidditch.
Zaaferowana meczem i chęcią spotkania z kimś, kogo znam, nawet nie zwróciłam uwagi na kobietę i dziewczynkę stojące obok puchona. Zanim się zorientowałam, że mogłam się chociaż przywitać, to zdążyły już odejść. Objęłam chłopaka w przyjacielskim uścisku, jednocześnie stwierdzając, że smark co raz bardziej zbliża się wzrostem do mnie. Poczochrałam go po głowie, korzystając z możliwości, jaka jeszcze mi pozostawała. - Naprawdę? Ojejku, ale miło z jej strony... - przyjrzałam się jego sylwetce, jeśli przystawił koszulkę do swojego torsu. - Jej, pasuje do Ciebie! Masz zadatki na zawodowego zawodnika! - rzuciłam z uśmiechem, po czym zostałam "zaatakowana" przez Val. Przytuliłam moja meczowa rywalkę, przymykając na chwilę oczy i uśmiechając się szczęśliwa. Chwalili mnie na lewo i na prawo, może faktycznie nie było tak źle? - Jeszcze kilkanaście treningów i zawojujemy ligę! Gratuluję zdobycia gola Valerie. - mnie niestety to nie było dane. A szkoda, musiało to być świetne uczucie, na pewno lepsze od ciągłego latania w kółko praktycznie po nic. Kiedy przyszła moja kolej na loterie, skorzystałam z losu podarowanego mi przez zawodnika. Patrzyłam z ekscytacja na osobę odpowiedzialną za nagrody, która szybko zmieniła się w zawód. Nic nie wygrałam...kontynuacja złej passy z meczu? - Poproszę jeszcze trzy. - rzuciłam do mężczyzny, licząc, że bardziej się poszczęści. A jeśli nie...przynajmniej zwierzaki dostaną nieco funduszy. - Nie mam pojęcia Terry, pewno niedługo, obstawiam z pół godziny. - wzruszyłam ramionami, nie mając pojęcia jak się umawiali z profesorem Avgustem. Mnie osobiście nikt nic nie mówił, a raczej żadnej grupowej informacji też nie ominełam.
Obserwowała tą uroczą scenę z pewnym rozbawieniem, ale i nutką... nostalgii - to, jak pąsowieją mu policzki, jak dotyka jednego z nich dłonią, jakby wilgoć miała go upewnić w tym, że faktycznie, spoczął na nim marcelkowy całus. Jakoś urocze się jej to zdawało, to reagowanie na takie gesty, kiedy jeszcze nie jest się do nich przyzwyczajonym, gdy skóra nie staje się nieczuła na obce usta i przypadkowe, zwykle bezimienne pieszczoty. Gdy jednak wrócił do niej wzrokiem, zamiast spodziewanego rozmarzenia, przywitała ją zupełnie inna emocja. Uniosła brew do góry. W przeciwieństwie do niego, ona niezbyt pamiętała ich pierwsze spotkanie - ot, jedno z wielu przyjęć, na którym zmuszona była uczestniczyć. Wciśnięta w gorset, z kaskadą czarnych włosów spływających po ramionach, miała prezentować to, czym Larsonowie się szczycili: dumę i żywotność, okaz czystości bez skazy. Zwykle jej funkcja ograniczała się do uprzejmych rozmówek, wyuczona zastosowania odpowiednich sztućców, siadała po boku swojej siostry, modląc się o zadławienie ostrygą i śmierć na miejscu. Nawet nie taką krótką i bezbolesną, przyjełaby taką w męczarniach, byleby tylko nie musieć uczestniczyć w tej maskaradzie, nie wyrażać sztucznego zachwytu nad bulionem, nie ściskać kolejnych mokrych dłoni. U Baxterów bywali często, ale nie na tyle, by nazwać ich rodziny zaprzyjaźnionymi - stosunki pozostawały ciepłe, bo takie miały być, ku swobodnemu przepływowi wspólnych interesów, ale nic ponad to. Doskonale za to pamiętała tych dwóch kabareciarzy, Royce i Fitz, którzy nawet czynnością tak prostą, jak oddychanie, potrafili wyprowadzić ją z równowagi. Tyle w nich było zuchwałości, tyle frywolności, arogancji i ćwokowatości, że żadna metaforyczna smycz nie zdołałaby ich powstrzymać. Jak ona tego nie znosiła. A może zwyczajnie im zazdrościła? Leroy zawsze trzymał się z boku, jakby jego bracia pochłoneli wszystkie zapasy energii z łona ich matki i dla niego już nie wystarczyło. Wydawał jej się zagubionym dzieckiem, niełatwym do określenia, wycofanym, chociaż nosił znamiona tej samej pewności siebie, co reszta Baxterów. I nawet wtedy przerastał ją o głowę, co wręcz kuriozalnie wyglądało. Może dlatego tyle razy na niego patrzyła. Twój głos? Wyrwana z zamyślenia, posłuchała i przysiadła na jego torbie - typ spakował się, jakby planował przynajmniej miesięczną podróż dookoła świata, a nie weekend pod namiotem. Ale przynajmniej miękko było jej w tyłek. Postukała palcami o wargi, zastanawiając się, czy chce się tutaj uzewnętrzniać i opowiadać o szczegółach walki ze Starszym Smokiem. Albo o tym, że błazen ją wyrolował. — Nooooo — zaczęła pisać na kartce, naprędce decydując się na kolejne słowa — jako tako, ale nie martw się, przynajmniej nie będę na was krzyczeć na treningach :) brałeś już udział w loterii? Zmiana tematu to zwykle skuteczna zagrywka. Wyciągnęła jeden z dwóch trzymanych losów w jego stronę, by pomachać mu przed twarzą i poczekać, aż go pochwyci: — wylosuj coś sobie, tylko nie przyznawaj się innym, że Cię tak rozpieszczam, bo jeszcze będzie, że jesteś FAWORYZOWANY w drużynie — dopisała.
Machnęła ręką, słysząc ich pochwały. Powinna być z siebie dumna, a jednak żal, że nie wygrali zawojował jej sercem. Niemniej mruknęła jakieś tam dziękuję, szczerze licząc na to, że dobra passa nie ominie jej również na meczach szkolnych. - No nie przesadzaj. Nie jestem kolejnym Woodem, ale w sumie to masz rację. Jasne, że mamy szanse. Może nie od razu puchar w kieszeni, ale szanse i owszem – uśmiechnęła się do Terry’ego, a potem odwróciła w stronę Elaine. - Muszę cię chyba zmartwić, quidditch to dla mnie raczej bardziej hobby. W sensie. Nie myślę o nim zawodowo, o – paplała, gdy zbliżali się do stosika z loterią. Póki co ona za kolejny bilet podziękowała. Fajnie było wspierać zwierzątka, ale fakt, że nie miała czym szastać nieco ją zniechęcał. Najpierw wpisowe, potem pusty los, do tego jeszcze już wcale nie rysuje na zamówienie. O nie, póki co powstrzyma się od świętowania. - Terry nie mam pojęcia, ale na pewno jak coś to będziemy wiedzieć. Trudno ominąć przylot czarokaru. Czaisz, podniebny autokar! Mega się jaram, jeszcze takim nigdy nie leciałam – dodała, obserwując Puchonów. Z tego co wiedziała chyba wszyscy pochodzili z niemagicznych rodzin, toteż z bardzo dużym prawdopodobieństwem dla całej trójki będzie to fajne wspomnienie. Kolejny pierwszy raz ze świata magii do kolekcji. - Wiecie co, jeśli Elaine ma rację, to ja was jeszcze przeproszę. Z tego co widziałam, to tam na stoiskach sprzedają magiczny popcorn. O rany, nie mogę się doczekać tej wycieczki. Wam też kupię, co? – zapytała, potem nie czekając na odpowiedź, odbiegła we wskazanym przez siebie kierunku.
Zt
Benjamin Auster
Wiek : 30
Czystość Krwi : 50%
Wzrost : 180 cm
C. szczególne : zagojone blizny po cięciach na przedramieniu zakryte zazwyczaj koszulą z długim rękawem
Uniósł brwi w geście zdziwienia, słysząc to, co mówi do niego Morales. Nie wiedział, że ktoś u bliski jest na arenie. Wyostrzył wzrok, próbując wypatrzeć jakąkolwiek znajomą twarz pośród tych, którzy wzbili się na miotłach. Ale oprócz Remy i tego typka z Pure Luxe, jak mu tam było, Max, nikogo nie poznał. Szczerze wątpiąc, aby taki szacowny dżentelmen jak Paco miał cokolwiek wspólnego z takim chłystkiem, po prostu życzył mu miłej zabawy i przecisnął się w kierunku pierwszych rzędów.
Chwilę przed tym, jak Remka złapała znicz wydawało mu się, że patrzy w jego stronę. Powstrzymując łzy wzruszenia napływające do oczu, wydzierał się na całe gardło, mocno dopingując przybraną siostrę. No, no. Nie wiedział, że taka z niej zdolna bestia. Po zakończeniu meczu kręcił się jeszcze przez chwilę po polanie, ale jako, że nie napotkał już nikogo znajomego, postanowił, że czas wracać. Odebrał na wyjściu nagrodę, po czym z cichym trzaskiem aportował się już do Londynu, by odłożyć w kąt pamiątkowy banner i oddać się temu, co lubił najbardziej. Pisaniu.
Zt
______________________
Miałem skrawek sumienia Myślałem, że mam ich, a tylko znałem imienia Miałem swój stres, swój gniew, chwałę, cierpienia Wartości się jak olej w aucie wymienia